2134

Szczegóły
Tytuł 2134
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

2134 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 2134 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

2134 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Eduard von Keyserling Dumala Tom Ca�o�� w tomach Polski Zwi�zek Niewidomych Zak�ad Wydawnictw i Nagra� Warszawa 1990 Prze�o�y�a Anna M. Linke T�oczono pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni PZN, Warszawa, ul. Konwiktorska 9 Pap. kart. 140 g kl. III_B�1 Przedruk z wydawnictwa "Pa�stwowy Instytut Wydawniczy", Warszawa 1990 Pisa�a Katarzyna Jurczyk. Pastor z Dumala, Erwin Werner, sta� ko�o swego fortepianu i �piewa�: Wstawa�a mg�a z wezbranych w�d,@ mewy pola_ty_waa_�y -@ Prostowa� sw� pot�n� posta�. Pi�kny jego baryton nape�nia� go samego moc� i doznaniem b�ogo�ci. Mi�o by�o odczuwa�, jak pier� si� rozszerza, jak wzbieraj� w niej tony. Z twoich serdecznych oczu - �zy@ po licach twych sp�y_waa_�y.@ Rozci�ga� d�wi�ki, pozwala� im si� wybrzmie� i mi�kko zacichn��. �ona siedzia�a przy fortepianie, prze�liczna, o twarzy r�anej i okr�g�ej pod k�dzierzawym popielatoblond w�osem, jaskrawo o�wietlona dwiema �wiecami, przybli�aj�c kr�tkowzroczne niebieskie oczy o jasnych rz�sach tu�_tu� do stronicy nut. Drobne czerwone r�ce z przej�ciem potyka�y si� na klawiszach. Mimo to, ilekro� d�u�szy tryl zostawia� jej bodaj moment czasu, podnosi�a z podziwem na m�a rozanielone wejrzenie. Jak by�o przepi�knie, kiedy m�czyzna, porwany muzyk�, ko�ysa� si�, r�s�, stawa� si� wy�szy, olbrzymia�, gdy p�yn�a ode� wszystka s�odycz i si�a, wszystka nami�tno��. Nape�nia�o j� to rozkosznym upojeniem. �zy �ciska�y jej krta�, wok� serca czu�a osobliwy ucisk. Od owej chwili goreje cia�o,@ cierpi� t�sknoty katu_usze@ G�os nape�nia� ca�� plebani� �arem nami�tnego wo�ania. Stara Tija zatrzyma�a si� w�r�d nakrywania sto�u w jadalni, za�o�y�a r�ce na brzuchu, zamkn�a swe jedno �lepe oko, a drugim zapatrzy�a si� nieruchomo przed siebie. Jej pozbawiona wyrazu, po��k�a twarz u�o�y�a si� przy tym w pobo�ne fa�dy. Ca�y dom, a� po k�t, gdzie spa�a przy kominku kotka, odbrzmiewa� gwa�town� i s�odko topniej�c� mi�osn� pie�ni�. Tony lecia�y oknem het na r�wnin�, k�dy noc �cieli�a si� po listopadowym �niegu; nawet, z pobliskiego obej�cia, odpowiada� im przeci�g�ym, sentymentalnym wyciem jaki� pies. �zy tej nieszcz�snej zatru�y@ zatru�y - zatru�y@ Okna dygota�y od tego wo�ania rozpaczy. Kotka obudzi�a si� w swoim k�cie, stara Tija przesun�a sobie d�o� po twarzy i wymamrota�a: - Ach, Bo�yczku! Zatru�y mo_j� du_u_sz�.@ Drobna kobieta odchyli�a si� na por�cz krzes�a, z�o�y�a d�onie na podo�ku i popatrzy�a na m�a. Pastor Werner sta� w milczeniu, g�aszcz�c si� po du�ej, jasnej brodzie. Musia� i sam najpierw oprzytomnie�. Teraz panowa�a na plebanii zupe�na cisza. Tylko Tija zacz�a znowu nieg�o�no pobrz�kiwa� talerzami. - Jak Zygfryd! - zabrzmia�o cichutko z ust ma�ej kobietki. - Kto? - ockn�� si� pastor Werner. - Ty - rzek�a jego �ona. Werner za�mia� si� drwi�co i odwr�ciwszy si� j�� chodzi� z r�kami na plecach tam i z powrotem po pokoju. Tak bywa�o za ka�dym razem, ilekro� zapami�tywa� si� w �piewie, ilekro� upoi�o go uczucie. Potem nadchodzi�a reakcja. Cz�owiek s�dzi�, �e prze�ywa co� wielkiego, jaki� b�l, jak�� nami�tno��, a tymczasem by�a to tylko pie��, co�, co prze�y� kto inny; a �ciany tego pokoju, ze swoimi fotografiami, du�e meble w czarny i czerwony wz�r, wszystko to dusi�o go i przyt�acza�o. �ona siedzia�a wci�� jeszccze przy fortepianie, zapatrzona w �wiat�o. Ale i jej min�o pi�kne oszo�omienie muzyk�. Pozosta� tylko oci�a�y smutek. Zastanawia�a si�, czemu m�� si� rozz�o�ci�, gdy powiedzia�a "Zygfryd". Nieraz si� to zdarza�o. Kiedy przepe�nia� j� zachwyt dla niego, co� mu si� nie podoba�o, i wybucha� ozi�b�ym, drwi�cym �miechem. - Leno, nie b�dziemy jedli? - spyta� Werner. Poderwa�a si�. - Oczywi�cie! Faszerowane paszteciki! I wybieg�a do kuchni. Przy stole, pod wisz�c� lamp�, znika�o wszystko obce i przykre. Kiedy smakowa�o, pastor Werner by� dobroduszny: o tym Lena wiedzia�a. Mog�a w�wczas pogwarzy� nie upominana, i mia�a uczucie, �e m�� nale�y do niej. - Baronowa z Dumala przeje�d�a�a dzi� t�dy - oznajmi�a. - Tak? - zauwa�y� Werner i sponad kieliszka w�dki, kt�ry mia� w�a�nie podnie�� do ust, popatrzy� przenikliwie na �on�: - No i co? - No i mia�a na sobie nowy futrzany �akiet. Przepi�kny! Werner wypi� swoj� w�dk�, po czym zapyta�: - Do twarzy jej by�o w tym �akiecie? Lena westchn�a: - Naturalnie! Ta kobieta jest przecie� taka pi�kna! - No, to czeg� tu wzdycha�? - zapyta�. - Niech sobie b�dzie pi�kna! - Bo ja jej nie lubi�! - podj�a Lena. - Dlatego! Chcia�aby, �eby wszyscy m�czy�ni byli w niej zakochani. Ale pi�kna jest bardzo. Werner �mia� si�: - Jacy m�czy�ni? Biedna kobieta piel�gnuje sparali�owanego m�a dniem i noc�. Nie widuje nikogo. Nowy futrzany �akiet to ju� doprawdy bardzo niewinna rozrywka. - Widuje przecie� ciebie! - Lena przybra�a ton wyzywaj�cy, jakby szuka�a sprzeczki. Werner wzruszy� tylko ramionami. - Mnie! - Tak, ciebie - ci�gn�a. - I ty jeste� przecie� tak�e w niej zakochany... troszeczk�, nie? Dzi� nie zirytowa�o to Wernera. - Skoro tak uwa�asz! - odpar�. Ma�a kobietka mog�a dzi� spokojnie igra� z nim, jak z wielkim, dobrodusznym nowofundlandczykiem. By� wprawdzie cokolwiek milkliwy, ale zwykle by� taki w sobot�, kiedy obraca� w g�owie jutrzejsze kazanie. Po jedzeniu ma��e�stwo zasiad�o przy kominku. Skro� okna, kt�rego okiennice pozosta�y otwarte, zaziera�a do pokoju blada noc �nie�na. Z czeladnej dolatywa� cienki, dr��cy g�os Tiji, �piewaj�cej godzinki. - Tak jest �wietnie! - m�wi�a Lena. - Jest tak przytulnie, prawda? Wsz�dzie cicho, i ten ogie�, i siedzimy razem. - Nie wystawiaj�e cenzury sytuacjom �yciowym - rzek� Werner, kt�ry w zamy�leniu wpatrywa� si� w p�omienie. - Dlaczego? - spyta�a Lena przekornie. - Bo, bo - g�os Wernera sta� si� surowy - bo cenzury wystawia si� po sko�czeniu szko�y. - Dlatego? - zauwa�y�a Lena, kt�ra nie zrozumia�a jego s��w. - No, ale nie b�d� srogi, Wernerchen! Wsta�a, podesz�a do niego, usiad�a mu na kolanach i przytuli�a mu si� do piersi; oplot�a ca�ego tego du�ego m�czyzn� sw� ma��, legaln� zmys�owo�ci�, kt�ra ujawnia�a si� nie�mia�o. - Jeste�my przecie� szcz�liwi! - rzek�a. - Przecie� w�a�nie m�wi�. Wystawiam dobre stopnie. Werner siedzia� w milczeniu, pozwalaj�c, by przenika�o go ciep�o tego m�odego kobiecego cia�a. Nast�pnie nagle odsun�� od siebie Len� i wsta�. - Dok�d? - spyta�a przestraszona. - Ach, nigdzie - odpar�. - Chc� sobie tylko jeszcze co� przemy�le�! - To wieczne kazanie! - westchn�a Lena. - O czym b�dziesz m�wi� jutro? - O kuszeniu na pustyni, przecie� wiesz. - Ach, tak! Nie b�d��e znowu taki surowy. Kiedy tak grzmisz z wysoka, ka�dego a� strach ogarnia. Wzruszy� ramionami. - Odk�d to chcesz mie� wp�yw na moje kazania? Wi�c zn�w go zirytowa�a. Zamilk�a. Podczas gdy Werner, z r�kami na plecach, chodzi� tam i z powrotem po pokoju, trwa�a skulona na swoim fotelu i nieprzerwanie wodzi�a za nim spojrzeniem. Tylko co w�a�nie czu�a si� szcz�liwa, a oto zn�w co� go nasz�o, czego nie mog�a poj��. We wszystkich cz�onkach tkwi�o znu�enie po ca�odziennych trudach; ogarn�� j� smutek, kt�rego nie chcia�a roztrz�sa�. Goni�a Wernera wzrokiem, kiedy tak kroczy� tam i z powrotem, bardzo wyprostowany w swym czarnym tu�urku - wci�� tam i z powrotem, a� jego posta� si� zamaza�a i powieki jej opad�y. Lena powiedzia�a by�a: "Grzmisz z wysoka" - tak. Lubi� to. Kazanie by�o niby �piew, m�g� si� w nim wy�adowa�, czu�, jak powiada Biblia, �e "idzie od niego si�a". Wszystkie te wielkie pi�kne s�owa, �w gniew ogromny, z jakim m�g� grozi�, olbrzymie b�ogo�ci, kt�re m�g� obiecywa� - wszystko, co bezkresne i wieczyste - przyprawia�o tak�e o upojenie. Zawczasu cieszy� si� na nie. Krom tego poci�ga�o go szczeg�lnie owo kuszenie na pustyni, cudowna rozmowa Duch�w, wielka niczym strofy Dantego. Podnieca�a go gwa�towno�� zmaga� obu cudownych Mocy na pustyni. W g��bokim zamy�leniu chodzi� tam i z powrotem, niepomny otaczaj�cego �wiata, a� zaspany d�wi�k z rozchylonych warg Leny sprawi�, �e podni�s� oczy. No, tak: spok�j na plebanii, pomy�la� nie bez goryczy. B�g widzi, �e sam nie czu� si� zbyt spokojnie! Zatrzyma� si� przy oknie i patrzy� w noc. W g�rze na niebie, w�r�d chmur, panowa�o poruszenie: mija�y si�, sun�c poszarpane, wyd�te jak �agle. Ksi�yc musia� si� tam gdzie� skrywa�, ale by� zas�oni�ty, nad r�win� ja�nia�a jeno nik�a, blada po�wiata. Spok�j! Ba, je�eli kto� musi ustawicznie obcowa� z rzeczami cudownymi, mie� stale na ustach owe zwroty, tak pe�ne �aru i gniewu, i s�odyczy, i tajemnicy - sk�d by mia� czerpa� spok�j? Serce nabiera takiej nadwra�liwo�ci, takie si� staje dra�liwe, �e zatraca obronno��. Wiatr gna� po r�wninie drobne wiry �niegu, niczym bia�e chmurki dymu. Malutkie punkciki �wiat�a, powsypywane w noc, gubi�y si� w bia�ej, wyblad�ej po�wiacie. Tam - ten rz�d jasnych punkt�w - to s� okna w zamku Dumala. Werner przypomnia� sobie o nowym futrzanym �akiecie baronowej Werland, i ujrza� przed sob� wielki, mroczny pok�j, zielono przes�oni�t� lamp�, przy kominku w fotelu pana o woskowo��tej twarzy, o ostrych rysach, jego nogi otulone czerwonym pledem. Przy nim, na niskim sto�eczku, pi�kna kobieta, kt�rej w�skie oczy po�yskiwa�y niespokojnie, a czerwone usta by�y osobliwie gor�czkowo spieczone. Siedzia�a, i spozieraj�c sennie w ogie� na kominku, wodzi�a powoli d�oni� po nodze chorego - w g�r� i w d�. Tu jaki� b�l, jak gdyby cielesny, wstrz�sn�� Wernerem przy tym obrazie i sprawi�, �e przyblad� i lekko si� skrzywi�. Gniewnie odwr�ci� si� od okna. To bez sensu! Uk�adanie kazania przyprawia�o go za ka�dym razem o gwa�towniejsz� rozterk� wewn�trzn�! Zacz�� zn�w chodzi�, po czym zatrzyma� si� przed Len�. Wci�gn�a stopy na fotel, opar�a policzek o por�cz i tak spa�a. Wargi na po�y rozchylone, oddycha�a g��boko, a na twarzy powa�ny, stroskany wyraz, jaki przybieraj� ludzie mocno �pi�cy, jak gdyby spanie by�o prac�. Werner obserwowa� j� przez chwil�. Zdj�a go nagle g��boka lito�� nad tym m�odym, sennym stworzeniem. I zn�w nerwy i niepotrzebna mi�kko��! Nie potrafi� ju� na nic patrze� bez b�lu! Ostro�nie wzi�� Len� na r�ce i zani�s� do sypialni. Zakrystia pe�na by�a �nie�nego �wiat�a. W�r�d ciasnych, bia�ych �cian i w bia�ym �wietle, pastor Werner wygl�da� w czarnej sutannie bardzo du�y. Siedzia� przy stole, maj�c przed sob� otwarty �piewnik oraz arkusz notatek do swego kazania. W ko�ciele zacz�to ju� pie��, ch�r twardych g�os�w kobiecych, chrypliwych dzieci�cych i huczenie bas�w. Ci�gn�li tony sennie i w ukojeniu. Bo�e! C� ten organista dzisiaj wygrywa! Na pewno, drab, zn�w chla� dzi� ca�� noc! Stare organy j�cza�y i wzdycha�y mocno pod jego bezwgl�dnymi palcami! Werner nie �piewa� z nimi. Patrza� przez okno. Taja�o i s�o�ce �wieci�o. Drzewa sta�y ca�e obwieszone b�yszcz�cymi kroplami, z dachu i rynien kapa�o nieustannie, stroj�c ko�ci� woko�o jaskrawymi b�yskami i dzwonieniem. Od�wi�tno��, nastr�j niedzielny, tworz�cy si� zawsze, starym obyczajem: zrazu uroczysty, a potem przyjemnie senny. Kocha� t� chwil� w zakrystii, przed kazaniem, kiedy siedzia� czuj�c si� pe�en wielkich s��w, pe�en g�o�nych, dobitnych ton�w. Nas�uchiwa�. Zna� dzwonki sa�, sun�cych pod g�r�. O, to dzwonki z Debschen - doktor Braun; a to - dzwonki z Dumala. Mimo to spyta�, gdy wszed� zakrystian: - Kto ju� jest? Ko�cielny, Peterson, zmarszczy� cnotliwie_pastorsko swoj� wielk� i chytr� ch�opsk� g�b�. - S� z Dumala - oznajmi�. - Baronowa i sekretarz. - Kto jeszcze? - spyta� niecierpliwie Werner. Czemu ten drab zameldowa� akurat tych z Dumala? Peterson z oddaniem podni�s� brwi: - Jeszcze dokt�r, ludzie z Debschen. - Dobrze, dobrze! - Werner odprawi� go: by�o przecie� zupe�nie oboj�tne, czy jest doktor i stara z Debschen. Pora wej�� na kazalnic�: �piewaj� tam ju� ostatni� zwrotk�. Werner ucieszy� si� widz�c ko�ci� pe�en �wiat�a. Kiedy szerokie ��te pasma jasno�ci zalewa�y naw� skro� wysokich okien, jego kazanie nabiera�o tak�e innych kolor�w - ja�niejszych, ni� gdy ko�ci� nape�nia� szary p�mrok i deszcz b�bni� po szybach. Czu� by�o mokre, ci�kie okrycia we�niane, �wie�o uprane perkalowe chusty i smarowane tranem buty. Werner pochyli� si� nad pulpitem kazalnicy, do modlitwy. Ten moment ni�s� mu zawsze �agodn�, wznios�� ekstaz�: tak przyk�ada� czo�o do pulpitu, a na dole wszystko cichnie - i czekaj� na jego s�owa. Rozpocz�o si� kazanie. W�asna wymowa szczeg�lnie go dzi� rozgrzewa�a. S�ysza�, jak ludzie na dole zaczynaj� si� skupia�, jak milkn� kaszel i odczrz�kiwanie. Nada� swemu g�osowi pe�niejsze brzmienie, czyni� zamaszyste, swobodne gesty. Wiedzia� wprawdzie, �e wi�kszo�� tam na dole nie rozumie, ale dzi� wewn�trzne wzburzenie pobudza�o go, by wypowiedzia�, wykrzycza�, czym jest przej�ty. - "Ukl�knij przede mn� i m�dl si� do mnie!" - przem�wi� Z�y do Syna Bo�ego. "M�dl si� do mnie!" Tak, o to idzie, tego on chce! Nie do�� mu naszych grzech�w, naszych s�abo�ci, niedbalstwa, z�o�ci, niewiary, nie; mamy przed nim kl�ka�, czci� go! Chce by� czczony, wielbiony, chce by� kochany! Za tym t�skni. Pragnie, aby�my m�wili do niego: dla ciebie oddamy Zbawienie wieczne, wyrzekniemy si� Ojcostwa Bo�ego, tobie je ofiarujemy, dla ciebie p�jdziemy z otwartymi oczyma na zatracenie, bo wielbimy ciebie, bo ty zdajesz si� nam wielki i wart mi�o�ci, bo chcemy i�� do ciebie. Z�y chce, aby�my pokochali grzech i by�my grzech wielbili. To jego triumf. Oto g��boka, straszliwa tajemnica grzechu. - G�os pastora przybra� teraz g��boki, tajemniczy i �arliwy ton; brzmi�cy niby niesamowite o�wiadczyny mi�osne grzechowi. Tu przerwa�, sam zdumiony tym, co m�wi. Rozbrzmiewa�o to obco w ko�ciele, a zarazem wyda�o si� pastorowi, �e zdradza co�, �e wypowiada co�, co winno by�o zosta� tajemne, i tylko on jeden to przeczuwa�. Popatrzy� w d�, na gmin�. Spokojnie siedzieli wszyscy razem. Stare kobiety spa�y. Dziewcz�ta o g�adko wyszczotkowanych w�osach, z�o�ywszy r�ce na podo�ku, gapi�y si� bez wyrazu przed siebie, za�ywaj�c spokoju tej chwili. Naprzeciw niego, w �awce Werland�w z Dumala, siedzia�a baronowa Karola. Z g�ow� z lekka w ty� odchylon� patrza�a na� bacznie w g�r�, mru��c przy tym powieki tak, �e oczy pol�niewa�y tylko spomi�dzy d�ugich rz�s na kszta�t dwu roziskrzonych kresek. Werner przeszed� do zako�czenia kazania. G�os jego przybra� ponownie swe spokojne, upominaj�ce brzmienie, w kt�rym brzmia� buduj�co jego pi�kny metaliczny baryton. Po nabo�e�stwie, przebieraj�c si� w zakrystii, Werner zapyta� ko�cielnego: - Czy baronowa z Dumala ju� odjecha�a? - Nie - odpar� zakrystian. - Pani baronowa czeka na pana pastora, jak zawsze. - Jak to "jak zawsze"? - rzuci� niecierpliwie Werner. - Peterson, zaczynacie gada� g�upstwa. Ludzie przyszli do niego, �e matka cha�upnicy Marii, stara Gehda, nie mo�e umrze�; to ju� trwa od tygodni. Niech pan pastor tam przyjdzie. Werner odprawi� ludzi pospiesznie i machinalnie, rzek� nieodzowne "B�g wie najlepiej, kiedy ma powo�a� nas do siebie." Le�niczyna skar�y�a si�, �e m�� t�ucze j� haniebnie, ilekro� jest uchlany. Werner nak�ada� futro. - Tak, tak, przyjd� tam. Z Bogiem, kochani ludzie! Bogu was polecam. - Pospiesznie wyszed�. Baronowa Karola sta�a przed swoimi saniami, bardzo smuk�a, otulona szczelnie w niebieskie futerko, twarz mia�a r�an� od ostrego zimowego powietrza, usta nienaturalnie czerwone, loczki na czole - spod ma�ej czapeczki z wydry - usiane kroplami. - Ach, pastorze! - zawo�a�a - czekam na pana. Niech nas pan dzisiaj nie opuszcza, tak, bo on cierpi i wieczorem jest u nas tak smutno! Wi�c, przyjdzie pan? Poda�a mu r�k� i potrz�sn�a ni� ostentacyjnie po kole�e�sku. - Zreszt� pocieszenie porzuconych to r�wnie� pana zaw�d. U�miecha�a si�, przy czym k�ciki jej ust wygina�y si� w g�r�, co nadawa�o jej twarzy z lekka przebieg�y wyraz. Werner sk�oni� si� w sw�j uroczysty spos�b, maj�cy w sobie jakie� zak�opotanie. - Och, na pewno, z przyjemno�ci� - i tak�e si� u�miechn�� z czystego zadowolenia, �e patrzy na t� pi�kn� kobiet�. - Wi�c dzi�kuj� - rzek�a. - A teraz jed�my, m�j pa� marznie! Karl Pichwit, sekretarz i lektor barona Werlanda, marz� stale. Jego �liczna, chorowita, ch�opi�ca twarz by�a sina z zimna, i dr�a� ca�y. Pom�g� wsi��� baronowej, usiad� obok niej i wtedy u�miechn�a si� te� ta w�t�a, chorowita twarz ch�opi�ca, oblewaj�c si� p�sem. Werner posta� jeszcze chwil�, odprowadzaj�c wzrokiem sanie i powiewaj�cy b��kitny woal na wydrowej czapeczce; os�ania� przy tym r�k� oczy od s�o�ca, by d�u�ej i lepiej widzie�. - Uwa�am, �e to bezwgl�dno�� - rzek�a przy obiedzie Lena do m�a - �e ci Werlandowie wci�� ci� do ssiebie prosz�! Jestem sama w ka�dy niedzielny wiecz�r. Przecie� przynajmniej niedziele nale�� do rodziny! Werner wzruszy� ramionami, c�, tu si� nie da nic zmieni�. Tam dzieje si� nieweso�o, wi�c on powinien... Ale tu Lena si� rozgniewa�a. - Ach, co tam! Ten baron, kt�ry wygaduje bezbo�no�ci i nieprzyzwoito�ci, to �adne towarzystwo dla duchownego. Werner na to tylko si� u�miechn��, jedz�c spokojnie swoj� niedzieln� piecze�. Lena irytowa�a si� coraz bardziej. - Ach, co tam baron! To wcale nie o niego... To przez ni�! To ona! - Ona? - Werner podni�s� wzrok. - Naturalnie! Ona! - ci�gn�a Lena z szale�cz� odwag�, cho� czu�a, �e to, co chce powiedzie�, zmieni sytuacj� w nader niemi�y spos�b. - Ona... ona chce mie� towarzystwo! Nie wystarcza jej, �e ten biedny Pichwit patrzy zakochanymi oczyma, chcia�aby mie� do kokietowania takiego du�ego, pi�knego m�czyzn� jak ty! Werner zblad�, jak zawsze, kiedy wzbiera� w nim gniew. - Leno! - krzykn�� i d�oni� uderzy� w st�, a� zad�wi�cza�y talerze. - Co to za gadanina! Tu, przy moim stole, nie b�dzie si� m�wi�o tak o tej szlachetnej, ci�ko do�wiadczonej kobiecie! Lena mocno si� wprawdzie zaczerwieni�a, ale nie da�a si� zastraszy�. Mrukn�a, �eby zachowa� ostatnie s�owo: - Ale przecie� tak jest! Przytulno�� obiadowego nastroju prysn�a. Nie pad�o wi�cej ani jedno s�owo. Amfilada pokoj�w w zamku Dumala nie by�a o�wietlona, gdy stary Jakob prowadzi� t�dy pastora Wernera. Zimowy mrok zalega� wielkie, ci�kie umeblowanie, przydaj�c mu jakiego� opuszczenia i zamierzch�o�ci. Pachnia�o starym, zakurzonym drewnem w tych wysokich komnatach. Boazeria i posadzka nieustannie potrzaskiwa�y. - Nie zapalali�my tu �wiat�a - oznajmi� Jakob. - Po co? Nikt przecie� t�dy nie chodzi. Podni�s� sw� blad� twarz ku Wernerowi i patrza� na niego smutno wyblak�ymi oczami. Chyba dawniej by�a to �adna twarz, teraz i ona wygl�da�a zwietrza�a i zaniedbana. - Po co? - powt�rzy� chrypliwie. Jedna z komnat, kt�re mijali, pachnia�a bia�ym heliotropem. W oknach jej wisia�y jasne firanki, z ciemnych k�t�w po�yskiwa�y ma�e mebelki na z�oconych n�kach. "Jej pok�j", pomy�la� Werner, wdychaj�c g��boko aromat heliotrop�w. I �le si� te� dzisiaj czujemy - informowa� dalej Jakob swym p�aczliwym g�osem. - Mamy silne b�le w nodze. - Pok�j z kominkiem o�wietla�a nikle du�a lampa, przes�oni�ta zielono: �wiat�o w pokoju chorego. Baron Werland siedzia� w swoim fotelu przy ogniu, nogi mia� owini�te czerwonym pledem, posta� nieco zgarbion�. Jego regularne rysy pokrywa�a woskowa blado��. W�osy starannie ufryzowane, w�s podkr�cony. Tylko g��bokie oczodo�y k�ad�y na t� blado�� bardzo ciemne cienie nad niespokojnie b�yskaj�cymi oczyma. Chorego otacza� silny zapach opopanaksu. - Aha, nasz duszpasterz! - powita� Wernera swym wysokim g�osem. - Dobrze mie� kogo�, kto musi by� mi�osierny z urz�du, komu, �e tak powiem, za to p�ac�. Werner roze�mia� si�. - No, bywaj� tacy, kt�rzy to czyni� dla sportu! - zauwa�y�. - Sport! sport jest niemodny. Niech pan siada, pastorze! Zimno, co? Karola czyta�a przy lampie. Teraz powita�a pastora. W niebieskiej ciep�ej sukni posta� jej by�a wysoka i gi�tka. - Dzi�kuj�, �e pan przyszed� - rzek�a po prostu i zn�w potrz�sn�a kole�e�sko jego r�k�. Przysuni�to fotele do ognia. Karola przytulnie umo�ci�a si� w swoim i pe�na oczekiwania wpatrzy�a si� w Wernera, jak dziecko, kt�re spodziewa si�, �e doro�li b�d� je zabawiali. Werner zaciera� zmarzni�te r�ce, w lekkim zmieszaniu, jakie go cz�sto ogarnia�o. - Jak si� pan czuje? - spyta� dwornie barona. - �le, pastorze - odpar� baron - po prostu �le. Nie �pi� w nocy, w�ciek�e b�le: to wystarczy! Ta przekl�ta odwil� z wiatrem... - Ogromnie wsp�czuj� - rzek� Werner troch� szytwno. - Pan wsp�czuje, pastorze - podj�� baron. - Naturalnie, pan jest lito�ciwy. To nale�y do zawodu. Tyle, �e nie pomaga. Wie pan, co bym chcia� dla odmiany raz us�ysze�? - No co? - Kiedy powiadam, �e mi �le, �eby mi kto tak z serca odpowiedzia�: To mnie cieszy! Ale tak z serca, wie pan. To by�oby wreszcie co� nowego. Z tego bym m�g� si� porz�dnie po�mia�! - Kto� taki nie�atwo si� na szcz�cie znajdzie - zauwa�y� Werner. Baron skrzywi� si�: - Nie wiem. Mo�e jaki� spadkobierca, mocno po��daj�cy pieni�dzy. Ale nie to chcia�em panu powiedzie�, pastorze. Dzi� w nicy nie mog�em zasn��, wi�c rozwa�a�em sobie znowu dok�adnie pa�skie widoki na nie�miertelno��, pa�skiego �ycia po �mierci. - Mojego? - No tak, skoro musi pan mie� o tym kazania. Ale, pastorze, te widoki s� s�abe. Mog� spraw� wykr�ca� i obraca�, jak chc�, ale dzi� w nocy by�y s�abiutkie te widoki - r�wne zeru! - Rozmy�laniami chyba tu do niczego nie dojdziemy - zastrzeg� si� Werner z roztargnieniem, jak zwykli�my uczestniczy� w rozmowie, kt�r� wielekro� ju� byli�my zmuszeni prowadzi�. Ale baron wpad� w ferwor: - Ja wiem: wiar�. Ale pa�ska wiara to sztuka, do kt�rej nie mam talentu. Cud - dobrze. O cudach nie mo�na m�wi�. - Ach! - rzek�a Karola - czy mamy zn�w o tym m�wi�? Baron prychn��: - Naturalnie! Wy jeste�cie zdrowi. Czasem przelotnie pomy�licie: Nie�miertelno�� - jak pi�knie! �ycie po zgonie - zachwycaj�ce! i na tym koniec. Ale ja? Mnie to teraz obchodzi! Widzi pan, pastorze, kiedy pan chce siedzie� w domu, c�, w�wczas jest panu oboj�tne, kiedy idzie poci�g pospieszny do Pary�a i czy ma dalsze po��cczenie. Powie pan wtedy tak og�lnikowo: Ach, pospieszny, to pi�knie! Ale kiedy kufry s� spakowane, ba, wtedy przegl�da pan rozk�ad jazdy, zale�y panu na dok�adno�ci. Ot� zagl�dam do rozk�adu jazdy, pastorze, i powiadam panu: nie ma dalszego po��czenia. B�dziemy tak le�e�. Ciep�o kominka rozebra�o Wernera i powieki zacz�y mu ci��y�. S�ucha� ju� na po�y tylko wysokiego, wzburzonego g�osu chorego. Nie patrza� na Karol�, ale poczucie jej obecno�ci, uczucie, �e spojrzenie jej spocz�o przez chwil� na jego twarzy, lekki aromat heliotropu, ciche d�wi�czenie jej bransoletek - wszystko to nape�nia�o go b�ogo�ci�, co niby szlacchetne wino rozgrzewa�a mu krew. Zupe�nie machinalnie czyni� swe zastrze�enia, odpowiadaj�c na perory barona. - Tak, ale bez �ycia po�miertnego, czy ma sens doczesne? Tyle zachodu dla tej odrobiny ziemskiego bytowania? - Brawo, tu_m pana czeka� - baron nieg�o�no zaklaska�. - Wasz g��wny atut. Naturalnie: to absurd, ta odrobina �ycia na ziemi. Bardzo s�usznie. Niech pan pos�ucha: Ot� jest sobie m�ody cz�owiek, dobrze si� zapowiada, przystojny, starego rodu, pieni�dze, uczy si� czego�, bystry, posiada zamek, pi�kn� �on�. Dobrze! Kr�tko po czterdziestce odj�o mu nogi. Po prostu; i taki kawa�ek rdzenia pacierzowego, widzi pan: taki kawa�ek - do niczego. Do wyrzucenia. I po wszystkim; finis! �yje si� tylko, aby otula� nogi czerwonym pledem i czeka� na b�le. Takie �ycie to nonsens. I po to te wszystkie trudy, by� urodzonym, wychowanym. Ale prosz� mi powiedzie�, pastorze, gdzie jest napisane, �e istnienie musi mie� sens? prosz�, gdzie? Karola, dziecko, co o tym powiesz? Karola przeci�gn�a si� lekko w swoim fotelu. - Ja? - zapyta�a znu�onym g�osem. - Czemu�by nie mie� nadziei, nie czeka�? Widzi si� prowadz�c� gdzie� d�ug�, d�ug� alej�... po co wyobra�a� sobie nagle czarny mur? Nie lubi� tego. Chc� patrze� daleko, daleko, a� tam, gdzie od jasno�ci w oddali nic ju� nie mog� rozr�ni�. - Hm, prze�licznie - zauwa�y� baron. - Poezja, to jest co� dla zdrowych. Kiedy le�ycie w ��ku, a sen nie nadchodzi, a we wszystkich nerwach szarpie i ci�gnie, wtedy i poezja nie wystarcza. Nie, m�j kochany pastorze, �le z wasz� nie�miertelno�ci�. Zm�czy� si� m�wieniem, odchyli� g�ow� na oparcie i zamkn�� oczy. W pokoju zapad�a cisza. Wyra�nie s�ycha� by�o za boazeri� gorliw� prac� myszy. - Zn�w tu jest - rzek� baron, nie otwieraj�c oczu. - Nie ma rady! To stare pud�o chce si� rozpa��, zaczyna si� odzywa�, jak stara baba. Ale nie warto ju� nic czyni�, ju� nie warto. M�wi� powoli i monotonnie, rozbrzmiewa�o to rezygnacj� w�r�d zielonego p�mroku pokoju. Ciche, beznadziejne westchnienie chorego zdawa�o si� zamyka� wszystkie wrota ku �yciu. Werner spojrza� na Karol� i spotka� jej wzrok, dziwnie po�yskliwe spojrzenie w�skich szarych oczu. K�ciki ust unios�y si� wy�ej, jakby w pocz�tkach u�miechu. Werner i Karola patrzyli na siebie spokojnie, jakby ratuj�c si� na powr�t ku �yciu z przygn�biaj�cego smutku tej komnaty. Jakob przyni�s� herbat�. Wraz z nim ukaza� si� Karl Pichwit. Sk�oniwszy si� niemo, usiad�. - Ach! - zawo�a� baron. - Pan Pichwit, pa�. Pan Pichwit, trubadur! Pichwit wykrzywi� swe zbyt ma�e, dziecinne usta w wynios�ym u�miechu. Siedzia� w milczeniu i obserwowa� zamy�lony r�ce Karoli, krz�taj�ce si� w�r�d fili�anek; patrzy� stale, w rozmarzeniu, okr�g�ym, jasnobr�zowym okiem - Karola nazwa�a je "bia�� kaw�" - oczom tym niebieski cie� pod powiek� nadawa� wyraz zatroskania. Baron przymru�y� oczy, popatrzy� na Pichwita, potem na Karol� i bezg�o�nie za�mia� si� do siebie. - Tak, ka�dy na sw�j spos�b - odezwa� si�, mieszaj�c herbat�. - Czy zna pan, panie pastorze, barona Rasta? Behrenta Rasta, naszego s�siada? - spyta�. Tak, Werner zna� barona Rasta z Sielen. - No, ten - ci�gn�� Werland - nie pozwala sobie na wytchnienie dniem ani noc�, po to tylko, by jak najszczelniej zape�ni� sobie �ycie. Spieszy mu si�! I co si� okazuje? Ma pojedynki, ryzykuje �ycie w wy�cigach, uwodzi cudze �ony, sprawia, �e o nim gadaj�. Dobrze! Pracuje, jakby mu za to p�acili. Dlaczego? Tylko dlatego, �e Behrent Rast jednocze�nie siedzi w lo�y, przygl�da si�, co Behrent Rast robi, i wo�a: "Behrent to istny diabe�", i bije brawo. Czy ta odrobina pr�no�ci wynagradza to wszystko? - Znam barona za ma�o, by m�c o nim wyrokowa� - rzek� Werner tonem odmowy. - Pozna go pan - m�wi� Werland. - Niech�e pan pilnuje owieczek swojego stada, pastorze. Rast jest nieumiarkowanym po�eraczem kobiet. - Behrent Rast jest bardzo zajmuj�cy - zauwa�y�a Karola. Baron zacz�� si� �mia�. - Tak, kobiety takich lubi�. Aktor pod ka�dym wzgl�dem. Niech pan zapami�ta, Pichwit: chce si� pan jakiej� kobiecie podoba�, musi pan jej wm�wi�, �e pan gra jak�� rol� specjalnie i wy��cznie dla niej. - Czy to takie pewne? - spyta�a znudzona Karola. - Zupe�nie pewne - o�wiadczy� Werland. Nagle wpar� si� g��biej w fotel. - Ju� znowu s�, towarzysze przekl�ci - te b�le! Panie Pichwit, czy pan ju� dopi� herbat�? Tak? Zatem - dobranoc. Pichwit zaczerwieni� si�, i wprawdzie wynio�le si� u�miecha�, lecz oczy zal�ni�y mu wilgotnie. Sk�oni� si� niemo i wyszed�. - Czemu wysy�asz biednego ch�opaka z pokoju? To go obra�a - zapyta�a Karola. Baron zachichota�. - Wie pan, pastorze? Pan Pichwit jest mianowicie zakochany w mojej �onie, �miertelnie zakochany, tak jak w angielskich powie�ciach. No, tak, naturalnie, czemu�by nie? Mnie to sprawia wielk� uciech�! Miodowe oczy! - Daj mu spok�j - rzuci�a Karola. - Przecie� daj� mu spok�j - zapewni� Werland. - Tylko w niekt�re wieczory te oczy dzia�aj� mi na nerwy. Niech�e sobie idzie do swojego pokoju. Dzi� jest na niebie co� w rodzaju ksi�ycowej po�wiaty, wi�c mo�e sobie pisa�: bo, mianowicie, pan Pichwit pisze wiersze. W oczach mi�d, a w sercu - chinina, gorzko_s�odko, to u tych m�odych, za ka�dym razem wydaje na �wiat lirycznego poet�. Och, ty przekl�ta! - Tu chwyci� si� za nog�. - Karola, p�jd� tu, dziecko, rozetrzyj mi troch� nog�. Trzeba panu wiedzie�, pastorze, �e ta kobieta ma co� w rodzaju magnetycznej si�y w palcach. Karola przysun�a niski sto�eczek do fotela swego m�a, usiad�a i zacz�a powoli przesuwa� r�k� po czerwonym pledzie, g�adz�c nog� chorego. Baron odchyliwszy w ty� g�ow�, zamkn�� oczy. Werner przygl�da� si� tej r�ce, jak powoli r�wnomiernym ruchem sunie po czerwonym pledzie, w�ska i bia�a, i pe�na pier�cieni. W blasku ognia by�a ta r�ka ca�kiem roziskrzona ostrymi, kolorowymi �wiate�kami. Chory oddycha� teraz g��boko i regularnie. Chwilami j�cza�. - Pani jest cierpliwa - rzek� cicho Werner. - Ja? - Karola zdumiona podnios�a g�ow�. - Sk�d pan wie? - Widz�. - Bo�e! c� to mo�na zobaczy�. - Po czym spyta�a p�g�osem: - Prawda, w m�odo�ci by� pan szalonym ch�opcem? - Ach, pope�nia�o si� g�upstwa - odpar� Werner. - Cz�owiek wydawa� si� sobie interesuj�cy. A interesuj�ce by�o to w�a�nie, �e by�o si� m�odym. - Pan si� wcze�nie zar�czy�? - Tak, jako student. Rozmowa, prowadzona p�g�osem dobrze obojgu robi�a. Wszystko jedno, co m�wili; szeptanie zbli�a�o ich. - Ach, tak - powiedzia�a Karola - teologowie zawsze si� wcze�nie zar�czaj�. Naturalnie jest pan bardzo szcz�liwy. - Naturalnie? Dlaczego? - Pastorskie ma��e�stwa s� zawsze szcz�liwe. - Ach, tak!... U�miechn�li si� oboje. Chory zaj�cza� mocniej. - Niech Jakob zaprowadzi go do ��ka - postanowi�a Karola. Werner wsta�: - Tak, ju� p�no. Ja te� ju� p�jd�. Karola odprowadzi�a go a� do drzwi sieni. Przystan�a, oparta o framug� i patrzy�a, jak wk�ada� futro. - Pewnie si� pan cieszy, �e wraca do domu. Kiedy pan wraca st�d, pewnie jest podw�jnie przytulnie? - m�wi�a. - Czy pan jeszcze b�dzie co� jad�? - Nie wiem... - Z pewno�ci� �ona czeka�a na pana - u�miechn�a si� swoim lekko drwi�cym u�miechem. - Dobranoc. Wiatr d�� nad r�wnin�. Sanie sun�y bezszelestnie po wilgotnym �niegu. Werner smaga� bezlito�nie swego srokatego. - Hej, hej, naprz�d! By� mu teraz potrzebny w�ciek�y p�d. Chcia� poczu� na twarzy wiatr, jak uderzenia bata. Naprzeciw widzia� plebani�. �wiat�o migota�o przez okno. Nie - nie tam! "Tam b�dzie przytulnie" - jak�e ona to powiedzia�a, z drganiem k�cik�w ust, jak gdyby wiedz�c, �e tam - tam, gdzie jest "tak przytulnie", teraz nie mo�e jecha�. Skr�ci� na drog� wiod�c� w przeciwn� stron�: ku lasowi. Tylko naprz�d! Naprz�d! Na w�skich dr�kach le�nych by�o ciemno, nad nim szumia�y sosny, szum nami�tny, to cichn�cy, to wzbieraj�cy, niczym oddech olbrzymiej piersi. Tu i �wdzie trzasn�a sucha ga���, ostro, przenikliwie, jak okrzyk b�lu. To Wernerowi dobrze robi�o. Jakby szala�a i wo�a�a ponad nim jaka� pot�ga - za niego szala�a, wykrzykuj�c to, co si� w nim chcia�o wydosta� na zewn�trz. - Heej! Heej! - pop�dza� konia. Musia� si� nisko pochyli�, by przejecha� pod zwisaj�cymi ga��mi, i obsypa�o go ca�ego kroplami. Z wierzcho�k�w ha�a�liwie zrywa�y si� wrony. Sp�oszona sarna �ama�a si� skro� poszycia. Werner nie wiedzia�, dok�d jedzie - aby naprz�d, w t� ciemno��, w to wianie i szum, w te krople i aromaty. Nagle ko� stan��. By� przy karczmie. - Nie chcesz ju� dalej, biedaku - rzek� Werner. Zwierz� sapa�o i parska�o. Werner wysiad�. Do diab�a, tak! Spieni� konia! Nie ma rady! - Hej, gospodarzu!! Jost! Ober�ysta ukaza� si�, pochyliwszy bardzo nisko sw� olbrzymi� posta�, aby przej�� przez drzwi. - Co? To sam pan pastor? - Tak, tak, prosz� si� za d�ugo nie dziwi�! Zaprowadzi� konia do szopy, wytrze�; a potem grogu! Byle szybko! Werner wszed� do szynkowni. Przy stoliku siedzia� drwal i spa�, po�o�ywszy g�ow� na stole, na z�o�onych ramionach. Przy piecu, opar�szy g�ow� o sw�j tobo�ek, spa� kramarz w�drowny. Obaj �pi�cy wykrzykiwali chrapliwie charcz�ce, be�kotliwe tony, chrapi�c ku sobie przez pok�j. Drzwi do przyleg�ego pokoju - "m�skiego" by�y przymkni�te. Stamt�d dochodzi�o szemranie g�os�w. Werner otworzy� te drzwi na o�cie�. - Aha, znajduj� towarzystwo - wykrzykn��. Siedzieli tam: organista Sahlit i nauczyciel Gr~ov, i przy kopc�cej lampie pili grog. P�ochliwie zerkn�li na drzwi i podnie�li si� z krzese�. - Cisi grzesznicy - rzek� Werner. - No, siadajcie�, je�eli teraz zostawicie sw�j grog, to nie poprawi sytuacji. - Co tam, raz w niedziel� - mamrota� Sahlit, kt�ry by� ju� pijany. - Dobrze, dobrze. - Werner rzuci� si� na krzes�o i rozpi�� futro. Szalona jazda od�wie�y�a go. Roze�mia� si� do obydwu dziwacznych twarzy naprzeciw. Sahlit mia� b�yszcz�c� nag� czaszk�, czerwone plamy na twarzy i cnotliwe, p�ywaj�ce oczka. Nauczyciel wygl�da� nader dostojnie, na zapadni�tych policzkach widnia�y czerwone, hektycczne wypieki, rude w�osy spl�tane na bladym czole. "Wygl�da, jak nieudolnie narysowany Schiller!" - pomy�la� Werner. - Wy, Sahlit - rzek� - dzisiaj w ko�ciele zn�w grali�cie jak �winia. To od tego picia. - Nie, panie pastorze - usprawiedliwia� si� Sahlit - te stare organy, �ajdaki, nie odpowiadaj� ju�. - Gdybym sam by� organami, te� bym wam nie odpowiada� - m�wi� Werner. - A pan, Gr~ov, przychodzi tu dla rudej Marri. To niestosowne dla nauczyciela. - W tygodniu pracuj� ponad sw�j obowi�zek - odpar� dumnie nauczyciel - w niedziel� odpowiadam sam za siebie. - No! Oto i grog - przerwa� rozmow� Werner. Marri, du�a, rudow�osa, o dziwnie czerwonych brwiach na bia�ej twarzy, przynios�a grog, po czym ustawiwszy si� przy piecu, nie odwraca�a oczu od Wernera. - C�, dzieci, skoro�my si� ju� tutaj spotkali... - rzek� Werner, podnosz�c swoj� szklank�. - Zdrowie pana pastora - wyb�ka� s�u�alczo Sahlit. Werner wyci�gn�� przed siebie nogi. Trunek wchodzi� w niego rozkosznym upa�em. - No, �mia�o dzieci. O czym�cie rozmawiali? - Ach - rzek� Sahlit - Gr~ov staje si� bardzo dumny na rauszu. Jak si� napije, m�wi o wielkich sprawach pa�stwowych, no, i wtedy wszystko wie lepiej. - Tak, po to si� przecie� pije - paln�� Werner. - Gr~ov wie wtedy wszystko lepiej, a wy, Sahlit, jeste�cie wtedy wspania�ym muzykiem. A obaj razem ju� kiedy� poka�ecie pastorowi, czy nie? - Co mo�emy pokaza�? - mrukn�� Sahlit i zerkn�� p�ochliwie na nauczycciela. - Tak! Ju� my temu pastorowi poka�emy; o tym�cie m�wili! - Werner uderzy� d�oni� w st� i roze�mia� si�. - Tak, dzieci, poka�ecie mu wreszcie! Pan Gr~ov trzema szklankami grogu sprawi� sobie ca�y �wiat dumy i odwagi. To przecie� tanio. - Moj� jest duma i moim jest grzech - rzek� z moc� nauczyciel. - Dobrze, Gr~ov - przepi� do niego Werner. - Bierze pan to na siebie. Pan odpowiada za to, chocia� pan sobie wyobra�a, �e jest bardzo wielkim i zuchwa�ym grzesznikiem; z powodu Marri i przez grog. Tak, to wprawia pana w dum�, �e pan jest takim ogromnym grzesznikim? Wtedy jest si� nie byle kim. - Sam odpowiadam - powt�rzy� bardzo zdecydowanie Gr~ov. Jest si� grzesznikiem, nie ma rady - mrucza� Sahlit. Werner si� �mia�: - Ale� nie jeste�cie wcale wielkimi grzesznikami! Wyobra�acie to sobie, �eby wam grog lepiej smakowa�! Czy Gr~ov b�dzie mia� jutro b�l g�owy albo Sahlit b�dzie mia� kaca, to zupe�nie oboj�tne. Biedne stworzenia, z�a�� si� potajemnie, chc� piciem zebra� w sobie troszk� odwagi i pychy, chc� pokaza� temu pastorowi, nazajutrz za� nic mu nie pooka��, a z pychy i odwagi te� nic nie pozostanie, prawda! Tego sobie diabe� nie zapisze na konto wygranej! To nic nie jest! - Cia�o jest s�abe - be�kota� Sahlit, z�o�ywszy r�ce - a skrucha i pokuta d�ugie! - Katzenjammer, nie skrucha! - krzykn�� mu Werner. - Jutro zn�w b�dziecie fa�szowa� na organach, a Gr~ov swoim uczniom napisze wz�r z b��dem, tak samo przepe�zniecie przez ten dzie�, jak przez inne. To nie pokuta, to jest co innego! Nauczyciel s�ucha� w milczeniu. Podni�s� g�ow�, kark trzyma� sztywno. U�miecha� si� z wielk� wy�szo�ci�. Teraz zacz�� m�wi�, pr�dko i niemal falsetem: - By� mo�e, prosz� pana pastora, i� grzechy wytwornych pan�w s� nie dla nas. My jeste�my biedni, mali ludzie. Sk�d by�my brali wielkie grzechy? Nie s� one dla nas. I tak nic si� nie ma z �ycia ani te�... ani z grzech�w. Taka to ju� sprawiedliwo�� spo�eczna. Mo�liwe, �e pan pastor bardziej si� interesuje wytwornymi grzesznikami, wedle stawu grobla. Nie ja zrobi�em �wiat. Ja bym te� wola� tak� lamp�, co nie kopci, grog bez fuzlu i... i - zaczerwieni� si�, �mia�o�� jego ataku uderzy�a mu do g�owy - i wytworn� pani�. - Brawo, Gr~ov! - zawo�a� Werner. - Marri, jeszcze szklank�. Tw�j nauczyciel to m�czyzna! Chcia�by pan r�wnego podzia�u grzech�w? Ma pan s�uszno��! - Jeszcze i to nadejdzie - prorokowa� Gr~ov. - Daj Bo�e - modli� si� Sahlit, nie rozumiej�c. Werner opar� g�ow� na d�oni i zamy�li� si�. - Biedne �otrzyki! - powiedzia� do siebie. - Musz� si� tu skrada� nocami, by zazna� nieco pychy, poby� troszk� socjaldemokrat�, sprawdzi�, czy Marri ma czas. A nazajutrz - nic. Min�o. Podni�s� wzrok, obejrza� z namys�em obie dziwaczne twarze swoich towarzyszy. - C�, wiecie, wam b�dzie wiele wybaczone, bo, bo jeste�cie tacy szkaradni. - Amen - mrukn�� Sahlit. G�uche zm�czenie, napawaj�ce go smutkiem, przygniot�o Wernera. Powietrze by�o ci�kie od kopcia i wyziew�w grogu. Sahlit p�aka� teraz. Duma Gr~ova stawa�a si� upiorna, przy czym rzuca� mi�osne spojrzenia na dziewczyn� przy piecu. A ta dziewczyna, wpatruj�ca si� nieprzerwanie w Wernera bladym, okr�g�ym okiem, maj�ca du��, bia�� twarz, nagie ramiona, mi�kki, rozp�yni�ty biust - ca�ym tym bia�ym, rozpustnym cielskiem budzi�a odraz� w Wernerze, tym silniejsz�, �e rozpala�a mu jednak�e krew, co by�o mu niewymownie obmierz�e. Podni�s� si�. - Jed�my ju�. A panowie ze mn�. - Dzi�ki, dzi�ki - be�kota� Sahlit. W saniach Werner kaza� ober�y�cie dobrze zapi�� fartuch: - Inaczej pogubi� swoich go�ci. No, trzyma� si�, ruszam. Pop�dzi� srokacza. Wiatr wichrzy� jeszccze wierzcho�ki sosen. Skro� chmur prze�witywa� na mgnienia ksi�yc, �wiat�o ruchome, jakby kto� bieg� ze �wiec� wzd�u� d�ugiego szregu okien. I wszystkie cienie na dole pocz�y si� rusza�, sun�y po wysokich pniach tam i na powr�t. - Bo�e, b�d� nam mi�o�ciw - modli� si� Sahlit. - Hej, hej! - krzycza� Werner. Podmuchy i wianie sk�pa�y go zn�w w czysto�ci. - Hej! - Frun�li po ma�ych �cie�kach le�nych. Lekko zamarzni�te bagno trzeszcza�o pod kopytami konia. - Trzymajcie si�, dzieci - rozkazywa� Werner. Srokacz przystan��, lecz Werner strzeli� z bicza. Jedno szarpni�cie - i ju� byli na Mo�cie Wisielca. Nad g��bok� przepa�ci�, dawnym, by� mo�e, kamienio�omem, gdzie g�azy spa�y w czarnych wodach, by� prymitywny most, zbity z kilku desek na kilku wysokich palach. Wszystko to teraz zmursza�e i przegni�e, por�cze powy�amywane. Od dawna nikt nie wa�y� si� przeje�d�a� tym mostem, ani nawet na� wst�pi�. Szymon Buraczany - pijak - powiesi� si� by� po�rodku tego mostu, nogi wisia�y nad otch�ani�, a kiedy postronek si� urwa�, Szymon Buraczany spad� do wody i nigdy nie odnaleziono jego zw�ok. Tak g��boki d� musia� tam by� w czarnej wodzie; tak sobie ludzie opowiadali. - Panie pastorze! - rzek� Gr~ov chrypliwie. - �aski - zaskomli� Sahlit. Ale srokacz gna�. Wykonywa� rodzaj ta�ca, by przeby� zmursza�e deski. Tu by�o g�adkie miejsce, tam kopyto przebija�o przegni�e drewno, �wdzie zn�w by�a szpara. Sanie �lizga�y