2134
Szczegóły |
Tytuł |
2134 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
2134 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 2134 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
2134 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Eduard von Keyserling
Dumala
Tom
Ca�o�� w tomach
Polski Zwi�zek Niewidomych
Zak�ad Wydawnictw i Nagra�
Warszawa 1990
Prze�o�y�a Anna M. Linke
T�oczono pismem punktowym dla
niewidomych w Drukarni PZN,
Warszawa, ul. Konwiktorska 9
Pap. kart. 140 g kl. III_B�1
Przedruk z wydawnictwa
"Pa�stwowy Instytut Wydawniczy",
Warszawa 1990
Pisa�a Katarzyna Jurczyk.
Pastor z Dumala, Erwin Werner, sta�
ko�o swego fortepianu i �piewa�:
Wstawa�a mg�a z wezbranych w�d,@ mewy
pola_ty_waa_�y -@
Prostowa� sw� pot�n� posta�. Pi�kny
jego baryton nape�nia� go samego moc� i
doznaniem b�ogo�ci. Mi�o by�o odczuwa�,
jak pier� si� rozszerza, jak wzbieraj� w
niej tony.
Z twoich serdecznych oczu - �zy@ po
licach twych sp�y_waa_�y.@
Rozci�ga� d�wi�ki, pozwala� im si�
wybrzmie� i mi�kko zacichn��.
�ona siedzia�a przy fortepianie,
prze�liczna, o twarzy r�anej i okr�g�ej
pod k�dzierzawym popielatoblond w�osem,
jaskrawo o�wietlona dwiema �wiecami,
przybli�aj�c kr�tkowzroczne niebieskie
oczy o jasnych rz�sach tu�_tu� do
stronicy nut. Drobne czerwone r�ce z
przej�ciem potyka�y si� na klawiszach.
Mimo to, ilekro� d�u�szy tryl zostawia�
jej bodaj moment czasu, podnosi�a z
podziwem na m�a rozanielone wejrzenie.
Jak by�o przepi�knie, kiedy
m�czyzna, porwany muzyk�, ko�ysa� si�,
r�s�, stawa� si� wy�szy, olbrzymia�, gdy
p�yn�a ode� wszystka s�odycz i si�a,
wszystka nami�tno��. Nape�nia�o j� to
rozkosznym upojeniem. �zy �ciska�y jej
krta�, wok� serca czu�a osobliwy ucisk.
Od owej chwili goreje cia�o,@ cierpi�
t�sknoty katu_usze@
G�os nape�nia� ca�� plebani� �arem
nami�tnego wo�ania. Stara Tija
zatrzyma�a si� w�r�d nakrywania sto�u w
jadalni, za�o�y�a r�ce na brzuchu,
zamkn�a swe jedno �lepe oko, a drugim
zapatrzy�a si� nieruchomo przed siebie.
Jej pozbawiona wyrazu, po��k�a twarz
u�o�y�a si� przy tym w pobo�ne fa�dy.
Ca�y dom, a� po k�t, gdzie spa�a przy
kominku kotka, odbrzmiewa� gwa�town� i
s�odko topniej�c� mi�osn� pie�ni�. Tony
lecia�y oknem het na r�wnin�, k�dy noc
�cieli�a si� po listopadowym �niegu;
nawet, z pobliskiego obej�cia,
odpowiada� im przeci�g�ym,
sentymentalnym wyciem jaki� pies.
�zy tej nieszcz�snej zatru�y@ zatru�y
- zatru�y@
Okna dygota�y od tego wo�ania
rozpaczy. Kotka obudzi�a si� w swoim
k�cie, stara Tija przesun�a sobie d�o�
po twarzy i wymamrota�a: - Ach,
Bo�yczku!
Zatru�y mo_j� du_u_sz�.@
Drobna kobieta odchyli�a si� na
por�cz krzes�a, z�o�y�a d�onie na
podo�ku i popatrzy�a na m�a.
Pastor Werner sta� w milczeniu,
g�aszcz�c si� po du�ej, jasnej brodzie.
Musia� i sam najpierw oprzytomnie�.
Teraz panowa�a na plebanii zupe�na
cisza. Tylko Tija zacz�a znowu
nieg�o�no pobrz�kiwa� talerzami.
- Jak Zygfryd! - zabrzmia�o cichutko
z ust ma�ej kobietki.
- Kto? - ockn�� si� pastor Werner.
- Ty - rzek�a jego �ona.
Werner za�mia� si� drwi�co i
odwr�ciwszy si� j�� chodzi� z r�kami na
plecach tam i z powrotem po pokoju.
Tak bywa�o za ka�dym razem, ilekro�
zapami�tywa� si� w �piewie, ilekro�
upoi�o go uczucie. Potem nadchodzi�a
reakcja.
Cz�owiek s�dzi�, �e prze�ywa co�
wielkiego, jaki� b�l, jak�� nami�tno��,
a tymczasem by�a to tylko pie��, co�, co
prze�y� kto inny; a �ciany tego pokoju,
ze swoimi fotografiami, du�e meble w
czarny i czerwony wz�r, wszystko to
dusi�o go i przyt�acza�o.
�ona siedzia�a wci�� jeszccze przy
fortepianie, zapatrzona w �wiat�o. Ale i
jej min�o pi�kne oszo�omienie muzyk�.
Pozosta� tylko oci�a�y smutek.
Zastanawia�a si�, czemu m�� si�
rozz�o�ci�, gdy powiedzia�a "Zygfryd".
Nieraz si� to zdarza�o. Kiedy
przepe�nia� j� zachwyt dla niego, co� mu
si� nie podoba�o, i wybucha� ozi�b�ym,
drwi�cym �miechem.
- Leno, nie b�dziemy jedli? - spyta�
Werner.
Poderwa�a si�.
- Oczywi�cie! Faszerowane paszteciki!
I wybieg�a do kuchni.
Przy stole, pod wisz�c� lamp�,
znika�o wszystko obce i przykre. Kiedy
smakowa�o, pastor Werner by�
dobroduszny: o tym Lena wiedzia�a. Mog�a
w�wczas pogwarzy� nie upominana, i mia�a
uczucie, �e m�� nale�y do niej.
- Baronowa z Dumala przeje�d�a�a dzi�
t�dy - oznajmi�a.
- Tak? - zauwa�y� Werner i sponad
kieliszka w�dki, kt�ry mia� w�a�nie
podnie�� do ust, popatrzy� przenikliwie
na �on�: - No i co?
- No i mia�a na sobie nowy futrzany
�akiet. Przepi�kny!
Werner wypi� swoj� w�dk�, po czym
zapyta�: - Do twarzy jej by�o w tym
�akiecie?
Lena westchn�a: - Naturalnie! Ta
kobieta jest przecie� taka pi�kna!
- No, to czeg� tu wzdycha�? -
zapyta�. - Niech sobie b�dzie pi�kna!
- Bo ja jej nie lubi�! - podj�a
Lena. - Dlatego! Chcia�aby, �eby wszyscy
m�czy�ni byli w niej zakochani. Ale
pi�kna jest bardzo.
Werner �mia� si�: - Jacy m�czy�ni?
Biedna kobieta piel�gnuje
sparali�owanego m�a dniem i noc�. Nie
widuje nikogo. Nowy futrzany �akiet to
ju� doprawdy bardzo niewinna rozrywka.
- Widuje przecie� ciebie! - Lena
przybra�a ton wyzywaj�cy, jakby szuka�a
sprzeczki.
Werner wzruszy� tylko ramionami.
- Mnie!
- Tak, ciebie - ci�gn�a. - I ty
jeste� przecie� tak�e w niej
zakochany... troszeczk�, nie?
Dzi� nie zirytowa�o to Wernera.
- Skoro tak uwa�asz! - odpar�.
Ma�a kobietka mog�a dzi� spokojnie
igra� z nim, jak z wielkim, dobrodusznym
nowofundlandczykiem. By� wprawdzie
cokolwiek milkliwy, ale zwykle by� taki
w sobot�, kiedy obraca� w g�owie
jutrzejsze kazanie.
Po jedzeniu ma��e�stwo zasiad�o przy
kominku.
Skro� okna, kt�rego okiennice
pozosta�y otwarte, zaziera�a do pokoju
blada noc �nie�na. Z czeladnej dolatywa�
cienki, dr��cy g�os Tiji, �piewaj�cej
godzinki.
- Tak jest �wietnie! - m�wi�a Lena. -
Jest tak przytulnie, prawda? Wsz�dzie
cicho, i ten ogie�, i siedzimy razem.
- Nie wystawiaj�e cenzury sytuacjom
�yciowym - rzek� Werner, kt�ry w
zamy�leniu wpatrywa� si� w p�omienie.
- Dlaczego? - spyta�a Lena
przekornie.
- Bo, bo - g�os Wernera sta� si�
surowy - bo cenzury wystawia si� po
sko�czeniu szko�y.
- Dlatego? - zauwa�y�a Lena, kt�ra
nie zrozumia�a jego s��w. - No, ale nie
b�d� srogi, Wernerchen!
Wsta�a, podesz�a do niego, usiad�a mu
na kolanach i przytuli�a mu si� do
piersi; oplot�a ca�ego tego du�ego
m�czyzn� sw� ma��, legaln�
zmys�owo�ci�, kt�ra ujawnia�a si�
nie�mia�o.
- Jeste�my przecie� szcz�liwi! -
rzek�a. - Przecie� w�a�nie m�wi�.
Wystawiam dobre stopnie.
Werner siedzia� w milczeniu,
pozwalaj�c, by przenika�o go ciep�o tego
m�odego kobiecego cia�a. Nast�pnie nagle
odsun�� od siebie Len� i wsta�.
- Dok�d? - spyta�a przestraszona.
- Ach, nigdzie - odpar�. - Chc� sobie
tylko jeszcze co� przemy�le�!
- To wieczne kazanie! - westchn�a
Lena. - O czym b�dziesz m�wi� jutro?
- O kuszeniu na pustyni, przecie�
wiesz.
- Ach, tak! Nie b�d��e znowu taki
surowy. Kiedy tak grzmisz z wysoka,
ka�dego a� strach ogarnia.
Wzruszy� ramionami.
- Odk�d to chcesz mie� wp�yw na moje
kazania?
Wi�c zn�w go zirytowa�a. Zamilk�a.
Podczas gdy Werner, z r�kami na plecach,
chodzi� tam i z powrotem po pokoju,
trwa�a skulona na swoim fotelu i
nieprzerwanie wodzi�a za nim
spojrzeniem. Tylko co w�a�nie czu�a si�
szcz�liwa, a oto zn�w co� go nasz�o,
czego nie mog�a poj��. We wszystkich
cz�onkach tkwi�o znu�enie po
ca�odziennych trudach; ogarn�� j�
smutek, kt�rego nie chcia�a roztrz�sa�.
Goni�a Wernera wzrokiem, kiedy tak
kroczy� tam i z powrotem, bardzo
wyprostowany w swym czarnym tu�urku -
wci�� tam i z powrotem, a� jego posta�
si� zamaza�a i powieki jej opad�y.
Lena powiedzia�a by�a: "Grzmisz z
wysoka" - tak. Lubi� to. Kazanie by�o
niby �piew, m�g� si� w nim wy�adowa�,
czu�, jak powiada Biblia, �e "idzie od
niego si�a". Wszystkie te wielkie pi�kne
s�owa, �w gniew ogromny, z jakim m�g�
grozi�, olbrzymie b�ogo�ci, kt�re m�g�
obiecywa� - wszystko, co bezkresne i
wieczyste - przyprawia�o tak�e o
upojenie. Zawczasu cieszy� si� na nie.
Krom tego poci�ga�o go szczeg�lnie owo
kuszenie na pustyni, cudowna rozmowa
Duch�w, wielka niczym strofy Dantego.
Podnieca�a go gwa�towno�� zmaga� obu
cudownych Mocy na pustyni.
W g��bokim zamy�leniu chodzi� tam i z
powrotem, niepomny otaczaj�cego �wiata,
a� zaspany d�wi�k z rozchylonych warg
Leny sprawi�, �e podni�s� oczy. No, tak:
spok�j na plebanii, pomy�la� nie bez
goryczy. B�g widzi, �e sam nie czu� si�
zbyt spokojnie!
Zatrzyma� si� przy oknie i patrzy� w
noc.
W g�rze na niebie, w�r�d chmur,
panowa�o poruszenie: mija�y si�, sun�c
poszarpane, wyd�te jak �agle. Ksi�yc
musia� si� tam gdzie� skrywa�, ale by�
zas�oni�ty, nad r�win� ja�nia�a jeno
nik�a, blada po�wiata.
Spok�j! Ba, je�eli kto� musi
ustawicznie obcowa� z rzeczami
cudownymi, mie� stale na ustach owe
zwroty, tak pe�ne �aru i gniewu, i
s�odyczy, i tajemnicy - sk�d by mia�
czerpa� spok�j? Serce nabiera takiej
nadwra�liwo�ci, takie si� staje
dra�liwe, �e zatraca obronno��.
Wiatr gna� po r�wninie drobne wiry
�niegu, niczym bia�e chmurki dymu.
Malutkie punkciki �wiat�a, powsypywane w
noc, gubi�y si� w bia�ej, wyblad�ej
po�wiacie. Tam - ten rz�d jasnych
punkt�w - to s� okna w zamku Dumala.
Werner przypomnia� sobie o nowym
futrzanym �akiecie baronowej Werland, i
ujrza� przed sob� wielki, mroczny pok�j,
zielono przes�oni�t� lamp�, przy kominku
w fotelu pana o woskowo��tej twarzy, o
ostrych rysach, jego nogi otulone
czerwonym pledem. Przy nim, na niskim
sto�eczku, pi�kna kobieta, kt�rej w�skie
oczy po�yskiwa�y niespokojnie, a
czerwone usta by�y osobliwie gor�czkowo
spieczone. Siedzia�a, i spozieraj�c
sennie w ogie� na kominku, wodzi�a
powoli d�oni� po nodze chorego - w g�r�
i w d�. Tu jaki� b�l, jak gdyby
cielesny, wstrz�sn�� Wernerem przy tym
obrazie i sprawi�, �e przyblad� i lekko
si� skrzywi�.
Gniewnie odwr�ci� si� od okna. To bez
sensu! Uk�adanie kazania przyprawia�o go
za ka�dym razem o gwa�towniejsz�
rozterk� wewn�trzn�!
Zacz�� zn�w chodzi�, po czym
zatrzyma� si� przed Len�.
Wci�gn�a stopy na fotel, opar�a
policzek o por�cz i tak spa�a. Wargi na
po�y rozchylone, oddycha�a g��boko, a na
twarzy powa�ny, stroskany wyraz, jaki
przybieraj� ludzie mocno �pi�cy, jak
gdyby spanie by�o prac�.
Werner obserwowa� j� przez chwil�.
Zdj�a go nagle g��boka lito�� nad tym
m�odym, sennym stworzeniem. I zn�w nerwy
i niepotrzebna mi�kko��! Nie potrafi�
ju� na nic patrze� bez b�lu! Ostro�nie
wzi�� Len� na r�ce i zani�s� do
sypialni.
Zakrystia pe�na by�a �nie�nego
�wiat�a. W�r�d ciasnych, bia�ych �cian i
w bia�ym �wietle, pastor Werner wygl�da�
w czarnej sutannie bardzo du�y. Siedzia�
przy stole, maj�c przed sob� otwarty
�piewnik oraz arkusz notatek do swego
kazania. W ko�ciele zacz�to ju� pie��,
ch�r twardych g�os�w kobiecych,
chrypliwych dzieci�cych i huczenie
bas�w. Ci�gn�li tony sennie i w
ukojeniu. Bo�e! C� ten organista
dzisiaj wygrywa! Na pewno, drab, zn�w
chla� dzi� ca�� noc! Stare organy
j�cza�y i wzdycha�y mocno pod jego
bezwgl�dnymi palcami!
Werner nie �piewa� z nimi. Patrza�
przez okno. Taja�o i s�o�ce �wieci�o.
Drzewa sta�y ca�e obwieszone
b�yszcz�cymi kroplami, z dachu i rynien
kapa�o nieustannie, stroj�c ko�ci�
woko�o jaskrawymi b�yskami i
dzwonieniem.
Od�wi�tno��, nastr�j niedzielny,
tworz�cy si� zawsze, starym obyczajem:
zrazu uroczysty, a potem przyjemnie
senny. Kocha� t� chwil� w zakrystii,
przed kazaniem, kiedy siedzia� czuj�c
si� pe�en wielkich s��w, pe�en g�o�nych,
dobitnych ton�w.
Nas�uchiwa�. Zna� dzwonki sa�,
sun�cych pod g�r�. O, to dzwonki z
Debschen - doktor Braun; a to - dzwonki
z Dumala.
Mimo to spyta�, gdy wszed�
zakrystian: - Kto ju� jest?
Ko�cielny, Peterson, zmarszczy�
cnotliwie_pastorsko swoj� wielk� i
chytr� ch�opsk� g�b�.
- S� z Dumala - oznajmi�. - Baronowa
i sekretarz.
- Kto jeszcze? - spyta� niecierpliwie
Werner. Czemu ten drab zameldowa� akurat
tych z Dumala?
Peterson z oddaniem podni�s� brwi: -
Jeszcze dokt�r, ludzie z Debschen.
- Dobrze, dobrze! - Werner odprawi�
go: by�o przecie� zupe�nie oboj�tne, czy
jest doktor i stara z Debschen.
Pora wej�� na kazalnic�: �piewaj� tam
ju� ostatni� zwrotk�. Werner ucieszy�
si� widz�c ko�ci� pe�en �wiat�a. Kiedy
szerokie ��te pasma jasno�ci zalewa�y
naw� skro� wysokich okien, jego kazanie
nabiera�o tak�e innych kolor�w -
ja�niejszych, ni� gdy ko�ci� nape�nia�
szary p�mrok i deszcz b�bni� po
szybach. Czu� by�o mokre, ci�kie
okrycia we�niane, �wie�o uprane
perkalowe chusty i smarowane tranem
buty.
Werner pochyli� si� nad pulpitem
kazalnicy, do modlitwy. Ten moment ni�s�
mu zawsze �agodn�, wznios�� ekstaz�: tak
przyk�ada� czo�o do pulpitu, a na dole
wszystko cichnie - i czekaj� na jego
s�owa.
Rozpocz�o si� kazanie. W�asna wymowa
szczeg�lnie go dzi� rozgrzewa�a.
S�ysza�, jak ludzie na dole zaczynaj�
si� skupia�, jak milkn� kaszel i
odczrz�kiwanie.
Nada� swemu g�osowi pe�niejsze
brzmienie, czyni� zamaszyste, swobodne
gesty. Wiedzia� wprawdzie, �e wi�kszo��
tam na dole nie rozumie, ale dzi�
wewn�trzne wzburzenie pobudza�o go, by
wypowiedzia�, wykrzycza�, czym jest
przej�ty.
- "Ukl�knij przede mn� i m�dl si� do
mnie!" - przem�wi� Z�y do Syna Bo�ego.
"M�dl si� do mnie!" Tak, o to idzie,
tego on chce! Nie do�� mu naszych
grzech�w, naszych s�abo�ci, niedbalstwa,
z�o�ci, niewiary, nie; mamy przed nim
kl�ka�, czci� go! Chce by� czczony,
wielbiony, chce by� kochany! Za tym
t�skni. Pragnie, aby�my m�wili do niego:
dla ciebie oddamy Zbawienie wieczne,
wyrzekniemy si� Ojcostwa Bo�ego, tobie
je ofiarujemy, dla ciebie p�jdziemy z
otwartymi oczyma na zatracenie, bo
wielbimy ciebie, bo ty zdajesz si� nam
wielki i wart mi�o�ci, bo chcemy i�� do
ciebie. Z�y chce, aby�my pokochali
grzech i by�my grzech wielbili. To jego
triumf. Oto g��boka, straszliwa
tajemnica grzechu. - G�os pastora
przybra� teraz g��boki, tajemniczy i
�arliwy ton; brzmi�cy niby niesamowite
o�wiadczyny mi�osne grzechowi.
Tu przerwa�, sam zdumiony tym, co
m�wi. Rozbrzmiewa�o to obco w ko�ciele,
a zarazem wyda�o si� pastorowi, �e
zdradza co�, �e wypowiada co�, co winno
by�o zosta� tajemne, i tylko on jeden to
przeczuwa�.
Popatrzy� w d�, na gmin�.
Spokojnie siedzieli wszyscy razem.
Stare kobiety spa�y. Dziewcz�ta o g�adko
wyszczotkowanych w�osach, z�o�ywszy r�ce
na podo�ku, gapi�y si� bez wyrazu przed
siebie, za�ywaj�c spokoju tej chwili.
Naprzeciw niego, w �awce Werland�w z
Dumala, siedzia�a baronowa Karola. Z
g�ow� z lekka w ty� odchylon� patrza�a
na� bacznie w g�r�, mru��c przy tym
powieki tak, �e oczy pol�niewa�y tylko
spomi�dzy d�ugich rz�s na kszta�t dwu
roziskrzonych kresek.
Werner przeszed� do zako�czenia
kazania. G�os jego przybra� ponownie swe
spokojne, upominaj�ce brzmienie, w
kt�rym brzmia� buduj�co jego pi�kny
metaliczny baryton.
Po nabo�e�stwie, przebieraj�c si� w
zakrystii, Werner zapyta� ko�cielnego: -
Czy baronowa z Dumala ju� odjecha�a?
- Nie - odpar� zakrystian. - Pani
baronowa czeka na pana pastora, jak
zawsze.
- Jak to "jak zawsze"? - rzuci�
niecierpliwie Werner. - Peterson,
zaczynacie gada� g�upstwa.
Ludzie przyszli do niego, �e matka
cha�upnicy Marii, stara Gehda, nie mo�e
umrze�; to ju� trwa od tygodni. Niech
pan pastor tam przyjdzie. Werner
odprawi� ludzi pospiesznie i
machinalnie, rzek� nieodzowne "B�g wie
najlepiej, kiedy ma powo�a� nas do
siebie." Le�niczyna skar�y�a si�, �e m��
t�ucze j� haniebnie, ilekro� jest
uchlany.
Werner nak�ada� futro. - Tak, tak,
przyjd� tam. Z Bogiem, kochani ludzie!
Bogu was polecam. - Pospiesznie wyszed�.
Baronowa Karola sta�a przed swoimi
saniami, bardzo smuk�a, otulona
szczelnie w niebieskie futerko, twarz
mia�a r�an� od ostrego zimowego
powietrza, usta nienaturalnie czerwone,
loczki na czole - spod ma�ej czapeczki z
wydry - usiane kroplami.
- Ach, pastorze! - zawo�a�a - czekam
na pana. Niech nas pan dzisiaj nie
opuszcza, tak, bo on cierpi i wieczorem
jest u nas tak smutno! Wi�c, przyjdzie
pan?
Poda�a mu r�k� i potrz�sn�a ni�
ostentacyjnie po kole�e�sku.
- Zreszt� pocieszenie porzuconych to
r�wnie� pana zaw�d.
U�miecha�a si�, przy czym k�ciki jej
ust wygina�y si� w g�r�, co nadawa�o jej
twarzy z lekka przebieg�y wyraz.
Werner sk�oni� si� w sw�j uroczysty
spos�b, maj�cy w sobie jakie�
zak�opotanie.
- Och, na pewno, z przyjemno�ci� - i
tak�e si� u�miechn�� z czystego
zadowolenia, �e patrzy na t� pi�kn�
kobiet�.
- Wi�c dzi�kuj� - rzek�a. - A teraz
jed�my, m�j pa� marznie!
Karl Pichwit, sekretarz i lektor
barona Werlanda, marz� stale. Jego
�liczna, chorowita, ch�opi�ca twarz by�a
sina z zimna, i dr�a� ca�y. Pom�g�
wsi��� baronowej, usiad� obok niej i
wtedy u�miechn�a si� te� ta w�t�a,
chorowita twarz ch�opi�ca, oblewaj�c si�
p�sem.
Werner posta� jeszcze chwil�,
odprowadzaj�c wzrokiem sanie i
powiewaj�cy b��kitny woal na wydrowej
czapeczce; os�ania� przy tym r�k� oczy
od s�o�ca, by d�u�ej i lepiej widzie�.
- Uwa�am, �e to bezwgl�dno�� - rzek�a
przy obiedzie Lena do m�a - �e ci
Werlandowie wci�� ci� do ssiebie prosz�!
Jestem sama w ka�dy niedzielny wiecz�r.
Przecie� przynajmniej niedziele nale��
do rodziny!
Werner wzruszy� ramionami, c�, tu
si� nie da nic zmieni�. Tam dzieje si�
nieweso�o, wi�c on powinien...
Ale tu Lena si� rozgniewa�a.
- Ach, co tam! Ten baron, kt�ry
wygaduje bezbo�no�ci i nieprzyzwoito�ci,
to �adne towarzystwo dla duchownego.
Werner na to tylko si� u�miechn��,
jedz�c spokojnie swoj� niedzieln�
piecze�. Lena irytowa�a si� coraz
bardziej.
- Ach, co tam baron! To wcale nie o
niego... To przez ni�! To ona!
- Ona? - Werner podni�s� wzrok.
- Naturalnie! Ona! - ci�gn�a Lena z
szale�cz� odwag�, cho� czu�a, �e to, co
chce powiedzie�, zmieni sytuacj� w nader
niemi�y spos�b. - Ona... ona chce mie�
towarzystwo! Nie wystarcza jej, �e ten
biedny Pichwit patrzy zakochanymi
oczyma, chcia�aby mie� do kokietowania
takiego du�ego, pi�knego m�czyzn� jak
ty!
Werner zblad�, jak zawsze, kiedy
wzbiera� w nim gniew.
- Leno! - krzykn�� i d�oni� uderzy� w
st�, a� zad�wi�cza�y talerze. - Co to
za gadanina! Tu, przy moim stole, nie
b�dzie si� m�wi�o tak o tej szlachetnej,
ci�ko do�wiadczonej kobiecie!
Lena mocno si� wprawdzie
zaczerwieni�a, ale nie da�a si�
zastraszy�. Mrukn�a, �eby zachowa�
ostatnie s�owo: - Ale przecie� tak jest!
Przytulno�� obiadowego nastroju
prysn�a. Nie pad�o wi�cej ani jedno
s�owo.
Amfilada pokoj�w w zamku Dumala nie
by�a o�wietlona, gdy stary Jakob
prowadzi� t�dy pastora Wernera. Zimowy
mrok zalega� wielkie, ci�kie
umeblowanie, przydaj�c mu jakiego�
opuszczenia i zamierzch�o�ci. Pachnia�o
starym, zakurzonym drewnem w tych
wysokich komnatach. Boazeria i posadzka
nieustannie potrzaskiwa�y.
- Nie zapalali�my tu �wiat�a -
oznajmi� Jakob. - Po co? Nikt przecie�
t�dy nie chodzi.
Podni�s� sw� blad� twarz ku Wernerowi
i patrza� na niego smutno wyblak�ymi
oczami. Chyba dawniej by�a to �adna
twarz, teraz i ona wygl�da�a zwietrza�a
i zaniedbana.
- Po co? - powt�rzy� chrypliwie.
Jedna z komnat, kt�re mijali, pachnia�a
bia�ym heliotropem. W oknach jej wisia�y
jasne firanki, z ciemnych k�t�w
po�yskiwa�y ma�e mebelki na z�oconych
n�kach. "Jej pok�j", pomy�la� Werner,
wdychaj�c g��boko aromat heliotrop�w.
I �le si� te� dzisiaj czujemy -
informowa� dalej Jakob swym p�aczliwym
g�osem. - Mamy silne b�le w nodze. -
Pok�j z kominkiem o�wietla�a nikle du�a
lampa, przes�oni�ta zielono: �wiat�o w
pokoju chorego. Baron Werland siedzia� w
swoim fotelu przy ogniu, nogi mia�
owini�te czerwonym pledem, posta� nieco
zgarbion�. Jego regularne rysy pokrywa�a
woskowa blado��. W�osy starannie
ufryzowane, w�s podkr�cony. Tylko
g��bokie oczodo�y k�ad�y na t� blado��
bardzo ciemne cienie nad niespokojnie
b�yskaj�cymi oczyma. Chorego otacza�
silny zapach opopanaksu.
- Aha, nasz duszpasterz! - powita�
Wernera swym wysokim g�osem. - Dobrze
mie� kogo�, kto musi by� mi�osierny z
urz�du, komu, �e tak powiem, za to
p�ac�.
Werner roze�mia� si�.
- No, bywaj� tacy, kt�rzy to czyni�
dla sportu! - zauwa�y�.
- Sport! sport jest niemodny. Niech
pan siada, pastorze! Zimno, co?
Karola czyta�a przy lampie. Teraz
powita�a pastora. W niebieskiej ciep�ej
sukni posta� jej by�a wysoka i gi�tka.
- Dzi�kuj�, �e pan przyszed� - rzek�a
po prostu i zn�w potrz�sn�a kole�e�sko
jego r�k�. Przysuni�to fotele do ognia.
Karola przytulnie umo�ci�a si� w swoim i
pe�na oczekiwania wpatrzy�a si� w
Wernera, jak dziecko, kt�re spodziewa
si�, �e doro�li b�d� je zabawiali.
Werner zaciera� zmarzni�te r�ce, w
lekkim zmieszaniu, jakie go cz�sto
ogarnia�o.
- Jak si� pan czuje? - spyta� dwornie
barona.
- �le, pastorze - odpar� baron - po
prostu �le. Nie �pi� w nocy, w�ciek�e
b�le: to wystarczy! Ta przekl�ta odwil�
z wiatrem...
- Ogromnie wsp�czuj� - rzek� Werner
troch� szytwno.
- Pan wsp�czuje, pastorze - podj��
baron. - Naturalnie, pan jest lito�ciwy.
To nale�y do zawodu. Tyle, �e nie
pomaga. Wie pan, co bym chcia� dla
odmiany raz us�ysze�?
- No co?
- Kiedy powiadam, �e mi �le, �eby mi
kto tak z serca odpowiedzia�: To mnie
cieszy! Ale tak z serca, wie pan. To
by�oby wreszcie co� nowego. Z tego bym
m�g� si� porz�dnie po�mia�!
- Kto� taki nie�atwo si� na szcz�cie
znajdzie - zauwa�y� Werner.
Baron skrzywi� si�: - Nie wiem. Mo�e
jaki� spadkobierca, mocno po��daj�cy
pieni�dzy. Ale nie to chcia�em panu
powiedzie�, pastorze. Dzi� w nicy nie
mog�em zasn��, wi�c rozwa�a�em sobie
znowu dok�adnie pa�skie widoki na
nie�miertelno��, pa�skiego �ycia po
�mierci.
- Mojego?
- No tak, skoro musi pan mie� o tym
kazania. Ale, pastorze, te widoki s�
s�abe. Mog� spraw� wykr�ca� i obraca�,
jak chc�, ale dzi� w nocy by�y
s�abiutkie te widoki - r�wne zeru!
- Rozmy�laniami chyba tu do niczego
nie dojdziemy - zastrzeg� si� Werner z
roztargnieniem, jak zwykli�my
uczestniczy� w rozmowie, kt�r� wielekro�
ju� byli�my zmuszeni prowadzi�.
Ale baron wpad� w ferwor: - Ja wiem:
wiar�. Ale pa�ska wiara to sztuka, do
kt�rej nie mam talentu. Cud - dobrze. O
cudach nie mo�na m�wi�.
- Ach! - rzek�a Karola - czy mamy
zn�w o tym m�wi�?
Baron prychn��: - Naturalnie! Wy
jeste�cie zdrowi. Czasem przelotnie
pomy�licie: Nie�miertelno�� - jak
pi�knie! �ycie po zgonie - zachwycaj�ce!
i na tym koniec. Ale ja? Mnie to teraz
obchodzi! Widzi pan, pastorze, kiedy pan
chce siedzie� w domu, c�, w�wczas jest
panu oboj�tne, kiedy idzie poci�g
pospieszny do Pary�a i czy ma dalsze
po��cczenie. Powie pan wtedy tak
og�lnikowo: Ach, pospieszny, to pi�knie!
Ale kiedy kufry s� spakowane, ba, wtedy
przegl�da pan rozk�ad jazdy, zale�y panu
na dok�adno�ci. Ot� zagl�dam do
rozk�adu jazdy, pastorze, i powiadam
panu: nie ma dalszego po��czenia.
B�dziemy tak le�e�.
Ciep�o kominka rozebra�o Wernera i
powieki zacz�y mu ci��y�. S�ucha� ju�
na po�y tylko wysokiego, wzburzonego
g�osu chorego. Nie patrza� na Karol�,
ale poczucie jej obecno�ci, uczucie, �e
spojrzenie jej spocz�o przez chwil� na
jego twarzy, lekki aromat heliotropu,
ciche d�wi�czenie jej bransoletek -
wszystko to nape�nia�o go b�ogo�ci�, co
niby szlacchetne wino rozgrzewa�a mu
krew. Zupe�nie machinalnie czyni� swe
zastrze�enia, odpowiadaj�c na perory
barona.
- Tak, ale bez �ycia po�miertnego,
czy ma sens doczesne? Tyle zachodu dla
tej odrobiny ziemskiego bytowania?
- Brawo, tu_m pana czeka� - baron
nieg�o�no zaklaska�. - Wasz g��wny atut.
Naturalnie: to absurd, ta odrobina �ycia
na ziemi. Bardzo s�usznie. Niech pan
pos�ucha: Ot� jest sobie m�ody
cz�owiek, dobrze si� zapowiada,
przystojny, starego rodu, pieni�dze,
uczy si� czego�, bystry, posiada zamek,
pi�kn� �on�. Dobrze! Kr�tko po
czterdziestce odj�o mu nogi. Po prostu;
i taki kawa�ek rdzenia pacierzowego,
widzi pan: taki kawa�ek - do niczego. Do
wyrzucenia. I po wszystkim; finis! �yje
si� tylko, aby otula� nogi czerwonym
pledem i czeka� na b�le. Takie �ycie to
nonsens. I po to te wszystkie trudy, by�
urodzonym, wychowanym. Ale prosz� mi
powiedzie�, pastorze, gdzie jest
napisane, �e istnienie musi mie� sens?
prosz�, gdzie? Karola, dziecko, co o tym
powiesz?
Karola przeci�gn�a si� lekko w swoim
fotelu. - Ja? - zapyta�a znu�onym
g�osem. - Czemu�by nie mie� nadziei, nie
czeka�? Widzi si� prowadz�c� gdzie�
d�ug�, d�ug� alej�... po co wyobra�a�
sobie nagle czarny mur? Nie lubi� tego.
Chc� patrze� daleko, daleko, a� tam,
gdzie od jasno�ci w oddali nic ju� nie
mog� rozr�ni�.
- Hm, prze�licznie - zauwa�y� baron.
- Poezja, to jest co� dla zdrowych.
Kiedy le�ycie w ��ku, a sen nie
nadchodzi, a we wszystkich nerwach
szarpie i ci�gnie, wtedy i poezja nie
wystarcza. Nie, m�j kochany pastorze,
�le z wasz� nie�miertelno�ci�.
Zm�czy� si� m�wieniem, odchyli� g�ow�
na oparcie i zamkn�� oczy. W pokoju
zapad�a cisza. Wyra�nie s�ycha� by�o za
boazeri� gorliw� prac� myszy.
- Zn�w tu jest - rzek� baron, nie
otwieraj�c oczu. - Nie ma rady! To stare
pud�o chce si� rozpa��, zaczyna si�
odzywa�, jak stara baba. Ale nie warto
ju� nic czyni�, ju� nie warto.
M�wi� powoli i monotonnie,
rozbrzmiewa�o to rezygnacj� w�r�d
zielonego p�mroku pokoju. Ciche,
beznadziejne westchnienie chorego
zdawa�o si� zamyka� wszystkie wrota ku
�yciu. Werner spojrza� na Karol� i
spotka� jej wzrok, dziwnie po�yskliwe
spojrzenie w�skich szarych oczu. K�ciki
ust unios�y si� wy�ej, jakby w
pocz�tkach u�miechu. Werner i Karola
patrzyli na siebie spokojnie, jakby
ratuj�c si� na powr�t ku �yciu z
przygn�biaj�cego smutku tej komnaty.
Jakob przyni�s� herbat�. Wraz z nim
ukaza� si� Karl Pichwit. Sk�oniwszy si�
niemo, usiad�.
- Ach! - zawo�a� baron. - Pan
Pichwit, pa�. Pan Pichwit, trubadur!
Pichwit wykrzywi� swe zbyt ma�e,
dziecinne usta w wynios�ym u�miechu.
Siedzia� w milczeniu i obserwowa�
zamy�lony r�ce Karoli, krz�taj�ce si�
w�r�d fili�anek; patrzy� stale, w
rozmarzeniu, okr�g�ym, jasnobr�zowym
okiem - Karola nazwa�a je "bia�� kaw�" -
oczom tym niebieski cie� pod powiek�
nadawa� wyraz zatroskania. Baron
przymru�y� oczy, popatrzy� na Pichwita,
potem na Karol� i bezg�o�nie za�mia� si�
do siebie.
- Tak, ka�dy na sw�j spos�b - odezwa�
si�, mieszaj�c herbat�. - Czy zna pan,
panie pastorze, barona Rasta? Behrenta
Rasta, naszego s�siada? - spyta�.
Tak, Werner zna� barona Rasta z
Sielen.
- No, ten - ci�gn�� Werland - nie
pozwala sobie na wytchnienie dniem ani
noc�, po to tylko, by jak najszczelniej
zape�ni� sobie �ycie. Spieszy mu si�! I
co si� okazuje? Ma pojedynki, ryzykuje
�ycie w wy�cigach, uwodzi cudze �ony,
sprawia, �e o nim gadaj�. Dobrze!
Pracuje, jakby mu za to p�acili.
Dlaczego? Tylko dlatego, �e Behrent Rast
jednocze�nie siedzi w lo�y, przygl�da
si�, co Behrent Rast robi, i wo�a:
"Behrent to istny diabe�", i bije brawo.
Czy ta odrobina pr�no�ci wynagradza to
wszystko?
- Znam barona za ma�o, by m�c o nim
wyrokowa� - rzek� Werner tonem odmowy.
- Pozna go pan - m�wi� Werland. -
Niech�e pan pilnuje owieczek swojego
stada, pastorze. Rast jest
nieumiarkowanym po�eraczem kobiet.
- Behrent Rast jest bardzo zajmuj�cy
- zauwa�y�a Karola.
Baron zacz�� si� �mia�. - Tak,
kobiety takich lubi�. Aktor pod ka�dym
wzgl�dem. Niech pan zapami�ta, Pichwit:
chce si� pan jakiej� kobiecie podoba�,
musi pan jej wm�wi�, �e pan gra jak��
rol� specjalnie i wy��cznie dla niej.
- Czy to takie pewne? - spyta�a
znudzona Karola.
- Zupe�nie pewne - o�wiadczy�
Werland. Nagle wpar� si� g��biej w
fotel. - Ju� znowu s�, towarzysze
przekl�ci - te b�le! Panie Pichwit, czy
pan ju� dopi� herbat�? Tak? Zatem -
dobranoc.
Pichwit zaczerwieni� si�, i wprawdzie
wynio�le si� u�miecha�, lecz oczy
zal�ni�y mu wilgotnie. Sk�oni� si� niemo
i wyszed�.
- Czemu wysy�asz biednego ch�opaka z
pokoju? To go obra�a - zapyta�a Karola.
Baron zachichota�. - Wie pan, pastorze?
Pan Pichwit jest mianowicie zakochany w
mojej �onie, �miertelnie zakochany, tak
jak w angielskich powie�ciach. No, tak,
naturalnie, czemu�by nie? Mnie to
sprawia wielk� uciech�! Miodowe oczy!
- Daj mu spok�j - rzuci�a Karola.
- Przecie� daj� mu spok�j - zapewni�
Werland. - Tylko w niekt�re wieczory te
oczy dzia�aj� mi na nerwy. Niech�e sobie
idzie do swojego pokoju. Dzi� jest na
niebie co� w rodzaju ksi�ycowej
po�wiaty, wi�c mo�e sobie pisa�: bo,
mianowicie, pan Pichwit pisze wiersze. W
oczach mi�d, a w sercu - chinina,
gorzko_s�odko, to u tych m�odych, za
ka�dym razem wydaje na �wiat lirycznego
poet�. Och, ty przekl�ta! - Tu chwyci�
si� za nog�. - Karola, p�jd� tu,
dziecko, rozetrzyj mi troch� nog�.
Trzeba panu wiedzie�, pastorze, �e ta
kobieta ma co� w rodzaju magnetycznej
si�y w palcach.
Karola przysun�a niski sto�eczek do
fotela swego m�a, usiad�a i zacz�a
powoli przesuwa� r�k� po czerwonym
pledzie, g�adz�c nog� chorego. Baron
odchyliwszy w ty� g�ow�, zamkn�� oczy.
Werner przygl�da� si� tej r�ce, jak
powoli r�wnomiernym ruchem sunie po
czerwonym pledzie, w�ska i bia�a, i
pe�na pier�cieni. W blasku ognia by�a ta
r�ka ca�kiem roziskrzona ostrymi,
kolorowymi �wiate�kami.
Chory oddycha� teraz g��boko i
regularnie. Chwilami j�cza�.
- Pani jest cierpliwa - rzek� cicho
Werner.
- Ja? - Karola zdumiona podnios�a
g�ow�. - Sk�d pan wie?
- Widz�.
- Bo�e! c� to mo�na zobaczy�. - Po
czym spyta�a p�g�osem: - Prawda, w
m�odo�ci by� pan szalonym ch�opcem?
- Ach, pope�nia�o si� g�upstwa -
odpar� Werner. - Cz�owiek wydawa� si�
sobie interesuj�cy. A interesuj�ce by�o
to w�a�nie, �e by�o si� m�odym.
- Pan si� wcze�nie zar�czy�?
- Tak, jako student.
Rozmowa, prowadzona p�g�osem dobrze
obojgu robi�a. Wszystko jedno, co
m�wili; szeptanie zbli�a�o ich.
- Ach, tak - powiedzia�a Karola -
teologowie zawsze si� wcze�nie
zar�czaj�. Naturalnie jest pan bardzo
szcz�liwy.
- Naturalnie? Dlaczego?
- Pastorskie ma��e�stwa s� zawsze
szcz�liwe.
- Ach, tak!...
U�miechn�li si� oboje.
Chory zaj�cza� mocniej.
- Niech Jakob zaprowadzi go do ��ka
- postanowi�a Karola.
Werner wsta�: - Tak, ju� p�no. Ja
te� ju� p�jd�.
Karola odprowadzi�a go a� do drzwi
sieni. Przystan�a, oparta o framug� i
patrzy�a, jak wk�ada� futro.
- Pewnie si� pan cieszy, �e wraca do
domu. Kiedy pan wraca st�d, pewnie jest
podw�jnie przytulnie? - m�wi�a. - Czy
pan jeszcze b�dzie co� jad�?
- Nie wiem...
- Z pewno�ci� �ona czeka�a na pana -
u�miechn�a si� swoim lekko drwi�cym
u�miechem. - Dobranoc.
Wiatr d�� nad r�wnin�. Sanie sun�y
bezszelestnie po wilgotnym �niegu.
Werner smaga� bezlito�nie swego
srokatego.
- Hej, hej, naprz�d!
By� mu teraz potrzebny w�ciek�y p�d.
Chcia� poczu� na twarzy wiatr, jak
uderzenia bata. Naprzeciw widzia�
plebani�. �wiat�o migota�o przez okno.
Nie - nie tam!
"Tam b�dzie przytulnie" - jak�e ona
to powiedzia�a, z drganiem k�cik�w ust,
jak gdyby wiedz�c, �e tam - tam, gdzie
jest "tak przytulnie", teraz nie mo�e
jecha�.
Skr�ci� na drog� wiod�c� w przeciwn�
stron�: ku lasowi. Tylko naprz�d!
Naprz�d!
Na w�skich dr�kach le�nych by�o
ciemno, nad nim szumia�y sosny, szum
nami�tny, to cichn�cy, to wzbieraj�cy,
niczym oddech olbrzymiej piersi. Tu i
�wdzie trzasn�a sucha ga���, ostro,
przenikliwie, jak okrzyk b�lu. To
Wernerowi dobrze robi�o. Jakby szala�a i
wo�a�a ponad nim jaka� pot�ga - za niego
szala�a, wykrzykuj�c to, co si� w nim
chcia�o wydosta� na zewn�trz.
- Heej! Heej! - pop�dza� konia.
Musia� si� nisko pochyli�, by przejecha�
pod zwisaj�cymi ga��mi, i obsypa�o go
ca�ego kroplami. Z wierzcho�k�w
ha�a�liwie zrywa�y si� wrony. Sp�oszona
sarna �ama�a si� skro� poszycia. Werner
nie wiedzia�, dok�d jedzie - aby
naprz�d, w t� ciemno��, w to wianie i
szum, w te krople i aromaty.
Nagle ko� stan��. By� przy karczmie.
- Nie chcesz ju� dalej, biedaku -
rzek� Werner.
Zwierz� sapa�o i parska�o. Werner
wysiad�. Do diab�a, tak! Spieni� konia!
Nie ma rady!
- Hej, gospodarzu!! Jost!
Ober�ysta ukaza� si�, pochyliwszy
bardzo nisko sw� olbrzymi� posta�, aby
przej�� przez drzwi.
- Co? To sam pan pastor?
- Tak, tak, prosz� si� za d�ugo nie
dziwi�! Zaprowadzi� konia do szopy,
wytrze�; a potem grogu! Byle szybko!
Werner wszed� do szynkowni. Przy
stoliku siedzia� drwal i spa�,
po�o�ywszy g�ow� na stole, na z�o�onych
ramionach. Przy piecu, opar�szy g�ow� o
sw�j tobo�ek, spa� kramarz w�drowny.
Obaj �pi�cy wykrzykiwali chrapliwie
charcz�ce, be�kotliwe tony, chrapi�c ku
sobie przez pok�j. Drzwi do przyleg�ego
pokoju - "m�skiego" by�y przymkni�te.
Stamt�d dochodzi�o szemranie g�os�w.
Werner otworzy� te drzwi na o�cie�.
- Aha, znajduj� towarzystwo -
wykrzykn��. Siedzieli tam: organista
Sahlit i nauczyciel Gr~ov, i przy
kopc�cej lampie pili grog.
P�ochliwie zerkn�li na drzwi i
podnie�li si� z krzese�.
- Cisi grzesznicy - rzek� Werner. -
No, siadajcie�, je�eli teraz zostawicie
sw�j grog, to nie poprawi sytuacji.
- Co tam, raz w niedziel� - mamrota�
Sahlit, kt�ry by� ju� pijany.
- Dobrze, dobrze. - Werner rzuci� si�
na krzes�o i rozpi�� futro. Szalona
jazda od�wie�y�a go. Roze�mia� si� do
obydwu dziwacznych twarzy naprzeciw.
Sahlit mia� b�yszcz�c� nag� czaszk�,
czerwone plamy na twarzy i cnotliwe,
p�ywaj�ce oczka. Nauczyciel wygl�da�
nader dostojnie, na zapadni�tych
policzkach widnia�y czerwone, hektycczne
wypieki, rude w�osy spl�tane na bladym
czole. "Wygl�da, jak nieudolnie
narysowany Schiller!" - pomy�la� Werner.
- Wy, Sahlit - rzek� - dzisiaj w
ko�ciele zn�w grali�cie jak �winia. To
od tego picia.
- Nie, panie pastorze -
usprawiedliwia� si� Sahlit - te stare
organy, �ajdaki, nie odpowiadaj� ju�.
- Gdybym sam by� organami, te� bym
wam nie odpowiada� - m�wi� Werner.
- A pan, Gr~ov, przychodzi tu dla
rudej Marri. To niestosowne dla
nauczyciela.
- W tygodniu pracuj� ponad sw�j
obowi�zek - odpar� dumnie nauczyciel - w
niedziel� odpowiadam sam za siebie.
- No! Oto i grog - przerwa� rozmow�
Werner. Marri, du�a, rudow�osa, o
dziwnie czerwonych brwiach na bia�ej
twarzy, przynios�a grog, po czym
ustawiwszy si� przy piecu, nie odwraca�a
oczu od Wernera.
- C�, dzieci, skoro�my si� ju� tutaj
spotkali... - rzek� Werner, podnosz�c
swoj� szklank�.
- Zdrowie pana pastora - wyb�ka�
s�u�alczo Sahlit.
Werner wyci�gn�� przed siebie nogi.
Trunek wchodzi� w niego rozkosznym
upa�em.
- No, �mia�o dzieci. O czym�cie
rozmawiali?
- Ach - rzek� Sahlit - Gr~ov staje
si� bardzo dumny na rauszu. Jak si�
napije, m�wi o wielkich sprawach
pa�stwowych, no, i wtedy wszystko wie
lepiej.
- Tak, po to si� przecie� pije -
paln�� Werner. - Gr~ov wie wtedy
wszystko lepiej, a wy, Sahlit, jeste�cie
wtedy wspania�ym muzykiem. A obaj razem
ju� kiedy� poka�ecie pastorowi, czy nie?
- Co mo�emy pokaza�? - mrukn�� Sahlit
i zerkn�� p�ochliwie na nauczycciela.
- Tak! Ju� my temu pastorowi
poka�emy; o tym�cie m�wili! - Werner
uderzy� d�oni� w st� i roze�mia� si�. -
Tak, dzieci, poka�ecie mu wreszcie! Pan
Gr~ov trzema szklankami grogu sprawi�
sobie ca�y �wiat dumy i odwagi. To
przecie� tanio.
- Moj� jest duma i moim jest grzech -
rzek� z moc� nauczyciel.
- Dobrze, Gr~ov - przepi� do niego
Werner. - Bierze pan to na siebie. Pan
odpowiada za to, chocia� pan sobie
wyobra�a, �e jest bardzo wielkim i
zuchwa�ym grzesznikiem; z powodu Marri i
przez grog. Tak, to wprawia pana w dum�,
�e pan jest takim ogromnym grzesznikim?
Wtedy jest si� nie byle kim.
- Sam odpowiadam - powt�rzy� bardzo
zdecydowanie Gr~ov.
Jest si� grzesznikiem, nie ma rady -
mrucza� Sahlit.
Werner si� �mia�: - Ale� nie
jeste�cie wcale wielkimi grzesznikami!
Wyobra�acie to sobie, �eby wam grog
lepiej smakowa�! Czy Gr~ov b�dzie mia�
jutro b�l g�owy albo Sahlit b�dzie mia�
kaca, to zupe�nie oboj�tne. Biedne
stworzenia, z�a�� si� potajemnie, chc�
piciem zebra� w sobie troszk� odwagi i
pychy, chc� pokaza� temu pastorowi,
nazajutrz za� nic mu nie pooka��, a z
pychy i odwagi te� nic nie pozostanie,
prawda! Tego sobie diabe� nie zapisze na
konto wygranej! To nic nie jest!
- Cia�o jest s�abe - be�kota� Sahlit,
z�o�ywszy r�ce - a skrucha i pokuta
d�ugie!
- Katzenjammer, nie skrucha! -
krzykn�� mu Werner. - Jutro zn�w
b�dziecie fa�szowa� na organach, a Gr~ov
swoim uczniom napisze wz�r z b��dem, tak
samo przepe�zniecie przez ten dzie�, jak
przez inne. To nie pokuta, to jest co
innego!
Nauczyciel s�ucha� w milczeniu.
Podni�s� g�ow�, kark trzyma� sztywno.
U�miecha� si� z wielk� wy�szo�ci�. Teraz
zacz�� m�wi�, pr�dko i niemal falsetem:
- By� mo�e, prosz� pana pastora, i�
grzechy wytwornych pan�w s� nie dla nas.
My jeste�my biedni, mali ludzie. Sk�d
by�my brali wielkie grzechy? Nie s� one
dla nas. I tak nic si� nie ma z �ycia
ani te�... ani z grzech�w. Taka to ju�
sprawiedliwo�� spo�eczna. Mo�liwe, �e
pan pastor bardziej si� interesuje
wytwornymi grzesznikami, wedle stawu
grobla. Nie ja zrobi�em �wiat. Ja bym
te� wola� tak� lamp�, co nie kopci, grog
bez fuzlu i... i - zaczerwieni� si�,
�mia�o�� jego ataku uderzy�a mu do g�owy
- i wytworn� pani�.
- Brawo, Gr~ov! - zawo�a� Werner. -
Marri, jeszcze szklank�. Tw�j nauczyciel
to m�czyzna! Chcia�by pan r�wnego
podzia�u grzech�w? Ma pan s�uszno��!
- Jeszcze i to nadejdzie - prorokowa�
Gr~ov.
- Daj Bo�e - modli� si� Sahlit, nie
rozumiej�c. Werner opar� g�ow� na d�oni
i zamy�li� si�.
- Biedne �otrzyki! - powiedzia� do
siebie. - Musz� si� tu skrada� nocami,
by zazna� nieco pychy, poby� troszk�
socjaldemokrat�, sprawdzi�, czy Marri ma
czas. A nazajutrz - nic. Min�o.
Podni�s� wzrok, obejrza� z namys�em
obie dziwaczne twarze swoich towarzyszy.
- C�, wiecie, wam b�dzie wiele
wybaczone, bo, bo jeste�cie tacy
szkaradni.
- Amen - mrukn�� Sahlit.
G�uche zm�czenie, napawaj�ce go
smutkiem, przygniot�o Wernera. Powietrze
by�o ci�kie od kopcia i wyziew�w grogu.
Sahlit p�aka� teraz. Duma Gr~ova stawa�a
si� upiorna, przy czym rzuca� mi�osne
spojrzenia na dziewczyn� przy piecu. A
ta dziewczyna, wpatruj�ca si�
nieprzerwanie w Wernera bladym, okr�g�ym
okiem, maj�ca du��, bia�� twarz, nagie
ramiona, mi�kki, rozp�yni�ty biust -
ca�ym tym bia�ym, rozpustnym cielskiem
budzi�a odraz� w Wernerze, tym
silniejsz�, �e rozpala�a mu jednak�e
krew, co by�o mu niewymownie obmierz�e.
Podni�s� si�. - Jed�my ju�. A panowie
ze mn�.
- Dzi�ki, dzi�ki - be�kota� Sahlit.
W saniach Werner kaza� ober�y�cie
dobrze zapi�� fartuch: - Inaczej pogubi�
swoich go�ci. No, trzyma� si�, ruszam.
Pop�dzi� srokacza. Wiatr wichrzy�
jeszccze wierzcho�ki sosen. Skro� chmur
prze�witywa� na mgnienia ksi�yc,
�wiat�o ruchome, jakby kto� bieg� ze
�wiec� wzd�u� d�ugiego szregu okien.
I wszystkie cienie na dole pocz�y
si� rusza�, sun�y po wysokich pniach
tam i na powr�t.
- Bo�e, b�d� nam mi�o�ciw - modli�
si� Sahlit.
- Hej, hej! - krzycza� Werner.
Podmuchy i wianie sk�pa�y go zn�w w
czysto�ci. - Hej! - Frun�li po ma�ych
�cie�kach le�nych. Lekko zamarzni�te
bagno trzeszcza�o pod kopytami konia.
- Trzymajcie si�, dzieci - rozkazywa�
Werner. Srokacz przystan��, lecz Werner
strzeli� z bicza. Jedno szarpni�cie - i
ju� byli na Mo�cie Wisielca.
Nad g��bok� przepa�ci�, dawnym, by�
mo�e, kamienio�omem, gdzie g�azy spa�y w
czarnych wodach, by� prymitywny most,
zbity z kilku desek na kilku wysokich
palach. Wszystko to teraz zmursza�e i
przegni�e, por�cze powy�amywane. Od
dawna nikt nie wa�y� si� przeje�d�a� tym
mostem, ani nawet na� wst�pi�. Szymon
Buraczany - pijak - powiesi� si� by�
po�rodku tego mostu, nogi wisia�y nad
otch�ani�, a kiedy postronek si� urwa�,
Szymon Buraczany spad� do wody i nigdy
nie odnaleziono jego zw�ok. Tak g��boki
d� musia� tam by� w czarnej wodzie; tak
sobie ludzie opowiadali.
- Panie pastorze! - rzek� Gr~ov
chrypliwie.
- �aski - zaskomli� Sahlit.
Ale srokacz gna�. Wykonywa� rodzaj
ta�ca, by przeby� zmursza�e deski. Tu
by�o g�adkie miejsce, tam kopyto
przebija�o przegni�e drewno, �wdzie zn�w
by�a szpara. Sanie �lizga�y