2123

Szczegóły
Tytuł 2123
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

2123 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 2123 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

2123 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

HIGGINS JACK Modlitwa Za Konaj�cych Rozdzia� I FALLON Kiedy w�z policyjny wy�oni� si� zza zakr�tu, Fallon instynktownie cofn�� si� do najbli�szej bramy? Odczeka� par� minut, po czym podni�s� ko�nierz i ruszy� przed siebie. Zaczyna�o pada�. Szed� w stron� dok�w. R�ce trzyma� g��boko w kieszeniach granatowego trencza. Niewysoki, nie wi�cej ni� pi�� st�p i cztery lub pi�� cali, zdawa� si� p�yn�� raczej, a nie st�pa�, trzymaj�c si� przez ca�y czas zacienionej strony ulicy-rzeki dobiega�o ponure buczenie syreny wp�ywaj�cego do portu statku, przywodz�ce na my�l gro�ny ryk jakiego� prehistorycznego zwierza, kt�ry w�a�nie wynurzy� si� zza bezkresnych moczar�w dawno zaginionego �wiata. Tak, pomy�la�, statki maj� co� z dinozaur�w - s� r�wnie samotne w obcym im ju� �wiecie, kt�ry nied�ugo zachowa po nich jedynie wspomnienie. Dok�adnie tak samo my�la� teraz i o sobie. Na ko�cu prowadz�cej do dok�w ulicy znajdowa� si� magazyn z szyldem ,,JANOS KRISTOU - importer". Fallon otworzy� drzwi w bramie i wszed� do �rodka. Wewn�trz by�o ciemno, tylko na samym ko�cu hali p�on�o s�abe �wiate�ko. Poszed� w jego kierunku, mijaj�c sterty beli i skrzy� wszelkich rozmiar�w. Pod go�� �ar�wk� wisz�c� nad drewnianym sto�em siedzia� i pisa� m�czyzna. Zape�nia� w�a�nie starannym pismem strony ksi�gi buchalteryjnej, kt�ra wyra�nie pochodzi�a nie z tej epoki. m�czyzna by� prawie �ysy, jedynie za uszami stercza�y pozlepiane str�ki resztek siwych w�os�w. Okryty by� starym ko�uchem, r�ce chroni� we�nianymi r�kawiczkami. Fallon zbli�y� si� do� ostro�nie. Nie podnosz�c g�owy stary zapyta�: - To ty, Martin? Fallon wszed� w kr�g �wiat�a. - Witaj, Kristou - powiedzia� cicho. Obok na pod�odze sta�a skrzynka z odbitym wiekiem. Przybysz podni�s� je, si�gn�� i wydoby� pistolet maszynowy typu Sterling. Bro� musia�a by� nowa - pokrywa�a j� jeszcze gruba warstwa smaru. - Nadal w bran�y, co? Dla kogo ta zabawka? Dla Izraela, czy dla Arab�w? A mo�e po raz pierwszy w �yciu opowiedzia�e� si� po czyjej� stronie? Kristou przechyli� si� ponad blatem sto�u, wzi�� karabin z jego r�k i wrzuci� go z powrotem do skrzynki. - Nie odpowiadam za to, �e �wiat jest taki, jaki jest - powiedzia�. - �e jest taki parszywy. - Mo�e i nie, lecz pomog�e� mu troch� sta� si� w�a�nie takim - Fallon zapali� papierosa. - Dosz�o do moich uszu, �e chcia�e� si� ze mn� widzie�... Kristou od�o�y� pi�ro i przyjrza� si� Fallonowi uwa�nie. Twarz gospodarza poznaczona by�a drobnymi zmarszczkami, lecz osadzone w niej niebieskie oczy patrzy�y bystro i uwa�nie. - Kiepsko wygl�dasz, Martin. - W �yciu nie czu�em si� lepiej - odpar� Fallon. - No dobra. Co z moim paszportem? Kristou u�miechn�� si� przymilnie. - Wygl�dasz jak kto�, kto najbardziej marzy o tym, by si� troch� napi� - postawi� na stole butelk� i dwa kubki, skrywane dot�d w szufladzie. - Najlepsza na �wiecie irlandzka whisky. �eby� poczu� si� jak w domu. Fallon zawaha� si�, lecz przyj�� nape�niony kubek. - �eby� umar� w Irlandii, jak si� to u was m�wi. Wychyli� alkohol jednym haustem i zgni�t� kubek. - Paszport - powiedzia� cicho. - S�uchaj Martin. To ju� nie ode mnie zale�y... W pewnych ko�ach zrobi�e� si� nazbyt popularny... To zmienia posta� rzeczy... Fallon obszed� st� i przez chwil� sta� bez ruchu z pochylon� g�ow� i r�kami wbitymi g��boko w kieszenie granatowego p�aszcza. Potem uni�s� powoli g�ow�. Oczy w jego bladej twarzy p�on�y niepokoj�cym blaskiem. - Je�li chcesz w ten spos�b co� ze mnie wycisn��, to nic z tego - wycedzi�. - Da�em ci ju� wszystko, co mia�em. Kristou poczu�, jak serce zamiera mu w piersi i strach z wolna zamra�a wn�trzno�ci. - Martin, na lito�� bosk�, jak ty wygl�dasz? �mier� na urlopie... Fallon d�u�sz� chwil� sta� bez ruchu, wbijaj�c oczy w rozm�wc�, lecz patrz�c raczej przez niego. Potem zapad� si� w sobie, oklap�, jakby co� z niego usz�o. Odwr�ci� si� ku drzwiom. - Jest jeden spos�b - powiedzia� szybko Kristou. - Mianowicie? - Dostaniesz paszport, miejsce na frachtowcu odbijaj�cym w niedziel� wieczorem z Hull w rejsie do Australii i dwa tysi�ce funt�w na nowy pocz�tek. Mo�e by�? - A co mam zrobi�, by to mie�? - spyta� Fallon sarkastycznie. - Zabi� kogo�? - Zgad�e�. Fallon roze�mia� si�. - Oj, Kristou - powiedzia�. - Jeste� coraz zabawniejszy. Nie roz�mieszaj mnie. Si�gn�� po butelk�. Opr�ni� kubek gospodarza na pod�og� i nala� whisky do pe�na. Stary przygl�da� si� temu spokojnie; czeka�. Deszcz wali� o szyby jak zab��kany przechodzie�, usi�uj�cy za wszelk� cen� dosta� si� do �rodka. Fallon podszed� do okna i spr�bowa� wyjrze� na ulic�. Po lewej stronie, tu� przy wylocie uliczki, sta� samoch�d. Co interesuj�ce - z wygaszonymi �wiat�ami. Od rzeki nios�o si� porykiwanie syren - mg�a by�a coraz bardziej g�sta. - Co za noc - odwr�ci� si� do Kristou. - Pasuje jak ula�. - Do czego? - Do rozm�w takich typ�w, jak ty i ja - wychyli� jednym �ykiem ca�y kubek whisky i odstawi� go ostro�nie na st�. - Wal zatem. S�ucham. Kristou u�miechn�� si�. - Wiedzia�em, �e p�jdziesz w ko�cu po rozum do g�owy. Wyj�� z szuflady papierow� teczk�. Wyci�gn�� z niej zdj�cie, kt�re poda� Fallonowi. - Obejrzyj go sobie. Fallon podszed� do �wiat�a. Zdj�cie by�o najwyra�niej zrobione na cmentarzu. �wiadczy� o tym rzucaj�cy si� w oczy dziwaczny br�zowy nagrobek, przedstawiaj�cy posta� wstaj�cej z krzes�a kobiety, szykuj�cej si� jakby do przej�cia przez na wp� otwarte drzwi pomi�dzy dwiema marmurowymi kolumnami, kt�re ustawiono tu� za ni�. Przed nagrobkiem kl�cza� z obna�on� g�ow� m�czyzna w ciemnym p�aszczu. - Jeszcze to - Kristou wyci�gn�� r�k� z nast�pn� fotografi�. Scena by�a ta sama, tyle, �e m�czyzna nie kl�cza� ju�, a sta� twarz� do kamery, �ciskaj�c kapelusz w r�ku. By� dobrze zbudowany, wysoki na przesz�o sze�� st�p, szerokie bary, wystaj�ce ko�ci policzkowe, raczej kwadratowa twarz i lekko sko�ne oczy. Wygl�da� na kogo�, kogo najlepiej omija� z daleka. Fallon wypowiedzia� to zdanie. - Wielu tak uwa�a. - Kto to jest? - Nazywa si� Krasko. Jan Krasko. - Polak? - Z pochodzenia, to zreszt� dawna sprawa. Przyjecha� tu jeszcze przed wojn�. - Tu, to znaczy gdzie? - Na p�noc. Dowiesz si� wszystkiego, gdy przyjdzie czas. - A ta kobieta? - Ta na nagrobku? To jego matka. Czy s�o�ce czy deszcz, odwiedza jej gr�b w ka�dy czwartek, k�ad�c na nim bukiet kwiat�w. Bardzo si� kochali. Kristou wzi�� fotografie z r�k Fallona, przyjrza� im si� przez chwil� i schowa� je z powrotem do teczki. - No i co powiesz? - Co on zrobi� takiego, �e zas�u�y� na twoj� uwag�? - Normalny konflikt interes�w, nic nadzwyczajnego. M�j klient jest bardzo ugodowy, lecz ten Krasko nie chce i�� na �adne ust�pstwa. Musi zatem znikn��. I to z najwi�kszym mo�liwym rozg�osem. - Nauczka dla innych? - Co� w tym rodzaju. Martin podszed� do okna i wyjrza� na ulic�. Samoch�d sta� tam, gdzie poprzednio. Nie odwracaj�c si�, spyta�: - A czym dok�adnie trudni si� ten ca�y Krasko? - Wszystkim. Wszystkim, na czym mo�na zarobi�. Kluby, gry hazardowe, zak�ady... Kurwy i prochy - doda� Fallon, odwracaj�c si� do rozm�wcy. - A tw�j klient? - Za du�o chcesz wiedzie�, Martin. B�d��e rozs�dny. - Dobranoc Kristou - Fallon ruszy� ku drzwiom. - Dobrze, dobrze - przestraszy� si� Kristou. - Wygra�e�. Powiem ci. Fallon wr�ci� do sto�u, a Kristou otworzy� szuflad�, wyj�� z niej inn� teczk�, z kt�rej wyci�gn�� kilka wycink�w gazetowych. Przejrza� je, wybra� jeden i poda� go Martinowi. Wycinek pochodzi� sprzed osiemnastu miesi�cy, lecz papier zd��y� ju� z��kn��. Artyku� nosi� tytu�: "Angielski Al Capone". Tekst uzupe�niony by� zdj�ciem przedstawiaj�cym barczystego, wysokiego m�czyzn�, kt�ry w�a�nie schodzi� ze schod�w. Twarz mia� mi�sist�, aroganck�. Ubrany by� w dwurz�dowy p�aszcz, z bia�� chusteczk� wystaj�c� z g�rnej kieszeni i ciemny, filcowy kapelusz. Obok niego szed� m�ody, siedemnastoletni mo�e ch�opiec w podobnym p�aszczu, lecz bez kapelusza. Albinos o bia�ych, spadaj�cych na ramiona w�osach, kt�re upodabnia�y go do upad�ego anio�a. Fotografia by�a podpisana: "Jack Meehan i jego brat, Billy, opuszczaj� G��wn� Siedzib� Policji w Manchesterze po przes�uchaniu w zwi�zku ze �mierci� Agnes Drew". - Co to by�a za jedna, ta Agnes Drew? - spyta� Fallon. - Jaka� prostytutka. Kto� zat�uk� j� w ciemnej uliczce. Ryzyko zawodowe. Wiesz, jak to bywa. - Mog� sobie wyobrazi� - Martin nadal przygl�da� si� fotografii. - Ci dwaj tutaj wygl�daj� na przedsi�biorc�w pogrzebowych. Kristou roze�mia� si�. �zy rado�ci nabieg�y mu do oczu. - To naprawd� zabawne, lecz Mr Meehan jest w�a�cicielem najwi�kszego w p�nocnej Anglii zespo�u przedsi�biorstw pogrzebowych. Trafi�e� - Co? �adnych klub�w, gier hazardowych, narkotyk�w? Tu pisz� co innego. - Owszem gospodarz przetar� za�zawione oczy. - Niemniej od lat prowadzi on tylko legalne interesy. A tacy jak Krasko utrudniaj� mu �ycie. Tak to wygl�da i nic na to nie poradzisz. - Aha, �wietlany charakter. - W�a�nie. Nie inaczej. - Kristou przetar� okulary i na�o�ywszy je z powrotem, spojrza� na Fallona. - Zgadzasz si�? - Jak cholera. Nawet bosakiem �adnego z nich bym nie dotkn��. Diabli wiedz�, co mo�na od nich z�apa�. - Daj spok�j, Martin. Jaki to problem dla ciebie? Jeden wi�cej, jeden mniej. Ilu dot�d za�atwi�e�? Trzydziestu dw�ch? Trzydziestu czterech? Tylko w samym Londonderry kropn��e� czterech �o�nierzy. Kristou zerwa� si�, przewracaj�c krzes�o, przebieg� na drug� stron� sto�u i chwyci� Fallona za rami�. Ten go odepchn��. - Wszystko, co zrobi�em, zrobi�em dla sprawy, gdy� uzna�em, �e by�o to konieczne. - Szlachetny ideowiec - warkn�� Kristou. - Te dzieciaki, kt�re tw�j granat rozwali� na kawa�ki w szkolnym autobusie, to te� by�o dla sprawy, co? Zanim zd��y] mrugn��, znalaz� si� wp� le��c na stole z r�k� Fallona na gardle i luf� browninga wymierzon� mi�dzy oczy. Blady jak �ciana, us�ysza� trzask odbezpieczanej broni i o ma�o co nie zemdla� z przera�enia. Nie uda�o mu si� natomiast opanowa� czego innego, o czym dal zna� nabieraj�cy mocy zapach. Fallon przytrzyma� go jeszcze chwil�, a potem odepchn�� z obrzydzeniem. - Nigdy wi�cej, s�yszysz - szepn�� przez zaci�ni�te z�by. Bro� w jego d�oni ani drgn�a. - Nigdy wi�cej. - Schowa� browning do kieszeni p�aszcza, obr�ci� si� i ruszy� ku drzwiom. Stukot jego but�w na kamiennej posadzce urwa� si� z trza�ni�ciem drzwi. Kristou wyprostowa� si� powoli. Oczy mia� pe�ne �ez, teraz by�y to jednak �zy wstydu i w�ciek�o�ci. Z ciemnego k�ta pokoju rozleg� si� szyderczy, agresywny �miech. - No, no Kristou - odezwa� si� m�ski g�os z silnym p�nocnym akcentem. - Oto co znaczy znale�� si� w zasranej sytuacji. Jack Meehan wszed� w obr�b �ar�wki. Tu� za nim wy�oni� si� z mroku jego brat, Billy. Obaj ubrani dok�adnie tak samo, jak na fotografii. Meehan wzi�� do r�ki pozostawiony na stole wycinek. - Po jak� choler� to pokazywa�e�? Zaskar�y�em do s�du tego skurwysyna, kt�ry to napisa�, i wygra�em. - W�a�nie - zachichota� Billy. - S�dzia chcia� ci przyzna� �wier� pensa odszkodowania, tylko �e nie ma ju� takiej monety. Jego g�os by� piskliwy, odra�aj�cy i nie mia� w sobie nic m�skiego. Meehan jakby od niechcenia trzepn�� go w policzek i zwr�ci� si� do Kristou, marszcz�c przy tym nos z obrzydzenia. - Id� i umyj si�, cz�owieku, bo �mierdzisz jak jasna cholera, a potem pogadamy. Kiedy Kristou powr�ci� z �azienki, Meehan siedzia� na jego miejscu za sto�em i nalewa� sobie whisky do czystego papierowego kubka. Brat sta� za jego plecami. Upi� ma�y �yk i krzywi�c si� niemi�osiernie, splun�� na pod�og�. - Wiem, �e Irlandczycy jeszcze nie do ko�ca zle�li z drzew, lecz mimo wszystko, jak oni mog� pi� takie �wi�stwo. - Bardzo mi przykro, Mr Meehan - Kristou u�miechn�� si� przymilnie. - Przykro ci b�dzie, gdy z tob� sko�cz�. Schrzani�e� ca�� spraw�. - Nie spodziewa�em si�, �e on tak zareaguje - Kristou pociera� spierzchni�te wargi, poprawiaj�c okulary na nosie. - A czego� ty si� spodziewa�, do jasnej cholery? Przecie� to wariat. Wszyscy Irlandczycy maj� bzika. Strzelaj� do kobiet i dzieci. To banda dzikus�w. Kristou nie wiedzia�, co odpowiedzie�. Uratowa� go Billy, kt�ry rzuci� z lekcewa�eniem: - Na moje oko, to �aden bohater. Bez spluwy w r�ku by�by niczym. - Wiesz, co ci powiem, Billy - westchn�� Meehan. - Czasem my�l� sobie, �e ju� nigdy nic z ciebie nie b�dzie. Przed chwil� mia�e� przed sob� diab�a wcielonego i nawet tego nie zauwa�y�e� - roze�mia� si� g�o�no. - A ty, Kristou, te� mia�e� szcz�cie, �e ci� nie kropn��. By� w�ciek�y, gdy do ciebie mierzy� i spluwa ani mu drgn�a. - Wiem, wiem, panie Meehan - szepn�� Kristou. - Przedobrzy�em. Nie powinienem wspomina� o tych dzieciakach. - I co zamierzasz teraz zrobi�? Kristou spojrza� najpierw na Billy'ego, potem na jego brata. - Czy mam przez to rozumie�, panie Meehan, �e nadal pan go chce do tej roboty? - A czy tylko ja jeden? - No fakt. Wszyscy si� o niego ubiegaj�. Kristou zn�w roze�mia� si� nerwowo, a Meehan wsta� i pog�aska� go po policzku. - B�d� grzecznym ch�opcem i za�atw to. Znasz m�j adres. Je�eli nie odezwiesz si� do p�nocy, przy�l� tu T�ustego Alberta. Nie masz ochoty si� z nim spotka�, co? Meehan i Billy znikn�li w ciemno�ci. Zn�w trzasn�y drzwi w bramie. Kristou sta� nieruchomo, czekaj�c, a� umilkn� ich kroki. - Kristou - rzuci� jeszcze Meehan przez uchylone drzwi. - S�ucham pana. - Pami�taj, by si� wyk�pa�, gdy tylko wr�cisz do domu. �mierdzisz jak nieboskie stworzenie. Drzwi trzasn�y po raz drugi, a Kristou opad� na krzes�o i zacz�� b�bni� nerwowo palcami o blat sto�u. Niechby szlag trafi� Fallona! Niechby zwin�a go policja. By�by spok�j. Pomys� ol�ni� go - to idealne i �miesznie proste rozwi�zanie. Podni�s� s�uchawk� telefonu i wykr�ci� numer Scotland Yardu. Gdy odezwa�a si� centrala, poprosi� o po��czenie ze Special Branch. La�o jak z cebra i Jack Meehan podni�s� ko�nierz p�aszcza zanim jeszcze wyszed� na ulic�. - Nadal nic nie rozumiem - odezwa� si� Billy. - Dlaczego zale�y ci akurat na Fallonie? - Przede wszystkim dlatego, �e jest jednym z najlepszych, kt�rzy pos�uguj� si� na tym bo�ym �wiecie broni�. Poza tym, jest poszukiwany przez absolutnie wszystkich. Szuka go Special Branch, �ciga go Wywiad Wojskowy, nawet starzy kumple z IRA cieszyliby si�, gdyby mogli dosta� go w swoje r�ce. Oznacza to, �e gdy za�atwi dla nas co trzeba, �atwo i bez k�opotu b�dziemy mogli si� go pozby�. - A czy to ma jakie� znaczenie? - zdziwi� si� Billy, gdy podchodzili ju� do zaparkowanego w uliczce samochodu. - Jezus Maria! Poczyta�by� raz jak�� ksi��k�. Tylko te dziewuchy masz w g�owie! Zwariowa� mo�na! Stali ju� przy drzwiczkach bentley'a Continental. Nagle Meehan schwyci� Billy'ego za rami� i szybko odci�gn�� go na bok. - Co do cholery? Gdzie Fred? - Nic wielkiego, panie Meehan. Ma�y guz na potylicy. �pi sobie jak dziecko na tylnym siedzeniu. Ciemno�� pobliskiej bramy rozdar�a nagle zapalona zapa�ka. W jej �wietle mign�a blada twarz Fallona, kt�ry w z�bach trzyma� papierosa. Zapali� go i rzuci� zapa�k� do rynsztoka. Meehan otworzy� drzwiczki bentley'a i zapali� �wiat�o. - Czego pan chce? - spyta� spokojnie. - C�, chcia�em, �e tak powiem, ujrze� pana we w�asnej osobie. A teraz �ycz� panom dobrej nocy. Chcia� odej��, lecz Meehan chwyci� go za r�kaw p�aszcza. - Podoba mi si� pan, Mr Fallon. Wydaje mi si�, �e ��czy nas pewne podobie�stwo. - �miem w�tpi�. - Czyta�em ostatnio takiego jednego niemieckiego filozofa - powiedzia� Meehan, ignoruj�c w�tpi�c� odpowied�. - Nie s�ysza� pan o nim pewnie. Twierdzi� on, �e prawdziwie �yje tylko ten, kto umie stawi� czo�a �mierci. I co pan na to? - Heidegger - Fallon zatrzyma� si�. - Ciekawe, �e to on w�a�nie pana zainteresowa�. Hitler traktowa� jego pisma jak wyroczni�. Zn�w ruszy� naprz�d, lecz Meehan zast�pi� mu drog�. - Heidegger? - zdziwi� si�. - Pan czyta� Heideggera? Podwajam stawk� w mojej ofercie, a poza tym, zatrudni� pana na sta�e, je�li pan zechce. Czy mo�na sobie wyobrazi� lepsz� propozycj�? - Dobrej nocy, Mr Meehan - powt�rzy� Fallon i znikn�� w ciemno�ci. - Co za facet! - rzuci� Meehan. - Twarda sztuka. Podoba mi si�, cholera, chocia� to tylko irlandzki bandyta. Chod�, wracamy do Savoy'u. Siadaj za kierownic�, lecz je�li zadrapiesz mi w�z, to jaja ci oberw�. Fallon mieszka� w pensjonacie na Hanger Street w Stepney, tu� obok Commercial Road. La�o jak z cebra, lecz postanowi� przej�� si� tam pieszo. Nie mia� poj�cia, co ma teraz ze sob� pocz��. Kristou by� jego jedyn� i ostatni� nadziej�. Teraz by� sko�czony. Po prostu sko�czony. M�g� ucieka�, lecz jak d�ugo? Zbli�aj�c si� do domu wyci�gn�� portfel i przeliczy� jego zawarto�� - cztery funty i troch� drobnych. Z komornym zalega� ju� od dw�ch tygodni. Wszed� do taniego sklepiku i kupi� paczk� papieros�w, a nast�pnie przeszed� przez jezdni� i skr�ci� w Hanger Street. Gazeciarz schroni� si� przed deszczem w pobliskiej bramie. Ma�y cz�owieczek w �achmanach, stary londy�ski Irlandczyk, �lepy na jedno oko i niewiele widz�cy na drugie. Fallon wsun�� mu do r�ki monet� i wzi�� gazet�. - Dobranoc Michael - powiedzia�. Stary zacz�� nerwowo szuka� w torbie na brzuchu reszty. - Ach, to pan, panie Fallon? - A kto niby? Mo�esz zatrzyma� reszt�. Lecz stary cz�owiek schwyci� d�o� Fallona i starannie odliczy� par� drobnych monet. - Ma pan nieproszonych go�ci. Przyjechali jakie� dwadzie�cia minut temu - mrukn��. - Policja? - spyta� Fallon szeptem. - W cywilu. Jeszcze nie wyszli. Na drugim ko�cu ulicy czekaj� dwa wozy, a trzeci naprzeciwko domu. Fallon odwr�ci� si�, wszed� do naro�nej budki telefonicznej i wykr�ci� numer swego pensjonatu. W�a�cicielka odebra�a natychmiast. Wrzuci� monet� i spyta�: - Mrs Keegan? Tu Da�y. Czy mog�aby mi pani wy�wiadczy� drobn� przys�ug�? Po tonie jej g�osu zorientowa� si� od razu, �e przypuszczenia Michaela by�y jak najbardziej uzasadnione. - Oczywi�cie, Mr Da�y. - Spodziewam si� telefonu oko�o dziewi�tej. Prosz� zanotowa� numer i powiedzie�, �e oddzwoni�, gdy tylko wr�c�, dobrze? Teraz nie mog� przyj��, spotka�em dw�ch starych kumpli i idziemy w�a�nie do baru na jednego. Wie pani, jak to jest. Przez chwil� panowa�a g�ucha cisza, a potem kobieta powiedzia�a sztywno, jak pod dyktando: Rozumiem, a sk�d pan dzwoni? Jestem w pubie przy High Street w Kensington. Nazywa si� The Grenadier Grave. Musz� ko�czy�. Do zobaczenia. Odwiesi� s�uchawk�, wyszed� z budki i przystan�� w bramie, z kt�rej by�o wida� drzwi posesji pod numerem trzynastym, po�o�onej niemal w po�owie ulicy. Po chwili drzwi otworzy�y si�. By�o ich o�miu; s�dz�c po wygl�dzie, wszyscy ze Special Branch. Pierwszy, kt�ry zszed� na ulic�, zamacha� energicznie r�k�. Zaraz te� z cienia w g��bi ulicy wysun�y si� dwa samochody. Podjecha�y i ca�e towarzystwo za�adowa�o si� do �rodka i odjecha�o z maksymaln� szybko�ci�. Samoch�d parkuj�cy na rogu ruszy� zaraz za nimi. Fallon przeszed� na drug� stron� ulicy i zatrzyma� si� przy sprzedawcy gazet. Wyci�gn�� z portfela jedyne pozosta�e tam cztery banknoty funtowe i wcisn�� je staremu do r�ki. - Niech pana B�g b�ogos�awi, Mr Fallon - szepn�� Michael, lecz Fallon by� ju� daleko. Szybkim krokiem kierowa� si� ku rzece. Tym razem Kristou niczego nie us�ysza�, mimo �e od godziny czeka� w napi�ciu skulony za sto�em, na kt�rym wci�� le�a�a otwarta ksi�ga buchalteryjna. Nagle do jego uszu doszed� ledwo s�yszalny stuk obcasa, a niemal zaraz potem szczeg�lnie g�o�no i starannie odbezpieczanego browninga. Kristou nabra� g��boko powietrza, staraj�c si� zachowa� spok�j. - Po co ci to, Martin? - szepn��. - Co ci z tego przyjdzie? Fallon przeszed� na jego stron� sto�u, nie opuszczaj�c broni. Kristou wsta�, trzymaj�c si� mocno blatu, by opanowa� dr�enie. - Jestem twoim ostatnim przyjacielem, Martin. - �cierwo, nie przyjaciel. Nas�a�e� na mnie Special Branch. - Nie mia�em innego wyj�cia - powiedzia� Kristou pospiesznie. - Inaczej nigdy by� tu nie wr�ci�. To dla twojego w�asnego dobra, Martin. �azisz po �wiecie jak przypadkiem jeszcze �ywy nieboszczyk i tylko ja mog� ci� uratowa�. Wiem, czego ci trzeba: akcji i napi�cia, bez tego jeste� jak ryba bez wody. Oczy Fallona wygl�da�y jak dwie czarne jamy w bladej twarzy. Uni�s� bro� i wylotem lufy dotkn�� czo�a starego. Ten przymkn�� oczy. - Trudno. Je�li musisz, to strzelaj. Niech ju� b�dzie koniec. Po co mi to wszystko? Czy to jest �ycie? Ale pami�taj, je�li mnie zabijesz, to ska�esz na �mier� i siebie. Jestem twoj� jedyn� desk� ratunku. Nie ma na �wiecie cz�owieka, kt�ry nie wyda�by ci� w�adzom lub nie wpakowa� ci sam kulki w �eb. Zapanowa�a przeci�gaj�ca si� cisza. Wreszcie Kristou otworzy� oczy. Kurek browninga zosta� �agodnie opuszczony, a sama bro� znalaz�a si� przy boku stoj�cego obok m�czyzny, kt�ry wbi� przed siebie ot�pia�e spojrzenie. - Pomy�l tylko - odezwa� si� cicho Kristou. - Pomy�l. Przecie� ten Krasko nic dla ciebie nie znaczy. To gangster, morderca, alfons i sutener - splun�� na pod�og�. - Zwyk�a �winia. - Przesta� tru� - warkn�� Fallon. - Co mam robi�? - Jeden telefon i w ci�gu p� godziny b�dzie tu samoch�d, kt�ry zawiezie ci� do Doncaster, na pewn� farm�, gdzie nikt ci� nie znajdzie. W czwartek rano, na tym cmentarzu, kt�ry widzia�e� na zdj�ciu, za�atwisz faceta. I tyle. Krasko zawsze zostawia obstaw� pod bram�. Nie lubi mie� �wiadk�w w chwilach, gdy staje si� sentymentalny. - Zgoda - rzuci� Fallon. - Ale pami�taj, �e sam sobie wszystko organizuj�. - Oczywi�cie, jak tylko sobie �yczysz - Kristou wyci�gn�� z szuflady i poda� Fallonowi kopert�. - Tu jest pi��set na pocz�tek. W pi�tkach. Fallon wa�y� przez chwil� kopert� w r�ku, a potem wsun�� j� do kieszeni. - Kiedy reszta? - zapyta�. - I paszport. - Mr Meehan zajmie si� tym po pomy�lnym za�atwieniu sprawy. - Dobra. Dzwo� - zgodzi� si� po chwili. - M�dra decyzja, Martin, mo�esz mi wierzy� - u�miechn�� si� z ulg� i zadowoleniem. Zamilk�, lecz potem doda�: - Jeszcze jedno, je�li pozwolisz. - Co takiego? - Ten browning. Nie nadaje si� do takiej roboty. Potrzebna jest ci bro� cicha i o wiele zgrabniejsza. - Mo�e masz racj� - Fallon spojrza� na bro� krytycznie. - Co mi proponujesz? - A co by� chcia�? Nigdy nie przywi�zywa�em si� zbytnio do okre�lonej broni. To by tylko u�atwi�o glinom robot�. Kristou otworzy� stoj�c� w k�cie niewielk� kas� pancern� i wyj�� z niej ma�e zawini�tko, kt�re zaraz po�o�y� na stole. Rozwin�� je i pokaza� pi�kny automatic, d�ugi na sze�� cali, z luf� stercz�c� na dodatkowe dwa cale. Nast�pnie wydoby� trzycalowy t�umik i dwa pude�ka z amunicj� po pi��dziesi�t sztuk naboj�w w ka�dym. - Do diab�a. Co to takiego? - zdziwi� si� Fallon, bior�c bro� do r�ki. - Ceska. Siedem i p�, Model 27. Niemcy przej�li fabryk� w Czechach w czasie wojny. To ich wyr�b - wida� to po lufie. Jest specjalnie przystosowana do t�umika. - Jest to co� warte? - Wywiad SS u�ywa� ich z powodzeniem, lecz mo�esz sam si� przekona�. Kristou zrobi� par� krok�w w g��b ciemnego pomieszczenia i zapali� �wiat�o. Na przeciwleg�ej �cianie Fallon ujrza� wymalowan� tarcz� strzeleck� - identyczn� z tymi, kt�rych u�ywaj� wszystkie armie �wiata - posta� przyczajonego �o�nierza. Nakr�ci� t�umik na luf� i poczeka�, a� gospodarz wr�ci i ustawi si� za jego plecami. - Wal jak b�dziesz got�w - us�ysza�. Uj�� automat obur�cz, starannie wymierzy� i strzeli�. Rozleg� si� przyt�umiony huk, kt�rego z pewno�ci� nie by�o s�ycha� dalej, ni� na trzy jardy woko�o. Kula przeszy�a rami� �o�nierza. Mierzy� jednak w serce, wzi�� zatem poprawk� i ponownie nacisn�� spust. Zn�w pud�o - o par� cali w lewo. Wzi�� kolejn� poprawk� i tym razem trafi�. - No co, nie m�wi�em? - krzykn�� Kristou. - Szpetne, lecz dobre. Podobnie jak ty i ja. Czy wspomina�em ci ju�, jaki to napis widzia�em na murze pewnego domu w Derry? "Czy istnieje �ycie przed �mierci�?" Zabawne, co? Kristou gapi� si� na niego i niezbyt wiedzia�, co odpowiedzie�. Fallon jednak odwr�ci� si� gwa�townie i strzeli� dwa razy, pozornie nie celuj�c - lecz wymalowany na �cianie �o�nierz otrzyma� par� nowych, wydziobanych pociskami oczu. Rozdzia� II KSI�DZ DA COSTA - Ojcze nasz, kt�ry� jest w niebie... - Ksi�dz da Costa pe�nym i czystym g�osem odmawia� pacierz, id�c na czele ci�gn�cego cmentarn� �cie�k� konduktu. Gwa�towna ulewa niemal zag�usza�a jego s�owa. Serce przygniata� mu wielki ci�ar. Przez ca�� noc la�o, teraz za� deszcz pada� jednolit� �cian� i zdawa� si� nawet nasila�. Droga od kaplicy do grobu nigdy nie by�a lekka, dzi� jednak sta�a si� istn� udr�k�. Mo�e i dlatego, �e tak niewielu by�o �a�obnik�w. Dwaj pos�ugacze nie�li ma�� trumienk�, za nimi sz�a podtrzymywana z jednej strony przez m�a, z drugiej przez brata, matka tej, kt�r� dzisiaj chowali. Ledwie pow��czy�a nogami. Byli to biedni ludzie. Biedni i samotni. Samotni tym bardziej, �e pogr��eni w �a�obie. O'Brien, dyrektor cmentarza, czeka� przy grobie. Wielki, czarny parasol os�ania� go troch� przed deszczem. Stoj�cy obok niego grabarz, widz�c zbli�aj�cy si� orszak, �ci�gn�� gruby brezent, kt�rym os�oni� uprzednio gr�b. Nie pomog�o to wiele - na dnie do�u by�o ju� i tak wody na jakie dwie stopy. O'Brien usi�owa� os�oni� ksi�dza swoim parasolem, lecz ten odsun�� go, zdj�� p�aszcz, poda� go O'Brienowi i sta� teraz w ulewnym deszczu okryty tylko star�, czerwono-z�ot� kap�. O'Brien musia� zast�pi� ko�cielnego. Ksi�dz da Costa skropi� trumn� wod� �wi�con�, a kiedy wzi�� do r�ki trybularz, zauwa�y� nagle, �e ojciec zmar�ego dziecka patrzy na niego z dziko�ci� uwi�zionego w klatce zwierz�cia i �e palce jego prawej d�oni zaciskaj� si� i prostuj� konwulsyjnie. By� to ros�y m�czyzna, prawie r�wnie wysoki jak ksi�dz. Majster budowlany. Da Costa odwr�ci� szybko wzrok, uni�s� oczy ku niebu i zaintonowa� modlitw� za zmar�e dziecko. Deszcz targa� jego sk��bion�, siw� brod�. - Bo�e, Dawco Mi�osierdzia i Mi�o�niku zbawienia ludzkiego, pro�b� zanosimy do Twojej dobroci, spraw, by wszyscy wierni, kt�rzy zeszli z tego �wiata, osi�gn�li za przyczyn� Naj�wi�tszej Maryi Dziewicy i wszystkich �wi�tych twoich udzia� w wiecznej szcz�liwo�ci. Nie po raz pierwszy uderzy�a go banalno�� tych s��w. Bo i jak, na lito�� bosk�, mia� t�umaczy� zrozpaczonej matce, �e B�g potrzebowa� jej o�mioletni� c�rk� a� tak bardzo, �e musia� sprawi�, by dziewczynka utopi�a si� w kanale przemys�owym i dryfowa�a wraz ze �ciekami przez dziesi�� dni, nim j� odnaleziono? Trumn� opuszczono do grobu. Rozleg� si� plusk i grabarz szybko zakry� otw�r brezentow� p�acht�, a ksi�dz da Costa odm�wi� jeszcze jedn� modlitw� i podszed� do zap�akanej kobiety. - Czy m�g�bym by� pani w czymkolwiek pomocny, droga pani Dalton? - zapyta�, k�ad�c r�k� na jej ramieniu. Ojciec dziecka gwa�townie odsun�� r�k� ksi�dza. - Prosz� da� jej spok�j! - krzykn��. - Ma�o si� nacierpia�a! Te wasze modlitwy nikomu na nic si� nie zdadz�. Czy ksi�dz wie, �e to ja musia�em zidentyfikowa� cia�o? Po dziesi�ciu dniach w kanale! Czym moje dziecko zas�u�y�o na taki los? Jaki jest ten B�g, skoro dopuszcza do czego� takiego? O'Brien post�pi� krok do przodu, lecz da Costa go powstrzyma�. - Dajmy mu spok�j - powiedzia� niemal szeptem. Twarz Daltona przybra�a wyraz szczerego przera�enia. Zda� sobie wida� spraw� z potworno�ci swego post�pku. Podszed� do �ony, obj�� j� ramieniem i odszed� pospiesznie wraz z ni� i z bratem. O'Brien poda� ksi�dzu p�aszcz. - Bardzo mi przykro.. Nieprzyjemna sprawa. - Nie mo�na mu ca�kowicie odm�wi� racji - westchn�� da Costa. - C� ja mog� w ko�cu powiedzie� cz�owiekowi, kt�rego spotka�a taka tragedia. Grabarz spojrza� na ksi�dza niemal ze zgorszeniem, lecz O'Brien skin�� wsp�czuj�co g�ow�. - �ycie jest dziwne - powiedzia�, otwieraj�c parasol. - Je�eli ksi�dz pozwoli, to odprowadz� go do ko�cio�a. Da Costa potrz�sn�� g�ow�. - Daruje pan, ale wola�bym si� przej��. Przyda mi si� spacer. Wybior� si� okr�n� drog�. Po�yczy�bym sobie tylko, je�li mo�na, parasol. - Oczywi�cie - O'Brien poda� ksi�dzu parasol i da Costa ruszy� przez wiod�cy mi�dzy marmurowymi nagrobkami w g��b cmentarza labirynt �cie�ek. Grabarzowi jeszcze nie przesz�o zgorszenie. - �eby ksi�dz m�wi� takie rzeczy - mrucza�. O'Brien zapali� papierosa. - Da Costa to nie jest taki sobie przeci�tny ksi�ulo. Rozmawia�em o nim z Joe Devlinem, zakrystianem od �wi�tej Anny. W czasie wojny da Costa by� komandosem czy kim� takim. Walczy� razem z partyzantami Tito w Jugos�awii, potem studiowa� w Akademii Teologicznej w Rzymie. Czeka�a go ol�niewaj�ca kariera, on jednak wybra� prac� misyjn�. - I dok�d go pos�ali? - Do Korei. Potem pi�� lat sp�dzi� w chi�skim wi�zieniu. Gdy wr�ci� do Rzymu, dali mu papierkow� robot� w administracji, by troch� odpocz��. Nie spodoba�o mu si� to. Zmusi� ich, by zn�w go wys�ali, tym razem do Mozambiku. Zdaje si�, �e mia� dziadka Portugalczyka. W ka�dym razie zna j�zyk. - I jak tam by�o? - Deportowali go. W�adze portugalskie oskar�y�y go o okazywanie sympatii rebeliantom. - To co on tu robi? - Jest ksi�dzem parafii Naj�wi�tszego Imienia Pa�skiego. - Tej rudery? - zdziwi� si� grabarz. - Ta kupa kamieni trzyma si� tylko dzi�ki rusztowaniom. Nie wiem, czy cho� tuzin ludzi przychodzi tam na niedzielne nabo�e�stwo? - W�a�nie - mrukn�� O'Brien. - No tak - grabarz skin�� g�ow� w nag�ym przeb�ysku zrozumienia. - Jest w nie�asce. - To wspania�y cz�owiek - powiedzia� O'Brien. - Za dobry, by tak go marnowa�. Nagle poczu� si� zm�czony rozmow� i z jakiego� powodu mocno przygn�biony - Bierz si� pan lepiej do zasypywania grobu! - Co! Teraz w tym deszczu? - obruszy� si� grabarz. - Gr�b nie ucieknie! - Zasypuj pan, i to ju�. O'Brien odwr�ci� si� na pi�cie i szybkim krokiem ruszy� ku wyj�ciu. Kln�c pod nosem, grabarz odsun�� brezent i wzi�� si� do roboty. Ksi�dz da Costa lubi� spacerowa� po deszczu. Dawa�o mu to dziwne poczucie bezpiecze�stwa. Kwestia psychiki, mo�e nawyk z lat dzieci�stwa, tak przynajmniej zwyk� s�dzi�. Dzi� jednak nie czu� si� bezpieczny, ani spokojny - n�ka� go nieokre�lony, wewn�trzny niepok�j; mo�e z powodu rozmowy nad grobem dziecka. Zatrzyma� si� na chwil� i �ami�c dane samemu sobie przyrzeczenie, zapali� papierosa. Nie przysz�o mu to �atwo, jako �e w prawej r�ce trzyma� mokry parasol. Od pewnego czasu ograniczy� palenie do. pi�ciu dziennie, a i te pali� dopiero wieczorem po kolacji. By�o to tym przyjemniejsze, �e czeka� na te chwile przez ca�y dzie�. Ale w tych warunkach... Znalaz� si� w najstarszej cz�ci cmentarza, kt�r�, ku swej rado�ci, odkry� kilka tygodni temu. Tu, mi�dzy wysokimi cyprysami i smuk�ymi sosnami znajdowa�y si� pi�kne neogotyckie i wiktoria�skie grobowce i nagrobki. Na wszystkich by�o pe�no skrzydlatych anio�k�w z marmuru i br�zu, lecz ka�da rze�ba by�a inna. Wszystko razem stanowi�o wzruszaj�cy i nieco sentymentalny wyraz niez�omnej wiary cz�owieka w �ycie pozagrobowe. A� do zas�oni�tego wielkim krzakiem rododendronu zak�tka nie spotka� ani �ywej duszy. Biegn�ca pod nim �cie�ka rozdwaja�a si� o jakie� dziesi�� jard�w dalej, tu� za do�� szczeg�lnym nagrobkiem przedstawiaj�cym drzwi otwarte mi�dzy dwiema marmurowymi kolumnami i tu� przed nimi pos�g wstaj�cej z krzes�a kobiety. Przed pomnikiem kl�cza� m�czyzna w ciemnym p�aszczu. G�ow� mia� ods�oni�t�. Wok� panowa�a g��boka cisza, zak��cana tylko monotonnym szumem spadaj�cego na rozmok�� ziemi� deszczu. Ksi�dz zatrzyma� si�, nie chc�c zak��ca� spokoju modl�cego si� cz�owieka. Wtedy zdarzy�o si� co� niezwyk�ego. Zza uchylonych drzwi pomnika wy�oni�a si� posta� m�odego ksi�dza. Na sutann� za�o�ony mia� ciemny p�aszcz, na g�owie mi�kki czarny kapelusz. To, co mia�o miejsce w ci�gu kilku nast�pnych sekund, przypomina�o z�y sen, wykraczaj�c poza mo�liwo�ci wyobra�ni przeci�tnego cz�owieka. Kl�cz�cy podni�s� g�ow�; w tej samej chwili m�ody ksi�dz wyj�� z kieszeni p�aszcza pistolet z d�ugim, czarnym t�umikiem. Rozleg� si� g�uchy stuk. Cia�o kl�cz�cego z impetem upad�o na �cie�k�. Fragmenty ko�ci i m�zgu rozprysn�y si� wok�, brudz�c marmur nagrobka. Ksi�dz da Costa krzykn�� ochryple, widz�c, �e jest ju� za p�no na zaradzenie czemukolwiek. - Nie! Na lito�� bosk�! M�ody ksi�dz, kt�ry zrobi� ju� krok w kierunku swojej ofiary, zatrzyma� si� i spojrza� na da Cost�. B�yskawicznie skierowa� na niego bro�. Ksi�dz da Costa nie po raz pierwszy spogl�da� �mierci prosto w oczy. Tym razem �mier� ta mia�a bia��, diabelsk� twarz i ciemne, g��boko osadzone oczy. I nagle, gdy usta da Costy modli�y si� bezg�o�nie, r�ka trzymaj�ca bro� opad�a. Morderca nachyli� si� i podni�s� co� z ziemi. Obrzuci� niedosz�� ofiar� przenikliwym spojrzeniem, wsun�� si� mi�dzy uchylone drzwi i znikn�� Ksi�dz da Costa rzuci� parasol na ziemi� i kucn�� przy le��cym nieruchomo m�czy�nie, kt�ry jeszcze przed chwil� zatopiony by� w g��bokiej modlitwie. Twarz sp�ywa�a mu krwi�, oczy mia� ledwo przymkni�te. O dziwo, jeszcze oddycha�. Ksi�dz da Costa zacz�� spokojnym i r�wnym g�osem odmawia� modlitw� za konaj�cych. - Wybaw, Panie, dusz� s�ugi swego od wszelkich niebezpiecze�stw piek�a, gro��cych jej m�k i od wszelkich ucisk�w... Chrapliwy oddech konaj�cego urwa� si� nagle. Fallon szed� ci�gn�c� si� wzd�u� p�nocnego muru cmentarza �cie�k�. Kroczy� pewnie, lecz niezbyt szybko. Nie mia�o to ostatecznie wi�kszego znaczenia. G�ste krzewy rododendron�w zas�ania�y go doskonale, a poza tym trudno by�o sobie wyobrazi�, �eby ktokolwiek mia� ochot� wybiera� si� na cmentarz w tak� pogod�. Ksi�dz - to pechowy zbieg okoliczno�ci! Niczego nie mo�na do ko�ca zaplanowa�. Zawsze mo�e zdarzy� si� co� nieprzewidzianego. Wszed� do niewielkiego lasku, gdzie zaparkowana by�a czekaj�ca na niego furgonetka. Zajrza� do �rodka i zobaczy�, �e miejsce za kierownic� by�o puste. - Gdzie jeste�, Varley? - zawo�a� niezbyt g�o�no. Zza k�py drzew wypad� niewielki cz�owieczek w czapce i w p�aszczu przeciwdeszczowym; ci�ko �apa� powietrze i przyciska� do piersi wielk� lornetk� polow�. Opar� si� ci�ko o bok wozu, staraj�c si� uspokoi� oddech. - Gdzie� ty by�, u diab�a? - potrz�sn�� nim Fallon. - Przygl�da�em si� - dysza� Varley, wskazuj�c na lornetk�. - Mr Meehan kaza�. Ten ksi�dz. On pana widzia�. Dlaczego pan go nie kropn��? Fallon tylko otworzy� drzwiczki wozu i pchn�� Varley'a za kierownic�. - Zamknij si� i jed�! Podszed� to tylnych drzwi, otworzy� je i wsun�� si� do �rodka. Motor zapali� z warkotem i w�z wyjecha� na wyboist� drog�. Fallon otworzy� okienko odgradzaj�ce kierowc� od wn�trza furgonetki. - Tylko spokojnie - warkn��. - Bez po�piechu. Im wolniej jedziesz, tym dalej zajedziesz. Przyjaciel zrobi� raz skok na bank i ucieka� potem wozem lodziarza. Gratem, kt�ry wyci�ga� najwy�ej dwadzie�cia mil na godzin�. I nie z�apali go, bo gliny zawsze si� spodziewaj�, �e po takiej robocie cz�owiek zwiewa przed siebie jak zaj�c. Jed� wolno, a nikt nie spr�buje ci� nawet zatrzyma�. Zdj�� z siebie p�aszcz i sutann�. Pod spodem mia� szare spodnie i ciemny sweter. Na�o�y� granatowy trencz i zrzuci� kalosze. Varley poci� si� ze strachu jak mysz. Wyjechali ju� na czteropasmow� szos�. - Mr Meehan urwie nam jaja za ten numer - j�cza�. - Niech ci� o to g�owa nie boli. Zostaw to mnie, dobra? - mrukn�� Fallon, upychaj�c zdj�t� odzie� w du�ej plastykowej torbie i zasuwaj�c jej zamek. - Pan go nie zna, Mr Fallon - j�cza� dalej Varley. - Jak si� rozz�o�ci, to gorszy jest od diab�a. By� taki Gregson, zawodowy szuler, cwany jak lis. Naci�� jedno kasyno Mister Meehana, i wiesz pan co on zrobi�? Przybi� mu d�onie do sto�u. Gwo�dziami. Osobi�cie. Gwo�dzie by�y sze�ciocalowe, a m�otek pi�ciofuntowy. I zostawi� go tak na sze�� godzin. Ot tak, �eby dobrze si� zastanowi� nad swoim post�pkiem. - A co potem? - zainteresowa� si� Fallon. - By�em, jak wyjmowali mu te gwo�dzie. Koszmar... Gregson by� w okropnym stanie. A Mister Meehan nic. Klepa� go tylko po policzkach jak niegrzeczne dziecko i m�wi�, �eby na przysz�o�� nie robi� g�upstw. A potem da� mu dziesi�tk� i kaza� i�� do takiego pakista�skiego doktora, kt�ry dla niego pracuje. Varley wzdrygn�� si� na wspomnienie tej sceny. - M�wi� panu, �e z Mister Meehanem lepiej nie zaczyna�. - Rzeczywi�cie trzeba przyzna�, �e ciekawe ma metody zdobywania przyjaci� - u�miechn�� si� Fallon. - A ten ksi�dz, tam na cmentarzu. Znasz go? - To ojciec da Costa. Z tego podpartego stemplami ko�cio�a, niedaleko centrum. Ko�ci� Naj�wi�tszego Imienia Pa�skiego. Prowadzi tam przytu�ek dla w��cz�g�w - to chyba jego jedyni klienci. Zreszt�, dooko�a wyburzono ju� prawie wszystkie domy. - Brzmi ciekawie. Jed� tam. Varley by� tak zaskoczony, �e omal nie zjecha� na pobocze. - Panie, nie wariuj pan. Kazano mi odwie�� pana prosto na farm�. - A ja ka�� ci zrobi� co innego - powiedzia� Fallon spokojnie, siadaj�c wygodniej i zapalaj�c papierosa. Ko�ci� Naj�wi�tszego Imienia Pa�skiego sta� przy Roskingham Street, wci�ni�ty mi�dzy nowiutkie biurowce z betonu i szk�a z jednej i rozpadaj�ce si� magazyny z drugiej strony. Nieco dalej znajdowa� si� wielki plac, z kt�rego niedawno usuni�to kilka wiktoria�skich ruder. Gigantyczne buldo�ery oczyszcza�y ju� teren pod nowe punktowce. Varley zatrzyma� furgonetk� naprzeciw ko�cio�a. Fallon wysiad� i przyjrza� si� budowli. Wybudowano j� w stylu wiktoria�sko-gotyckim, z jedn� brzydk� wie��. Ca�o�� by�a obecnie obstawiona rusztowaniami, chocia� nie by�o wida�, by ktokolwiek prowadzi� tu prace renowacyjne. - Nie przypomina to ruchu pszcz�ek pod ulem - mrukn��. - Dali sobie spok�j, gdy zabrak�o im forsy, a z tego, co s�ysza�em, sypie si� to wszystko, jak diabli. Pryskajmy st�d, panie Fallon, dobrze? Varley ociera� pot z czo�a. - Chwileczk�. Przeszed� przez jezdni� i stan�� przed g��wn� bram� ko�cio�a. Wisia�a tam tabliczka z nazwiskiem ksi�dza da Costy i godzinami nabo�e�stw. Spowied� mo�na by�o odby� codziennie o godzinie trzynastej, w weekendy od siedemnastej. U�miechn�� si�, odwr�ci� i cofn�� si� do furgonetki. Wsun�� g�ow� przez okienko i spyta�: - S�uchaj, gdzie jest ten pogrzebowy interes Meehana? - Przy Pauls Square, niedaleko ratusza. Jakie� dziesi�� minut jazdy st�d. - Mam tu co� do za�atwienia - poinformowa� go Martin. - Jed� do Meehana i powiedz mu, �e b�d� u niego o drugiej. - Na lito�� bosk� - przestraszy� si� Varley. - Nie mo�e pan tego zrobi�. Lecz Fallon by� ju� w po�owie drogi do ko�cio�a. - Co za skurwiel - j�kn�� Varley, zapali� motor i odjecha�. Nie od razu wszed� do ko�cio�a. Najpierw ruszy� boczn� uliczk� ci�gn�c� si� wzd�u� wysokiego, szarego muru, kt�ry okala� stary cmentarz z grobami, pokrytymi przewa�nie kamiennymi p�ytami. W g��bi znajdowa� si� jaki� dom, prawdopodobnie plebania. By�a w tym samym mniej wi�cej stanie zaniedbania co ko�ci�. By�o to ponure, w nieokre�lony spos�b smutne miejsce. Bezlistne ga��zie starych drzew pokrywa�a warstwa czarnej sadzy, kt�rej nawet deszcz nie potrafi� zmy�. Tak wygl�daj� miejsca dochodz�ce kresu swych dni, pomy�la� Fallon, i st�d bierze si� melancholia. Kilka s��w na sp�kanej p�ycie nagrobka - ot i koniec ka�dego z nas. Za plecami us�ysza� lekki trzask zamykaj�cej si� furtki. Obr�ci� si� gwa�townie. Od strony plebanii sz�a m�oda dziewczyna w zu�ytym, starym p�aszczu przeciwdeszczowym narzuconym na ramiona. W jednej r�ce trzyma�a hebanow� lask�, a w drugiej nios�a plik nut. Mog�a mie� najwy�ej dwadzie�cia lat. Czarne w�osy spada�y jej na ramiona, twarz mia�a powa�n�. Tak�, na jakie, nie wiedzie� czemu, chce spojrze� si� po raz drugi, je�li ju� raz si� to zrobi�o. Ju� uk�ada� w my�lach s�owa, kt�re mia�y wyt�umaczy� jego w tym miejscu obecno��, lecz dziewczyna min�a go, nie spojrzawszy nawet w jego stron�. Przyjrza� si� jej dok�adniej i zorientowa� si�, �e uderza ona leciutko lask� w p�yty mijanych nagrobk�w. Wiedzia�, co to znaczy. Nagle dziewczyna zatrzyma�a si�, odwr�ci�a i niepewnie zmarszczy�a brwi. - Jest tu kto? - zapyta�a spokojnym, mi�ym g�osem. Fallon znieruchomia�, wstrzymuj�c oddech. Dziewczyna odczeka�a chwilk�, potem ruszy�a dalej. Podesz�a do bocznych drzwi ko�cio�a, wyj�a z kieszeni klucz typu yale i otworzy�a je. Fallon powr�ci� do g��wnego wej�cia. Wszed� do �rodka i od razu ogarn�� go znajomy zapach. U�miechn�� si�. - Kadzid�o, �wiece i woda �wi�cona - szepn�� i odruchowo umoczy� palce. Ko�ci� mia� swoj� atmosfer�. Kto�, kiedy� musia� wyda� sporo pieni�dzy na jego wystr�j. Witra�e w stylu wiktoria�skim nie by�y najgorsze, podobnie jak pseudogotyckie drewniane rze�by. Chimery, czaszki, anio�y - kto� pofolgowa� wyobra�ni. G��wny o�tarz ukryty by� za drewnianymi rusztowaniami. Wewn�trz panowa� mrok - pali�a si� tylko jedna czerwona lampka, a przed wizerunkiem Matki Boskiej p�on�o kilka �wiec. Dziewczyna siedzia�a na ch�rze przy organach. Gra�a cicho i przejmuj�co. Z pocz�tku kilka swobodnych akord�w, lecz w momencie, gdy Fallon znalaz� si� w g��wnej nawie, ko�ci� rozbrzmiewa� wspania�ymi tonami preludium i fugi d-moll Bacha. Gra�a �wietnie. Stan�� przy schodach prowadz�cych na ch�r i s�ucha� z przyjemno�ci�. Nagle dziewczyna oderwa�a r�ce od klawiatury i obr�ci�a si� gwa�townie. - Jest tam kto? - Przepraszam, �e pani przeszkadzam - powiedzia� Fallon cicho. - Ale s�ucha�em pani gry z wielk� przyjemno�ci�. Twarz dziewczyny rozja�ni�a si� w przelotnym u�miechu. Mia� wra�enie, �e czeka, by co� jeszcze powiedzia�. - Czy m�g�bym co� zasugerowa�? - Pan gra na organach? Kiedy� gra�em. Niech pani nie u�ywa trompette. Jest rozstrojona i psuje ca�y efekt, a mo�na j� �mia�o opu�ci�. - Chyba ma pan racj� - zastanowi�a si�. - Spr�buj�. Powr�ci�a do gry, a on ruszy� w g��b ko�cio�a, gdzie znalaz� sobie najciemniejsze miejsce i usiad� na �awce. Dziewczyna zagra�a ca�e preludium i fug�, a Fallon s�ucha� z zamkni�tymi oczami. Nie pomyli� si� - by�a dobra i rzeczywi�cie warto by�o pos�ucha� jej gry. Kiedy w jakie� p� godziny p�niej sko�czy�a, zebra�a nuty i zesz�a na d�. Zatrzyma�a si� przy schodach. Mo�e wiedzia�a, �e Fallon siedzi w ciemnym k�cie, lecz nie da�a tego po sobie pozna� i po chwili wesz�a do zakrystii. Fallon siedzia� i czeka� w mroku ko�cio�a. Rozdzia� III MILLER Ksi�dz da Costa siedzia� w biurze dyrektora cmentarza i ko�czy� w�a�nie drug� fili�ank� herbaty, gdy rozleg�o si� pukanie do drzwi i wszed� m�ody konstabl. - Przepraszam, �e znowu przeszkadzam, ale Mr Miller chcia�by zamieni� z ksi�dzem par� s��w. - Mr Miller? - zdziwi� si� da Costa i wsta�. - Nadinspektor Miller, prosz� ksi�dza. Szef CID, czyli Generalnego Biura �ledczego. Na dworze wci�� pada�o. Dziedziniec zat�oczony by� policyjnymi samochodami, a cmentarz a� roi� si� od policjant�w krz�taj�cych si� mi�dzy krzakami rododendron�w. Da Costa ruszy� w�sk� �cie�k� w g��b cmentarza. Cia�o le�a�o dok�adnie w tym samym miejscu, gdzie upad�o, tyle �e teraz cz�ciowo przykryte brezentow� p�acht�. Nad nim kl�cza� m�ody m�czyzna w ciemnym p�aszczu, m�wi�cy co� cicho, zapewne do podr�cznego dyktafonu. Obok niego spoczywa�a czarna torba lekarska. I tutaj pe�no by�o policjant�w w mundurach i w cywilu. Kilku z nich mierzy�o co� za pomoc� zwijanych ta�m, inni przeszukiwali rozmok�y grunt. M�ody detektyw nazwiskiem Fitzgerald, kt�ry przyjmowa� zeznania ksi�dza sta� nieco z boku i rozmawia� z wysokim, szczup�ym m�czyzn� w p�aszczu przeciwdeszczowym z szerokim paskiem. Na widok da Costy podszed� do niego. - Dzi�kuj�, �e ksi�dz si� fatygowa�. To jest detektyw - nadinspektor Miller. M�czyzna o wygl�dzie profesora poda� ksi�dzu r�k�. Mia� w�sk� twarz i cierpliwe, piwne oczy. Zdawa� si� by� nieco zm�czony. - Kiepska sprawa - powiedzia�. - Bardzo kiepska. - Jak ksi�dz widzi, przeprowadzamy rutynowe badania w miejscu przest�pstwa, a profesor Lawlor ko�czy pierwsze ogl�dziny zw�ok. Po po�udniu zrobi sekcj�. Niemniej, ksi�dz jest koronnym �wiadkiem. Czy m�g�bym zada� teraz kilka pyta�? - Oczywi�cie, ale wydaje mi si�, �e inspektor Fitzgerald wydoby� ju� ze mnie wszystko, co mia�em do powiedzenia. By� nies�ychanie skrupulatny. Fitzgerald opu�ci� skromnie oczy, a Miller u�miechn�� si�. - Prosz� ksi�dza, pracuj� w tym fachu od dwudziestu pi�ciu lat i je�li czego� si� nauczy�em, to tego, �e niemal zawsze co� zostaje i to co� istotnego. �atwo jest co� przeoczy�. Profesor Lawlor podni�s� si� z ziemi. - Sko�czy�em - powiedzia�. - Nick, mo�ecie go zabra�. Zwr�ci� si� do da Costy. - O ile si� nie myl�, to w�a�nie ksi�dz powiedzia� Fitzgeraldowi, �e denat kl�cza� na prawym kolanie, gdy pad� strza�. Mniej wi�cej w tym samym miejscu, tak? Odsun�� si� o kilka krok�w i wskaza� palcem skraj grobu. - Tak jest. - Zgadza si� - powiedzia� Lawlor do Millera. - Musia� spojrze� w g�r�, zwracaj�c g�ow� w prawo. Rana wlotowa znajduje si� w lewej skroni o jakie� dwa cale nad lewym okiem. - Jeszcze co� ciekawego? - W�a�ciwie nic. Rana wlotowa ma oko�o �wier� cala �rednicy. Ma�o krwi, �adnych �lad�w prochu. �adnego odbarwienia. Rana wylotowa ma dwa cale - pocisk z mi�kkim p�aszczem. Czaszka przebita, prawy potyliczny p�at m�zgu naruszony. Kula wysz�a dwa cale za uchem. - Dzi�kuj�, kochany panie doktorze Kildare - u�miechn�� si� Miller. Profesor Lawlor zwr�ci� si� z u�miechem do da Costy. - Widzi ojciec, medycyna te� ma w�asny �argon, zupe�nie jak Ko�ci�. Chcia�em po prostu powiedzie�, �e nasz nieboszczyk zosta� postrzelony w g�ow� z niedu�ej odleg�o�ci, lecz bez przystawienia - zamkn�� torb�. - Kula, a raczej resztki kuli nie mog� by� daleko. - Dzi�kuj�, �e mi profesor o tym przypomnia� - odpar� Miller nie bez sarkazmu. Podszed� potrz�saj�cy g�ow� Fitzgerald. - Nasi ludzie robi� odciski but�w, lecz to tylko strata czasu. Ten cz�owiek mia� na nogach kalosze. I druga sprawa - przeczesali�my ca�y teren i nie znale�li�my nawet �ladu �uski. Miller zmarszczy� brwi i zwr�ci� si� do da Costy: - Czy ksi�dz jest pewien, �e widzia� t�umik? - Ca�kowicie. - Jest ksi�dz pewien swego... - Jeszcze jako m�ody cz�owiek by�em porucznikiem Special Air Service. Walczy�em w Jugos�awii, na wyspach Morza Egejskiego. Widzi pan, nieraz sam pos�ugiwa�em si� pistoletem z t�umikiem. Miller i Fitzgerald spojrzeli po sobie ze zdziwieniem. Da Costa dozna� nag�ego ol�nienia. - Ach, rzeczywi�cie - powiedzia�. - Przecie� to jasne. Nie mo�na na�o�y� t�umika na zwyk�y rewolwer. To by� pistolet automatyczny z wyrzutnikiem. Chwileczk�, pistolet trzyma� w prawej r�ce, a zatem �uska powinna by� gdzie� tutaj. Podszed� do uchylonych marmurowych drzwi nagrobka. - Tak jest - zgodzi� si� Miller. - Lecz nie mo�emy jej znale��. - Ten cz�owiek przykl�kn�� i podni�s� co� z ziemi - przypomnia� sobie ksi�dz. - I zaraz potem znikn��. - A tego nie ma w pa�skim raporcie - zwr�ci� si� Miller do Fitzgeralda. Ten opu�ci� g�ow�. - To moja wina, nadinspektorze - da Costa pospieszy� z wyja�nieniem. - Wylecia�o mi to z g�owy. - Jak powiedzia�em przed chwil� - zawsze co� zostaje - Miller wydoby� z kieszeni fajk� i zacz�� j� nabija� tytoniem z podniszczonego, sk�rzanego woreczka. - Jednego jestem pewien. Ten cz�owiek nie jest pospolitym przest�pc�. Musi by� wytrawnym fachowcem, i to mnie cieszy. - Nie rozumiem - zdziwi� si� da Costa. - Takich spec�w nie ma wielu. To ca�kiem proste rozumowanie. Widzi ksi�dz - jakie� sze�� miesi�cy temu zrabowano prawie �wier� miliona z pewnego banku. Bandyci pracowali przez ca�y weekend, �eby dosta� si� do skarbca. Pi�kna robota - za pi�kna. Od razu zorientowali�my si�, �e w ca�ym kraju jest pi�ciu, mo�e sze�ciu ludzi, kt�rzy potrafiliby to wykona�. Przy czym trzej z nich i tak ju� siedz�. Reszta by�a tylko kwesti� arytmetyki. - Rozumiem. - Przyjrzyjmy si� naszemu pi�knemu nieznajomemu. Wiemy o nim do�� du�o. Jest cz�owiekiem wybitnie inteligentnym, jako �e przebranie si� za ksi�dza �wiadczy o nie byle jakiej pomys�owo�ci. Wi�kszo�� ludzi rozumuje w kategoriach stereotyp�w. Je�li zapyta� ich, czy kogo� widzieli, powiedz�, �e nie. Gdy ich przycisn��, przypomn� sobie, chocia� nie zawsze, �e widzieli listonosza, a w naszym przypadku - ksi�dza. Je�li ich zapyta�, jak wygl�da�, znajd� si� w k�opocie, bo wszystko, co zapami�tali, to tyle, �e mia� na sobie sutann� i wygl�da� po prostu jak ksi�dz. - Widzia�em jego twarz - powiedzia� da Costa. - I to wyra�nie. - Mam nadziej�, �e b�dzie ksi�dz r�wnie pewny swego, gdy poka�emy mu zdj�cie tego cz�owieka w cywilnym ubraniu. Ten facet dobrze wiedzia�, co robi. Na�o�y� kalosze, prawdopodobnie o dwa numery za du�e, a poza tym jest wyborowym strzelcem. Przeci�tny �miertelnik nie trafi�by w drzwi stodo�y z odleg�o�ci dwudziestu metr�w. A ten zabi� jednym, jedynym strza�em - to nie lada sztuka. - I ma niez�e nerwy - nie zapomnia� o �usce pomimo mojej nieprzewidzianej obecno�ci. - Powinni�my ksi�dza zaanga�owa� - u�miechn�� si� Miller i, zwracaj�c si� do Fitzgeralda, doda�: - Sko�czcie tu. Zabieram ksi�dza da Cost� do miasta. Da Costa spojrza� na zegarek - by�a dwunasta pi�tna�cie. - Przykro mi, lecz musz� zosta�. Od pierwszej siedz� w konfesjonale, a poza tym, od dwunastej czeka na mnie bratanica z obiadem. Z pewno�ci� jest ju� zaniepokojona. - Rozumiem - Miller nie da� po sobie pozna� rozczarowania. - A kiedy ksi�dz b�dzie wolny? - Oficjalnie o pierwszej trzydzie�ci. Ale to oczywi�cie nie zale�y tylko ode mnie. - Od ilo�ci ch�tnych do spowiedzi? - Oczywi�cie. Miller z u�miechem skin�� g�ow�. - No to zgoda. Przyjd� po ksi�dza o drugiej. Mo�e by�? - My�l�, �e b�d� m�g� z panem pojecha�. - Odprowadz� ksi�dza do samochodu. Kiedy szli �cie�k� mi�dzy krzewami rododendron�w, pada�o ju� nieco mniej. Miller ziewn�� kilka razy i przetar� oczy. - Wygl�da pan na zm�czonego - zauwa�y� ksi�dz. - Ma�o spa�em ubieg�ej nocy. Jaki� sprzedawca samochod�w z jednego z tych nowych osiedli poder�n�� �onie gard�o kuchennym no�em, a potem podni�s� s�uchawk� i zadzwoni� do nas. Niby nieskomplikowany przypadek, lecz musia�em tam jecha� osobi�cie. Morderstwo zawsze jest morderstwem. Po�o�y�em si� o dziewi�tej, �eby cho� troch� si� zdrzemn��, no i zaraz zadzwonili. - Dziwne prowadzi pan �ycie. Co na to pana �ona? - Nic. Umar�a rok temu. - Bardzo mi przykro. - Mnie nie. Mia�a raka odbytnicy. Przepraszam, ja wiem, �e Ko�ci� ma inny pogl�d na t� spraw�. Da Costa nie odpowiedzia�, gdy� zrozumia� nagle, �e na miejscu tego cz�owieka odczuwa�by prawdopodobnie to samo. Podeszli do starej, szarej furgonetki ksi�dza i Miller zacisn�� z�by. - Musz� go znale��, bo tylko przez niego mam szans� dosta� si� do tego, na kim naprawd� mi zale�y. Tego drania, kt�ry to zorganizowa�. - Rozumiem; widz�, �e orientuje si� pan o kogo w tym wszystkim chodzi. - Got�w jestem za�o�y� si� o ca�� moj� pensj�. Ksi�dz da Costa przekr�ci� kluczyk w stacyjce i silnik o�y�. - Jedno mnie wci�� dr�czy - powiedzia� na odjezdnym. - Co takiego, prosz� ksi�dza? - Ten cz�owiek, kt�rego pan szuka. Je�li