2034
Szczegóły |
Tytuł |
2034 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
2034 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 2034 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
2034 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Danuta Mostwin
Tajemnica zwyci�onych
Tom
Ca�o�� w tomach
Zak�ad Nagra� i Wydawnictw
Zwi�zku Niewidomych
Warszawa 2000
T�oczono pismem punktowym dla
niewidomych w Drukarni Zak�adu
Nagra� i Wydawnictw ZN,
Warszawa, ul. Konwiktorska 9
Przedruk: "Polska Fundacja
Kulturalna",
Londyn 1992
Korekty dokona�y
E. Chmielewska
i I. Stankiewicz
`rp
Dla Stasia
Od Autorki
W pracy nad powie�ci�
"Tajemnica zwyci�onych"
opiera�am si� na faktach,
relacjach naocznych �wiadk�w,
pami�tnikach i listach.
Sceny batalistyczne, opisy
przej�cia granic, zapraw� i skok
spadochronowy zawdzi�czam
opowiadaniom mego M�a.
Sceny ucieczki z wi�zienia,
przygody cichociemnych oparte s�
o relacj� "Kuli" (Jana Ciasia) i
"Raba" (Aleksandra Ol�dzkiego).
Tragiczne wydarzenia na
Lubelszczy�nie, obraz likwidacji
getta lubelskiego przekaza�a mi
w swoich barwnych listach
�wiadek tych wydarze�, ciotka
moja Wac�awa Herceli�ska.
W powie�ci tej, fikcji
literackiej, wyst�puje wiele
autentycznych os�b. Tych, kt�rzy
polegli, zgin�li bez wie�ci lub
odeszli, i tych, kt�rzy �yj�,
prosz� o wyrozumia�o��.
Prolog
Z siln� nadchodz� muzyk�
Z siln� nadchodz� muzyk�@ z
pieniem tr�bek, z b�bn�w
brawur�@ ale marsze moje nie
zwyci�zcom,@ zwyci�onym �piewam
moj� pie��.@
S�yszeli�cie, dzie� wygra�
jest dobrze?@ A m�wi� wam dobrze
jest tak�e utraci�.@ Bitwy
przegrane ten sam znaczy duch@
kt�ry przenika zwyci�stwa.@
Poleg�ym w b�bny bij�,@ w
piszcza�ki dm� ostro, rado�nie.@
Wiwat dla zwyci�onych!@ Dla
zatopionych okr�t�w@ i dla
poleg�ych na dnie.@
Dla genera��w str�conych@ i
pokonanych rycerzy,@ dla
bohater�w nieznanych@ r�wnych
najwi�kszym, jakich zna �wiat.@
(Z Walta Whitmana,
"Song of myself")
Rozdzia� I
Pie�� g�uszca
Roku zbrojny - roku walki,@
nie dla ciebie wdzi�czne
strofy,@ nie dla ciebie, o
okrutny@ sielankowe canzony.@
Nie poet� jeste� bladym@ co nad
biurkiem pochylony@ g�osem
dr��cym pianissimo@ sk�ada
rymy.@
Lecz jak silny m�� w drelichu@
z karabinem u ramienia.@ Twarde
mi�nie twego cia�a@ twarz
sch�ostana mocnym s�o�cem@ a u
boku, a za pasem - n�.@
..............................
Ostro d�wi�czy g�os tw�j
m�ski@ przez kontynent g�os tw�j
niesie@ roku zbrojny, roku
walki@ rozp�dzony,
niszczycielski,@ smutny roku
oszala�y.@
(Z Walta Whitmana,
"Eighteen Sixty_one",
1865)
1
By� sierpie�. Gor�ce, wilgotne
popo�udnie. Na poligonie w
Biedrusku 7 pu�k Wielkopolskich
Strzelc�w Konnych sta� gotowy do
wymarszu. Z daleka, niewidoczna
jeszcze, nadci�ga�a burza. Tylko
g�uchy warkot grzmot�w,
dudnienie ziemi i czasem w�yk
szmaragdowej b�yskawicy. Konie
dr�a�y sp�oszone. Udziela� si�
im nastr�j u�an�w. S�uchali s��w
pu�kownika. Pu�kownik Kr�licki
konno, przy sztandarze, twarz w
cieniu he�mu. Czasem nag�y poryw
wiatru uderza� w sztandar i
wtedy furkota�y jego z�ote
fr�dzle i widzieli wyra�nie w
czterech rogach, na bia�ych
pasach, cztery w wie�cach
si�demki. Po�rodku, otoczony
wawrzynem, bia�y orze� w
koronie. G�os pu�kownika inaczej
brzmia�, ni� zwykle. D�wi�cza�o
w nim "To" czego spodziewali
si�, "To" co zbli�a�o si�, by�o
ju� pomi�dzy nimi, by�o w
dr�eniu koni i w
unieruchamiaj�cej, �miertelnie
ch�odnej grozie. "To" nale�a�o
ju� do ich �ycia, wpisane
zosta�o w ich przysz�o��. Szli
mu na spotkanie. Wype�nia�o ich
nieodwo�alne, ci�kie przeczucie
walki.
- �o�nierze! Wyruszamy na
wyznaczone nam stanowiska.
B�dziemy broni� ojczyzny przed
wrog� napa�ci�. Sztandaru
naszego, pod kt�rym b�dziemy
walczyli nie zdobi� jeszcze
�adne odznaczenia. Ch�opcy!
Zdob�dziemy Virtuti Militari dla
naszego sztandaru!
Patrzy� na nich z ciep��,
wszechogarniaj�c� trosk�.
Pokolenie trzeciej dekady
dwudziestego wieku: m�odzi
m�czy�ni. Szeregowcy zr�wnani
teraz z oficerami i
podchor��ymi. Zamiast czapek z
bia�ymi otokami niskie
francuskie he�my. Zamiast
wci�tych w pasie, przylegaj�cych
jak sk�ra frenczy - polowe
mundury. Karabin, szabla przy
siodle, bagnet, �opatka.
Przytroczone: maska gazowa,
chlebak i manierka. Pierwsza
tr�jka ka�dej sekcji z lancami,
bez proporczyk�w. Tylko proporce
szwadron�w zachowane. Przed
nimi, na horyzoncie, czarne
bry�owate chmury, jak ruiny
powalonych fortec, nad kt�rymi
dym k��biasty nie wygas�ych
zgliszczy. Pu�kownik
zasalutowa�. Przejecha� z
pocztem sztandarowym do
pierwszego szwadronu. Us�yszeli
jego mocny teraz g�os, bez �ladu
niedawnego wzruszenia.
- Na moj� komend�, pu�k
kierunek Murowana Go�lina za mn�
ma_a_aarsz!
W �lad za komend� pu�kownika
rozkazy dow�dc�w szwadron�w:
- Pierwszy szwadron, kierunek
Murowana Go�lina, za mn�
ma_a_arsz!
- Drugi szwadron, kierunek
Murowana Go�lina, za mn�
ma_a_arsz!
Ruszyli. Rozwin�li si� d�ugim,
zielonawym w�em. Na zachodzie
dalekie, sinoczarne rumowiska
tocz�cej si� nawa�nicy, ale oni
wje�d�ali w bram� t�czy. Ten �uk
t�czy tak niespodziewany, tak
dziwnie wydawa�oby si� proroczy
wobec z�owrogiej wr�by chmur,
�agodzi� groz�. Jechali
zamy�leni. W ciszy tylko szcz�k
lanc, szabel, k� taczanek. Po
obu stronach drogi pola z�otej,
ci�kiej pszenicy. Ludzie
wychodzili z dom�w. Przystawali
na skraju szosy, przys�aniali
oczy d�oni�. Milczeli. M�czy�ni
zdejmowali czapki. Kobiety
�egna�y si� ukradkiem,
przeciera�y oczy. We wzroku
ludzi przera�enie. Nad wieczorem
zajechali do miasteczka.
Niewielkie, schludne, cichsze
ni� zwykle. Mieszka�cy wybiegli
na rynek. Podchodzili nie�mia�o,
�ciskali r�ce u�an�w, pytali czy
b�d� ich broni�.
Po zakwaterowaniu si�
pu�kownik wyda� rozkaz bojowy:
pu�k Wielkopolskich Strzelc�w
Konnych otrzyma� od genera�a
Kutrzeby zadanie os�ony skrzyd�a
14 Dywizji Piechoty. Nale�a�o
rozpozna� walk� si�y jednostek
nieprzyjacielskich, kt�re
przekrocz� granic�. Rozkazem
bojowym na "czaty zwarte"
pu�kownik Kr�licki wyznaczy� dwa
szwadrony z ckm i dzia�kami
przeciwpancernymi i dwa plutony
kolarzy. Ka�dy pluton z jednym
ckm. Na dow�dc� kolarzy w
rejonie Studzie�ca wyznaczony
zosta� podchor��y Stanis�aw
Bask. Data rozkazu: 28 sierpnia
1939 roku.
Podchor��y Bask mia�
dwadzie�cia dwa lata,
k�dzierzaw� ciemnoblond
czupryn�, szeroko rozstawione
szaroniebieskie oczy pod
zro�ni�tymi nad nosem grubymi
�ukami brwi i brawur� m�odo�ci,
kt�ra nie wierzy w moc �mierci.
Na wiosn� zda� trzeci egzamin
prawniczy, przechodz�c na
ostatni rok studi�w prawnych na
Uniwersytecie Pozna�skim.
Najm�odszy w rodzinie znanego
i szanowanego w Poznaniu
przemys�owca i dzia�acza
spo�ecznego, Sta� jako dziecko
by� delikatny, chorowity i
dlatego pewnie bardziej
rozpieszczony, bardziej otoczony
trosk� rodzinn�, ni� starszy
jego brat, Marek. Wezwanie
mobilizacyjne, kt�re nadesz�o 24
sierpnia przyj�� pogodnie niemal
weso�o, jak spraw� z dawna
oczekiwan�, zapisan� mu w
gwiazdach jako wielk� przygod�.
Urodzony pod znakiem Marsa, by�
porywczy, nie zna� uczucia
strachu, wierzy�, �e wojna jest
jego czasem, w kt�rym z ka�d�
trudno�ci� potrafi si� upora�.
Nastr�j niemal euforii, wiary
w szybkie zwyci�stwo i powrotu w
glorii wojennego m�stwa
zak��ca�y wyl�k�e, nieruchome z
przera�enia twarze rodzic�w.
Dw�ch syn�w Marii i Ignacego
Bask�w zabiera�a mobilizacja.
Starszy, Marek, podporucznik i
doktor weterynarii,
zmobilizowany ju� by� na So�aczu
pozna�skim w 7 Dywizjonie
Artylerii Konnej. A teraz
odchodzi� najm�odszy, wra�liwy,
delikatny Sta�, kt�rego ledwo
odratowali z dyfterytu. Ju�
�egnali si� z nim wtedy przy
dziecinnym ��eczku i gdyby nie
wujek Zygmunt, jego odwa�na
decyzja zastosowania potr�jnej
dawki surowicy, Sta� odszed�by
tak, jak troje wcze�niej
utraconych dzieci Bask�w. Dr�eli
o niego. Kiedy wyczerpany
forsown� nauk� do trzeciego
egzaminu prawniczego zmizernia�
i odezwa�y si� dawne,
podyfterytowe dolegliwo�ci
serca, ojciec wysta� go do
Krynicy na kuracj�. Sta� wr�ci�
od�wie�ony, wypocz�ty i
natychmiast mobilizacja. Matka
patrzy�a na niego z trosk�.
Wojenny entuzjazm syna nie
przekonywa� jej. Ba�a si�.
- Sta�ku - m�wi�a swoim
niskim, lekko dr��cym g�osem -
nie znacie Niemc�w. Kiedy�,
kiedy wr�cisz, opowiem ci o
naszej rodzinie, o twojej babce
Teodozji, mojej matce. Wtedy
zrozumiesz, dlaczego...
Ale podchor��y Bask w
mundurze, �ci�ni�ty w talii
pasem, w wysokich, l�ni�cych
butach z ostrogami �pieszy� si�
na po�egnalne spotkanie w
kawiarni z panienk�, kt�r�
pozna� tej wiosny i niepok�j w
g�osie matki wydawa� mu si�
zwyk�� matczyn� tkliwo�ci�. A
babka Teodozja?
C� wsp�lnego z wojn� mog�a
mie� ta ma�om�wna, sucha,
nieprzyst�pna staruszka, kt�r�
ju� rok temu odprowadzi�a
rodzina na pozna�ski cmentarz?
Dopiero po p� wieku,
okr�nymi drogami poprzez ocean,
pozna� histori� babki Teodozji i
ca�� bogat� tradycj� rodziny,
kt�ra wtedy, w chwili, gdy
wyje�d�a� na poligon do
Biedruska i gdy otrzymuj�c
rozkaz wyruszenia w rejon
Studzie�ca zasalutowa� wypr�ony
"Tak jest, panie rotmistrzu!",
sta�a za nim, stawa�a si� nim
przekazuj�c i nakazuj�c, podczas
gdy on, nie�wiadomy jej
ci���cego nad nim dziedzictwa,
przekonany o swojej od tradycji
tej niezale�no�ci, odrywa� si� i
wyrywa� do jego w�asnej,
jedynej, przez nikogo jeszcze
nie wytyczonej drogi.
2
Ongi� samotni, dwie kr���ce@
planety - dzi�, stopieni w
gwiazd� podw�jn�@ jak s�o�ce,
wida� nas razem z ziemi.@
Subtelna si�a nas unosi@ w
kosmosu nowe sfery@ gdzie wok�
wsp�lnej kr���c osi@ pie�ni�
jeste�my przestrzeni@
(Wed�ug Henry Thoreau,
"Love", 1862)
Nale�y zacz�� od babki
Teodozji. W historii narodu
matki ust�puj� miejsca babkom, a
wnukowie pami�taj� je bardziej
jako przydro�ne �wi�tki
wyciosane z nieczu�ego drewna,
ni� jako kobiety, kt�re kiedy�
p�on�y �arliwym rumie�cem pod
spojrzeniem zalotnik�w, albo
przed lustrem zaplata�y
warkocze. Babk� Teodozj� Sta�
pami�ta� jako wynio�le ch�odn�
dam�, szczup��, ciemno ubran�.
Kszta�t z we�ny i sztywnych
koronek. Spogl�da�a poprzez
niego, jego, wnuka swego, ledwo
zauwa�aj�c. Wydawa�a si� �yciem
zm�czona, coraz bardziej w
siebie sam� si� wpatruj�ca,
jakby tam, w zwierciadle,
zastyg�o odbicie jej samej,
dawnej - nie zmienione. Czasem
u�miech, kt�re otoczenie
podchwytywa�o skwapliwie jako im
przeznaczony: babcia lepiej si�
czuje, jest dzi� w dobrym
humorze. Przymyka oczy,
spojrzenie kieruj�c do jej tylko
dost�pnej g��bi. Babcia zasypia,
zm�czona, odejd�my.
Sucha, ch�odna pow�ci�gliwo��
babki Teodozji ani nie poci�ga�a
Stasia, ani nie zastanawia�a.
Nie ciekawi�a go te� fotografia
z czas�w, gdy �y� jeszcze
dziadek J�zef Donat. Tyle o
dziadku tym pami�ta�, �e
brzuchom�wca. Warto jednak
spojrze� na fotografi�. Babka
Teodozja stoi tam mocno na
ziemi, kapelusz szumny jak
wzd�te, czarne �agle pirackiego
okr�tu. R�wna wzrostem m�owi,
trzyma go pod r�k� ruchem
kr�lowej wspieraj�cej si� o
ksi�cia_ma��onka. W p�aszczu do
ziemi, z r�bkiem bia�ego �abotu
pod szyj�. Podbr�dek mocny,
szeroki - zdecydowanie i
energia. Wiadomo ju�, �e umia�a
dochodzi� swoich rzeczy i sprawy
stawia� tak, jak sobie �yczy�a.
By�a to nieugi�to��, planowanie
drobiazgowe, a zawsze w�asne,
uzale�nione od tego, co na dnie
kufra pami�ci, a przecie�
najwa�niejszego dla Teodozji.
Nikt wi�c jej �yciem kierowa�
nie by� w stanie, chocia�
pozornie, jak przysta�o
kobiecie, ulega�a i poddawa�a
si�, a zawsze znajduj�c dr�k�
do w�asnego celu. Usta zaci�te i
nie wiadomo czy tylko
stanowczo�� i determinacja, czy
mo�e �lad odleg�ego b�lu w
k�cikach warg, jak blizny.
Dziadek_brzuchom�wca z
w�sikiem podkr�conym zalotnie, w
oczach u�mieszek tamowany, ale
wida�, �e gdyby tylko m�g�,
zaraz by komu� sp�ata� psikusa,
wi�c dziadek - |bon |viveur -
przy tej przewy�szaj�cej go
lotem pi�r i kokard Junonie, w
|chapeau ostatniej
ostrzeszowskiej mody (bo
Donatowie wywodzili si� z
Ostrzeszowa na po�udniowym
kra�cu Wielkiego Ksi�stwa
Pozna�skiego), wydawa� si�,
uj�ty silnym ramieniem �ony,
chocia� przecie� sam podawa�
rami�, lekkoduchem niemal. Ale
przecie� to nie wszystko. To
niezupe�nie tak. Fotografia to
odciski palc�w, a dopiero s�owo
przekazywane, chocia� w
przekazywaniu ulotne, nietrwa�e
jak puch, ukazuje palce, d�o�,
rami�, po�ysk oczu ukryty pod
kapeluszem, zapach we�ny z
odrobin� lawendy, zapach
krochmalonego gorsu i pomady, od
kt�rej l�ni� w�sy, ciep�y rytm
krwi pod sk�r� na przegubie r�ki
i ju� go mamy: porusza laseczk�,
wychodzi naprzeciw
dziadek_brzuchom�wca, kt�rego
Sta� ledwo obrysowa� dziecinn�
pami�ci�, bo kiedy to by�o, trzy
lata mia�em, jak umar�.
Dziadek J�zef Donat zosta�
ukarany przez w�adze niemieckie.
Historia tej kary, mimo
dramatyczno�ci sytuacji, wiele
ma w sobie komizmu i warta jest
zanotowania. Wetknijmy wi�c ten
kwiatek w butonierk�
dziadka_brzuchom�wcy. By�
nauczycielem w Ostrzeszowie, a
�e wywodzi� si� z K�pna, gdzie
powstania narodowe wci�ga�y
mieszka�c�w od roku 1794 w ruch
niepodleg�o�ciowy, a i
Ostrzesz�w pulsowa� podsk�rn�
polsko�ci�, ruchem o�wiatowym i
artystycznym (mieli nawet swoj�
oficyn� poet�w), dziadek Donat
uczy� po kryjomu dzieci religii
i j�zyka polskiego. Zdradzi� go
kolega_niemiec. Brzuchom�wca,
po kt�rym obaj wnukowie, Sta� i
Marek, odziedziczyli �atwo��
�artu, upodobanie do lekkiej
kpiny i weso�o�� tak przecie�
inn� od babki Teodozji ch�odnej
ascezy - postanowi� si� zem�ci�.
Organizator zabaw, wycieczek,
"kawalerskich" wypad�w, dziadek
zaprosi� koleg�w na wycieczk� do
starego m�yna za miastem.
Pojechali wszyscy, a z nimi i �w
Niemiec, kt�ry doni�s� o dziadka
tajnym nauczaniu. Kiedy pojedli,
popili, okropny j�cz�cy g�os
zacz�� wzywa� do siebie Niemca,
przypomina� mu o potrzebie
pokuty, bo czas jego ju�
policzony. Porwa� si� przera�ony
i uciek�. Ale sprawa wyda�a si�
i po raz drugi ukarano
dziadka_brzuchom�wc�. Nie tylko,
�e opisa�y go ostrzeszowskie
gazety (z czego czu� pewne
zadowolenie, chocia� Teodozja
cierpia�a nad |faux |pas), ale i
zap�aci� musia� kar� 300
talar�w.
Tyle wi�c o dziadku. Cofa si�
uprzejmie uchylaj�c melonika.
Ju� go ma na g�owie. Jedn� r�k�
w bia�ej r�kawiczce opar� na
lasce, drug� podaj�c rami�
Teodozji zatkn�� za po��
p�aszcza. Wygl�da jak aktor
oczekuj�cy nale�nych oklask�w.
Wysuwa si� jednak babka
Teodozja. Ale inna.
Osiemnastoletnia. Przed lustrem
rozczesuje w�osy. To nie
Teodozja, chocia� przecie� jest
ni� tak�e, to panna Tosia
Borucka. Jest o cztery lata
m�odsza od swego wnuka, kt�ry
teraz przeprowadza inspekcj�
trzydziestu kolarzy przed
wypadem w stron� Studzie�ca.
Wyraz twarzy babki i wnuka
podobny. Jest to nieco
marzycielskie upojenie. Sta�
przypomina sobie s�owa
pu�kownika: "Ch�opcy,
zdob�dziemy Virtuti Militari dla
naszego sztandaru". A Tosia?
Zawieszony na cieniutkim
�a�cuszku - z�oty krzy�yk. Tosia
ujmuje go w dwa palce. Ciep�y od
jej sk�ry. Podnosi go do ust.
Krzy�yk to dar od najdro�szego,
od narzeczonego, Felusia. �lub
ich za dwa tygodnie. Lada dzie�
wi�c ju� Felu� przyjedzie z
Berlina, gdzie uko�czy� dopiero
studia medyczne. Ju� mia� by�
przedwczoraj, wczoraj. Jeszcze
co� go zatrzymuje. Ale co? Z
krzy�ykiem przy wargach Tosia
patrzy poprzez lustro. Gdyby
mog�a go teraz zobaczy�,
dowiedzie� si�, zapyta� o to, o
co nigdy pyta� nie �mia�a. Bo
chocia� wiedzia�a, wychowana w
gor�cej atmosferze Ostrzeszowa,
�e zatrzymuje go "sprawa", �e w
"spraw�" jest w��czony, nie
m�wili o szczeg�ach.
Obowi�zywa�a go przecie�
tajemnica. A mo�e Felu� b�dzie
towarzyszy� delegacji polskiej
na zje�dzie trzech cesarzy,
rosyjskiego Aleksandra,
austriackiego Franciszka J�zefa
i niemieckiego Wilhelma? Mo�e
tam w jaki� spos�b przyczyni si�
do przedstawienia kwestii
polskiej"?
A mo�e wyjecha� w delegacji do
Anglii, gdzie lord Salisbury
interesuje si� spraw� polsk�?
Mo�e tworzy si� nowy polski rz�d
narodowy, kt�ry rzuci has�o do
walki i Polacy zn�w chwyc� za
bro�?
Trzeszcz� w�osy pod
szyldkretem grzebienia. Ruch
r�ki unosz�cej krzy�yk do warg
zastyga, bo spod szczotki w
srebrnej oprawie wysun�� si�
r�bek koperty. Co to? Jeszcze
jedno spojrzenie w zwierciad�o.
Jeszcze w nim Tosia
osiemnastoletnia, tylko wargi
stulone jak w p�aczu. Co to?
Jeszcze jedno spojrzenie w
zwierciad�o, zanim r�ka podsunie
si� bli�ej, zanim lustro
roztrzaska si� w drzazgi. W
szkle rozbitym zniknie obraz
dziewczyny. Nikt nie mia� odwagi
powiedzie� wprost. Dwie siostry
przyczajone pod drzwiami. Palce
na ustach, szyje w plamach
pomara�czowych rumie�c�w. Ju�
dostrzeg�a. Przeczyta. �ami�
r�ce, oczy unosz� w g�r�. Wal�
serca o fiszbiny gorset�w.
Rozwin�a telegram. Spojrza�a.
J�kn�a. Poderwa�a si� z
krzes�a. Raz jeszcze czyta
przechylona. Wyrzuci�a ramiona
do g�ry, jakby r�kami chcia�a
obj�� g�ow�, i run�a nagle
przed siebie. Trzasn�o rozbite
zwierciad�o. Wbieg�y skryte za
drzwiami przera�one siostry.
Biegli zaalarmowani ha�asem
domownicy. Cucono j� wod�,
podk�adano pod nos trze�wi�ce
sole. Niesiono, p�acz�c,
nieprzytomn� na ��ko. Wezwany
lekarz stwierdzi� wstrz�s m�zgu,
nakaza� na g�ow� zimne kompresy,
nogi ogrzewa� workami z gor�c�
kasz�, okna szczelnie zas�oni�.
Chorowa�a przesz�o p� roku. A
gdy wsta�a, wychudzona, z sinymi
woko�o oczu cieniami, nie by�a
to ju� Tosia, tylko Teodozja.
- Telegram! - poprosi�a.
Starali si� jej wyperswadowa�:
Po co? Po co si� masz zn�w
przejmowa�?
- Telegram! - za��da�a. - Chc�
zobaczy� telegram!
Siostra m�odsza, Walercia,
przynios�a telegram. Patrzy�a
przera�ona, jak Teodozja
odczytuje tre�� depeszy: "Feliks
otruty, zmar� wczoraj - Alojzy".
- Otruli go - szepn�a.
Walercia siad�a obok siostry,
obj�a j�.
- By� tu Alojzy - powiedzia�a.
- By�, jak by�a� jeszcze bardzo
chora. M�wi� nam wszystko. To
Niemcy otruli Feliksa.
- Wiedzia�am. - Teodozja
kiwa�a g�ow�. Oczy mia�a suche,
tylko usta blade i zaci�te. -
Felu� i Alojzy nale�eli do tej
samej polskiej tajnej
organizacji.
Z�o�y�a telegram. Zdj�a z
szyi z�oty krzy�yk. Podesz�a do
skrzyni, w kt�rej naszykowana
jej �lubna wyprawa. By� to
d�bowy, ozdobnie rze�biony
kufer. Przekr�ci�a kluczyk.
Zawin�a krzy�yk w haftowan�,
bia�� koronkow� chusteczk�,
przewi�za�a wst��k� i razem z
telegramem w�o�y�a do skrzyni.
Zamkn�a j� na klucz.
Dopiero po dw�ch latach wydano
Teodozj� za m��. J�zef Donat,
dziadek_brzuchom�wca, by� jej
dalekim kuzynem. Ze zwi�zku tego
urodzi�o si� pi�cioro dzieci:
trzech ch�opc�w i dwie
dziewczynki. Jan zosta�
ksi�dzem, Zygmunt lekarzem,
Maria by�a matk� Stasia.
Czy wszystko tak w�a�nie si�
sta�o? Takie, a nie inne s�owa
telegramu przekazuj�ce wyrok
Teodozji? By� telegram o �mierci
po�o�ony przez siostr� przed
lustrem, i by� huk szk�a
p�kni�tego, Teodozji omdlenie
d�ugie i wlok�ca si� miesi�cami
choroba. I wiadomo�� prawdziwa,
chocia� �ciszana, szeptana na
ucho, �e studenta, co na kongres
berli�ski jecha� w roku 1872 z
delegacj� wr�czy� w sprawie
polskiej memoria�, otruli
Niemcy. Wydarzenia, jak fale
��obi� brzegi pokole�. Pami��
ich p�ynie nurtem ukrytym,
nakazuj�c, przymuszaj�c,
dyktuj�c. I na nic tu rozwaga,
odwo�ywanie si� do
chrze�cija�skiego mi�osierdzia,
do cnoty przebaczenia. Kufer
panny Boruckiej zamkni�ty na
klucz: na dnie krzy�yk owini�ty
w chusteczk� i pokruszony czasem
blankiet telegramu.
- Dziecko moje kochane - babka
Teodozja poucza wnuczk�. - Do
trumny tak jak przykaza�am mnie
ubierzecie. Zawi��_�e mi raz
jeszcze pod brod� ten czarny,
wdowi czepeczek. Koronka powinna
by� z czo�a, ale w�os�w niech
nie b�dzie wida�, i wst��k�
nieco z boku. Sukni� na��cie mi
t� czarn�, wyszczotkuj tylko
dobrze, a skrop i lawend�,
zawsze tym, co przychodz�,
przyjemniej. Halk� bia��, t�, co
haftowa�am, tak roz��, �eby
spod sukni nie by�o wida�, ale
fa�dki rozprostuj, wyg�ad�. Na
nogi w�o�ycie mi te bia�e
koronkowe po�czochy, co sobie
zrobi�am na drutach. I czarne
lakierowane cz�enka. A w
kufrze, dziecko moje, wiesz
gdzie, w chusteczk� zawini�ty
krzy�yk m�j z�oty od Felusia.
Nie opowiadaj nic, nikomu. R�ce
mi przeple� w trumnie tym
�a�cuszkiem, a mi�dzy palce, o
tak, w�� krzy�yk.
Kto zauwa�y� krzy�yk mi�dzy
palcami babki Teodozji, gdy w
swoim ostatnim wyst�pieniu w
zapachu �wiec i kwiat�w, w
wybitnym czarn� materi� salonie,
w �ciszeniu g�os�w i �zawych
pociesze� rodziny, bo przecie�
�y�a jednak przesz�o
osiemdziesi�t lat (i takie �ycie
pe�ne, szcz�liwe, prawda?), kto
zauwa�y� tej ostatniej zimy
Dwudziestolecia, gdy na szybach
styczniowe kwiaty bia�ych
wodorost�w, a babka Teodozja
triumfalnie przekazywa�a siebie
historii rodzinnej, kto odkry�
mi�dzy palcami Tosi Boruckiej
krzy�yk Felusia? Kto us�ysza�
brz�k rozbitego szk�a i krzyk
niemy, i p�kni�cie serca? A mo�e
wiedzieli? Bo dlaczego ksi�dz
Janek i doktor Zygmunt zamienili
kr�tkie, znacz�ce spojrzenia?
Czy brz�k tamtego zwierciad�a
nie powt�rzy� si� w trzasku
rozbitego kielicha?
Zawr��my wi�c raz jeszcze do
tamtych lat, w kt�rych zaczyna�a
si� m�odo�� dzieci Teodozji.
Zygmunt w Berlinie studiowa�
medycyn�. Podobny do ojca swego,
dziadka_brzuchom�wcy, wra�liwy,
romantyczny, ale przecie�
powo�aniu swemu oddany, zakocha�
si�. Mi�o�� z dziewczyn�_Niemk�
ci�gn�a si� przez ca�y okres
studi�w. Zdecydowa� si�
wreszcie, przyjecha� do
Poznania, gdzie Teodozja od lat
ju� usadowiona we w�asnym
mieszkaniu.
- Mamo - zwierzy� si�. -
Chcia�bym si� �eni�.
- Z kim? - spojrza�a na niego,
a tak, �e a� zadr�a�. Bo
wiedzia�a ju�, ju� jej donie�li.
Ledwo wyszed� nachmurzony, bo
go matka prosi�a o kilka dni do
namys�u zanim powie s�owo
ostateczne, zanim pob�ogos�awi,
ledwo us�ysza�a kroki Zygmunta
na bruku podw�rka, ju�, aby
szybko! Szybko! Sakwoja� ze
schowka, upakowa� co
najpotrzebniejsze i w drog�.
Sprzed domu zawo�a�a doro�k�:
- M�j z�oty, po�piesz si� pan!
Na poci�g musz� zd��y� do
Mieszkowa!
Poci�g wl�k� si� na po�udniowy
zach�d przez K�rnik, �rod�, Nowe
Miasto, a Teodozja obraca�a w
palcach ziarenka r�a�ca i
czasem tylko westchn�a: "Gdzie�
te� tego Janka wys�ali! Na
koniec �wiata! Taki zdolny,
m�dry, a nie spodoba� si�
Kurii."
Wieczorem ko�ata�a do
plebanii. Ciemna i ci�ka to
by�a budowla, przylepiona do
starego, osiemnastowiecznego
ko�cio�a o dw�ch barokowych
wie�ycach. Miasteczko malutkie,
schludne, ju� niemal usypia�o.
Ksi�dz Janek wybieg� zatroskany.
Ni�szy od Zygmunta, okr�glej�cy
ju� nieco, twarz czerstwa, a
oczy wzi�� po ojcu
(dziadku_brzuchom�wcy).
- Konie bym po mamusi� pos�a�
na dworzec! Jak�e to tak!
- A! Podw�zk� sobie zgodzi�am.
Czasu nie by�o wysy�a� telegram.
- Co� z�ego? Bo�e bro�!
- Chod�my do pokoju. Drzwi
zamknij, niech gosposia nie
s�yszy.
A gdy j� usadowi� na fotelu,
pochylony troskliwie,
niespokojny wpatrywa� w twarz
matki, uderzy�a w p�acz. Porwa�a
si� z fotela, zarzuci�a mu r�ce
na szyj�:
- Janku, Janku, ratuj! Ty�
najstarszy! Do ciebie przecie�,
kiedy ojca nie sta�o. Bo do
kogo?
Wyjecha�a pocieszona. A w
kilka dni p�niej ksi�dz Janek,
proboszcz mieszkowski, zaprosi�
dw�ch m�odszych braci i szwagra
do siebie, na plebani�. Uczta
by�a sowita. Stare wina
powyci�ga� z piwnicy. Weselili
si�, ale do czasu. Ksi�dz Janek
spowa�nia� nagle. Na obu braci,
Zygmunta i Kazimierza, spojrza�
ksi�owskim wzrokiem kaznodziei.
Poczuli: nie brat to ju� by�
tylko, ale najstarszy z rodu. I
ksi�dz. Nala� kielichy.
Zaznaczy�: to ju� ostatnie. I
za��da� przysi�gi.
- Co za przysi�ga? - dziwili
si�. - Na co?
Kaza� im powsta� od sto�u i
powtarza� za sob�:
- P�ki �ycia, nigdy si� z
Niemk� w zwi�zku ma��e�skim nie
po��cz�. Tak mi dopom� B�g.
Pod wzrokiem brata Zygmunt
podni�s� kielich. S�owa
przysi�gi powtarza, ale g�osem
zd�awionym. Sko�czy�, trzasn��
kielichem o pod�og�,
zad�wi�cza�o rozbite szk�o.
Spotka�y si� oczy dw�ch braci:
Zygmunta wzrok ciemny od b�lu i
w�ciek�o�ci, ksi�dza Janka
nieust�pliwy, nakazuj�cy
archaiczne, �lepe prawo pokole�.
3
- Panie wachmistrzu -
powiedzia� podchor��y Bask. -
Mamy zadanie rozpoznania terenu,
kt�ry najprawdopodobniej b�dzie
terenem natarcia przez
nieprzyjaciela...
Zast�pca dow�dcy plutonu,
wypr�ony s�u�bi�cie notowa�.
Stali w odosobnieniu, na tej
stronie szosy, gdzie skrajem
bocznej drogi pomi�dzy ��k� a
polem r�s� rz�d starych topoli.
Czerwie� zachodz�cego s�o�ca
pada�a poprzez li�cie drzew na
szos�. Po drugiej jej stronie,
mi�dzy zabudowaniami miasteczka,
wida� by�o strzelc�w poj�cych i
czyszcz�cych konie, a tu� na
wprost nich, na skarpie, pod
p�otem grodz�cym sad roz�o�y�
si� pluton kolarzy. Rowery
oparli o p�ot, siedzieli albo
p�le�eli. Odpoczywali.
...terenem natarcia b�dzie
rejon Czarnk�w_huty. Niech pan
za�atwi zaopatrzenie z szefem
szwadronu. Trzeba wzi�� racje na
jeden dzie�. Reszt� za�atwimy na
miejscu. Przydzielony mamy jeden
cekaem, wi�c musimy mie�
zaopatrzenie w amunicj�. Musimy
te� przygotowa� si� na
niespodzianki...
- Tak jest panie podchor��y.
- Nasze zadanie: rozpoznanie
terenu i ochrona ludno�ci
polskiej przed dywersantami
niemieckimi. Wyruszamy za
godzin�. Kierunek Studzieniec.
Niech pan wyznaczy
kwaterunkowych.
Wachmistrz podni�s� g�ow� znad
notatek. Kr�tkie, nieznaczne
spojrzenie na �ci�gni�te brwi
podchor��ego, na falist� nad
czo�em czupryn� i delikatny,
ch�opi�cy jeszcze zarys
policzk�w. G�owa wachmistrza
mocna, kanciasta, szerokie ko�ci
policzkowe, brwi nisko nad
szarymi, ch�odnymi oczami. By�
starszy od stoj�cego przed nim
dow�dcy. Niedowierzanie i
gorycz. Fala krwi podp�yn�a do
czo�a. Otrz�sn�� si�
natychmiast.
- Ja znam te strony, panie
podchor��y. Pu�k tam je�dzi� na
�wiczenia.
- To dobrze.
- Tak jest, panie podchor��y.
- Niech pan zrobi zbi�rk�
strzelc�w, om�wi dzia�anie i
przygotuje do akcji.
- Tak jest.
- Panie wachmistrzu, na
wypadek, gdybym zosta� zabity,
zatelefonuje pan do pu�ku i
obejmie dow�dztwo.
Patrzy�, jak wachmistrz
przechodzi szos� w kierunku
kolarzy. Szed� wyprostowany,
mapnik przewieszony przez rami�,
rewolwer u pasa, he�m trzyma� w
r�ku. Strzelcy podnie�li si� i
stali teraz zbici w wyczekuj�c�
gromad�. Otoczyli go.
Podchor��y Bask usiad� pod
drzewem i zapali� papierosa.
Roz�o�y� przed sob� map�. Mia�
oko�o dziesi�ciu kilometr�w
drogi do Studzie�ca. Dalej, na
p�nocny zach�d le�a�o
miasteczko Huty, a jeszcze wy�ej
i tu� na granicy niemieckiej -
Czarnk�w.
Ach, to tu, niedaleko -
ucieszy� si� - jest Soko�owo.
Zaraz pod samym Czarnkowem.
Przecie� ja tam je�dzi�em, jak
mia�em pewnie z pi�� lat. Zgasi�
papierosa, przysypa� piaskiem.
Wpatrzy� si� zn�w w map�, ale
szlaki dr�g, rzeczek i kolei
zacz�y si� zamazywa�, a, nie
przywo�ywane od lat, osaczy�y go
obrazy z dzieci�stwa. By�o to w
Soko�owie. Jaka� ��ka, dr�ka
nad stawem i sznur biegn�cych za
nim g�si. Gro�nie wyci�gni�te
szyje i coraz to bli�sze
g�ganie. Ucieka. Ucieka
przera�ony. Gdzie si� schowa�?
Dom daleko. Nigdzie nikogo. Bez
tchu dopada budy wielkiego,
podw�rzowego brytana uwi�zanego
na �a�cuchu. Tam, w ciep�ym,
przytulnym bezpiecze�stwie, pod
czu�ymi li�ni�ciami szorstkiego
j�zyka, wtulony w kud�at� sier��
- zasypia.
Zima. Piec trzaska rozpalony,
dzwoni� szyby poruszane nocnym
wiatrem i g��boki cichy �nieg
otula dom w Soko�owie. Gosposia
Aniela k�adzie gor�ce bochenki
chleba pod wysokie, lekkie
pierzyny. A on, wtulony w
aromatyczne ciep�o, zasypia w
bezpiecze�stwie puchowego
gniazda.
- Panie podchor��y...
- Tak! - poderwa� si�.
- Melduj�, pluton gotowy do
wymarszu.
- Dzi�kuj�. Ruszamy
natychmiast.
Czekali ustawieni g�siego na
szosie. Dwudziestu pi�ciu ludzi.
Przeszed� z rowerem wzd�u�
plutonu. Zatrzymywa� si�, pyta�
o nazwiska, niekt�re ju�
pami�ta�, przygl�da� si�
strzelcom: karabiny przyczepione
do ram rower�w, granaty obronne
zatkni�te za pasy, maski gazowe
na szyjach, z ty�u przytroczone
plecaki. �wie�e drelichowe
bluzy, bryczesy, d�ugie buty,
p�askie francuskie he�my.
Odpowiadali na jego u�miech
u�miechem. Przejecha� rowerem na
czo�o kolumny. S�o�ce ju�
zasz�o, ale widoczno�� by�a
jeszcze dobra. Na pogodnym
niebie ju� gdzieniegdzie blade
gwiazdy. Da� znak r�k�. Ruszyli.
Za miasteczkiem, wzd�u� szosy,
d�ugo ci�gn�y si� pola z��te z
wielkimi stogami zbo�a.
Gdzieniegdzie ludzie pracowali
jeszcze, a widz�c ich jad�cych
drog�, przystawali. W szar�wce
zamazywa�y si� twarze i tylko
trwa� ruch wyci�gni�tych r�k.
Naprzeciw wybiega�y im teraz
lasy g�ste, mieszane, a czasem
podchodzi� wilgotny ch��d, bo
wje�d�ali w doliny rzek Obry i
We�ny, kraj drobnych jezior,
podmok�ych ��k, gdzie l�g�o si�
ptactwo wodne.
Uczucie spokoju i
bezpiecze�stwa, kt�rego dozna�
oparty o pie� topoli w kr�tkim
zdrzemni�ciu si� dotykaj�c
obraz�w dzieci�stwa - trwa�o.
Wilgotny zapach ��ki przypomina�
mu, �e tu pewnie, na ��kach
nadobrza�skich, polowa� ksi�dz
Ludwik, brat starszy jego ojca.
I zaraz ksi�dz Ludwik wyskakuje
z dukt�w le�nych na szos�.
Przybiera coraz to inne formy,
jakby poddawa� si� wyrokowi
wyboru. On, taki
bezkompromisowy, a jednak chce
si� dostosowa�. Aprobuje wi�c
rol� nadrz�dn� Stasia. Daje si�
prowadzi�. Spaceruje w sutannie:
wielki czarny ptak unosz�cy
g�ow� z godno�ci� nale�n� sukni
duchownej. A woko�o Ludwika -
Fr�sia. Duch, zjawa, ksi�dza
gospodyni. P�ynie. W sukni i
fartuchu do ziemi. G��wka l�ni
od g�adziutkich w�os�w, szyja
cieniuchna, a ko�nierzyk wysoki
si�ga do uszu i brody.
- Fr�siu, przynie�_�e samowar.
- Ju� nies�, ksi�e
dobrodzieju.
- Widzisz Sta�ku, moja nagroda
my�liwska. Z polowania na zaj�ce
u Radziwi��a. Gospodarz mia� sto
i jeden zaj�cy, a ja sto dwa.
Przyjrzyj si� tym znakom: trzy
medale, ka�da strona medalu z
wystawy wygrawerowana na
samowarze. Nie umiesz czyta�
cyrylicy? Ach, ca�e �ycie
jeszcze przed tob�, �eby
odczyta�. Tyle tylko pami�taj,
�e z fabryki samowar�w
Woroncowa, z miasta Tu�y.
Obr�ci� si� i ju� nie w
sutannie, ale w kurtce
my�liwskiej, d�ugiej do p� uda.
Buty za kolana, torba sk�rzana
przez rami�. Mru�y oko nad
muszk� sztucera.
- Masz racj�, polowa�em tu na
cietrzewie. Zaje�d�a�em do
przyjaciela gajowego. On cz�sto
za granic�, mia�em le�nicz�wk�
jakby tylko dla siebie. Ka�d�
woln� chwil� - tu, na �owach. Na
cietrzewie trzeba by�o przed
�witem. Nastawia�em budzik na
pierwsz�. Zrywa�em si� w nocy,
kawy troch�, co sobie na
spirytusowej maszynce sam
ugotowa�em, i zaraz do stajni.
Tam ju� ch�opak konie mia� w
szorach. Jechali�my. Ciemno,
drzew nie rozr�nia�em przy
drodze. Zatrzymywali�my konie,
gdzie dukt skr�ca� drog� boczn�
na ��k�. St�d nawet niedaleko.
Dochodzili�my do budki z ga��zi,
z �aweczk� nawet. Tam czekam na
pierwszy brzask. Serce mi
�omocze. Modl� si� do �wi�tego
Huberta, �eby chocia� jednego
cietrzewia pozwoli�. Gwiazdy
bledn� i wtedy nagle s�ysz�
"czchchchui... rrrukurukurru..."
To gra cietrzew. To on.
- A fortepian, stryju? Co te�
by�o dro�sze, bardziej bliskie
sercu: muzyka czy �owy?
Ksi�dz Ludwik przy
klawiaturze, surowy dla w�asnych
palc�w, uparty w powtarzaniu,
poprawianiu, �wiczeniu a� do
nieosi�galnej doskona�o�ci.
Obraz ten ulatuje: mg�a
przeci�ta, rozdarta promieniem
s�o�ca. Najsilniejsze,
najbli�sze pami�ci wraca: ksi�dz
Ludwik unieruchomiony na ��ku.
Parali�. Kr�tkie sam na sam z
wychud�ym, gin�cym ju� starcem.
- Bro� moj� my�liwsk� i
bibliotek� tobie zapisa�em w
testamencie. Jest te� papier,
dyplom, honorowa odznaka za
walk� o szko�� polsk�. Schowaj.
Nale�y wi�c teraz, gdy Sta� na
czele plutonu posuwa si� blisko
szlak�w my�liwskich stryja,
przywo�a�, zatrzyma� ksi�dza
Ludwika tak, jak tu polowa� - w
kapelusiku z pi�rkiem, ogorza�y,
rozpalony, i tak, jak babka
Teodozja przykazuj�cy i
nakazuj�cy. Ch�tnie, jednym
susem, sprawdzaj�c szybko naboje
w sztucerze, przy��cza si� do
plutonu.
4
Na po�udniowy zach�d od
Poznania, nad rzek� Obr�,
roz�o�y� si� Zb�szy�. Osada
stara, si�gaj�ca jeszcze XIII
wieku, s�awna si� sta�a w
trzydziestych latach wieku XV.
Dziedzic miasteczka, Abraham,
s�dzia pozna�ski, tolerancyjny,
chocia� wierny Rzymowi, �ci�gn��
na siebie kl�tw� biskupi�
popieraj�c husyckiego
kaznodziej�. Chocia� s�dzia w
katedrze pozna�skiej z�o�y�
uroczy�cie publiczne wyznanie
wiary, win� zmaza� ofiar�, to
jednak Zb�szy� do historii
narodu przeszed� razem z
nazwiskiem s�dziego Abrahama,
jako polskie ognisko husycyzmu.
W tamtym okresie reformatorskiej
dzia�alno�ci Husa, przyw�drowali
z Czech do Zb�szynia Baskowie.
Historia rodzinna pocz�tki swoje
ukrywa�a wstydliwie i skrz�tnie,
jako �e od pokole� wiernymi si�
stali Rzymowi. Nie si�gali wi�c
Baskowie poza pokolenia
pradziad�w. Nikt te� pocz�tkowo
nie o�miela� si�, a p�niej nie
by� ciekaw odgrzebywania
popio��w. Mo�liwe, chocia� nikt
nie dowi�d�, �e w popio�ach
przechowywa�y si� iskry. Gdyby
Annie, babce Stasia, a matce
jego ojca, napomkn�� kto� o
Husie i �e to by� mo�e kto� w
dalekiej rodzinie da� si�
ponie�� husyckiej herezji,
prze�egna�aby si� w pop�ochu:
jak najdalej od diabelskiego
nasienia! K�amstwo! Husy, lutry,
kalwini, heretycy - precz z mego
domu! Kiedy Ignacy, syn m�odszy,
powiedzia�, �e chcia�by si�
o�eni� z Niemk�, bez s�owa
zamachn�a si� i wymierzy�a mu
policzek: "Po moim trupie!"
Uchylenie jednak r�bka
tajemnicy_historii wiele mog�oby
wyt�umaczy� z zachowania ksi�dza
Ludwika, p�omienn� jego akcj� w
pocz�tkach stulecia, za co od
biskupa Likiewskiego,
administratora diecezji
pozna�skiej, otrzyma� ojcowskie
napomnienie, a od s�du
leszczy�skiego miesi�c twierdzy
i grzywn� dwustu marek.
O Husie, czeskim bohaterze
narodowym, obro�cy j�zyka i
narodowo�ci, co za bunt
przeciwko doktrynom Ko�cio�a
spalony zosta� na stosie, ksi�dz
Ludwik je�li my�la�, to z odraz�
i westchnieniem g��bokim:
Antichristus! apage satanas! A
skojarzy� go ze Zb�szyniem, albo
jego, ks. Ludwika, walk�, o
j�zyk polski w szko�ach? Czysta
herezja! A jednak... S�dzia
pozna�ski, Abraham Zb�ski,
wyra�nie by� po stronie
heretyk�w. Zgubn� nauk�
sekciarskich kap�an�w popiera�.
Nic sobie te� nie robi� z kl�twy
gorliwego biskupa Stanis�awa
Cio�ka, kt�ry Zb�szy� ob�o�y�
ko�cielnym interdyktem.
Przeciwnie ruszy� na niego
zbrojnie, a� si� biskup
Stanis�aw schroni� musia� w
Krakowie. I by�oby si� gniazdo
heretyckie rozwija�o pod
protektoratem dziedzica w
Zb�szyniu, bo dziedzic
specjalnej doznawa� satysfakcji
w buncie - a buntowa� si�
przeciw zarz�dzeniom ko�cielnym
- gdyby na stolic� pozna�sk� nie
wst�pi� krewki biskup Andrzej
Bni�ski. Obleg� Zb�szy� konnic�
900 ludzi, Abrahamowi zagrozi�,
�e p�ty oblega� b�dzie, p�ki
s�dzia nie wyda heretyk�w.
Ukorzy� si� s�dzia i przed bramy
miasta wysta� pi�ciu heretyckich
kap�an�w. Pop�dzi� ich biskup do
Poznania, surowo s�dzi�. I
spali�. Ksi�dz Ludwik urodzi�
si� w 430 lat po egzekucji.
Przesz�o cztery wieki min�y
od czasu, gdy na pozna�skim
rynku spalono pi�ciu heretyk�w
zb�szy�skich. Przesun�y si�
granice, ukr�cono samowol�
pan�w. Warto�ci pozosta�y: j�zyk
w�asny, obyczaj rodzimy,
potrzeba �adu i sprawiedliwo�ci.
Tego nale�a�o broni�. O warto�ci
walczyli, jak zwykle, naznaczeni
szale�stwem: nieust�pliwcy,
�arliwi, ws�uchani we w�asn�
pie��, kt�ra dla nich by�a
chora�em serafin�w, dla innych,
podziwiaj�cych albo tylko
przypatruj�cych si� ukradkiem:
niezrozumia�a chocia� pi�kna,
niepoj�ta, przera�aj�ca. W
ksi�dzu Ludwiku od lat
najm�odszych pali� si� ogie�.
Brzmia�a w nim pie��, kt�rej
echo s�ysza� na duktach le�nych
prowadz�cych w g��b kniei,
tropi�c w m�odych zagajnikach
p�ow� zwierzyn�, zamieraj�c z
zachwytu nad migaj�cym w borze
rogaczem, ucz�c si�, gdy
przykl�ka� nad mi�kkimi w
gliniastym spodzie tropami,
kt�ry racice �ani, a kt�ry
st�panie byka.
Zanim jeszcze wys�ano go do
pozna�skiego gimnazjum, ju�
znik� w lesie. Polowa�.
Wiosennym wieczorem zaczaja� si�
na bagnach, na b�otnistych
drogach. Sz�y t�dy przed
zmrokiem ci�gi stonek, co za
dnia zapada�y na brzegach ka�u�
i potok�w le�nych. Dr�a� z
podniecenia: ubi�, trzyma� w
r�ku ciep�y kszta�t ptaka. Mie�!
Dlaczego wi�c z tym
umi�owaniem my�listwa wybra�
seminarium? Sukienk� duchown�?
Dlaczego nie zosta� le�niczym?
Ca�e �ycie wtedy w ukochanej
kniei.
Od lat najm�odszych nie by�o
w�tpliwo�ci: z czworga dzieci
Bask�w jedno powinno by�o
po�wi�ci� si� s�u�bie Bo�ej.
Ignacy nie czu� powo�ania. Dwie
c�rki m�odsze nie �pieszy�y si�
do nauki. Ludwik pali� si�,
pragn��, marzy� o wznios�ych
czynach. S�ysza� w sobie G�os.
Gdy b��dzi� po duktach le�nych
wypatruj�c trop�w ody�ca,
wydawa�o mu si�, �e s�yszy G�os
id�cy do niego wierzcho�kami
m�odych �wierk�w.
Dopiero kiedy uko�czy�
trzydzie�ci pi�� lat, nadszed�
ten czas. Ksi�dz Ludwik,
proboszcz dubi�ski, wszed� na
ambon�. Urod� mia�, jak wszyscy
Baskowie, mocn�, oczy szare,
rozstawione szeroko i grube nad
nimi brwi. By�a w nim si�a
dojrza�ej m�odo�ci. Wstrzymywa�
si� jak na �owach ostro�ny, ale
ca�y spr�ony, gotowy do skoku.
Na parafii w Dubinie by� ju� od
kilku lat. Lubili go s�ucha�:
g�os mia� d�wi�czny i m�wi�
odwa�nie. Tej niedzieli, po
Ewangelii kazanie mia� kr�tkie.
Sko�czy�, ale zebrani wiedzieli,
�e to nie wszystko. Cisza by�a w
ko�ciele - ani odchrz�kni��, ani
nikt nie zakaszla�. Patrzyli.
- Najmilsi - powiedzia�. -
Wzi�li nam j�zyk ojczysty.
Zabrali. Zrabowali. A my? Nie
wolno sta� bezczynnie. Musimy
si� broni�. Bo nasza jest przed
Bogiem odpowiedzialno��. Po
ca�ej prowincji pozna�skiej
strajk szkolny idzie, jak
p�omie�. My wiemy, kto nam
zabra� j�zyk ojczysty, ale nie
wolno nam tego powiedzie�. Niech
ich B�g skarze! To s� nasi
nieprzyjaciele. M�dlmy si� za
nich.
Za to kazanie, a i inne, na
kt�rych ksi�dz Ludwik por�wnywa�
dzieci polskie do m�czennik�w
chrze�cija�skich walcz�cych za
wiar�, a tak�e za chodzenie po
domach i zakazywanie
niemieckiego pozdrowienia i
modlenia si� po niemiecku,
zosta� ksi�dz Ludwik postawiony
przed s�dem leszczy�skim i, mimo
obrony mecenasa Woli�skiego z
Poznania i Ruszczy�skiego z
Leszna, skazany na miesi�c
fortecy i dwie�cie marek kary.
Kar� odsiedzia� w Wis�ouj�ciu.
A kiedy �smego sierpnia tego�
roku 1907 wychodzi� z wi�zienia,
czeka�a na niego manifestacja
parafian. Album, kt�ry mu
ofiarowali rozpoczyna si� na
pierwszej stronie
wykaligrafowanym adresem: "Na
pami�tk� wi�zienia fortecznego
za wiar� i ojczyzn� ofiaruj�
ksi�dzu proboszczowi
parafianie".
Taki w�a�nie w tej chwili
swego �ycia przywo�any,
triumfuj�cy, m�ody i zwyci�ski
ksi�dz Ludwik do��cza za
plutonem. Zbli�y� si� teraz do
czo�a oddzia�u i przysiad� na
ramie roweru dow�dcy. Na drogach
wielkopolskich, w lasach i na
haliznach podchor��y Bask nie
znalaz�by lepszego przewodnika.
Szosa bieg�a skrajem lasu. Niebo
wygwie�d�one, noc sierpniowa
ch�odna, cierpka jak rozgryziona
czerwona jagoda bor�wki. Tu, w
tych okolicach, tylko g��biej,
dalej, gdzie zagajnik
przechodzi� w kniej�, ksi�dz
Ludwik polowa�. O tej porze
nadci�gaj�cego wrze�nia jelenie
ogarnia� niepok�j. Ci�gn�y na
rykowiska. Podniecony my�liwy,
skryty za �wierkiem, �ledzi�
walki rywali. Popl�tane wie�ce
jelenie pr� to naprz�d, to
wstecz. A gdy zastygaj� na
chwil�, z nogami grz�zn�cymi w
mule, ch�odno, zdecydowanie
Ludwik rozpoznaje oczy w wie�cu.
Mierzy. Huk strza�u. I spok�j
cmentarny.
Tu, w powiecie czarnkowskim,
dok�d przez Studzieniec i Huty
prowadzi�a droga plutonu, Ludwik
spotyka� na �owiskach daniele.
Od jelenia r�ni si� daniel tym,
�e czaszk� ma kr�tsz�, wieniec
rosochaty, kwiat (ogon) d�u�szy,
a suknie c�tkowane. Ale r�ne.
Zim� czerwonobrunatne w bia�e
c�tki, a nieraz i czarne, i
bia�e odmiany.
W przydro�nej cha�upie w
Hutach roz�o�yli si� na
kwaterze. Dom by� pusty, telefon
przy stole, rozrzucone papiery.
Widocznie za dnia urz�dowa� tu
poczciarz. Strzelcy zasn�li
zaraz na porzuconych w izbie
siennikach, na pod�odze.
Podchor��y Bask wyszed� przed
dom. Sprawdzi� rozstawienie
czujek. Usiad� na skarpie,
wyci�gn�� przed siebie nogi.
Nigdy nie polowa� ze stryjem
Ludwikiem, a jednak wydawa�o mu
si�, jakby w �owach jego
uczestniczy�. Przecie� to jemu
zapisa� stryj w testamencie
swoj� bro� i bibliotek�
my�liwsk�. O polowaniach stryj
opowiada� z pasj� a�
zatrwa�aj�c�. Nie by�o wi�kszej
rado�ci w �yciu nad �wietno�� i
szcz�liwo�� �owieck�. Co za
rozkosz podchodzi� graj�cego
g�uszca! Mierzy� spokojnie
chychitaj�cego trubadura. A
rado�� celnego strza�u do ptaka
wy�piewuj�cego swoje szcz�cie!
Ta chwila strza�u, a potem
obracanie w r�ku trofeum:
zielonoszafirowy pancerz
poleg�ego rycerza. Taka chwila,
Sta�ku, wlewa rado�� do duszy.
To robi cz�owieka lepszym,
wynagradza b�le i zawody.
Podchor��y Bask spojrza� na
niebo ponad lasem. Delikatny,
r�owawy odblask. Dnia�o. Nie
by� �pi�cy, nie odczuwa�
zm�czenia. Wojna - bo to
przecie� by�a wojna - chocia�
jeszcze nie wypowiedziana
oficjalnie, ale cwa�uj�ca ku
niemu, jak przygoda, kt�rej
pragn�� do�wiadczy�, rozpala�a
wyobra�ni�, a jednocze�nie
nakazywa�a przyczajon�
ostro�no��. By� mo�e podobnie
czu� stryj Ludwik tropi�c czarn�
zwierzyn� i podchodz�c dzika z
oszczepem. Obydw�ch: stryja i
bratanka, ksi�dza_my�liwego i
dow�dc� plutonu kolarzy, ��czy�o
pragnienie akcji. Tylko, �e
ksi�dz Ludwik akcj� uwznio�la�.
Widzia� j� tak, jak chcia�
widzie�: unosi� ku niebu.
My�listwo - mawia� - to czar i
poezja. Ubi� wolno. Nie wolno
tylko rani�. Sta� zapala� si�,
entuzjazmowa�, rzuca� na
przeszkody, ale akcj� widzia� w
wymiarach realnych. Od
najm�odszych lat dopatrywa� si�
prawd istniej�cych poza
dogmatycznym autorytetem
doros�ych. Wi�c kiedy stryj
Ludwik grzmia� o ko�cu �wiata,
spadaj�cych gwiazdach i
zderzeniu s�o�ca z czarn�
planet�, Sta� szpera� w stosach
naddartych ksi��ek u
antykwariuszy i za kilkadziesi�t
groszy kupi� dzie�o Weiningera.
"Za�lepienie zakochanego -
czyta� - to pragnienie ujrzenia
w obiekcie mi�o�ci tego, co
chcia�by zobaczy�, nieraz samego
siebie, swoje "ja" idealne."
W tym samym okresie, w wieku
lat trzynastu, natrafi� w
antykwariacie na wypisy z
psychologii freudowskiej.
Zasmakowa� w rozgryzaniu
znaczenia instynkt�w. Jak to
jest, w jaki spos�b, pod jakimi
przemy�lnie utkanymi sukniami,
pod jak� przy�bic�, he�mem,
biretem, rogatywk�, tonsur� czy
te� rozwichrzon� czupryn� kryje
si� instynkt agresji? Zamy�la�
si�, rozwa�a�: jak sobie z tym
tajfunem cz�owiek daje rad�?
Samopaleniem? Niszczeniem i
rabunkiem? Zaprzedaniem si�
idei? Jakim ten potok rwie
�o�yskiem? Jak go utrzyma� na
wodzy, by nie poni�s�, ale
ni�s�, nie zrolowa� po kamiennym
dnie, og�uszy�, zmia�d�y�, ale
tak, aby go ujarzmi�, nim
kierowa�?
Ze stryjem o tym nie m�wi�. W
miar� wzmagania si� choroby,
coraz bardziej surowo rozprawia�
si� ze wszystkim, co inne.
Stawa� si� fanatyczny i
nietolerancyjny. O my�listwie
m�g� tylko m�wi�, albo o ko�cu
�wiata. Unieruchomionemu na
��ku, Sta� gra� preludia
Chopina. Stryj ju� dawno
klawiszy nie dotyka�.
Opuchni�te, czerwone w stawach
palce by�y sztywne. Teraz,
przywo�any na terenach dawnych
swych �owisk, Ludwik, wy�uskany
z czasu, utrwalony w fazie �ycia
najszcz�liwszej, jak we frazie
muzycznej albo w krysztale,
kiedy gra pod s�o�cem barwami,
przysiad� obok bratanka na
skarpie spogl�daj�c z nim razem
na p�noc, w stron� granicznego
miasteczka Czarnkowa.
5
31 sierpnia
Siedzimy na poczcie w Hutach.
Rano telefonowa�em do pu�ku.
Przekazali mi wiadomo��, �e
pu�kownik Kr�licki jedzie
�azikiem na inspekcj� Stra�y
Granicznej do Czarnkowa. Mamy
do��czy� natychmiast. Po drodze
spotykamy Moszcze�skiego z
patrolem u�an�w na koniach.
Pu�kownik kieruje go na prawe
skrzyd�o. Jest i Matuszewski z
plutonem kolarzy. Jad� na lewo
od Czarnkowa, na granic�. Ja z
pu�kownikiem do Czarnkowa.
Wracamy p�nym wieczorem. Wtedy
strza�y. Zaczyna si� wojna. To
dywersanci ostrzelali nas z
okien. Na szcz�cie �adnych
strat. Ma�e dra�ni�cie na
�aziku. Pu�kownik wraca do
Murowanej Go�liny. Nasze trzy
patrole zostawia do lepszego
rozpoznania przedpola. Dostaj�
rozkaz zatrzymania si� w Hutach.
Maszcze�ski i Matuszewski na
swoich posterunkach
przygranicznych. Noc bardzo
jasna. Ch�odno. Spok�j. My�l� o
ojcu. Przywi�z� mi do Biedruska
te d�ugie buty wyk�adane
p�cherzem. Powiedzia�: nogi ci
nigdy nie przemokn�.
�artowali�my, ale ta groza w
oczach ojca. Czy go jeszcze
zobacz�? Jak tylko nadarzy si�
pierwsza sposobno��, wyrw� si�
do Poznania. Ojciec �egna� si�
ze mn� tak, jakby na zawsze. To
trzeba zmieni�. Buty s�
wspaniale, wygodne. Nie �a�uj�,
�e jestem w szwadronie kolarzy.
Odpada czyszczenie i karmienie
koni. Ale za to b�dzie zawsze
pierwsza linia albo os�anianie
odwrotu.
6
Sen mia� niespokojny. Podrywa�
si�, sprawdza� godzin�, wydawa�o
mu si�, ju� dzie�. Ale cicho,
tylko pochrapywania i ci�kie
oddechy strzelc�w. Nie dowierza�
ciszy, ws�uchiwa� si�. W tym
skupionym ws�uchiwaniu si�
napad� go kr�tki sen: ksi�dz
Ludwik pochylony nad nim,
zmarszczka zniecierpliwienia
tam, gdzie brwi spotykaj� si�
nad nosem, i g�os tubalny:
wstawaj! G�uszce graj�, trzeba
zd��y� przed �witem. Zerwa� si�,
przytomnia�. G�uszce tokowa�y
wczesn� wiosn�, wi�c dlaczego?
Sk�d ten sen? W szaro�ci
budz�cego si� dnia rozr�nia� w
izbie �pi�cych na roz�o�onych
pod �cianami siennikach. Pchn��
drzwi. Ch��d. Wilgotna
obwisaj�ca ga��� jab�onki przed
domem uderzy�a go w policzek i
poczu� zimne krople rosy
sp�ywaj�ce z policzka na szyj�.
Wartownik podbieg� do niego.
- Niech pan podchor��y
pos�ucha. Mnie si� zdaje,
samoloty, ale jeszcze daleko i
bardzo wysoko.
Z cha�upy zacz�li wychodzi�
strzelcy. Schodzili teraz ze
skarpy na szos�. Mg�y zaczyna�y
si� podnosi� z podszycia lasu,
co po drugiej stronie szosy, i
delikatny, r�owy brzask na
horyzoncie tam, gdzie droga
gin�a im z oczu.
Stali z podniesionymi g�owami,
wypatruj�c. Nad nimi, ma�o
widoczne jeszcze, p�yn�y
eskadry samolot�w. Z Czarnkowa,
na wsch�d.
Wr�ci� do chaty, podni�s�
s�uchawk�. Po��czy� si� z
pu�kiem. Z rotmistrzem
Jankowskim.
- Podchor��y Bask. Nie mog�
nawi�za� ��czno�ci z Czarnkowem.
- Jakie wiadomo�ci od
Matuszewskiego i Moszcze�skiego?
- Nie maj� kontaktu. Przed
chwil� przelecia�y eskadry
nieprzyjacielskie z kierunku
Czarnkowa. Panie rotmistrzu,
prosz� o pozwolenie wypadu do
Czarnkowa. Sprawdz� na miejscu.
- Niech pan jedzie ostro�nie.
W razie czego, cofa� si�
natychmiast. Kontaktowa�.
- Tak jest, panie rotmistrzu.
Na ten wypad zabra� z sob�
tylko dziesi�ciu ochotnik�w.
Reszta zosta�a w Hutach.
�wita�o. W powietrzu rze�ko��,
spodziewanie przygody. My�la�:
przecie� to wojna, zaczyna si�
wojna. Ale tylko szybsze
uderzenia serca i poczucie
bezpiecze�stwa, jakby
nadci�gaj�ce samoloty, ich
�miertelny cel, z kt�rego
przecie� zdawa� sobie spraw�,
nie dotyczy�y go, nie mog�y
zachwia� jego ufno�ci we w�asn�
niezniszczalno��. Za Hutami,
przy ostatnich zabudowaniach,
czarny kot przebieg� mu drog�.
Szybko, przed samymi ko�ami. O
ma�o co, a potr�ci�by go, ale
zahamowa�. Wzdrygn�� si�: z�a
wr�ba. Ale otrz�sn�� si�
natychmiast. Nie dopuszcza�
zw�tpienia we w�asne szcz�cie
tam, gdzie mia�a toczy� si�
bitwa. Bo przeczuwa� ju�
starcie. Wyrywa� si� na
spotkanie, dr�a� z podniecenia.
Mo�e wi�c na szcz�cie.
Odwr�ci� si� do jad�cego za
nim patrolu:
- Na szcz�cie! - krzykn��. -
Na dobr� wr�b�!
- Na szcz�cie! - odkrzykn�li
mu.
Zatrzymali si� na wysokim
pag�rku. St�d w dole, wida�
miasteczko: wie�e dw�ch
ko�cio��w zanurzone w bladej
r�owo�ci. Strom� drog� wjechali
do Czarnkowa. Czworobok
szesnastowiecznych kamieniczek
otacza brukowany rynek, w g��bi
ko�ci�. Od rynku w�skie uliczki
zni�aj� si� ku rzece. Pochyli�
si� nieco i wida� most graniczny
na Noteci. Schludnie i jasno,
jakby wszystko wymiecione,
przyszykowane na ich przyj�cie.
Ludzie wybiegaj� z bram, r�ce
powiewaj� z okien. Natychmiast
ich otaczaj�. Dotkn�� roweru.
Mo�na? Dotkn�� munduru, u�cisn��
r�k�. Przyszli�cie nas broni�?
Niech �yj� nasi �o�nierze!
Czy�by ca�e miasteczko wyleg�o
na rynek, aby im tu o pi�tej
rano zgotowa� owacj�? Przez
rosn�cy wok� nich t�um
przepycha si� kobieta. Sta�
widzi w niej podobie�stwo do
Fr�si stryja Ludwika. Tylko tej
twarz okr�glejsza, policzki: dwa
dojrza�e jab�ka. Niesie na tacy
kubki, za ni� dziewczyna z
dzbankiem kawy. Zapach kawy
paruje w ch�odzie poranka i
nadaje ich zgromadzeniu na rynku
smak niedzielnego spotkania.
W tej chwili, gdy podnosi
kubek z kaw� do ust i gor�cy
p�yn parzy mu gard�o - krzyk.
Ostry, przera�liwy krzyk
kobiecy: Niemcy! Wyskoczy� przed
t�um. Rozbiegali si� ju� i tylko
mign�y mu twarze �ci�gni�te,
oczy poszerzone groz�, dygoc�ce
wargi. Spr�ony w sobie,
opanowany, wyci�gn�� Visa. Wzrok
skoncentrowany, dostrzeg� ich
natychmiast. Szli ci�kim,
niezdarnym krokiem, pochyleni,
trzymaj�c w pogotowiu karabiny.
Przechodzili most na Noteci. Ale
inni, przed nimi, ju� zbli�ali
si� z dw�ch stron uliczkami do
rynku. Krzykn�� ostrym, nie
swoim g�osem: "Cywile do bram!"
Celowa� spokojnie tam, gdzie
pierwszy �o�nierz niemiecki
dochodzi� ju� rogu przyrynkowej
kamienicy. Strza�. Suchy �wist w
ciszy zupe�nej, a jeszcze przed
chwil� tu �miech, ruch,
powitania, wiwaty. �o�nierz na
rogu ulicy zachwia� si�.
Wyci�gn�� r�ce w stron� muru,
obsun�� si�. Od ty�u nadbiegali
dwaj sanitariusze. Widzia�, jak
go podnosili. Szed� z
wyci�gni�tym rewolwerem �rodkiem
pustego rynku. Cofaj�c si� w
stron� wzg�rza wydawa� komend�:
- Patrol na rowery! Wycofywa�
si� t� sam� drog�!
Jad�c czuje ch��d czo�a i
mocne uderzenia pulsu w
skroniach. Przez mgnienie my�l:
rani�em cz�owieka. Mo�e zabi�em?
Gorycz, kt�r� prze�yka. To
wojna. Trudno. Wojna. Gorycz
zostaje. Ale natychmiast
przera�enie: ogl�daj�c si� nie
widzi wszystkich strzelc�w.
Zatrzymuj� si� na kra�cu
Czarnkowa i tu oblicza: brakuje
mi czterech.
- Wracamy!
Przera�one twarze strzelc�w. I
szept b�agalny niemal: