2011

Szczegóły
Tytuł 2011
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

2011 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 2011 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

2011 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Kornel Makuszy�ski Szatan z si�dmej klasy � Copynght by Wydawnictwo .Nasza Ksi�garnia ! Warszawa 1958, 1996 Projekt graficzny serii Zenon Porada Ilustracja na ok�adce Wanda Orlinska I. Diabe� wyskakuje z pude�ka Pan profesor G�sowski naucza� historii wedle w�asnej, nieco rozwichrzonej metody. Niekt�re wielkie postacie, b��kaj�ce si� po Elizejskich Polach* albo kr���ce po�r�d gwiazd, bardzo mi�owa�, o niekt�rych rozprawia� z drwi�cym lekcewa�eniem, a w licznym, nie�miertelnym t�umie by�y i takie, o kt�rych nie chcia� m�wi� wcale. Omija� je przy spotkaniu, udawa�, �e ich nie dostrzega, nie k�ania� im si�. O ukochanych osobisto�ciach m�wi� z gor�cym zapa�em, piej�c na ich cze�� g�rne hymny, po ka�dym zdaniu zasadzaj�c wykrzyknik jak cyprys na gro- bie. O Napoleonie, z ukochanych najukocha�szym, rozprawia� jak natchniony poeta. Zdawa�o si�, �e w ka�dej chwili zakrzyk- nie gromko: �Niech �yje Cesarz!" - i rzuci si� w b�j, krwawy szatan. Napoleon, siedz�c okrakiem na komecie jak na ognis- tym koniu, z wielk� przyjemno�ci� przys�uchiwa� si� panu pro- fesorowi G�sowskiemu. Gdyby m�g� si�gn�� z nieba, przy- pi��by na jego piersi Krzy� Legii Honorowej. Mniej zadowolo- ny z tych wyk�ad�w by� pi�kny Alcybiades*, o kt�rym pan pro- fesor m�wi� z lekcewa�eniem, �e �by� to fircyk, elegancik i w og�le wydmuchana osobisto��". Nie mo�na by�o doj��, *ElizeJskie Pola -w mitologu greckiej �wiat pozagrobowy, miejsce, gdzie po �mierci przebywa�y dusze ludzi prawych. *Alcybiades (45-404 pn�)- m�� stanu i w�dz ate�ski czym sobie szlachetny Ate�czyk zas�u�y� na t� opini�. To go je- dynie mog�o pocieszy�, �e o innych nie�miertelnych pan profe- sor szerzy� zgo�a oszczerstwa. Cezar* mia� zamazan� hipotek� i, gdyby to zale�a�o od pana profesora G�sowskiego, nie�mier- telno�� pozbawi�aby go prawa korzystania z niezmiernej chwa- �y. Tym, o kt�rym pan profesor wcale nie chcia� m�wi�, kt�re- mu by si� nie uk�oni� i kt�remu nie poda�by r�ki, by� Hanni- bal*. Dlaczego? O tym wiedz� jedynie kartagi�scy bogowie, je- �eli w og�le o czym� wiedz�, ba�wany opas�e. Hannibal mia� wielu wrog�w, straszliwych wrog�w, �miertelnych wrog�w, ale nigdy i przenigdy nie mia� takiego, jakim by� twardy, zawzi�ty i nieust�pliwy pan profesor G�sowski. Od wielu lat mieli ze so- b� na pie�ku. Nieszcz�sny Hannibal �ypi�c jednym okiem chwyta� si� za g�ow� i j�cza�: �Co ja takiego mog�em uczyni�, �e mnie pan profesor G�sowski tak nie znosi?" Nikt tego nie wiedzia�. Wiedzia� tylko pan profesor. Mia� on du�e, jasne oczy i taki w nich wyraz, jak gdyby za- wsze by� zdziwiony. Czasem z nag�a przerywa� wyk�ad, patrzy� daleko przed siebie i d�ugo si� czemu� przygl�da�. Ca�a si�dma klasa wpatrywa�a si� w to samo miejsce, lecz nikt niczego nie m�g� dojrze�, bo nie by�o w tym miejscu nawet mizernej mu- chy, podryguj�cej w wiosennym s�o�cu. Co� jednak musia�o by�... Mo�e to w�a�nie Perykles*, ciesz�cy si� do�� du�� sym- pati� pana profesora, st�pa� przez ate�ski rynek? Mo�e si� tam toczy�a bitwa? Mo�e krzy�owcy zdobywaj� Antiochi�? Kiedy widma przesia�y si� przez blask, pan profesor wzdycha� i pa- trzy� na trzydzie�ci rumianych g�b z takim zdumieniem, jak * Cezar (Gaius Julius Caesar) (104-44 p.n.e.) - jeden z najwi�kszych m��w stanu staro�ytnego Rzymu, w�dz i pisarz. * Hannibal (247-183 p.n.e.) - wielki w�dz i polityk kartagi�ski *Perykles (500-429 p.n.e.) - ate�ski m�� stanu, przyw�dca ate�skiej demokracji, na okres jego rz�d�w przypada najwy�szy rozkwit kulturalny w Atenach. gdyby je ujrza� po raz pierwszy w �yciu. Trzydzie�ci g�b patrzy- �o w niego ciep�ym spojrzeniem, bo pan profesor by� wielce mi- �owany. Klasa si�dma, w kt�rej w�a�nie naucza� wznios�ych dziej�w, znaj�c dobrze jego serce, zach�y�ni�te pobo�nym po- dziwem dla Napoleona, oddawa�a Cesarzowi przy ka�dej spo- sobno�ci takie honory, �e pan profesor G�sowski promienia�. Gdyby Napoleon m�g� wr�ci� na ziemi� cho�by na nowe �sto dni", on by�by pochwyci� sztandar, a klasa si�dma pobieg�aby za nim. Nie samym jednak Napoleonem �yje cz�owiek, czasem musi te� zajmowa� si� tym opryszkiem Hannibalem. Trudno... Historia jest bigosem, ci�ko strawn� zbieranin� nie tylko z ca- �ego tygodnia, lecz z lat wielu tysi�cy. Pan profesor G�sowski wa��saj�c si� przez d�ugie swoje �y- cie po nieogarnionych dziedzinach, przeskakuj�c przez tysi�c- lecia jak przez przepa�cie, bior�c �ywy i nami�tny udzia� w woj- nach, zawieraj�c sojusze i podjudzaj�c rewolucje sta� si� nie- zwykle roztargniony. Nie jest to dziwne, skoro si� zwa�y, �e po nieszcz�snej jego g�owie cwa�owa�y wieki jak konie, a daty ska- ka�y jako te pch�y. Pan profesor mia� w g�owie hucz�cy m�yn. Twierdzili niekt�rzy, �e �atwo by�by sobie da� rad� z kilkoma tysi�cami lat, zam�t jednak w jego szlachetnej duszy spowodo- wa�o zmaganie si� z kilku tysi�cami urwipo�ci�w i ma�polu- d�w, kt�rych naucza� przez tyle czas�w. Twierdzenie to jest wielce do-prawdy podobne. Roztargnienie pana profesora G�- sowskiego by�o zdumiewaj�ce. Opowiadaj� o pewnym uczo- nym, �e smarowa� mas�em d�o�, g��boko przekonany, �e sma- ruje trzyman� w d�oni bu�k�. Takie doskona�e pomys�y by�yby drobnostk� dla pana profesora G�sowskiego. Nie jest nato- miast prawd�, �e to jemu w�a�nie zdarzy�a si� koszmarna his- toria, chocia� byli tacy, co chcieli przysi�ga�, �e nikt inny nie m�g� jej urz�dzi�. Stwierdzili�my niezbicie, �e bohaterem jej by� pewien g�o�ny aktor, kt�ry razu jednego zapyta� na scenie: �Jak ci na imi�, Judyto?" Ot� aktor ten (a nie profesor) kaza� 7 si� obudzi� w hotelu wcze�nie rano. Przez pomy�k� s�u��cy powiesi� na jego drzwiach ksi꿹 sutann�. Roztargniony aktor, na p� jeszcze senny, wdzia� sutann�, a stan�wszy przed lu- strem wykrzykn��: �A c� za ba�wan ten s�u��cy! Zamiast mnie obudzi� jakiego� ksi�dza!" Pan profesor G�sowski nigdy by tak nie krzykn��, lecz by�by wyszed� w sutannie na ulic� o niczym nie wiedz�c, zamiast w lustrze bowiem by�by si� przejrza� albo w szafie, albo we drzwiach, albo w �cianie. Zawsze roztargniony, nie zna� dobrze d�wi�cznych nazwisk swoich uczni�w i miesza� je, nigdy nie wiedz�c, kt�re z nich do kt�rej nale�y g�by. Przy egzaminowaniu odczytywa� je z note- su. Operacja ta odbywa�a si� dwa razy tygodniowo, a na ka�de danie wybiera� trzech, nigdy wi�cej, nigdy mniej. Wywo�any wychodzi� z �awki, stawa� tu� przy profesorskiej katedrze i tam brany by� na m�ki. Dlatego, cho� z niech�ci�, u�ywamy tego bolesnego s�owa, �e m�ody pawian bredzi� sm�tnie jak Piekar- ski na m�kach. Zdarza�o si� to jednak nad podziw rzadko. W innych klasach bywa�o rozmaicie, w klasie si�dmej jednak- �e historia sta�a na wysokim poziomie. Zdawa� si� mog�o, �e trzydziestu wyj�cych derwisz�w zapa�a�o nies�ychan� do tej nauki nami�tno�ci�. Dziwy, dziwy. Jeden z drugim recytowa� ze zdumiewaj�c� lotno�ci�. Gada� dobrze jeden, gada� wybor- nie drugi i trzeci �wietnie gada�. Pan profesor G�sowski kiwa� z uznaniem szlachetn� swoj�, bardzo ju� srebrzyst� g�ow�, rad w duszy, �e m�odzi Lechici, o kt�rych inni profesorowie wyra- �ali si� z czarnym pow�tpiewaniem, z takim entuzjazmem s�u- �� muzie historii; aby okaza� swoje zadowolenie, chwyta� cza- sem m�odziana za ucho, gest ten przej�wszy od Napoleona. Dumny by� ze swojej rozkrzyczanej ha�astry, nazywanej klas� si�dm�, jak cesarz ze swojej gwardii. Zdaje si� jednak, �e gwar- dia cesarska mniej czyni�a wrzawy w bitewnym t�oku ni�li kla- sa si�dma w czasie pokoju. Bardzo pyskata by�a ta spo�ecz- no��, bujna, rozbrykana i ponad ludzk� miar� weso�a. Stado mustang�w na prerii nie r�y tak rado�nie na widok wody, jak umia�a r�e� rozg�o�nym �miechem klasa si�dma. Oko�o trzy- dziestu dryblas�w umia�o wyprz��� pogod� z najczarniejszych dni. W klasie si�dmej, jak w pa�stwie hiszpa�skiego kr�la, ni- gdy nie zachodzi�o s�o�ce. �mia�y si� rado�nie m�ode oczy, �mia�y si� pyzate g�by i �mia�y si� usta, nape�nione niepoliczo- n� ilo�ci� zdrowych z�b�w. Gdy si� kt�remu� z klasy si�dmej wykrzywi� smutkiem m�odzie�czy mi�y pysk, wierni towarzy- sze tak d�ugo zamawiali t� nag�� i nieprzyjemn� chorob� i tak d�ugo pocieszali zasmucone kole�e�skie osierdzie, �e smutek odlatywa� z wrzaskliwym krakaniem wrony. Nie bardzo b�dzie- my sk��ceni z prawd� og�osiwszy, �e klasa si�dma przypomi- na�a tajny jaki� zwi�zek, w kt�rym wszyscy pomieniali si� na serca. Jest to handel zamienny po��czony z najmniejszym prawdopodobie�stwem cyga�stwa. Pomienianie si� na g�owy by�oby interesem ryzykownym, mo�na by bowiem otrzyma� barani� za jako tako ludzk�. Klasa si�dma z�o�ona by�a z do- brych ch�opc�w, z serdecznych ch�opc�w, g�owy jednak by�y w niej rozmaite, r�norakiego kalibru, r�norakiej trwa�o�ci i pojemno�ci. Tym bardziej musia�o to zastanowi� ka�dego bystrego cz�owieka, �e wszystkie szlachetne �by tej klasy pro- mienia�y wyborn� znajomo�ci� historii. Panu profesorowi G�- sowskiemu wystarcza�o to w zupe�no�ci do zadowolonego szcz�cia. Wcale go to nie obchodzi�o, co si� dzieje z matema- tyk�, �acin� i innymi ga��ziami drzewa wiadomo�ci z�ego i do- brego. Wiedzia� o tym, �e si�dmoklasista, wywo�any przed ka- tedr�, aby zda� spraw� z historycznych m�dro�ci, b�dzie �pie- wa� jako ten s�owik. Na pocz�tku roku szkolnego sz�o z tym ja- ko� kulawo, od pewnego jednak czasu ka�dy egzamin by� kon- certem. Najwi�kszy t�pak w klasie, kt�ry lotno�ci� inteligencji niewiele przewy�sza� d�bow� szaf�, historykiem by� pierwszo- rz�dnym. Pan profesor by� dumny, puszy� si� jak paw i nady- ma� w dobrej duszy. 9 Nie mia�o granic jego zdumienie, kiedy z pocz�tkiem czer- wca, wi�c ju� ku ko�cowi szkolnego roku, wywo�any jako pier- wszy baszybuzuk*, zw�cy si� Kaczanowski, nie zerwa� si� jak zwykle z miejsca, nie zbli�y� si� jak zwykle tanecznym kro- kiem do katedry, lecz zgo�a os�upia�. - Kaczanowski! - wezwa� go profesor po raz drugi. Tamten spojrza� na pana profesora zdumionym wzrokiem. - Ja, prosz� pana profesora? - zapyta� jakby z wyrzutem. - Czy nazywasz si� Kaczanowski? - Tak, prosz� pana profesora... Ale to jaka� pomy�ka... - Jaka pomy�ka? - Ja przecie nie mia�em by� dzi� pytany... to znaczy... Chcia� cofn�� te s�owa, ale nie m�g� ju� schwyta� ich w locie. - To musi by� pomy�ka! - doda� ju� z rozpacz�. Pan profesor G�sowski spojrza� na niego z niewymownym zdumieniem. - Prosz� wyj�� w tej chwili z �awki! - Dobrze, panie profesorze - rzek� Kaczanowski z gorycz�. - Ale z tego i tak nic nie b�dzie. Po klasie przebieg� zatrwo�ony szmer, jakby wicher poru- szy� �pi�ce sitowie. Skazaniec zbli�y� si� do katedry i sta�, za- mieniony w s�up soli, zn�kany, pobity, nieszcz�sny, zdziwiony, roz�alony, poblad�y i gotowy na �mier�. Klasa zacz�a dawa� mu dziwaczne znaki, zach�ca� go szeptami, ruchami r�k i mruganiem ocz�w. Siedz�cy w pierwszej �awce dobry kolega Cisowski �krzykn��" zduszonym szeptem brzuchom�wcy: - Zawr�� do Napoleona! By�a to rada dobra. Mo�na by�o czasem, omijaj�c zbyt trud- ne zawi�o�ci, �mia�ym przeskokiem w stron� Cesarza ocali� stracon� pozycj�. Nale�a�o rozprawiaj�c o edykcie nantejskim -Baszybuzuk -tu �artobliwie: hultaj, zawadiaka. 10 rzec ni z tego, ni z owego: �Napoleon by�by z tego wybrn��". - Tak my�lisz? - wtr�ca� wtedy pan profesor. - A jak?" Dalej sz�o ju� g�adko, a czas mija�. W tej chwili jednak zbawienna ra- da niewarta by�a funta k�ak�w. W zacnym profesorze obudzi�a si� niezwyk�a czujno��. Zawsze zdumione jego oczy by�y jesz- cze wi�cej zdumione. Patrzy� d�ugo na zbuntowanego m�o- dzie�ca i dziwnie kr�ci� g�ow�. - Co znacz� twoje s�owa, �e �z tego dzisiaj nic nie b�dzie"? - zapyta� surowo. - Bo ja nie jestem przygotowany - rzek� Kaczanowski z de- terminacj�. - Nie mo�e by�! - zakrzykn�� profesor. - To nies�ychane... Nic nie umiesz? - Nic, panie profesorze... - Uczciwie si� przyznajesz? - Najuczciwiej. - Dlaczego? Bardzo prosz�... Dlaczego? - Boja... - Przesta�! - krzykn�� brzuchom�wca z pierwszej �awki. - Bo co ty? Aha! Powiedzia�e�, �e nie mia�e� by� pytany. Na jakiej podstawie mo�esz tak twierdzi�? Kaczanowski milcza�. Zaci�� usta i pochyli� g�ow�. - Nadzwyczajne... - mrucza� profesor. - Nadzwyczajne... �egnam pana. �Pan" Kaczanowski szed� do swojej �awki takim posuwistym i leniwym krokiem, jak gdyby tam mia� kupi� w�asn� trumn�, a do tego na kredyt. Na klas� spad�a cisza. Wszyscy patrzyli na poha�bionego koleg� ze strwo�onym wsp�czuciem. Pan profesor nie m�g� poj��, co si� sta�o. W roztargnieniu rozgrabi� siw�, bogat� czupryn� chudymi palcami i wpatrzy� si� w �cian�, jak gdyby na niej mia�o si� za chwil� ukaza� og- nistymi zg�oskami wypisane t�umaczenie, dlaczego mi�y m�o- dzian Kaczanowski, ch�opiec rozs�dny i rozgarni�ty �histo- 11 ryk", nagle i niespodziewanie w ba�wana przemienion. Ponie- wa� na �cianie nic si� nie ukaza�o, staruszek spojrza� b�agaj�- cym spojrzeniem na piec. (Piec te� pochodzi z rodziny dzie- dzicznych idiot�w). Przymkn�� przeto oczy i spojrza� w g��b roztropnego ducha, z kt�rym musia� pogada� na rozum: roz- tropny duch wyja�ni� mu pokr�tce, �e jak jedna jask�ka wios- ny nie czyni, tak jeden Kaczanowski nie zburzy jego rado�ci i dumy. Kaczanowskiemu musia�o uderzy� co� na rozum. Mo- �e upad�?... A mo�e boli go z�b? Mo�e si� najad� niedojrza�ych jab�ek, co wobec tajemnych zwi�zk�w �o��dka z g�ow� mog�o os�abi� zwyczajn� jej sprawno��? Niech przeto inny naprawi to, co zburzy� Kaczanowski: �historyczn�" s�aw� si�dmej kla- sy... Pan profesor obudzi� si� z m�tnej zadumy, zajrza� do swe- go notesu i nerwowym ruchem przerzuci� dziewi��, wyra�nie dziewi�� kartek. - Ostrowicki! - zakrzykn�� zduszonym g�osem. Ca�a klasa odwr�ci�a si� jak na komend�, m�odzian bowiem tak zadzier�y�cie nazwany siedzia� w przedostatniej �awce. A Ostrowicki omal nie zemdla�. Podni�s� si� wprawdzie, lecz nie m�g� uczyni� kroku, jak gdyby pod jego nogami rozwar�a si� przepa��. M�wiono p�niej, �e wyszepta� straszne s�owa: �Raz kozie srs-sier�!" - ale to nie jest pewne. Pewne jest nato- miast, �e wobec jego z�amanej i zgruchotanej postawy Kacza- nowski wygl�da� jak bohater. - Czy mam na ciebie tr�bi�? - zawo�a� znowu zdumiony profesor. Weso�e przypuszczenie, �e zacny profesor wzywa� b�dzie na egzamin g�osem archanielskiej tr�by, nikogo jednak nie roz- weseli�o. Nikt nigdy nie ogl�da� weso�ej si�dmej klasy w takiej topieli mroku i sm�tku. Ostrowicki zbli�a� si� ku katedrze krokiem id�cego na �ci�- cie. Przechodz�c kiwa� g�ow� na dwie strony, jak gdyby si� �egna� na wieki z kolegami, z dobrymi mo�ojcami. �Id�c 12 k�ania� si� damom, starcom i m�odzie�y..." - jak Podkomo- rzy w �Panu Tadeuszu". Gdyby w klasie si�dmej zasiada�y damy, por�wnanie by�oby zgo�a znakomite: by� tam nato- miast jeden �starzec", bardzo zdumiony, i �m�odzie�" z ta- kim na obliczach wyrazem, kt�ry nauka �cis�a nazywa �zba- rania�ym". - Ratuj, kto w Boga wierzy! - szepn�� nieszcz�nik pierw- szym �awkom. Pierwsze �awki jednak�e nag�a rozpacz pozbawi�a czucia. Serca w nich struchla�y. - Ostrowicki, mi�y ch�opcze - m�wi� �agodnie profesor G�- sowski. - Spotka�a mnie dzisiaj wielka przykro��... Bardzo wielka przykro��... Co tobie jest, czemu si� chwiejesz? - S�abo mi, panie profesorze... - j�kn�� m�odzian. - Ha! - zdumia� si� profesor. - S�abo ci? Ale odpowiada� b�- dziesz? - Nie mog�, prosz� pana profesora... - Dlaczego? Po�� r�k� na sercu i powiedz dlaczego? - Bo nie jestem przygotowany... Nie umiem... Nie spodzie- wa�em si�. - I ty? I ty, Brutusie*? - krzykn�� staruszek. - Czy wy�cie dzisiaj poszaleli? - Nie, panie profesorze... - miesi� Ostrowicki s�owa jak cias- to. - Pojutrze, w sobot�, umia�bym �wietnie... - A dzisiaj nie �aska? - Dzisiaj jest przecie� czwartek! - rzek� Ostrowicki z rozpa- cz�. - To nie m�j dzie�... Pan profesor patrzy� na niego jak na �agodnego wariata. Za- myka� oczy, jakby go razi�o s�o�ce, znowu je otwiera�, aby nie utraci� niezwyk�ego widoku, zbli�a� si� i oddala�. - B r u t u s (Marcus Junius Brutus) (85-42 p.n.e.) - jeden z przyw�dc�w re- publika�skiego spisku przeciw Cezarowi, jego zab�jca. 13 - Aha... - m�wi� dziwnym g�osem. - We czwartek jeste� ba�- wan... A w sobot� b�dziesz geniusz... Czy kpisz, m�odzie�cze? - Niech B�g broni! - zakrzykn�� ch�opiec gor�co. - Ale tak jest naprawd�. Pan profesor nie mo�e o tym wiedzie�, ale tak jest... - Odejd�! Odejd� pr�dko! - zawo�a� staruszek. Ostrowicki, w�r�d �miertelnej ciszy ca�ej klasy, powl�k� si� do �awki, jak gdyby by� naprawd� ci�ko chory. Blady by�, a na czole mia� grube krople potu. Opad� na �awk� i dysza�. Klasa spojrza�a z niepokojem na pana profesora G�sow- skiego. Siwy cz�owiek, dobry cz�owiek, usiad� za katedr� i splecio- nymi r�kami zas�oni� twarz. Wygl�da� jak ten, co p�acze i pragnie przed gawiedzi� ukry� �zy. Musia�o mu si� co� po- psu� w poczciwym sercu, bo wszystkim si� wyda�o, �e staru- szek dr�y. - Panie profesorze... - ozwa� si� �ciszony g�os z pierwszej �awki. Profesor rozpl�t� r�ce i niecierpliwym ruchem jednej z nich da� znak, aby mu nie m�cono ciszy. Drug� zas�ania� sobie oczy. Chocia� dzie� by� promieni�cie s�oneczny i b��kit la� si� z nieba ogromn� rzek�, w szkolnej sali uczyni�o si� mroczno. A tak by�o przera�liwie cicho, �e a� w ostatnich �awkach s�y- cha� by�o zm�czony i nier�wny oddech profesora. Zapad� w udr�czone milczenie jak w trz�sawisko. Nie ods�ania� ocz�w, jakby nie chcia� widzie� z�o�liwego �wiata. Trzydziestu ch�opc�w wpatrywa�o si� w niego spojrzeniem, w kt�rym �za- wi� si� ogromny smutek. Wszystko mo�na znie��, tego jednak znie�� nie mo�na, aby dobry, och, jak dobry cz�owiek - dr�- czy� si�. Ten i �w zacz�� naradza� si� najcichszym szeptem. Nagle znieruchomieli wszyscy, bo pan profesor G�sowski co� m�wi... 14 M�wi urywanym g�osem, a s�owa zataczaj� si�, jakby by�y bezsilne: - ...Nauczam od trzydziestu kilku lat... Jestem bardzo zm�- czony i tego roku ju� na pewno odejd� ze szko�y... Ale nie skar- �y�em si� nigdy... Zdawa�o mi si�, �e kochali mnie zawsze ci, kt�rych naucza�em. Nie by�em nigdy srogi, mo�e nawet by�em zbyt mi�kki... Wi�c mnie nigdy nie spotka�o to, co mnie dzisiaj spotka�o... By�em dumny z si�dmej klasy i oto mam nagrod�: w si�dmej klasie zakpiono sobie ze starego cz�owieka... - Panie profesorze! - ozwa� si� jaki� g�os z tylnych �awek. - ...Nie przerywaj mi! Tak, dobrze m�wi�: zakpiono sobie ze mnie. Moi ch�opcy naigrawaj� si� ze starego cz�owieka... Je- den m�wi, �e nie na niego przypad�a kolej, drugi nie chce od- powiada�, bo jest czwartek... Trudno. M�g�bym i jednego, i drugiego... Aleja nie b�d� si� m�ci�... Nie, moje dzieci... Jest mi tylko bardzo, bardzo smutno... Mo�ecie si� ze mnie �mia�... Bardzo prosz�... M�ci� si� nie b�d�... Zbyt was kocha�em... To moja wina... A teraz do��! Dzisiaj nie b�d� ju� pyta� nikogo. Za chwil� rozpoczn� wyk�ad... Przepraszam was, �e si� roz�a- li�em... - Panie profesorze! - S�ucham! W pierwszej �awce podni�s� si� Cisowski. By� to nieforemny ch�opak, nieco p�katy, z rozmierzwion� czupryn�; s�dz�c po jego budowie musia� by� spr�ysty i silny. Spojrzenie mia� �mia�e i dziwnie przenikliwe. W tej chwili by� blady i wzruszo- ny. Przemawia� g�osem mi�kkim i melodyjnym. - Panie profesorze - rzek� z czu�o�ci�. - Ja wszystko wyt�u- macz�. - Przede wszystkim: kto ty jeste�? Twarz oczywi�cie znam, lecz twoje nazwisko wymkn�o mi si� z pami�ci. - Nazywam si� Adam Cisowski. - By� mo�e... Wszystko by� mo�e. Takie si� dzisiaj mi�dzy 15 wami dziej� historie, �e ju� zw�tpi�em o wszystkim. Wi�c do- brze... Jeste� Cisowski i chcesz mi co� wyja�ni�. Bardzo pro- sz�... Ju� jestem spokojny i mog� s�ucha�. Co mi masz do po- wiedzenia? - To tylko, panie profesorze, �e ja jestem winien wszystkie- mu. Nikt inny, tylko ja. Ani Kaczanowski, ani Ostrowicki. Pan profesor G�sowski podni�s� si� i powoli zbli�y� si� do pierwszej �awki. Spojrza� g��boko w rozumne oczy ch�opca i d�ugo si� w nie wpatrywa�. - Czy to maj� by� nowe kpiny? - zapyta� cicho. - Nie, panie profesorze. Ani dot�d nikt nie kpi�, ani ja bym si� nie wa�y�. Pan profesor mo�e nawet o tym nie wie, �e ko- chamy pana profesora uczciwie i serdecznie. - I ty? - I ja... Tylko, �e ja jestem zbrodniarz! Ja jestem winien wielkiego szachrajstwa, a nie mog� patrze� na to, jak pan profesor... G�os mu si� za�ama� i uwi�z� w gardle. Ca�a klasa patrzy�a na niego z oszo�omionym zdumieniem. Staruszek po�o�y� mu r�k� na ramieniu i rzek� szybko: - Jeste� wzruszony... Przesta�! Mo�esz powiedzie� co�, cze- go b�dziesz �a�owa�. Ja o niczym nie chc� wiedzie�. - Ale ja musz� powiedzie�! Pan profesor ma �al w sercu. Niech mnie pan profesor zechce pos�ucha�... Jak gdyby si� tego obawia�, �e staruszek przerwie mu nies�y- chane wyznanie, zacz�� m�wi� szybko, zdyszanym oddechem poganiaj�c s�owa p�dz�ce na z�amanie karku. - Dzisiaj jest nasze Waterioo. Napoleon nie dojrza� g��bo- kiego rowu na polu bitwy, a ja nie przewidzia�em pomy�ki pana profesora. St�d pochodzi nasza sromotna klapa... - Co st�d pochodzi? - Klapa, czyli nieszcz�cie... Nie uda�o si�, bo pan profesor si� pomyli�. 16 - Ja! - zdumia� si� staruszek. - Niestety! Wedle naj�ci�lejszych oblicze� mia� dzisiaj by� pytany Napi�rkowski, Stankiewicz i Wilczek. Tymczasem pan profesor zacz�� szuka� przez roztargnienie o jedn� kartk� bli- �ej, ni� nale�a�o, i zacz�� od Kaczan owskiego, wskutek czego automatycznie wylaz� potem Ostrowicki, a jako trzeci mia� wy- pa�� Wnuk. To tr�jka z nadchodz�cej soboty. Pan profesor zacz�� szybko mruga� oczami i patrzy� na Ci- sowskiego z nie ukrywanym strachem. - M�odzie�cze! - zawo�a�. - Czy ty jeste� przy zdrowych zmys�ach? Co to wszystko znaczy? - To znaczy, panie profesorze, �e pan profesor ma swoj� me- tod�... - Ja? Metod�? - Tak jest... Odkry�em j� ju� bardzo dawno. Prawie ka�dy z pan�w profesor�w ma jaki� sw�j spos�b i porz�dek egzami- nowania. Pan profesor egzaminuje ka�dego razu trzech, a tych trzech wybiera z notesu wedle niezmiennego porz�dku. Naj- pierw pierwszego, z kolei dziesi�tego i dwudziestego, nast�p- nym razem drugiego, jedenastego i dwudziestego pierwszego i tak dalej. Poniewa� jest nas tu r�wno trzydziestu, a ka�dy w notesie pana profesora ma sw�j numer, wi�c �atwo by�o obli- czy�, kto i kiedy b�dzie pytany. Pan profesor cofn�� si� nagle i patrzy� na Cisowskiegojak na czarownika. - To przecie� by�o najg��bsz� tajemnic�! - zakrzykn�� gromko. - Z pewno�ci� - m�wi� Cisowski. - Nie ma jednak na �wie- cie takiej tajemnicy, kt�rej by nie mo�na odgadn��. - Czekaj! Ani s�owa wi�cej... Zaraz sprawdzimy! Wydoby� z kieszeni notes, zamkni�ty siedmioma piecz�cia- mi^^erftmcy, i pocz�� go przegl�da� z niebywa�ym po�pie- /^fe:^ hem"^ '\0! lf'2-^fclSina.ha'l^lasyi 17 - Tak, tak... - m�wi� jakby przera�ony. - Kartki mi si� zlepi- �y. Istotnie... Pomyli�em si�... Jak to odkry�e�?! - krzykn�� nag- le wielkim g�osem. - To nie jest zbyt trudne - odrzek� skromnie Cisowski. - By- �o to w miesi�c po rozpocz�ciu roku. Patrzy�em, ile kartek pan profesor odwraca, a poniewa� nazwiska nasze spisane s� w po- rz�dku alfabetycznym... Metoda pana profesora by�a zbyt prze- jrzysta... - Diable! Szatanie! - zawo�a� staruszek. Sam diabe� by�by wprawdzie wystarczy�, lecz zdumienie po- nad ludzk� miar� podpar�o go szatanem. - Bardzo, bardzo przepraszam pana profesora... Ca�a klasa przeprasza pana profesora... Ale zawini�em tylko ja... - Pasy z ciebie zedr�! - wo�a� pan profesor. Poniewa� trudna ta operacja wymaga czasu i osobliwych na- rz�dzi, kt�rych nie by�o pod r�k�, wi�c bystry m�odzian, odkrywaj�cy pot�ne tajemnice, nie okaza� zbytniego prze- ra�enia. Sta� skruszony i sm�tny jak ten jawor, co w piosence �Tam na polu stoi", i czeka� na potworne m�ki albo na kr�tki, zwar- ty, tre�ciwy piorun, ten, co ukatrupi� niecn� Balladyn� i wiele innych grzesznych postaci. Pan profesor jednak�e - serce go��- bie - nie by� zdolny do zbrodni. Wszystkie muchy harcowa�y bezkarnie na jego srebrnej g�owie wiedz�c, �e straszliwy ten pasjonat, co grozi darciem pas�w, nie ukrzywdzi�by �adnej. Uni�s� si� jedynie gniewem pot�nym i krwistym. Niemal przez lat czterdzie�ci ukrywa� swoj� �wietn�, niepor�wnan� | metod� egzaminowania, opart� na przemy�lnym dowcipie: trzeci - trzynasty - dwudziesty trzeci, dziesi�ty - dwudziesty - trzydziesty i znowu z powrotem od pieca. W ten spos�b �aden z urwipo�ci�w nie unikn�� egzaminu, �aden nie wykpi� si� od dnia s�du, ale te� nie by� pokrzywdzony powt�rnym pytaniem. Nikomu nigdy nie przysz�o do g�owy, bo i jak�e mog�o przyj��? 18 Trzeba szata�skiego sprytu, aby odkry� szata�ski pomys�, a przecie pomys� pana profesora G�sowskiego by� najsprytniej- szym wybiegiem, godnym wielkiego dyplomaty. Chocia� tedy gniew go zalewa� jak czerwone morze, chocia� r�ce dygota�y mu z nadmiernego wzruszenia, spoziera� z chmurnym podzi- wem na tego obwiesia z pierwszej �awki. Obwie�, bo obwie�, ale ma odwag�. Przyzna� si�, aby go nie smuci�. Co z nim zro- bi�? Zabi�?... O tym b�dzie czas pomy�le�, w tej chwili bo- wiem panu profesorowi zamigota�a w g�owie my�l tak jaskra- wa, jak roz�arzona b�yskawica. Znowu si� zbli�y� do z�oczy�cy i m�wi� zduszonym g�osem: - Czy moj� tajemnic� wyjawi�e� wszystkim? - Tak, panie profesorze... - Aha! Objawi�e�... Oczywi�cie: dobry kolega! W ten spos�b ka�dy wiedzia� z ca�� pewno�ci� z g�ry, kiedy b�dzie pytany, i na ten dzie� by� doskonale przygotowany? Odpowiadaj! - Niestety, panie profesorze - westchn�� bole�nie najwi�k- szy opryszek nowych czas�w. - Dlatego Kaczanowski i ten drugi ani w z�b? - Tak, bo to nie by� ich dzie�... - Cz�owieku! - krzykn�� pan G�sowski. - Przecie w ten spo- s�b nie umiecie nic! Odkrycie tej smutnej prawdy by�o tak piorunuj�ce, �e obstu- puerunt omnes*. Zacny profesor za�ama� r�ce i wzni�s� je rozpaczliwym ru- chem ku milcz�cym ze zgrozy niebiosom. Muza historii, tak niecnie oszukiwana, chwyci�a najbli�sz�, bardzo kanciast� gwiazd� i t�uk�a si� ni� po g�owie. Czort z pierwszej �awki, �w Cisowski - miano to b�dzie w historii przekl�te! - otworzy� usta ze zdumienia, �e jako� ten szczeg� uszed� dot�d jego uwagi, r�wnocze�nie jednak zmarszczy� czo�o na znak, �e - O b s t n p u e r u n t omnes (tac.) - zdumieli si� wszyscy. 19 gwa�townie my�l�c szuka pociechy i dla swojego robaczywego sumienia, i dla pana profesora. Po chwili zacz�� ci�gn�� za w�osy opieraj�ce mu si� s�owa, bardzo blade i bynajmniej nie odznaczaj�ce si� zuchwa�� pewno�ci�. - Tak �le nie jest, prosz� pana profesora. My wszyscy wcale dobrze znamy histori�. Swoj� lekcj� zna ka�dy znakomicie, a inne tematy mo�e nie tak dok�adnie, ale wystarczaj�co. Pan G�sowski j�kn�� cicho, lecz przejmuj�co. - ...Za to epok� napoleo�sk� znamy tak jak nikt - doko�czy� gor�co diabe� i szatan w jednej bezczelnej osobie. - Tak, tak! - wytrysn�o kilka g�os�w w klasie. Zbiorowa ta deklaracja ca�ej spo�eczno�ci chytrych ma�po- lud�w mog�aby by� promykiem pociechy dla zasmuconej siwej duszy, kt�ra jednak�e bardziej by�a wstrz��ni�ta z tego powo- du, �e zosta�a okradziona z mrocznej tajemnicy. Pan profesor g��boko by� przekonany, �e trzydziestu zb�jc�w chocia� po kwiecistej ��ce historii skaka�o z k�py na k�p�, ze �rody na pi�- tek, wiele umie; chocia� bardzo roztargniony, nie zauwa�y� w klasie si�dmej zbyt wielkiej ilo�ci zawodowych i upartych kretyn�w. Tak ich teraz zreszt� przyci�nie, �e b�d� j�czeli jak pod pras� t�ocz�c� wino. B�dzie ich przypieka� na ro�nie, szybko obracaj�c. B�dzie jadowity, z�y, k��liwy, przykry, dr�- cz�cy, s�owem - Herodes. Metod�, oczywi�cie, zmieni. Wynaj- dzie now� tak piekielnie zawi��, tak przera�liwie zagmatwan�, �e niejeden mizerny diabe�, lecz ca�a ich czereda nigdy jej nie wy�ledzi. Szkoda tej, wedle kt�rej egzaminowa� przez dziesi�t- ki lat, by�a bowiem wygodna i tak si� w niej wy�wiczy�, �e dzia- �a� bez omy�ki. Szkoda, wielka szkoda. W tej chwili przysz�o mu na my�l, �e mo�e ten sprytny urwipo�e� pyszni si� tylko i che�pi; mo�e wpad� przypadkiem jedynie na �lad, ale nie zna istoty tajemnicy. O tym nale�y si� przekona�. - M�j panie - rzek� g�ucho. - Czy nigdy si� nie pomyli�e�? - Nigdy, panie profesorze... 20 - Czy zawsze pyta�em tych, kt�rych niecnie uprzedzi�e�? - Niestety, zawsze, panie profesorze. Zdarza�o si� czasem, �e jeden z tych trzech by� chory, i wtedy... - Co ja robi�em wtedy? - zapyta� szybko pan G�sowski. - Wtedy pan profesor egzaminowa� tylko dw�ch, aby sobie nie popsu� porz�dku. �Lis, chytry lis! - pomy�la� ze zdumieniem staruszek. - Wie o wszystkim..." Potar� r�k� m�dre czo�o i rzek� gro�nie: - Sta�o si�! Ufno�� moja zosta�a ugodzona w samo serce... Trudno... Ale, moi mili kawalerowie, sko�czy�y si� dobre czasy. Ca�a klasa westchn�a bole�nie na znak, �e podziela to zda- nie, cho� jej to sprawia wiele b�lu. - Ju� nikt nie b�dzie wiedzia�, co go czeka. Zrozumiano? Podobny do j�ku szmer klasy oznajmi� pokornie, �e zrozu- miano. - Nie b�dziecie wiedzieli ani dnia, ani godziny. Chytro�� za chytro��... Uprzedzam, �e b�d� bez lito�ci. Klasa si�dma opu�ci�a g�owy albo kiepskie ich imitacje na znak, �e nie mo�e si� spodziewa� przebaczenia. Ten i �w u�miecha� si� jednak nieznacznie, nie dowierzaj�c katowskim zapowiedziom. Chmurny, ci�ki, burzliwy nastr�j przemija� powoli, ani bowiem pan profesor nie umia� d�ugo wa�y� w d�o- ni piorun�w, ani te� trzydziestu mato��w nie umia�o zbyt d�u- go trwa� w przygn�bieniu. Pan profesor G�sowski, wysun�wszy wskazuj�cy palec i mie- rz�c nim w oko Cisowskiego, jak gdyby na nie dyba� i w ten spos�b mia� rozpocz�� czarn� seri� zapowiedzianych m�czar- ni, m�wi� z ur�ganiem: - Ju� ci si� nie uda, potworny ch�opcze, ocygani� mnie po raz drugi. Przypadek wyda� mnie w twoje r�ce, a moje r�ce mo- ll g� ci� zmia�d�y�. Ju� ci si� nie uda! �Ostrze�ony - uzbrojony". Rozumiesz? Tw�j ca�y spryt nie jest wart funta k�ak�w, bo na sposoby s� sposoby. - Na niego nie ma, panie profesorze! - zawo�a� kto� z g��bi �sceny". - Tak my�lisz? - m�wi� pan G�sowski drwi�co, nie raczyw- szy nawet spojrze� na bezczelnego �mia�ka. - Taki on jest chy- try? Ej�e? Zje diab�a, je�li zdo�a odgadn�� to, co ja teraz na was wymy�l�. Czy pan s�yszy, panie Cisowski? Zje pan diab�a z buraczkami! - Gdyby pan profesor pozwoli� spr�bowa�... - b�kn�� Ci- sowski nie�mia�o. Staruszek cofn�� morderczo wysuni�ty palec, usi�owa� nato- miast zamieni� zdumione swoje oczy we dwa sztylety. Takim okropnym spojrzeniem, si�gaj�cym dna serca, umia� Napoleon przewierca� na wylot swoich marsza�k�w. Gdyby nieszcz�sny Cisowski mia� w sobie poczucie przyzwoito�ci, powinien by� w tej chwili zakwili� kr�tkim, cichym j�kiem, za czym wyko- pyrtn�� si� i wypu�ci� z siebie omdla�ego ducha, aby ju� wi�cej nie wsta�. Pan profesor zdumia� si� niepomiernie, �e jeszcze przed nim nie le�y sm�tny kadawer*, lecz �e wci�� stoi kr�py i zuchwa�y dryblas, kt�ry si� nazywa� Cisowskim. Jeszcze �yje! I nie tylko �yje, lecz si� �agodnie u�miecha... Z tym nale�y uczyni� koniec. - Pragniesz pr�by? - zawo�a� staruszek wielkim g�osem. - Okpi�e� mnie i my�lisz, �e ci si� uda po raz drugi? A wi�c do- brze! Spr�bujemy si�... Zapowiadam ci jednak, a wszystkich tu obecnych wzywam, aby byli �wiadkami, �e marny b�dzie tw�j los. Mo�e jestem s�aby, mo�e jestem nawet �agodny, ale dla cie- bie nie b�d� ani s�aby, ani �agodny. Pasy z ciebie... nie, to na nic!... Nie b�d� ci� zna�, imi� twoje b�dzie dla mnie przekl�te. *Kadawer (�ac. cadaver) - trup. 22 Wyrzuc� ci� za drzwi z mojego serca. S�yszysz? Precz z moje- go serca... I ca�� klas� razem z tob�, bo to twoi wsp�lnicy. No i jak�e b�dzie? Zgodzisz si� na pr�b�? Ch�opiec zawaha� si�. Poza sob� us�ysza� szmer, jakby ciche brz�czenie pszczo�y: to szemra�a trwoga ca�ej klasy, wida� bo- wiem by�o, �e przezacny staruszek, kt�rego mo�na by�o przy- �o�y� do rany, tym razem nie �artuje, a musi by� pewny swego, gdy� dojrzawszy cie� zw�tpienia na bladej twarzy Cisowskiego za�mia� si� jadowicie, oczywi�cie w granicach mo�liwo�ci, jak kiepski aktor, kt�ry straszliwca udaje. - Cha, cha! Tch�rz ci� oblecia�, co?! - wykrzykn�� wielce z siebie rad. - Fugas chrustas!* Trafi�o si� �lepej kurze ziarno, wi�c my�li, �e wszystkie pojad�a rozumy... Szatan z Kaczego Do�u, czarnoksi�nik z teatru dla dzieci. Siadaj, panie Cisow- ski, zakryj r�kami bezczeln� twarz i wstyd� si�! - Spr�buj�, panie profesorze - rzek� ch�opak. - Niech pan profesor powie, jak mam to zrobi�? Szmer klasy zamieni� si� w trwo�ny pomruk. Staruszek, cokolwiek stropiony, my�la� przez chwil�, potem m�wi� g�osem tak zimnym, �e s�owa wygl�da�y jak lodowe sople: - Zuchwa�o�� twoja przekracza wszelkie granice rozumu, ale chc�cemu nie dzieje si� krzywda. Dobrze. Ot� w sobot� wywo�am trzech z waszej bandy. Jak dot�d... Przedtem ja napi- sz� ich nazwiska na karteczce i ty napiszesz trzy. Je�li nie od- gadniesz, kt�rych ja wybra�em, wiesz, co ci� czeka. - A gdybym odgadn��? - Gdyby� odgadn��? Tego nie bior� w rachub�. �al mi ci�, m�odzie�cze... B�dziesz starty na proch... Mam zaszczyt po- �egna� pan�w! -Fugas chrustas - uciec w krzaki, drapn�� (�artobliwe wyra�enie utworzone niby od �ac. fuga - ucieczka). 23 U�miechn�� si� drwi�co i zszed� z tragicznej sceny mocno trzasn�wszy drzwiami, aby struchleli. D�awiony gwar wybuchn��, jak gdyby wrza� w garnku jak ukrop, a kto� nagle podni�s� pokryw�. Korzystaj�c z dziesi�- ciominutowej pauzy klasa si�dma rozpocz�a burzliwy wiec. Poniewa� zgie�k by� spl�tany, a jeden okrzyk usi�owa� st�umi� drugi, nie mo�na by�o doj��, czy spl�tanymi g�osy gada trwoga i niepok�j, czy te� butna zuchwa�o�� i pewno��, �e si� Cisow- ski wydob�dzie z toni. Posiada� on zas�u�on� s�aw� najbys- trzejszego ch�opca w ca�ej szkole. �I ja jestem mistrzem w logi- ce" - rzek� sobie szatan. Pan profesor mianuj�c Cisowskiego szatanem bardzo by� bliski prawdy. Rozumuj�c z ch�odnym spokojem ch�opak ten umia� rozwik�a� najtrudniejsze zagadki. Nie tylko patrzy� bystrze, lecz i widzia� bystrze. Ze spokojn�, cierpliw� nami�tno�ci� obserwowa� wszystko i wszystkich. Skleja; z przedziwn� zr�czno�ci� nie dopowiedziane s�owo, u�amki zdarze�, okruchy i szcz�tki i umia� sklei� z tego zniko- mego materia�u prawdopodobn� ca�o��. Posiada� wyobra�ni� �yw�, lotn� i zataczaj�c� ogromne ko�a; wybiega�a ona daleko naprz�d, umia�a cofn�� si� w zapadaj�cy i g�stniej�cy mrok przesz�o�ci i widzia�a tam to, czego zwyczajne kr�tkowzroczne oczy ju� dojrze� nie mog�y. W nauce te� wyprzedza� wszyst- kich, ponad podziw poj�tny, pami�� przy tym mia� znakomit�. Powolny z natury, my�la� zawsze rozwa�nie, bez po�piechu, z cierpliwo�ci�, niezgodn� z jego wiekiem, mia� bowiem lat siedemna�cie. Nigdy nie traci� spokoju ani nie unosi� si� gnie- wem. Pogodny i serdeczny kolega, weso�y i u�miechni�ty, uczynny i wsp�czuj�cy, zdoby� sobie bez wi�kszego trudu mi�o�� u wszystkich. Klasa si�dma by�a dumna z Cisow- skiego, tote� straszliwe zapowiedzi profesora G�sowskiego dudni�y jak dalekie grzmoty. Profesor jest najzacniejszym cz�owiekiem pod s�o�cem, krzywdy nikomu nie uczyni, lecz mo�e dotrzyma� jednej gro�by: nie z zemsty, lecz z �alu 24 odsunie si� od nich i wypowie im przyja��. To by�oby smut- ne, wi�cej ni� smutne. Tak bardzo kochali tego cudownego, siwego, pe�nego ufno�ci cz�owieka z dusz� jasn� i sercem �licznym, �e utrata jego przyja�ni by�aby kl�sk� sromotn� i nie do odrobienia. Cisowski uciszy� zgie�k przez podniesienie r�ki. - Nie krzyczcie wszyscy razem! - zawo�a�. - Czy to sztuba, czy klasa si�dma? S�uchajcie! Zrobili�my staruszkowi przy- kro��... Musia�em si� przyzna�... �ajdactwo jest �ajdactwem i na ten temat wszelkie rozwa�ania s� zb�dne. Teraz trzeba b�- dzie odrobi� to szybko i uczciwie... - S�usznie! - zakrzykn�� kt�ry� z g��bokim przekonaniem. - ...przerobi� ca�y materia� i zaproponowa� staruszkowi, aby pyta�, jak chce i kiedy chce. Zrobione? - Zrobione, zrobione! - zakrzykni�to. - Doskonale. O reszt� niech was g�owa nie boli. - Ale co b�dzie w sobot�? - zapyta� drobny ch�opczyna, jeszcze bardzo wstrz��ni�ty. - Nie wiem - odrzek� Cisowski cicho. - Namy�l� si�... Mo�e by�em g�upi, �e si� wa�y�em na to wszystko. Je�li mi si� nie uda, ub�agam staruszka, aby tylko mnie wyla� na �eb i szyj�. Wy nie jeste�cie winni. O jedno tylko prosz�: na sobot� ma by� przygotowany ka�dy bez wyj�tku. Niech t�ucze �bem o �cian�, ale umie� musi. Sko�czy�y si� dobre czasy... I tak musi by� do ko�ca roku. B�dzie tak? - B�dzie! B�dzie! - Teraz na miejsca. Szekspir powiada: �Palec mnie �wierzbi, co dowodzi, �e jaki� potw�r tu nadchodzi". Matematyka jest ju� za drzwiami... Min�a godzina cyframi naje�ona jak madejowe �o�e kolca- mi, min�y inne godziny, sma��ce si� w upale. Min�� czwartek i pi�tek, przez nieszcz�sne ryby oczekiwany z rozpacz�, a� na- desz�a wedle powszechnej umowy kalendarzowej gro�na sobo- 25 ta, dzie� s�du, dies irae* pana profesora i calamitatis* Cisow- skiego. Cisowski by� bardzo skupiony i milcz�cy. Ca�a klasa si�dma na odmian� milcz�ca i skupiona. Wszed� ra�nym krokiem pan profesor G�sowski, skupiony i milcz�cy. Zdawa�o si�, �e ca�y �wiat jest w tym samym nastroju. Je�li na gwiazdach mieszkaj� jakie� my�l�ce istoty, musia�y - te� skupione i my�l�ce - pa- trze� przez teleskopy na pogr��on� w odm�cie zw�tpienia kla- s� si�dm�. �...I by�a chwila ciszy. I powietrze sta�o g�uche, milcz�ce, jakby z trwogi oniemia�o". Jak w �Panu Tadeuszu". Staruszek patrzy� na klas�, klasa patrzy�a na staruszka. Nagle ozwa� si� g�os Cisowskiego. Zdawa�o si�, �e s�owa jego tak zabrz�cza�y, jakby kto� nagle rozbi� szyb�, a rozpry�ni�ta cisza rozlecia�a si� w tysi�c kawa�k�w. - Panie profesorze, chcia�bym co� powiedzie�... - Cofasz si�? - zawo�a� z nie tajon� rado�ci� pan G�sowski. - Nie. Chcia�bym tylko najserdeczniej prosi� pana profeso- ra, aby w razie mojego niepowodzenia pan profesor ukara� tyl- ko mnie. Oni nie s� winni. - Pomy�l� o tym... Widz� z przyjemno�ci�, �e zachowa�e� resztki sumienia. Czy to wszystko? - Nie wszystko, panie profesorze... Pragn� jeszcze zapewni� pana profesora, �e wedle jednomy�lnej uchwa�y ca�ej klasy wszystkie zaniedbania b�d� odrobione i nikt panu profesorowi nie przyniesie wstydu. I tak b�dzie odt�d zawsze. Blade oblicze staruszka pokra�nia�o i usta mu zadrga�y. Chcia� co� rzec, ale nie rzek�. Musia� sobie jednak�e powt�- rzy� w my�li w�oskie porzekad�o: Non c'e sabbato senza sole! - D i es irae (�ac. ) - dzie� gniewu; pocz�tkowe s�owa �a�obnej pie�ni ko�- cielnej o s�dzie ostatecznym. (Dies) calamitatis (�ac.) - (dzie�) nie- szcz�cia, kl�ski. 26 Nie ma soboty bez promyczka s�o�ca!" - bo si� �agodnie u�miechn��, a w�a�nie by�a sobota. - A teraz jestem got�w, panie profesorze - doko�czy� Ci- sowski. Staruszek jeszcze rozmy�la�, potem zacz�� m�wi� powoli: - Po takim o�wiadczeniu mog� da� spok�j wszystkiemu i o wszystkim zapomnie�. Skrucha ma�e grzech. Ostatecznie jeste�cie dobre ch�opaki, chocia� wisielce... Je�eli jednak prag- niesz pr�by, zrobimy j�, aby ci� przekona�, m�odzie�cze, �e ze mn� nie tak �atwo. Zabawimy si�. No? - Jestem got�w, panie profesorze. - Dobrze! - rzek� staruszek z moc�. - Kto z nas ma pierw- szy napisa� trzy nazwiska? - Ja mam je ju� napisane. - Oho! Masz ju� napisane?! Wybornie... Wi�c teraz ja je na- pisz�. Wida� by�o od razu, �e pan profesor maje te� przygotowane i zapisane w pami�ci. Chytrze jednak uda�, �e si� g��boko na- my�la i rozwa�a. Przewraca� kartki w notesie, po dwie, po trzy, po dziesi��. Potem niby utwierdziwszy si� w wyborze chwyci� pi�ro i pisa�. Cisowski nie odejmowa� wzroku z posuwaj�cego si� szybko pi�ra, kiedy za� staruszek napisa� trzecie nazwisko - odetchn��. - Gotowe - rzek� staruszek. - Po�� swoj� kartk� na kate- drze, a ty z drugiej �awki... jak si� nazywasz? - zreszt� wszyst- ko jedno! masz uczciw� twarz - we� moj� kartk�. Nie czytaj. Trzymaj w r�ku zwini�t�... Tak, dobrze. Panowie, zaczyna si� przedstawienie! Ca�a klasa siedzia�a zmartwia�a w oczekiwaniu. - Panie Cisowski! - zawo�a� staruszek uroczy�cie. - Kto ma by� dzisiaj pytany wed�ug twego proroctwa, ty fa�szywy proroku? - Kaczanowski, Ostrowicki i Wnuk - orzek� ch�opiec g�o�no. 27 Staruszek skoczy� jak oparzony. - Przeczytaj kartk� pana profesora - doda� Cisowski. Kolega dzier��cy dokument profesorski odczyta� w�r�d straszliwej ciszy: - Kaczanowski - Ostrowicki - Wnuk. Ogromny kamie� stoczy� si� z hukiem z trzydziestokrotnego serca �ajdackiej klasy si�dmej. Staruszek by� tak zdumiony, jak gdyby by� �wiadkiem czar- noksi�stwa. Patrzy� na Cisowskiego z wyra�nym strachem. Po- wolnym ruchem wzi�� z katedry kartk� Cisowskiego i stwier- dzi�, �e jak trzy byki stercz� na niej owe trzy nazwiska. Spo- jrza� na klas�: klasa mia�a na g�bach u�miech od ucha do ucha. Jedni od lewego ku prawemu, inni od prawego ku lewe- mu. Spojrza� na Cisowskiego: ten si� u�miecha�, ale nieznacz- nie, jak gdyby wcale nie che�pi� si� zdumiewaj�cym zwyci�- stwem. Zna� by�o jednak, �e jest szcz�liwy. - Pan profesor si� gniewa? - zapyta� bardzo ciep�ym g�osem. - Cz�owieku! - wybuchn�� staruszek. - To jest zdumie- waj�ce! - Bynajmniej, panie profesorze. Trzeba by�o tylko pomy�- le�... - Ale przecie i ja my�la�em! - Ca�a sztuka w tym, �e i pan profesor, i ja wymy�lili�my to samo. Jestem z tego dumny. - Ale ja nie jestem dumny, piekielny ch�opcze. Ja my�la�em przez dwa dni. - Niech mi pan profesor przebaczy, ale ja tylko przez jeden dzie�, i to tylko po po�udniu, bo rano by�em w szkole. - Powiedz mi natychmiast, jak to wymy�li�e�? Odkryj swoje czartowskie sposoby! - Bardzo ch�tnie, panie profesorze. Przede wszystkim stara- �em si� wle�� w sk�r� pana profesora... - Nie zazdroszcz�... Ale co to znaczy? 28 - To znaczy, zacz��em my�le� tak, jak by wedle wszelkiego prawdopodobie�stwa powinien my�le� pan profesor. Pan pro- fesor my�la� tak: �Ten ch�ystek, ten smarkacz albo ten kretyn Cisowski..." - Ch�ystek, ch�ystek! Pomy�la�em: �ch�ystek..." - j�kn�� sta- ruszek. - Bardzo s�usznie, panie profesorze... �Ot� ten ch�ystek Ci- sowski b�dzie robi� sto tysi�cy kombinacji na sto tysi�cy sposo- b�w. A ja go urz�dz�. Post�pi� jak najpro�ciej, a to b�dzie naj- mniej spodziewane. Poniewa� w sobot� mieli by� egzaminowa- ni: Kaczanowski, Ostrowicki i Wnuk, czyli si�dmy, siedemnas- ty i dwudziesty si�dmy, na my�l nie przyjdzie temu idiocie..." Czy pan profesor pomy�la� o �idiocie"? - Zapomnia�em. - Dzi�kuj� serdecznie. Ot�: �na my�l nie przyjdzie temu ch�yskowi, �e mo�na zostawi� sytuacj� tak�, jaka mia�a by�. On b�dzie szuka� daleko, a ja go dopadn� z bliska. Na to nie wpadnie nigdy! Na ka�d� inn� kombinacj� m�g�by wpa�� przez �otrowski przypadek, ale najprostszej nie odgadnie". Czy pan profesor tak my�la�? - doda� z niewinn� min�. - S�owo w s�owo. To jest zdumiewaj�ce! - Troch� te� - m�wi� skromnie zuchwalec - liczy�em na to, �e je�li pan profesor uk�ada� swoj� list� niezmiennie od wielu lat, tote� tak �atwo jej nie zmieni. Zreszt� musz� przyzna�, �e pomys� pana profesora by� niesko�czenie chytry. - Naprawd�? Czy m�wisz uczciwie? - ucieszy� si� staruszek. - Najuczciwiej m�wi�! Najprostsze zagadnienia s� najtrud- niejsze do rozwik�ania. Przywykli�my szuka� daleko na widno- kr�gu tego, co le�y u naszych st�p. - Wi�c jednak nie tak �atwo ze mn�? Co? - Wcale nie�atwo, panie profesorze. Przyznam si�, �e mnie strach oblecia�, gdy pan profesor zacz�� szybko przegl�da� 29 nazwiska w notesie. Pomy�la�em sobie: �A nu� staruszek..." O, bardzo przepraszam pana profesora... - Wal dalej! M�ody nie jestem, a �staruszek" to pieszczotli- we s�owo... Wi�c czemu ci� strach oblecia�? - �A nu� pan profesor - my�la�em - wyrwie z notesu trzy nazwiska byle jakie, na chybi-trafi. Cho�by pierwsze, drugie, trzecie z kolei". By�oby po mnie... Ale si� pr�dko uspokoi�em. Pozna�em od razu, �e pan profesor ma list� gotow�. - Sk�d wiedzia�e�? - Bo pan profesor wprawdzie przewraca� szybko kartki, ale �adnego nazwiska nie czyta�. - W�u! - zawo�a� staruszek niemal ze zgroz�. - Czyta�e� we mnie jak w ksi��ce! - Potem patrzy�em pilnie, gdy pan profesor pisa�, i ode- tchn��em. Jeszcze mog�em si� myli�, ale ju� mia�em po�ow� pewno�ci. - I c� z tego, �e patrzy�e� na pi�ro? - To, �e pierwsze dwa nazwiska pisa� pan profesor d�ugo, stawiaj�c wiele liter, a trzecie napisa� jednym niemal poci�g- ni�ciem. Trzecie nazwisko musia�o by� �Wnuk". - Macie *! - zawo�a� pan profesor G�sowski. - Wygra�e�, sza- tanie! Je�li ci� nie powiesz� za zbytek sprytu, mo�esz okaza� si� po�ytecznym cz�owiekiem. Czy uprzedzi�e� tych trzech urwipo�ci�w? - Nie, panie profesorze. To przecie honorowa walka. Ju� od- t�d, jak powiedzia�em, wszyscy b�d� zawsze przygotowani. �miem jednak poradzi� panu profesorowi, aby mimo wszystko zmieni� metod�, bo natura ludzka jest s�aba i grzeszna. - A ty t� metod� znowu odkryjesz? - Nie op�aci si�, panie profesorze, bo rok si� ju� ko�czy - za�mia� si� weso�o piekielnik. -Macte (tac.) - bardzo dobrze, brawo. 30 Pan profesor chodzi� po klasie i nad czym� duma�. Wida�, �e walczy� ze sob�, lecz nie zdzier�y�. Z niepewnym u�mie- chem zbli�y� si� do Cisowskiego i rzek�: - Skoro jeste� taki ananas, rozwik�aj mi jedno zagadnienie... - Z najwi�ksz� przyjemno�ci�, je�li tylko potrafi�... - Sprawa jest taka: ubieg�ej soboty napisa�em trzy listy do trzech moich przyjaci� z pro�b�, aby przyszli do mnie w nie- dziel� zagra� w preferansa. To taka niewinna gra... No i �aden nie przyszed�. Nie tylko nie przyszed�, ale nawet nie odpisa�. Czy jest jakakolwiek mo�liwo�� wyt�umaczenia tego post�pku? Rozumia�bym, gdyby nie odpisa� jeden, ale dlaczego a� trzech? Jak to wyja�ni�? Cisowski rozmy�la� przez d�ug� chwil�, potem rzek�: - �aden z tych pan�w nie m�g� przyj�� ani odpisa�. - Na Boga, dlaczego?! - Gdy�, wedle mego mniemania, �aden z nich nie otrzyma� listu. - Poczta zbankrutowa�a? Bredzisz, m�odzie�cze! Dlaczego �aden z nich nie otrzyma� listu? - Bo pan profesor ma te listy przy sobie... W kt�rej� kie- szeni... Staruszek �ypn�� oczami i zacz�� niespokojnie i szybko prze- trz�sa� kieszenie. Wydoby� z nich papiery, wycinki ze starych gazet, trzy chustki do nosa i trzy listy. Si�dma klasa buchn�a niepowstrzymanym �miechem, a za- cny pan profesor trzyma� listy w r�ce i przygl�da� si� im zdu- mionym wzrokiem. //. Dwie awantury, a jedna gorsza od drugiej Ada� Cisowski, brat diab�a i bliski kuzyn czarownicy wedle podejrze� profesora G�sowskiego, by� jednak�e naj�ci�lej spo- krewniony z uczciwym rodzajem ludzkim. Ojcem jego by� sza- nowany lekarz, dzielny wr�g �mierci i tysi�ca jej dziatek: cho- r�b wewn�trznych i zewn�trznych, lekkich i ci�kich; matk� przedobra kobieta, kt�ra - tak jak inni kapelusz - �mia�a na g�owie ca�y dom". Srogi i k�opotliwy by� to ci�ar, w domu tym bowiem chowa�o si�, opr�cz dorastaj�cego Adasia, jesz- cze czworo p�drak�w r�nego wieku i p�ci. Banda ta odzna- cza�a si� przedziwn� w�a�ciwo�ci� wywracania do g�ry noga- mi tego domu, co spoczywa� na nieszcz�snej g�owie matki, i trzeba by�o nie lada zr�cznej cierpliwo�ci, aby nie spad�. Czworo straszliwych istot, obawiaj�c si� zapewne, �e nie zo- stan� przez ludzko�� zauwa�one, dawa�o zna� o sobie �wiatu dono�nym krzykiem o ka�dej porze dnia, co powoduje u star- szych takie �mieszne i dziwaczne ruchy, jak podnoszenie ocz�w ku niebu, za�amywanie r�k lub chwytanie si� nimi za g�ow�. Gdy przypadkiem zgo�a niepoj�tym lub przez zrz�dzenie bo�e w op�tanym domu, w kt�rym czasem tynk opada� ze �cian, zapada�a cisza, udr�czona pani Cisowska bieg�a czym pr�dzej, przera�ona, czy si� czasem nie sta�o jakie� nieszcz�- 32 ci�? Tak m�ynarz budzi si� niespokojny, skoro m�yn przestanie dygota� i wydawa� g�osy. Czworo wyjc�w nie krzycza�o nigdy r�wnocze�nie, zabawa bowiem szybko by si� sko�czy�a, gdyby ca�a orkiestra ochryp�a. Zwykle dar� si� jeden na byle jaki te- mat, a inni s�uchali, po czym zaczyna� drugi. W ten spos�b przyjemno�� trwa�a d�u�ej i mo�na by�o j� uprawia� bez ko�- ca a� do wieczora. Adam, ucz�cy si� w s�siednim pokoju, za- tyka� uszy r�k� lub wsadza� w nie wat�. Mia� uczucie, �e si� uczy z akompaniamentem j anczarski ej orkiestry. Czasem wpa- da� na �dzikie pola", do pokoju brzd�c�w i gromi� je pot�nie, co by�o sposobem zawodnym, poha�bione bowiem, a czasem pobite wyjce rozpoczyna�y now� oper�. Ta�a�ajstwo ba�o si� brata w pojedynk�, w gromadzie jednak by�o zdolne do zuch- walstwa. Adam lubi� spok�j i cisz�, artyku�y te jednak nie by�y znane w ojcowskim domu. Poza tym trzeba by�o chowa� wszystko i zamyka�, gdy� szara�cza z s�siedniego pokoju niszczy�a wszystko, co napotyka�a po drodze: do osobliwych zabieg�w u�ywa�a atramentu, pi�r i o��wk�w, a jedn� chytrze zdobyt� ksi��k� ze zbioru starszego brata dzieli�a zwykle sprawiedliwie na cztery cz�ci, pomi�dzy dwie dziewczynki i dw�ch ch�op- c�w. Jeden z nich, Janek, zdradza� niezwyk�e zdolno�ci, gdy sz�o o zbrodni�. Umia� wydosta� czerwony atrament, ukryty nawet w piecu, i u�y� go w przedziwnym celu: do pomazania bia�ych drzwi w weso�e wzory. Zaprz�g czterech tych straszli- wych osobisto�ci czyni� zazwyczaj wszystko solidarnie, wedle zawo�ania: �Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego". Zdarzy- �o si� jednak pewnego razu, �e jeden z cz�onk�w zb�jeckiej bandy dzia�a� na w�asn� korzy��. Pani Cisowska obdzieli�a lo- dami ca�� szajk�, cz�� za�, wielce obfit�, postawi�a na stole Adasia. By�o to o zmroku, a w pokoju Adasia by�o najciemniej. W tej chwili zawo�ano go do telefonu, przy kt�rym z drugiej strony wisia� gadatliwy kolega. 3 � Szatan z VII klasy 33 - Gdzie moje lody?! - wrzasn�� Ada� powr�ciwszy. , N�� locus, ubi lody*. Nie ma lod�w. Nie ma wspomnienia o lodach. W takich tajemniczych przypadkach sk�ada si� zwykle win� na psa, lecz w tym domu nie by�o psa. Oszczer- stwo nie zda�oby si� na nic. - Gdzie moje lody? - pyta� Ada� g�osem z brzucha, g��bo- kim i gro�nym. Cztery g�by przybra�y wyraz obra�onej i ci�ko dotkni�tej niewinno�ci. - Niech si� natychmiast przyzna ten, co zjad� moje lody, bo inaczej spior� wszystkich! Wrzask, jakiego dawno nie s�yszano nawet w tym domu, ob- wie�ci� �wiatu i s�siednim ulicom, �e Ada� obra�a czworo uczciwych, sprawiedliwych i gardz�cych cudzymi lodami. Uczyni� si� zgie�k, wrzawa, rejwach, harmider i biadanie. Pan doktor wybieg� przera�ony z gabinetu, pacjenci za�, kt�rzy przyszli do lekarza chor�b sercowych, przekonani byli, �e przez pomy�k� trafili do d