1.Herbjorg Wassmo - Księga Diny
Szczegóły |
Tytuł |
1.Herbjorg Wassmo - Księga Diny |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
1.Herbjorg Wassmo - Księga Diny PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 1.Herbjorg Wassmo - Księga Diny PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
1.Herbjorg Wassmo - Księga Diny - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Herbjørg Wassmo
Księga Diny
(Przełożyła Ewa Partyga)
Strona 3
Til Bjørn
Strona 4
PROLOG
Strona 5
DOBROCIĄ SWĄ CHEŁPI SIĘ WIELU,
LECZ MĘŻA PEWNEGO KTÓŻ ZNAJDZIE?
SPRAWIEDLIWY W PRAWOŚCI SWEJ ŻYJE,
SZCZĘŚLIWE PO NIM SĄ DZIECI.
KTO POWIE: „USTRZEGŁEM CZYSTOŚCI SERCA,
WOLNY JESTEM OD GRZECHU”?
(Księga Przysłów, 20, 6-7, 9)
Jam jest Dina, która widzi, jak sanie unoszące człowieka toczą
się w dół po stromym zboczu.
Na początku zdaje mi się, że to ja jestem do nich przywiązana.
Bo czuję ból przewyższający wszystko, co kiedykolwiek czułam.
Poprzez przejrzystą jak szkło rzeczywistość, ale poza czasem i
przestrzenią, utrzymuję kontakt z twarzą osoby na saniach. Za parę
sekund ta twarz roztrzaska się o oblodzony głaz.
Zwierzę zdołało wydostać się z dyszli i uniknęło runięcia w
przepaść! Że też to poszło tak łatwo!
Chyba jest już późna jesień. Późna na co?
Nie mam konia.
Kobieta stała na skraju zbocza w zimnym porannym świetle.
Nie było słońca. Otaczały ją czujne, mroczne szczyty. Zbocze było
tak strome, że krajobraz tam, w dole, skrył się przed jej wzrokiem.
Po drugiej stronie szerokiej zatoki wznosiły się jeszcze bardziej
urwiste góry, niemi świadkowie.
Strona 6
Kobieta śledziła każdy ruch sań. Aż do chwili, gdy zatrzymały
się na skraju oparte o wielki pień brzozy. Głęboko w dole huczał
wodospad.
Kobieta spojrzała w dół, śladem spustoszeń, które poczyniły
staczające się sanie. Kamyki, płaty śniegu, kępki wrzosu, połamane
zarośla. Jakby olbrzymi hebel sunął tędy w dół, porywając wszystko,
co wystawało ponad ziemię.
Kobieta miała na sobie skórzane spodnie i długą, podwiniętą
kurtkę. Gdyby nie włosy, można by z daleka wziąć ją za mężczyznę.
Była bardzo wysoka jak na niewiastę.
Prawe ramię kurtki zwisało w strzępach. Naznaczonych krwią.
Z rany.
W lewej ręce wciąż kurczowo trzymała nóż o krótkim ostrzu,
podobny do tych, które Laponki noszą u pasa.
Kobieta odwróciła twarz w stronę, z której dochodził dźwięk.
Końskie rżenie. Jakby właśnie to ją obudziło. Schowała nóż do
kieszeni kurtki.
Po chwili wahania przeszła, świadoma celu, przez obmurowaną
szarymi kamieniami krawędź drogi. W kierunku sań. Sanie kołysały
się już słabiej. Jakby postanowiły ocalić osobę ze strzaskaną twarzą.
Schodziła szybko po stromym zboczu. Zrzucając w pędzie
pojedyncze kamienie. Kamienie utworzyły małą lawinę i potoczyły
się w dół, obok sań, w przepaść. Kobieta patrzyła w przestrzeń.
Jakby utrzymywała kontakt z kamieniami, jakby nadal śledziła ich
ruch, choć ich obraz już się skrył. Jakby widziała je aż do chwili,
gdy pochłonął je rzeczny wir pod huczącym wodospadem.
Zatrzymała się na moment, gdy nowe kamienie przetaczały się
koło sań z nieżywym ciałem. Ale tylko na moment. Potem szła dalej,
aż wreszcie mogła sięgnąć dłonią, by odchylić owcze futro, pod
którym leżał mężczyzna.
Strona 7
Odsłoniła coś, co musiało być kiedyś piękną męską twarzą.
Jedno oko wciśnięte w głąb czaszki. Świeża krew spływająca obficie i
równomiernie z ran na całej głowie. W ciągu kilku sekund głowa
mężczyzny stała się czerwona. Białe owcze futro nasiąkało krwią.
Kobieta uniosła smukłą, długą dłoń o różowych, kształtnych
paznokciach. Odchyliła powieki mężczyzny. Najpierw jedną, potem
drugą. Dotknęła dłonią jego piersi. Czy to serce jeszcze bije? Dłoń
nie znalazła odpowiedzi.
Jej twarz przypominała ziemię zasłaną śniegiem. Żadnego
poruszenia. Tylko oczy wędrowały nerwowo pod spuszczonymi na
poły powiekami. Krew, którą miała na rękach, wytarła o pierś
mężczyzny. Potem przykryła mu twarz rąbkiem futra.
Przeczołgała się na drugą stronę sań, aż dotarła do miejsca
zamocowania dyszli. Pospiesznie wyszarpnęła z otworów resztki liny.
Zebrała je starannie i wcisnęła do kieszeni kurtki razem z nożem.
Wyciągnęła dwa przetarte rzemyki i przytwierdziła je na miejsce
linek.
W pewnej chwili się wyprostowała. Nasłuchiwała. Na drodze
zarżał koń. Zawahała się, jakby się zastanawiała, czy już wszystko
gotowe. Potem przeczołgała się własnym śladem wokół sań.
Roztrzaskane człowiecze ciało wciąż oddzielało ją od dna przepaści.
Solidna brzoza złamała się od mrozu i ciężaru, gdy doszło do
tego jeszcze ciało kobiety. Kobieta znalazła oparcie dla stopy
pomiędzy oblodzonymi kamieniami i pchnęła sanie z całej siły.
Obliczyła nacisk tak, jakby robiła to już wiele razy.
Gdy sanie oderwały się od podłoża, futro zsunęło się z twarzy
mężczyzny. Wtedy otworzył oko, które nie było zapadnięte, i spojrzał
prosto na kobietę. Niemo. Bezradnym, pełnym niedowierzania
spojrzeniem.
Kobietę przeszył dreszcz. Przez jej twarz przemknął wyraz
jakiejś niezdarnej czułości.
Strona 8
Potem wszystko zamieniło się w ruch i powietrze. Poszło
szybko. Echo niosło się po górach jeszcze wiele później.
Twarz kobiety całkiem opustoszała. Krajobraz znów wrócił do
dawnego trwania. Wszystko było w porządku.
Jam jest Dina, która czuje w sobie ssanie, gdy mężczyznę
pochłania spieniony wir. Wtedy on przekracza granicę. Umyka mi ta
ostatnia chwila, która mogłaby odsłonić przede mną skrawek tego,
czego wszyscy się lękają. Końca czasu.
Kim jestem? Jaki to czas, jakie miejsce, jaka przestrzeń? Czy na
zawsze jestem na to skazana?
Kobieta wyprostowała się i zaczęła się wspinać po zboczu.
Wyglądało na to, że trudniej wejść niż zejść. Dwieście metrów
zmrożonego gruntu.
W miejscu, z którego widać było porywistą jesienną rzekę,
kobieta się odwróciła, by popatrzeć. Rzeka zakręcała tuż przed
wodospadem. Spienione masy wody. Nic więcej.
Pięła się dalej. Szybko. Do utraty tchu. Najwyraźniej czuła ból
w zranionym ramieniu. Kilka razy traciła równowagę i omal nie
spadła śladem sań.
Dłonie czepiały się wrzosów, gałązek kamieni. Starała się
zawsze znaleźć jakieś oparcie dla jednej ręki, zanim przesuwała
drugą gdzieś wyżej. Pewnymi, szybkimi ruchami.
Podniosła wzrok w chwili, gdy przylgnęła do granicznego
kamienia na skraju drogi. Napotkała wielkie, błyszczące spojrzenie
konia. Zwierzę juz nie rżało. Stało tylko i patrzyło na nią.
Stali tak naprzeciwko siebie na odległość oddechu. Koń
wyszczerzył nagle zęby i nerwowo skubnął kilka przydrożnych kępek
Strona 9
trawy. Kobieta wykrzywiła twarz w grymasie, gdy musiała podeprzeć
się na obu ramionach, by wydostać się na ścieżkę.
Koń pochylił nad nią swój ogromny łeb. Dyszle sterczały
ukośnie. Bezużyteczny ornament.
Wreszcie kobieta chwyciła się końskiej grzywy. Mocno, niemal
brutalnie podniosła się do stawiającego opór końskiego łba.
Ta kobieta miała osiemnaście lat. I oczy stare jak kamienie.
Zgrzytanie dyszli o skały dochodziło jakby spoza obrazu.
Koń na nowo wdeptywał w ziemię przemarznięte źdźbła.
Zdjęła kurtkę, podwinęła wełniany rozpinany sweter i rękawy
bluzki. Rana wyglądała na zadaną nożem. Czyżby doznała jej w
walce z mężczyzną na saniach?
Pochyliła się gwałtownie i zaczęła kopać gołymi dłońmi w
przemarzniętej, kamienistej powierzchni drogi. Wygrzebała piasek i
lód, źdźbła i odłamki skał. Wtarła to wszystko w ranę z wielką siłą.
Twarz kobiety wykrzywiła się w grymasie bólu. Z otwartych ust
dobyły się gardłowe jęki.
Powtórzyła te ruchy. Regularnie powtarzała też jęki. Niczym
jakiś rytuał. Dłoń kopała. Znajdowała gruz i piasek. Wygrzebywała
pełną garść. Wcierała w ranę. Raz za razem. Potem kobieta zrzuciła
wełniany sweter i bluzkę i wdeptała je w ziemię. Szarpała rękawy.
Wdeptywała i wdeptywała.
Ręce pokryły się krwią. Nie ocierała jej. Stała w cieniutkiej
koronkowej koszuli na tle jesiennego nieba. Chyba jednak nie czuła
zimna. Spokojnie ubrała się na nowo. Obejrzała ranę przez dziurę w
ubraniu. Podwinęła postrzępiony rękaw. Wykrzywiła twarz z bólu,
gdy poruszała ramieniem, sprawdzając, czy może go używać.
Strona 10
Jej kapelusz leżał z tylu w rowie koło drogi. Brązowy, z wąskim
rondem i zielonymi piórami. Rzuciła nań szybkie spojrzenie, po czym
ruszyła na północ kiepską drogą dla sań. W niskim, srebrzystym
świetle.
Koń kłusem ruszył za nią, wlokąc za sobą dyszle. Szybko ją
dogonił. Przełożył pysk przez jej ramię i skubnąl kobietę we włosy.
Wtedy się zatrzymała. Chwytem ręki zmusiła konia, by
przyklęknął na przednich nogach, jakby był wielbłądem. I usiadła
okrakiem na szerokim czarnym grzbiecie.
Tętent końskich kopyt. Dyszle płaczące na żwirze. Spokojny
oddech konia. Wiatr. Który nie wie. Który nie widział.
Był środek dnia. Koń i kobieta zeszli stromą drogą z gór i
dotarli do wielkiego gospodarstwa z szeroką aleją, wytyczoną przez
rozkołysane, wielkie jarzębiny i wiodącą od pobielanego domu do
czerwonych nadbrzeżnych spichrzów. Dwa z każdej strony
kamiennej kei.
Na nagich drzewach zostały krwistoczerwone jagody. Łąki
pożółkły, okryte gdzieniegdzie połaciami lodu i śniegu. Na niebie
rysowało się mnóstwo szczelin między chmurami. Ale wciąż nie
pojawiało się słońce.
Chłopak, którego zwano Tomaszem, wyszedł ze stajni właśnie
w chwili, gdy kobieta dotarła na podwórze. Stanął jak wryty na
widok pustych dyszli i kobiety z potarganymi włosami, w
pokrwawionym ubraniu.
Ześlizgnęła się powoli z konia, nie patrząc na Tomasza. Potem
powlokła się krok za krokiem po szerokich schodach, wiodących do
domu. Otworzyła jedno skrzydło podwójnych drzwi. Gdy tak stała
tyłem, padł na nią snop światła. Wtedy odwróciła się gwałtownie.
Jakby przeraziła się własnego cienia.
Strona 11
Tomasz pobiegł za nią. Stała teraz w blasku ciepłego i żółtego
światła z wnętrza domu. A zimne zewnętrzne światło kładły na nią
niebieskawe cienie gór.
Kobieta nie miała już twarzy.
Powstał wielki rwetes. Nadbiegały kobiety, nadbiegli mężczyźni.
Służba.
Z jednej z izb wyszła kuśtykająca Matka Karen z laseczką.
Monokl dyndał na sznureczku przymocowanym do haftowanej
opaski na szyi. Lśniące szkiełko, które rozpaczliwie próbowało
wprowadzić trochę wesołości.
Kroki starszej pani skrzypiały mozolnie w wystawnej sieni.
Matka Karen rzucała łagodne, wszechwiedzące spojrzenia. Wiedziała
coś?
Wszyscy tłoczyli się wokół kobiety stojącej w drzwiach. Jedna
ze służących dotknęła zranionego ramienia, chciała pomóc zdjąć
poszarpaną kurtkę. Ale została odsunięta na bok.
Wtedy buchnęły wszelkie dźwięki. Wszyscy mówili
jednocześnie. Pytania bombardowały kobietę bez twarzy.
Ale ona nie odpowiadała. Nie widziała nikogo. Nie miała oczu.
Chwyciła tylko chłopca stajennego Tomasza za ramię tak mocno, że
aż jęknął. Potem powlokła się w kierunku mężczyzny zwanego
Andersem. Blondyna z wydatnym podbródkiem. Był jednym z
przybranych synów w tej posiadłości. Jego także chwyciła za ramię i
zmusiła obu mężczyzn, by poszli za nią. Choć nie powiedziała ani
słowa.
Przygotowano dwa konie, które stały w stajni. Trzeci nie miał
siodła. Był spocony i wycieńczony po przeprawie przez góry.
Uwolniony z dyszli i wytarty do sucha, dostał wody.
Strona 12
Wielki łeb zniknął na jakiś czas w wiadrze z wodą. Ludzie
musieli poczekać. Koń pił łapczywymi łykami. Od czasu do czasu
podrzucał w górę grzywiasty łeb i wodził wzrokiem od twarzy do
twarzy.
Kobieta nie chciała się przebrać, nie pozwoliła przewiązać rany.
Rozkołysała się, by wsiąść na konia. Tomasz podał jej samodziałowe
palto. Kobieta naciągnęła je na siebie. Do tej pory nie powiedziała
ani jednego słowa.
Zaprowadziła ich w miejsce, z którego stoczyły się sanie. Ślady
nie pozostawiały żadnych wątpliwości. Staranowane zbocze,
zniszczone brzozowe krzaki, wyrwane z korzeniami wrzosy. Wszyscy
widzieli, co jest pod tym zboczem. Urwisko. Wodospad. Gardziel.
Wir. Sanie.
Wezwali ludzi na pomoc i szukali w spienionych kłębach wody.
Nie znaleźli nic poza resztkami roztrzaskanych sań z przetartymi
rzemykami od dyszli.
Kobieta była niema.
Strona 13
OCZY PANA STRZEGĄ ROZSĄDKU
A NIWECZĄ MOWY WIAROŁOMCY.
(Księga Przysłów, 22, 12)
Dina miała zawieźć swego męża Jakuba, któremu gangrena
zaatakowała jedną nogę, przez góry do doktora. Był listopad. Ona
jedna radziła sobie z młodym koniem, najbardziej rączym. A trzeba
było jechać szybko. Oblodzoną, lichą drogą.
Noga Jakuba zaczęła już cuchnąć. Smród od dawna zalegał w
pokojach. Kucharka czuła go nawet w jadalni. Od każdej ściany
wiało grozą. Przerażeniem.
Nikt na Reinsnes nie wspomniał o smrodzie, rozchodzącym się
od nogi Jakuba przed jego zniknięciem. Nie wspominano też o tym,
gdy Szatan wrócił do domu z pustymi dyszlami.
Ale poza tym ludzie gadali. Z niedowierzaniem i przerażeniem.
We wszystkich posiadłościach. W bawialniach na Strandsted i na
wybrzeżu Sundu. Na plebanii. Szeptem i poufnie.
O Dinie, młodej pani na Reinsnes, jedynej córce referendarza
Holma. Zachowywała się jak chłopak zwariowany na punkcie koni.
Nawet po zamążpójściu. A teraz przypadł jej w udziale taki smutny
los.
Opowiadali o tym ciągle od nowa. Jechała tak, że aż się
iskrzyło i pryskało spod płóz. Jak czarownica. A jednak Jakub
Grønelv nie dotarł do lekarza. Już go nie ma. Tego przyjaznego,
hojnego Jakuba, który nigdy nie odmawiał, gdy ktoś go prosił o
przysługę. Syna Matki Karen, który osiadł na Reinsnes, gdy był
jeszcze dość młody.
Strona 14
Martwy! Nikt nie mógł pojąć, jak mogło się stać coś tak
strasznego. Na to, że łodzie się wywracają na morzu i toną ludzie,
nic się nie da poradzić. Ale w tym sam diabeł maczał palce. Żeby
najpierw dostać gangreny w złamanej nodze. A potem zginąć w
saniach, które wpadły do wodospadu!
Dina straciła mowę, a Matka Karen płakała. Osierocony syn
Jakuba z pierwszego małżeństwa włóczył się po Kopenhadze, a
Szatan nie mógł znieść widoku sań.
Na Reinsnes zawitała władza, by ustalić przebieg tych
wszystkich wydarzeń, łącznie ze śmiercią. Każdy szczegół miał być
nazwany, nic nie powinno pozostać w ukryciu.
Ojciec Diny, referendarz, przywiózł ze sobą dwóch świadków i
protokół. Podkreślił wyraźnie, że przybywa jako przedstawiciel
władzy, nie zaś w charakterze ojca.
Matka Karen jakoś nie potrafiła dostrzec różnicy. Ale nie
napomknęła o tym.
Nikomu nie udało się sprowadzić Diny z poddasza. Jako że
była dość wysoka i silna, nikt nie chciał podjąć ryzyka, bo mogłaby
stawić opór i spowodować kłopotliwe zamieszanie. Nie próbowali
więc zmuszać jej, by zeszła po schodach. Postanowiono, że władza
wybierze się na górę do sypialni.
Ustawiono dodatkowe krzesła. Odkurzono pieczołowicie
baldachim nad łóżkiem. Złotawą, ciężką tkaninę w pnącza
czerwonych kwiatów. Kupioną w Hamburgu. Uszyto z niej
baldachim przed ślubem Jakuba i Diny.
Oline i Matka Karen usiłowały doprowadzić młodą panią do
porządku, żeby nie wyglądała całkiem niechlujnie. Oline zjawiła się
ze swą ziołową herbatą z gęstą śmietanką i cukrem. To był jej zloty
środek na wszystko, począwszy od szkorbutu, skończywszy na
Strona 15
bezpłodności. Matka Karen pospieszyła z dobrym słowem, szczotką
do włosów i troskliwą pomocą.
Służące zrobiły to, o co je poproszono, utkwiwszy przerażone
oczy w przeciwległej ścianie.
Słowa uwięzły gdzieś na dobre. Dina otwierała usta i formowała
je. Ale dźwięk mieszkał w innej rzeczywistości. Władza uciekała się
do wszelkich sposobów.
Referendarz zaczął mówić głębokim, spokojnym głosem,
patrząc przy tym Dinie w jasnoszare oczy. Równie dobrze mógłby
spoglądać przez szklankę z wodą.
Próbowali i świadkowie. Na siedząco i na stojąco. Głosem
pełnym współczucia lub nie znoszącym sprzeciwu.
W końcu Dina skryła w ramionach głowę o czarnych,
niesfornych włosach. Wydobyły się z niej dźwięki przypominające
skomlenie na wpół uduszonego psa.
Władza się zawstydziła i wycofała na dół, do salonu. Żeby dojść
do porozumienia i zgody. Ustalili, co się zdarzyło na miejscu
wypadku. Jak się zachowywała młoda kobieta.
Uznali to wydarzenie za wielką tragedię dla całej okolicy i
powiatu. Stwierdzili, ze Dina Grønelv nie może dojść do siebie z
rozpaczy. Że jest nieobliczalna i straciła mowę w szoku.
Orzekli, że jechała tak szybko, jak pozwalały na to rzemienie i
liny, by zawieźć swego męża do lekarza. Że osiągnęła zbyt wielką
prędkość na zakręcie koło mostu albo że ten dziki koń poniósł
akurat na skraju przepaści i zamocowanie dyszli puściło. W obu
miejscach.
Wszystko wpisano starannie do protokołu.
*
Strona 16
Z początku nie mogli znaleźć ciała. Ludzie gadali, że pewnie
popłynęło do morza. Ale nikt tego nie rozumiał. Musiałoby wszak
pokonać jeszcze prawie milę nierównego, płytkiego rzecznego
łożyska. Każdy kamień mógł zatrzymać martwe ciało, które samo nie
czyniło żadnych wysiłków, by dotrzeć do morza.
Ku rozpaczy Matki Karen z czasem zarzucono poszukiwania.
Miesiąc później w posiadłości pojawił się żebrak, który
twierdził, że widział ciało w Veslekulpen. W martwej wodzie, nieco
poniżej wiru pod wodospadem. Tam leżał Jakub uczepiony
kamienia. Sztywny jak drut. Spuchnięty i sponiewierany, jak
twierdził żebraczyna.
Okazało się, że miał rację.
Wody najprawdopodobniej opadły, gdy ustały jesienne deszcze.
I pewnego jasnego dnia na początku grudnia wypłynęło nieszczęsne
ciało Jakuba. Na oczach starego żebraka, który przemierzał właśnie
góry, by znaleźć przytulisko w innej posiadłości.
Od tego czasu krążyła wieść, że żebrak jest jasnowidzem. Tak,
tak, zawsze nim był. Dzięki temu przeżył spokojną starość. Któż by
chciał wejść w zatarg z jasnowidzem. Choć nikt nie miał takich
oporów wobec żebraka.
Dina siedziała w sypialni, największej izbie na piętrze. Za
zaciągniętymi storami. Na początku nie schodziła nawet do stajni,
do swego konia.
Zostawiono ją w spokoju.
Matka Karen przestała ronić łzy, bo po prostu nie miała już na
to czasu. Musiała wziąć na siebie wszystkie obowiązki, zaniedbane
przez właścicieli. Oboje przecież umarli, każde na swój sposób.
Strona 17
Dina siedziała przy stoliku z orzechowego drewna i gapiła się w
przestrzeń. Nikt nie miał pojęcia, czy się jeszcze czymś zajmuje. Nie
miała żadnych powierników.
Nuty, których całe stosy leżały przedtem wokół łóżka, wcisnęła
do garderoby. Długie suknie szeleściły nimi w przeciągu, gdy Dina
otwierała drzwi.
W sypialni kładły się głębokie cienie. W kącie kurz osiadał na
wiolonczeli. Nikt jej nie dotknął od dnia, w którym Jakuba
wyniesiono z domu i ułożono na saniach.
Masywne łóżko z baldachimem i elegancką zasłoną zajmowało
większą część pokoju. Z tego wysokiego łoża można było,
wyciągnąwszy się na poduszkach, obserwować Sund przez okna.
Albo przejrzeć się w wielkim zwierciadle okolonym polakierowaną na
czarno ramą, które dało się ustawiać pod różnym kątem.
W wielkim okrągłym piecu przez całą dobę trzeszczał ogień. Za
trójdzielnym haftowanym parawanem z motywem pięknej Ledy i
łabędzia w erotycznym uścisku. Skrzydła i ramiona. I długie jasne
włosy Ledy, dyskretnie osłaniające łono.
Służąca Tea cztery razy dziennie wnosiła bierwiona. A mimo to
ledwo ich starczało do rana.
Nikt nie wiedział, kiedy Dina śpi i czy w ogóle sypia. Krążyła po
podłodze w swych podkutych butach podróżnych dniem i nocą. Od
ściany do ściany. Budząc cały dom.
Tea opowiadała, że wielka czarna Biblia, którą Dina
odziedziczyła po matce, zawsze leży otwarta.
Od czasu do czasu młoda pani śmiała się cicho. Ten śmiech nie
brzmiał pięknie. Tea nie była pewna, czy pani śmieje się ze świętego
tekstu czy też do swoich myśli...
Strona 18
Czasami zatrzaskiwała cieniutkie stroniczki w wielkim gniewie i
odrzucała książkę na bok, jakby to były rzeźnicze ochłapy.
Jakub spoczął w ziemi dopiero w siedem dni po odnalezieniu
ciała. W środku grudnia. Trzeba było załatwić tyle spraw. Rozesłać
tyle zawiadomień. Zaprosić na pogrzeb rodzinę, przyjaciół i
wpływowe osoby. A poza tym mróz wciąż trzymał, więc
sponiewierane i nasiąknięte wodą ciało nieźle się trzymało, leżąc na
razie w stodole. Do kopania grobu natomiast trzeba było użyć młota
kowalskiego i motyki.
Księżyc wysyłał swe sygnały przez judasze i śledził Jakubowy
los złotym okiem. Nie czynił różnicy między żywym i umarłym.
Barwił bielą i srebrem stryszek stodoły. Pod którym, po obu
stronach platformy, leżało siano, ciepłe i pożywne, pachnące latem i
rozkoszą.
Pewnego dnia o szarym brzasku wszyscy ubierali się na
pogrzeb. Czekały załadowane łodzie. Nad domem zalegała cisza jak
nie całkiem swojska pobożność. Nikt nie spodziewał się dziennego
światła o tej porze roku. Towarzyszył wszystkim księżyc.
Dina oparła się o framugę okienną, jakby zamierzała stawić
opór, gdy przyszły kobiety, które miały jej pomóc włożyć czarne
odzienie, uszyte na pogrzeb. Dina nie zgadzała się na przymiarki.
Wydawało się, że stojąc w oknie, czuje każdy swój mięsień,
każdą myśl. Smutne kobiety o twarzach wykrzywionych ujrzały
nieporuszone ciało.
Nie poddały się jednak od razu. Powinna się przebrać. Powinna
pójść za trumną. Jakże można pomyśleć coś innego. A jednak
musiały pomyśleć inaczej. Dina za pomocą swych zwierzęcych,
Strona 19
świszczących jęków dała wszystkim do zrozumienia, że nie podoła
obowiązkom wdowy na pogrzebie. W każdym razie nie tego dnia.
Kobiety opuściły pokój w przerażeniu. Jedna za drugą. Starsza
pani na końcu. Właśnie ona tłumaczyła i łagodziła sytuację. Wobec
ciotek, gospodyń, dam i – wreszcie – wobec ojca Diny, referendarza.
Jego było najtrudniej przekonać. Rozwścieczony wpadł do
sypialni Diny bez pukania. Potrząsał nią i rozkazywał, policzkował ją
z ojcowską determinacją i ciskał słowa brzęczące jak rozjuszone
pszczoły.
Starsza pani musiała interweniować. Kilka osób, które ich
otaczały, spuściło wzrok.
Wtedy Dina znów wydała z siebie zwierzęce dźwięki.
Wymachując przy tym rękami i szarpiąc się za włosy. W pokoju
nabrzmiewało coś, czego nikt nie rozumiał. Jakaś aura szaleństwa i
mocy otaczała tę młodą, na poły ubraną kobietę o rozczochranych
włosach i dzikim spojrzeniu.
Jej krzyk przypomniał referendarzowi zdarzenie, od którego nie
mógł się uwolnić. Które go prześladowało dniem i nocą. W snach i
codziennych obowiązkach. Zdarzenie, które jeszcze po trzynastu
latach sprawiało, że niespokojnie krążył po gospodarstwie. Szukając
kogoś lub czegoś, na czym mógłby wyładować wszystkie swe myśli i
uczucia.
Ludzie, którzy mu towarzyszyli, uznali, że Dina Grønelv ma
surowego ojca. A jednak cóż to za nieobyczajność, by taka młoda
kobieta nie czyniła tego, czego się od niej oczekuje.
Dina wymęczyła wszystkich. Uznano, że jest zbyt chora, by
pojechać na pogrzeb własnego męża. Matka Karen tłumaczyła to
głośno i wyraźnie wszystkim napotkanym ludziom. „Dina Grønelv
Strona 20
jest tak chora i pogrążona w żalu, że nie może ustać na nogach.
Ciągle płacze. Stała się rzecz straszna: Dina straciła mowę”.
Najpierw rozległy się stłumione okrzyki ludzi wsiadających do
łodzi. Potem zgrzytnięcie żelaza o drewno, gdy trumnę umieszczano
w barkasie między gałązkami jałowca i szlochającymi kobietami.
Wreszcie dźwięki i głosy zesztywniały nad wodą niby cienka kra tuż
przy brzegu. I zamierały gdzieś między morzem i górami. Potem cisza
wkradła się do domu, jakby właśnie on żegnał zmarłego. Dom
wstrzymał oddech. Wymykało mu się tylko od czasu do czasu
cichutkie westchnienie gdzieś spomiędzy belek. Smutny, żałosny
pomruk, ostatni hołd dla Jakuba.
Różowe goździki z woskowanego papieru szeleściły między
gałązkami świerku i jałowca na wodach Sundu muskanych lekką
bryzą. Nie należy płynąć zbyt szybko z takim ładunkiem. Śmierć i jej
odległe od życia atrybuty nie lubią pośpiechu. Dziś na przedzie nie
galopował Szatan. I nie Dina decydowała o szybkości. Trumna była
ciężka. Ci, którzy ją nieśli, poczuli ten ciężar. Tylko taką drogą
można się było dostać do kościoła z tego rodzaju ładunkiem.
W dulkach skrzypiało sześć par wioseł. Żagiel trzepotał
bezczynnie wokół masztu i nie chciał się wypełnić. Nie świeciło
słońce. W górze po niebie przesuwały się szaro-białe chmury. Słotne
powietrze trwało w bezruchu.
Łodzie płynęły jedna za drugą. Triumfalny orszak dla Jakuba
Grønelva. Maszt i wiosła wskazywały niebo i morze. Wstęgi na
wieńcach trzepotały niespokojnie. Niewiele czasu im pozostało, by
się zaprezentować.
Matka Karen wyglądała jak pożółkłe prześcieradło. Choć
obramowane koronkami.
Służące przypominały mokre kłębki wełny na wietrze.