1.Herbjorg Wassmo - Księga Diny

Szczegóły
Tytuł 1.Herbjorg Wassmo - Księga Diny
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

1.Herbjorg Wassmo - Księga Diny PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 1.Herbjorg Wassmo - Księga Diny PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

1.Herbjorg Wassmo - Księga Diny - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Herbjørg Wassmo Księga Diny (Przełożyła Ewa Partyga) Strona 3 Til Bjørn Strona 4 PROLOG Strona 5 DOBROCIĄ SWĄ CHEŁPI SIĘ WIELU, LECZ MĘŻA PEWNEGO KTÓŻ ZNAJDZIE? SPRAWIEDLIWY W PRAWOŚCI SWEJ ŻYJE, SZCZĘŚLIWE PO NIM SĄ DZIECI. KTO POWIE: „USTRZEGŁEM CZYSTOŚCI SERCA, WOLNY JESTEM OD GRZECHU”? (Księga Przysłów, 20, 6-7, 9) Jam jest Dina, która widzi, jak sanie unoszące człowieka toczą się w dół po stromym zboczu. Na początku zdaje mi się, że to ja jestem do nich przywiązana. Bo czuję ból przewyższający wszystko, co kiedykolwiek czułam. Poprzez przejrzystą jak szkło rzeczywistość, ale poza czasem i przestrzenią, utrzymuję kontakt z twarzą osoby na saniach. Za parę sekund ta twarz roztrzaska się o oblodzony głaz. Zwierzę zdołało wydostać się z dyszli i uniknęło runięcia w przepaść! Że też to poszło tak łatwo! Chyba jest już późna jesień. Późna na co? Nie mam konia. Kobieta stała na skraju zbocza w zimnym porannym świetle. Nie było słońca. Otaczały ją czujne, mroczne szczyty. Zbocze było tak strome, że krajobraz tam, w dole, skrył się przed jej wzrokiem. Po drugiej stronie szerokiej zatoki wznosiły się jeszcze bardziej urwiste góry, niemi świadkowie. Strona 6 Kobieta śledziła każdy ruch sań. Aż do chwili, gdy zatrzymały się na skraju oparte o wielki pień brzozy. Głęboko w dole huczał wodospad. Kobieta spojrzała w dół, śladem spustoszeń, które poczyniły staczające się sanie. Kamyki, płaty śniegu, kępki wrzosu, połamane zarośla. Jakby olbrzymi hebel sunął tędy w dół, porywając wszystko, co wystawało ponad ziemię. Kobieta miała na sobie skórzane spodnie i długą, podwiniętą kurtkę. Gdyby nie włosy, można by z daleka wziąć ją za mężczyznę. Była bardzo wysoka jak na niewiastę. Prawe ramię kurtki zwisało w strzępach. Naznaczonych krwią. Z rany. W lewej ręce wciąż kurczowo trzymała nóż o krótkim ostrzu, podobny do tych, które Laponki noszą u pasa. Kobieta odwróciła twarz w stronę, z której dochodził dźwięk. Końskie rżenie. Jakby właśnie to ją obudziło. Schowała nóż do kieszeni kurtki. Po chwili wahania przeszła, świadoma celu, przez obmurowaną szarymi kamieniami krawędź drogi. W kierunku sań. Sanie kołysały się już słabiej. Jakby postanowiły ocalić osobę ze strzaskaną twarzą. Schodziła szybko po stromym zboczu. Zrzucając w pędzie pojedyncze kamienie. Kamienie utworzyły małą lawinę i potoczyły się w dół, obok sań, w przepaść. Kobieta patrzyła w przestrzeń. Jakby utrzymywała kontakt z kamieniami, jakby nadal śledziła ich ruch, choć ich obraz już się skrył. Jakby widziała je aż do chwili, gdy pochłonął je rzeczny wir pod huczącym wodospadem. Zatrzymała się na moment, gdy nowe kamienie przetaczały się koło sań z nieżywym ciałem. Ale tylko na moment. Potem szła dalej, aż wreszcie mogła sięgnąć dłonią, by odchylić owcze futro, pod którym leżał mężczyzna. Strona 7 Odsłoniła coś, co musiało być kiedyś piękną męską twarzą. Jedno oko wciśnięte w głąb czaszki. Świeża krew spływająca obficie i równomiernie z ran na całej głowie. W ciągu kilku sekund głowa mężczyzny stała się czerwona. Białe owcze futro nasiąkało krwią. Kobieta uniosła smukłą, długą dłoń o różowych, kształtnych paznokciach. Odchyliła powieki mężczyzny. Najpierw jedną, potem drugą. Dotknęła dłonią jego piersi. Czy to serce jeszcze bije? Dłoń nie znalazła odpowiedzi. Jej twarz przypominała ziemię zasłaną śniegiem. Żadnego poruszenia. Tylko oczy wędrowały nerwowo pod spuszczonymi na poły powiekami. Krew, którą miała na rękach, wytarła o pierś mężczyzny. Potem przykryła mu twarz rąbkiem futra. Przeczołgała się na drugą stronę sań, aż dotarła do miejsca zamocowania dyszli. Pospiesznie wyszarpnęła z otworów resztki liny. Zebrała je starannie i wcisnęła do kieszeni kurtki razem z nożem. Wyciągnęła dwa przetarte rzemyki i przytwierdziła je na miejsce linek. W pewnej chwili się wyprostowała. Nasłuchiwała. Na drodze zarżał koń. Zawahała się, jakby się zastanawiała, czy już wszystko gotowe. Potem przeczołgała się własnym śladem wokół sań. Roztrzaskane człowiecze ciało wciąż oddzielało ją od dna przepaści. Solidna brzoza złamała się od mrozu i ciężaru, gdy doszło do tego jeszcze ciało kobiety. Kobieta znalazła oparcie dla stopy pomiędzy oblodzonymi kamieniami i pchnęła sanie z całej siły. Obliczyła nacisk tak, jakby robiła to już wiele razy. Gdy sanie oderwały się od podłoża, futro zsunęło się z twarzy mężczyzny. Wtedy otworzył oko, które nie było zapadnięte, i spojrzał prosto na kobietę. Niemo. Bezradnym, pełnym niedowierzania spojrzeniem. Kobietę przeszył dreszcz. Przez jej twarz przemknął wyraz jakiejś niezdarnej czułości. Strona 8 Potem wszystko zamieniło się w ruch i powietrze. Poszło szybko. Echo niosło się po górach jeszcze wiele później. Twarz kobiety całkiem opustoszała. Krajobraz znów wrócił do dawnego trwania. Wszystko było w porządku. Jam jest Dina, która czuje w sobie ssanie, gdy mężczyznę pochłania spieniony wir. Wtedy on przekracza granicę. Umyka mi ta ostatnia chwila, która mogłaby odsłonić przede mną skrawek tego, czego wszyscy się lękają. Końca czasu. Kim jestem? Jaki to czas, jakie miejsce, jaka przestrzeń? Czy na zawsze jestem na to skazana? Kobieta wyprostowała się i zaczęła się wspinać po zboczu. Wyglądało na to, że trudniej wejść niż zejść. Dwieście metrów zmrożonego gruntu. W miejscu, z którego widać było porywistą jesienną rzekę, kobieta się odwróciła, by popatrzeć. Rzeka zakręcała tuż przed wodospadem. Spienione masy wody. Nic więcej. Pięła się dalej. Szybko. Do utraty tchu. Najwyraźniej czuła ból w zranionym ramieniu. Kilka razy traciła równowagę i omal nie spadła śladem sań. Dłonie czepiały się wrzosów, gałązek kamieni. Starała się zawsze znaleźć jakieś oparcie dla jednej ręki, zanim przesuwała drugą gdzieś wyżej. Pewnymi, szybkimi ruchami. Podniosła wzrok w chwili, gdy przylgnęła do granicznego kamienia na skraju drogi. Napotkała wielkie, błyszczące spojrzenie konia. Zwierzę juz nie rżało. Stało tylko i patrzyło na nią. Stali tak naprzeciwko siebie na odległość oddechu. Koń wyszczerzył nagle zęby i nerwowo skubnął kilka przydrożnych kępek Strona 9 trawy. Kobieta wykrzywiła twarz w grymasie, gdy musiała podeprzeć się na obu ramionach, by wydostać się na ścieżkę. Koń pochylił nad nią swój ogromny łeb. Dyszle sterczały ukośnie. Bezużyteczny ornament. Wreszcie kobieta chwyciła się końskiej grzywy. Mocno, niemal brutalnie podniosła się do stawiającego opór końskiego łba. Ta kobieta miała osiemnaście lat. I oczy stare jak kamienie. Zgrzytanie dyszli o skały dochodziło jakby spoza obrazu. Koń na nowo wdeptywał w ziemię przemarznięte źdźbła. Zdjęła kurtkę, podwinęła wełniany rozpinany sweter i rękawy bluzki. Rana wyglądała na zadaną nożem. Czyżby doznała jej w walce z mężczyzną na saniach? Pochyliła się gwałtownie i zaczęła kopać gołymi dłońmi w przemarzniętej, kamienistej powierzchni drogi. Wygrzebała piasek i lód, źdźbła i odłamki skał. Wtarła to wszystko w ranę z wielką siłą. Twarz kobiety wykrzywiła się w grymasie bólu. Z otwartych ust dobyły się gardłowe jęki. Powtórzyła te ruchy. Regularnie powtarzała też jęki. Niczym jakiś rytuał. Dłoń kopała. Znajdowała gruz i piasek. Wygrzebywała pełną garść. Wcierała w ranę. Raz za razem. Potem kobieta zrzuciła wełniany sweter i bluzkę i wdeptała je w ziemię. Szarpała rękawy. Wdeptywała i wdeptywała. Ręce pokryły się krwią. Nie ocierała jej. Stała w cieniutkiej koronkowej koszuli na tle jesiennego nieba. Chyba jednak nie czuła zimna. Spokojnie ubrała się na nowo. Obejrzała ranę przez dziurę w ubraniu. Podwinęła postrzępiony rękaw. Wykrzywiła twarz z bólu, gdy poruszała ramieniem, sprawdzając, czy może go używać. Strona 10 Jej kapelusz leżał z tylu w rowie koło drogi. Brązowy, z wąskim rondem i zielonymi piórami. Rzuciła nań szybkie spojrzenie, po czym ruszyła na północ kiepską drogą dla sań. W niskim, srebrzystym świetle. Koń kłusem ruszył za nią, wlokąc za sobą dyszle. Szybko ją dogonił. Przełożył pysk przez jej ramię i skubnąl kobietę we włosy. Wtedy się zatrzymała. Chwytem ręki zmusiła konia, by przyklęknął na przednich nogach, jakby był wielbłądem. I usiadła okrakiem na szerokim czarnym grzbiecie. Tętent końskich kopyt. Dyszle płaczące na żwirze. Spokojny oddech konia. Wiatr. Który nie wie. Który nie widział. Był środek dnia. Koń i kobieta zeszli stromą drogą z gór i dotarli do wielkiego gospodarstwa z szeroką aleją, wytyczoną przez rozkołysane, wielkie jarzębiny i wiodącą od pobielanego domu do czerwonych nadbrzeżnych spichrzów. Dwa z każdej strony kamiennej kei. Na nagich drzewach zostały krwistoczerwone jagody. Łąki pożółkły, okryte gdzieniegdzie połaciami lodu i śniegu. Na niebie rysowało się mnóstwo szczelin między chmurami. Ale wciąż nie pojawiało się słońce. Chłopak, którego zwano Tomaszem, wyszedł ze stajni właśnie w chwili, gdy kobieta dotarła na podwórze. Stanął jak wryty na widok pustych dyszli i kobiety z potarganymi włosami, w pokrwawionym ubraniu. Ześlizgnęła się powoli z konia, nie patrząc na Tomasza. Potem powlokła się krok za krokiem po szerokich schodach, wiodących do domu. Otworzyła jedno skrzydło podwójnych drzwi. Gdy tak stała tyłem, padł na nią snop światła. Wtedy odwróciła się gwałtownie. Jakby przeraziła się własnego cienia. Strona 11 Tomasz pobiegł za nią. Stała teraz w blasku ciepłego i żółtego światła z wnętrza domu. A zimne zewnętrzne światło kładły na nią niebieskawe cienie gór. Kobieta nie miała już twarzy. Powstał wielki rwetes. Nadbiegały kobiety, nadbiegli mężczyźni. Służba. Z jednej z izb wyszła kuśtykająca Matka Karen z laseczką. Monokl dyndał na sznureczku przymocowanym do haftowanej opaski na szyi. Lśniące szkiełko, które rozpaczliwie próbowało wprowadzić trochę wesołości. Kroki starszej pani skrzypiały mozolnie w wystawnej sieni. Matka Karen rzucała łagodne, wszechwiedzące spojrzenia. Wiedziała coś? Wszyscy tłoczyli się wokół kobiety stojącej w drzwiach. Jedna ze służących dotknęła zranionego ramienia, chciała pomóc zdjąć poszarpaną kurtkę. Ale została odsunięta na bok. Wtedy buchnęły wszelkie dźwięki. Wszyscy mówili jednocześnie. Pytania bombardowały kobietę bez twarzy. Ale ona nie odpowiadała. Nie widziała nikogo. Nie miała oczu. Chwyciła tylko chłopca stajennego Tomasza za ramię tak mocno, że aż jęknął. Potem powlokła się w kierunku mężczyzny zwanego Andersem. Blondyna z wydatnym podbródkiem. Był jednym z przybranych synów w tej posiadłości. Jego także chwyciła za ramię i zmusiła obu mężczyzn, by poszli za nią. Choć nie powiedziała ani słowa. Przygotowano dwa konie, które stały w stajni. Trzeci nie miał siodła. Był spocony i wycieńczony po przeprawie przez góry. Uwolniony z dyszli i wytarty do sucha, dostał wody. Strona 12 Wielki łeb zniknął na jakiś czas w wiadrze z wodą. Ludzie musieli poczekać. Koń pił łapczywymi łykami. Od czasu do czasu podrzucał w górę grzywiasty łeb i wodził wzrokiem od twarzy do twarzy. Kobieta nie chciała się przebrać, nie pozwoliła przewiązać rany. Rozkołysała się, by wsiąść na konia. Tomasz podał jej samodziałowe palto. Kobieta naciągnęła je na siebie. Do tej pory nie powiedziała ani jednego słowa. Zaprowadziła ich w miejsce, z którego stoczyły się sanie. Ślady nie pozostawiały żadnych wątpliwości. Staranowane zbocze, zniszczone brzozowe krzaki, wyrwane z korzeniami wrzosy. Wszyscy widzieli, co jest pod tym zboczem. Urwisko. Wodospad. Gardziel. Wir. Sanie. Wezwali ludzi na pomoc i szukali w spienionych kłębach wody. Nie znaleźli nic poza resztkami roztrzaskanych sań z przetartymi rzemykami od dyszli. Kobieta była niema. Strona 13 OCZY PANA STRZEGĄ ROZSĄDKU A NIWECZĄ MOWY WIAROŁOMCY. (Księga Przysłów, 22, 12) Dina miała zawieźć swego męża Jakuba, któremu gangrena zaatakowała jedną nogę, przez góry do doktora. Był listopad. Ona jedna radziła sobie z młodym koniem, najbardziej rączym. A trzeba było jechać szybko. Oblodzoną, lichą drogą. Noga Jakuba zaczęła już cuchnąć. Smród od dawna zalegał w pokojach. Kucharka czuła go nawet w jadalni. Od każdej ściany wiało grozą. Przerażeniem. Nikt na Reinsnes nie wspomniał o smrodzie, rozchodzącym się od nogi Jakuba przed jego zniknięciem. Nie wspominano też o tym, gdy Szatan wrócił do domu z pustymi dyszlami. Ale poza tym ludzie gadali. Z niedowierzaniem i przerażeniem. We wszystkich posiadłościach. W bawialniach na Strandsted i na wybrzeżu Sundu. Na plebanii. Szeptem i poufnie. O Dinie, młodej pani na Reinsnes, jedynej córce referendarza Holma. Zachowywała się jak chłopak zwariowany na punkcie koni. Nawet po zamążpójściu. A teraz przypadł jej w udziale taki smutny los. Opowiadali o tym ciągle od nowa. Jechała tak, że aż się iskrzyło i pryskało spod płóz. Jak czarownica. A jednak Jakub Grønelv nie dotarł do lekarza. Już go nie ma. Tego przyjaznego, hojnego Jakuba, który nigdy nie odmawiał, gdy ktoś go prosił o przysługę. Syna Matki Karen, który osiadł na Reinsnes, gdy był jeszcze dość młody. Strona 14 Martwy! Nikt nie mógł pojąć, jak mogło się stać coś tak strasznego. Na to, że łodzie się wywracają na morzu i toną ludzie, nic się nie da poradzić. Ale w tym sam diabeł maczał palce. Żeby najpierw dostać gangreny w złamanej nodze. A potem zginąć w saniach, które wpadły do wodospadu! Dina straciła mowę, a Matka Karen płakała. Osierocony syn Jakuba z pierwszego małżeństwa włóczył się po Kopenhadze, a Szatan nie mógł znieść widoku sań. Na Reinsnes zawitała władza, by ustalić przebieg tych wszystkich wydarzeń, łącznie ze śmiercią. Każdy szczegół miał być nazwany, nic nie powinno pozostać w ukryciu. Ojciec Diny, referendarz, przywiózł ze sobą dwóch świadków i protokół. Podkreślił wyraźnie, że przybywa jako przedstawiciel władzy, nie zaś w charakterze ojca. Matka Karen jakoś nie potrafiła dostrzec różnicy. Ale nie napomknęła o tym. Nikomu nie udało się sprowadzić Diny z poddasza. Jako że była dość wysoka i silna, nikt nie chciał podjąć ryzyka, bo mogłaby stawić opór i spowodować kłopotliwe zamieszanie. Nie próbowali więc zmuszać jej, by zeszła po schodach. Postanowiono, że władza wybierze się na górę do sypialni. Ustawiono dodatkowe krzesła. Odkurzono pieczołowicie baldachim nad łóżkiem. Złotawą, ciężką tkaninę w pnącza czerwonych kwiatów. Kupioną w Hamburgu. Uszyto z niej baldachim przed ślubem Jakuba i Diny. Oline i Matka Karen usiłowały doprowadzić młodą panią do porządku, żeby nie wyglądała całkiem niechlujnie. Oline zjawiła się ze swą ziołową herbatą z gęstą śmietanką i cukrem. To był jej zloty środek na wszystko, począwszy od szkorbutu, skończywszy na Strona 15 bezpłodności. Matka Karen pospieszyła z dobrym słowem, szczotką do włosów i troskliwą pomocą. Służące zrobiły to, o co je poproszono, utkwiwszy przerażone oczy w przeciwległej ścianie. Słowa uwięzły gdzieś na dobre. Dina otwierała usta i formowała je. Ale dźwięk mieszkał w innej rzeczywistości. Władza uciekała się do wszelkich sposobów. Referendarz zaczął mówić głębokim, spokojnym głosem, patrząc przy tym Dinie w jasnoszare oczy. Równie dobrze mógłby spoglądać przez szklankę z wodą. Próbowali i świadkowie. Na siedząco i na stojąco. Głosem pełnym współczucia lub nie znoszącym sprzeciwu. W końcu Dina skryła w ramionach głowę o czarnych, niesfornych włosach. Wydobyły się z niej dźwięki przypominające skomlenie na wpół uduszonego psa. Władza się zawstydziła i wycofała na dół, do salonu. Żeby dojść do porozumienia i zgody. Ustalili, co się zdarzyło na miejscu wypadku. Jak się zachowywała młoda kobieta. Uznali to wydarzenie za wielką tragedię dla całej okolicy i powiatu. Stwierdzili, ze Dina Grønelv nie może dojść do siebie z rozpaczy. Że jest nieobliczalna i straciła mowę w szoku. Orzekli, że jechała tak szybko, jak pozwalały na to rzemienie i liny, by zawieźć swego męża do lekarza. Że osiągnęła zbyt wielką prędkość na zakręcie koło mostu albo że ten dziki koń poniósł akurat na skraju przepaści i zamocowanie dyszli puściło. W obu miejscach. Wszystko wpisano starannie do protokołu. * Strona 16 Z początku nie mogli znaleźć ciała. Ludzie gadali, że pewnie popłynęło do morza. Ale nikt tego nie rozumiał. Musiałoby wszak pokonać jeszcze prawie milę nierównego, płytkiego rzecznego łożyska. Każdy kamień mógł zatrzymać martwe ciało, które samo nie czyniło żadnych wysiłków, by dotrzeć do morza. Ku rozpaczy Matki Karen z czasem zarzucono poszukiwania. Miesiąc później w posiadłości pojawił się żebrak, który twierdził, że widział ciało w Veslekulpen. W martwej wodzie, nieco poniżej wiru pod wodospadem. Tam leżał Jakub uczepiony kamienia. Sztywny jak drut. Spuchnięty i sponiewierany, jak twierdził żebraczyna. Okazało się, że miał rację. Wody najprawdopodobniej opadły, gdy ustały jesienne deszcze. I pewnego jasnego dnia na początku grudnia wypłynęło nieszczęsne ciało Jakuba. Na oczach starego żebraka, który przemierzał właśnie góry, by znaleźć przytulisko w innej posiadłości. Od tego czasu krążyła wieść, że żebrak jest jasnowidzem. Tak, tak, zawsze nim był. Dzięki temu przeżył spokojną starość. Któż by chciał wejść w zatarg z jasnowidzem. Choć nikt nie miał takich oporów wobec żebraka. Dina siedziała w sypialni, największej izbie na piętrze. Za zaciągniętymi storami. Na początku nie schodziła nawet do stajni, do swego konia. Zostawiono ją w spokoju. Matka Karen przestała ronić łzy, bo po prostu nie miała już na to czasu. Musiała wziąć na siebie wszystkie obowiązki, zaniedbane przez właścicieli. Oboje przecież umarli, każde na swój sposób. Strona 17 Dina siedziała przy stoliku z orzechowego drewna i gapiła się w przestrzeń. Nikt nie miał pojęcia, czy się jeszcze czymś zajmuje. Nie miała żadnych powierników. Nuty, których całe stosy leżały przedtem wokół łóżka, wcisnęła do garderoby. Długie suknie szeleściły nimi w przeciągu, gdy Dina otwierała drzwi. W sypialni kładły się głębokie cienie. W kącie kurz osiadał na wiolonczeli. Nikt jej nie dotknął od dnia, w którym Jakuba wyniesiono z domu i ułożono na saniach. Masywne łóżko z baldachimem i elegancką zasłoną zajmowało większą część pokoju. Z tego wysokiego łoża można było, wyciągnąwszy się na poduszkach, obserwować Sund przez okna. Albo przejrzeć się w wielkim zwierciadle okolonym polakierowaną na czarno ramą, które dało się ustawiać pod różnym kątem. W wielkim okrągłym piecu przez całą dobę trzeszczał ogień. Za trójdzielnym haftowanym parawanem z motywem pięknej Ledy i łabędzia w erotycznym uścisku. Skrzydła i ramiona. I długie jasne włosy Ledy, dyskretnie osłaniające łono. Służąca Tea cztery razy dziennie wnosiła bierwiona. A mimo to ledwo ich starczało do rana. Nikt nie wiedział, kiedy Dina śpi i czy w ogóle sypia. Krążyła po podłodze w swych podkutych butach podróżnych dniem i nocą. Od ściany do ściany. Budząc cały dom. Tea opowiadała, że wielka czarna Biblia, którą Dina odziedziczyła po matce, zawsze leży otwarta. Od czasu do czasu młoda pani śmiała się cicho. Ten śmiech nie brzmiał pięknie. Tea nie była pewna, czy pani śmieje się ze świętego tekstu czy też do swoich myśli... Strona 18 Czasami zatrzaskiwała cieniutkie stroniczki w wielkim gniewie i odrzucała książkę na bok, jakby to były rzeźnicze ochłapy. Jakub spoczął w ziemi dopiero w siedem dni po odnalezieniu ciała. W środku grudnia. Trzeba było załatwić tyle spraw. Rozesłać tyle zawiadomień. Zaprosić na pogrzeb rodzinę, przyjaciół i wpływowe osoby. A poza tym mróz wciąż trzymał, więc sponiewierane i nasiąknięte wodą ciało nieźle się trzymało, leżąc na razie w stodole. Do kopania grobu natomiast trzeba było użyć młota kowalskiego i motyki. Księżyc wysyłał swe sygnały przez judasze i śledził Jakubowy los złotym okiem. Nie czynił różnicy między żywym i umarłym. Barwił bielą i srebrem stryszek stodoły. Pod którym, po obu stronach platformy, leżało siano, ciepłe i pożywne, pachnące latem i rozkoszą. Pewnego dnia o szarym brzasku wszyscy ubierali się na pogrzeb. Czekały załadowane łodzie. Nad domem zalegała cisza jak nie całkiem swojska pobożność. Nikt nie spodziewał się dziennego światła o tej porze roku. Towarzyszył wszystkim księżyc. Dina oparła się o framugę okienną, jakby zamierzała stawić opór, gdy przyszły kobiety, które miały jej pomóc włożyć czarne odzienie, uszyte na pogrzeb. Dina nie zgadzała się na przymiarki. Wydawało się, że stojąc w oknie, czuje każdy swój mięsień, każdą myśl. Smutne kobiety o twarzach wykrzywionych ujrzały nieporuszone ciało. Nie poddały się jednak od razu. Powinna się przebrać. Powinna pójść za trumną. Jakże można pomyśleć coś innego. A jednak musiały pomyśleć inaczej. Dina za pomocą swych zwierzęcych, Strona 19 świszczących jęków dała wszystkim do zrozumienia, że nie podoła obowiązkom wdowy na pogrzebie. W każdym razie nie tego dnia. Kobiety opuściły pokój w przerażeniu. Jedna za drugą. Starsza pani na końcu. Właśnie ona tłumaczyła i łagodziła sytuację. Wobec ciotek, gospodyń, dam i – wreszcie – wobec ojca Diny, referendarza. Jego było najtrudniej przekonać. Rozwścieczony wpadł do sypialni Diny bez pukania. Potrząsał nią i rozkazywał, policzkował ją z ojcowską determinacją i ciskał słowa brzęczące jak rozjuszone pszczoły. Starsza pani musiała interweniować. Kilka osób, które ich otaczały, spuściło wzrok. Wtedy Dina znów wydała z siebie zwierzęce dźwięki. Wymachując przy tym rękami i szarpiąc się za włosy. W pokoju nabrzmiewało coś, czego nikt nie rozumiał. Jakaś aura szaleństwa i mocy otaczała tę młodą, na poły ubraną kobietę o rozczochranych włosach i dzikim spojrzeniu. Jej krzyk przypomniał referendarzowi zdarzenie, od którego nie mógł się uwolnić. Które go prześladowało dniem i nocą. W snach i codziennych obowiązkach. Zdarzenie, które jeszcze po trzynastu latach sprawiało, że niespokojnie krążył po gospodarstwie. Szukając kogoś lub czegoś, na czym mógłby wyładować wszystkie swe myśli i uczucia. Ludzie, którzy mu towarzyszyli, uznali, że Dina Grønelv ma surowego ojca. A jednak cóż to za nieobyczajność, by taka młoda kobieta nie czyniła tego, czego się od niej oczekuje. Dina wymęczyła wszystkich. Uznano, że jest zbyt chora, by pojechać na pogrzeb własnego męża. Matka Karen tłumaczyła to głośno i wyraźnie wszystkim napotkanym ludziom. „Dina Grønelv Strona 20 jest tak chora i pogrążona w żalu, że nie może ustać na nogach. Ciągle płacze. Stała się rzecz straszna: Dina straciła mowę”. Najpierw rozległy się stłumione okrzyki ludzi wsiadających do łodzi. Potem zgrzytnięcie żelaza o drewno, gdy trumnę umieszczano w barkasie między gałązkami jałowca i szlochającymi kobietami. Wreszcie dźwięki i głosy zesztywniały nad wodą niby cienka kra tuż przy brzegu. I zamierały gdzieś między morzem i górami. Potem cisza wkradła się do domu, jakby właśnie on żegnał zmarłego. Dom wstrzymał oddech. Wymykało mu się tylko od czasu do czasu cichutkie westchnienie gdzieś spomiędzy belek. Smutny, żałosny pomruk, ostatni hołd dla Jakuba. Różowe goździki z woskowanego papieru szeleściły między gałązkami świerku i jałowca na wodach Sundu muskanych lekką bryzą. Nie należy płynąć zbyt szybko z takim ładunkiem. Śmierć i jej odległe od życia atrybuty nie lubią pośpiechu. Dziś na przedzie nie galopował Szatan. I nie Dina decydowała o szybkości. Trumna była ciężka. Ci, którzy ją nieśli, poczuli ten ciężar. Tylko taką drogą można się było dostać do kościoła z tego rodzaju ładunkiem. W dulkach skrzypiało sześć par wioseł. Żagiel trzepotał bezczynnie wokół masztu i nie chciał się wypełnić. Nie świeciło słońce. W górze po niebie przesuwały się szaro-białe chmury. Słotne powietrze trwało w bezruchu. Łodzie płynęły jedna za drugą. Triumfalny orszak dla Jakuba Grønelva. Maszt i wiosła wskazywały niebo i morze. Wstęgi na wieńcach trzepotały niespokojnie. Niewiele czasu im pozostało, by się zaprezentować. Matka Karen wyglądała jak pożółkłe prześcieradło. Choć obramowane koronkami. Służące przypominały mokre kłębki wełny na wietrze.