1955
Szczegóły |
Tytuł |
1955 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
1955 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 1955 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
1955 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
tytu�: "Na po��dnie od Jawy"
autor: Alistair Maclean
Zak�ad Nagra� i Wydawnictw
Zwi�zku Niewidomych
Warszawa 1995
Z angielskiego prze�o�y�a: Halina Ciepli�ska
T�oczono pismem punktowym dla
niewidomych w Drukarni PZN,
Warszawa, ul. Konwiktorska 9
Pap. kart. 1407g kl. III-B�1
Przedruk z wydawnictwa
"Ksi��ka i Wiedza",
Warszawa 1990
A. Galbarski
Korekty dokona�y
D. Jagie��o
i K. Markiewicz
Powie�� brytyjskiego tw�rcy
licznych bestseller�w opowiada o
ucieczce grupy Anglik�w z
obl�onego Singapuru podczas II
wojny �wiatowej. Nie wszyscy
jednak uciekinierzy my�l�
wy��cznie o ratowaniu �ycia.
Niekt�rzy z nich maj� za zadanie
przewiezienie tajnych plan�w
japo�skiej inwazji na Australi�.
Sensacyjna akcja o znakomicie
stopniowanym napi�ciu rozgrywa
si� w scenerii Azji
Po�udniowo_Wschodniej. Maclean
jeszcze raz udowadnia, �e jest
pisarzem, kt�rego si� czyta.
Rozdzia� pierwszy
Umieraj�ce miasto spowi� ca�un
nieprzeniknionego, g�stego,
d�awi�cego dymu. Oblek�
wszystkie budynki, wszystkie
biurowce i domy, zar�wno te
nietkni�te, jak i zburzone przez
bomby, otuli� je ciemnym, lekko
wiruj�cym kokonem anonimowo�ci.
Wype�nia�, zatapia� wszystkie
ulice, zau�ki i baseny portowe.
K��bi� si� jak w piekielnej
otch�ani w �agodnym powietrzu
tropikalnej nocy.
Wcze�niej wieczorem, kiedy dym
bucha� w mie�cie tylko z
p�on�cych budynk�w, w g�rze
tworzy�y si� szerokie,
nieregularne prze�wity, przez
kt�re wida� by�o gwiazdy
�wiec�ce na pustym niebie. Lecz
wiatr si� nieco zmieni� i
prze�wity znik�y, a poza tym zza
miasta nadci�gn�y k��by dymu z
uszkodzonych zbiornik�w, w
kt�rych p�on�a ropa. Nie
wiadomo by�o, sk�d si� bierze
ten dym. Mo�e z lotniska
Kallang, mo�e z elektrowni, mo�e
wprost z przeciwnej strony
wyspy, to znaczy z p�nocy,
gdzie by�a baza marynarki, a
mo�e z wysp, na kt�rych
wydobywa�o si� rop�, z
oddalonych o cztery czy pi�� mil
Pulo Sambo i Pulo Sebarok. Nikt
nie wiedzia�. Nie spos�b by�o
si� dowiedzie� czegokolwiek,
pr�cz tego, co si� samemu
zobaczy�o, a panowa�a niemal
ca�kowita ciemno��. Nie
roz�wietla�y jej teraz nawet
p�on�ce budynki, bo ju� si�
spali�y i pozosta�o po nich
tylko pogorzelisko, na kt�rym
migota�y ostatnie w�t�e p�omyki,
prawie wygas�e, podobnie jak
ca�e �ycie w Singapurze.
Umieraj�ce miasto spowi�a ju�
�miertelna cisza. Co pewien czas
rozlega� si� w g�rze gro�ny
�wist pocisku, kt�ry wpada�
nieszkodliwie w wod� albo wali�
w budynek z kr�tkim grzmotem i
b�yskiem wybuchu. Lecz w tym, �e
wszystko by�o osobliwie
przelotne, �e d�wi�k i �wiat�o
natychmiast zamiera�y i gas�y w
spowijaj�cym okolic� dymie, by�o
co� naturalnego - zdawa�o si� to
nieod��czn� cech� dziwnej i
jakby nierealnej nocy. Cisza
tylko jeszcze bardziej si� przez
to pog��bia�a i t�a�a. Co
pewien czas zza Fortu Canning i
Pearls Hill, spoza
p�nocno_zachodnich granic
miasta dolatywa� nieregularny
trzask serii z karabin�w i
pistolet�w maszynowych, ale te
odg�osy te� by�y odleg�e,
nierealne i odbija�y si� tak
dalekim echem jak we �nie.
Wszystko tej nocy przypomina�o
sen, by�o mroczne i
nierzeczywiste - nawet tych
kilku ludzi, kt�rzy przedzierali
si� przez zasypane gruzem,
niemal wyludnione ulice
Singapuru. Przypominali
podr�nych w�druj�cych bez celu,
pe�nych wahania, zoboj�tnia�ych
i niepewnych, b��dz�cych po
omacku przez kot�uj�ce si� k��by
dymu: drobne zagubione postacie
beznadziejnie brn�ce na o�lep
przez mg�� sennego koszmaru.
* * *
Posuwaj�c si� powoli i
niepewnie ciemnymi ulicami ma�a
grupka �o�nierzy - mo�e by�o ich
z dwudziestu czterech -
zmierza�a w stron� nabrze�a
krokiem starych, wyczerpanych
ludzi. Wygl�dali te� jak starcy,
szli chwiej�c si� na nogach, a
g�owy i ramiona mieli po
starczemu pochylone, chocia�
najstarszy z nich nie liczy�
wi�cej ni� trzydzie�ci lat. Byli
jednak zm�czeni, strasznie
zm�czeni, zm�czeni do granic
zoboj�tnienia i wyczerpania,
kiedy ju� nic nie ma znaczenia i
�atwiej jest potykaj�c si� brn��
naprz�d, ni� si� zatrzyma�. Byli
wyczerpani, chorzy i ranni,
dzia�ali bezmy�lnie,
automatycznie, niezdolni do
podejmowania �wiadomych decyzji.
Ca�kowite wyczerpanie umys�owe i
fizyczne jest jednak zarazem
dobrodziejstwem, lekiem,
�rodkiem u�mierzaj�cym.
Potwierdza� to ponad wszelk�
w�tpliwo�� ich bezmy�lny wzrok
wbity t�po w ziemi� pod stawiane
z mozo�em stopy. Je�li nawet ich
cia�om nadal dawa�y si� we znaki
r�ne dolegliwo�ci, przynajmniej
nie zdawali sobie z tego sprawy.
W ka�dym razie w tej chwili
zatar� im si� w pami�ci �lad
koszmarnych wydarze� minionych
dw�ch miesi�cy - niedostatku,
g�odu, pragnienia, ran, chor�b i
strachu - kiedy to Japo�czycy
gnali ich przez niesko�czenie
d�ugi P�wysep Malajski, przez
zniszczon� teraz mierzej�
Johore, a� znale�li si� na
iluzorycznie bezpiecznej wyspie
Singapuru. Nie pami�tali ju�
towarzyszy, kt�rzy zgin�li,
wrzask�w niczego nie
podejrzewaj�cych wartownik�w,
zarzynanych we wrogiej ciemnej
d�ungli, diabolicznego wycia
Japo�czyk�w, kiedy napadli przed
�witem na ich napr�dce
przygotowane pozycje obronne.
Nie pami�tali ju� tych
rozpaczliwych samob�jczych
kontratak�w, kt�rych jedynym
pozytywnym wynikiem by�o
zdobycie kilku metr�w
kwadratowych ziemi, drogo, lecz
bezcelowo odzyskanej jedynie na
chwil�. Nie dawa�y im te
natarcia nic, pr�cz widoku
okropnie okaleczonych,
torturowanych cia� schwytanych
koleg�w oraz cywil�w nie
kwapi�cych si� do wsp�pracy z
wrogiem. Nie pami�tali ju�, jak
byli w�ciekli, zdezorientowani i
zrozpaczeni, kiedy ostatni
my�liwiec brewster, a przedtem
my�liwce hurricane znikn�y z
nieba pozostawiaj�c ich
wy��cznie na �asce lotnictwa
japo�skiego. Nawet to, �e
absolutnie nie dawali wiary
nowinom o l�dowaniu japo�skich
wojsk na wyspie przed pi�cioma
dniami, �e patrzyli z gorycz�,
jak na ich oczach rozwiewa si�
pieczo�owicie piel�gnowana
legenda, mit o niezdobytym
Singapurze - nawet to te�
zatar�o im si� w pami�ci. Ju�
nie pami�tali. Byli zbyt
oszo�omieni, chorzy, ranni i
s�abi, by pami�ta�. Ale pewnego
dnia, ju� wkr�tce, je�li nie
zgin�, przypomni im si� to
wszystko, a wtedy nigdy ju� nie
b�d� tacy sami jak przedtem.
Tymczasem jednak mozolnie
posuwali si� naprz�d, ze
wzrokiem wbitym w ziemi�, z
opuszczonymi g�owami, nie
patrz�c, dok�d id�, oboj�tni,
dok�d dotr�.
Jeden z nich jednak patrzy� i
nie by� oboj�tny. Szed� powoli
na przedzie ci�gn�cej
dwuszeregiem kolumny m�czyzn,
szuka� drogi przez rumowisko
za�cie�aj�ce ulic�, zapalaj�c od
czasu do czasu latark�, by si�
upewni�, czy pod��aj� we
w�a�ciwym kierunku. By� to
niski, drobny m�czyzna, jedyny
w grupie, kt�ry mia� na sobie
szkock� sp�dnic�, a na g�owie
beret. Tylko kapral Frazer
wiedzia�, sk�d ma t� sp�dnic� -
na pewno nie by� w ni� ubrany,
kiedy wycofywali si� przez
Malaje na po�udnie.
Kapral Frazer by� tak samo
zm�czony jak inni. Te� mia�
podkr��one i nabieg�e krwi�
oczy, twarz szar�, wyniszczon�
przez malari� czy dyzenteri�, a
mo�e przez jedno i drugie. Szed�
trzymaj�c lewe rami� o wiele
wy�ej ni� prawe, tak �e si�ga�o
mu niemal do ucha, niczym garb,
ale by� to tylko prowizoryczny
opatrunek z gazy i banda�a,
za�o�ony po�piesznie tego samego
dnia przez sanitariusza, kt�ry
chcia� dowie��, �e usi�owa�
zatamowa� krwawienie z paskudnej
rany po szrapnelu. W prawej r�ce
Frazer trzyma� wa��cego
jedena�cie kilogram�w brena,
kt�rego d�wiganie by�o niemal
ponad si�y dla os�abionego
organizmu - wygl�da�o to tak,
jakby karabin obci�ga� kapralowi
w d� prawe rami�, podczas gdy
lewe w�drowa�o jeszcze wy�ej,
pod samo ucho.
Z jednostronnym garbem, w
berecie na bakier, w sp�dnicy,
kt�rej fa�dy lu�no obija�y si� o
wychudzone nogi, drobny
m�czyzna wygl�da� �miesznie i
groteskowo. Ale tak naprawd�
kapral Frazer nie by� ani
�mieszny, ani groteskowy. Jako
pasterz z Cairngorms, dla
kt�rego trud i niedostatek
stanowi�y nieod��czny element
egzystencji, m�g� jeszcze
ostatkiem si�y woli i
wytrwa�o�ci co� z siebie
wykrzesa�. Kapral Frazer nadal
by� najlepszym �o�nierzem pod
s�o�cem - najlepszym z
najlepszych typ�w �o�nierza.
Mia� ogromne poczucie obowi�zku
i odpowiedzialno�ci, nie
pozwala� sobie na to, by podda�
si� b�lowi czy s�abo�ci, my�la�
wy��cznie o ludziach, kt�rzy
s�aniaj�c si� na nogach ci�gn�li
�lepo za nim. Dwie godziny
wcze�niej oficer dowodz�cy ich
rozbit�, zdezorganizowan�
kompani� na p�nocnym skraju
miasta wyda� rozkaz, by Frazer
zabra� wszystkich zdolnych do
chodzenia rannych oraz tych,
kt�rych mo�na by�o nie��, i
przeprowadzi� ich z linii ognia
w jakie� wzgl�dnie spokojne i
bezpieczne miejsce. By� to ruch
nie maj�cy znaczenia, o czym
wiedzia� sam oficer i o czym
wiedzia� te� Frazer, pada�y
bowiem ostatnie stanowiska
obrony i nadszed� kres
Singapuru. Zanim up�ynie
nast�pny dzie�, na wyspie
Singapur nie pozostanie ani
jeden cz�owiek, kt�ry nie b�dzie
martwy, ranny czy wzi�ty do
niewoli. Ale rozkaz to rozkaz,
kapral Frazer wi�c posuwa� si�
mozolnie, acz zdecydowanie
naprz�d, kieruj�c si� ku
zatoczce Kallang.
Co pewien czas, w miejscach,
gdzie ulica nie by�a zasypana
gruzem, stawa� z boku i
przepuszcza� przed siebie
kolumn� �o�nierzy. W�tpliwe, by
kt�rykolwiek z nich w og�le
zwr�ci� na niego uwag� - nikt z
rannych na noszach, nikt z tych
w lepszej formie ani z tych,
kt�rzy wprawdzie te� byli chorzy
i ranni, lecz d�wigali nosze. Za
ka�dym te� razem kapral Frazer
musia� czeka� na ostatniego w
kolumnie - wysokiego i chudego
ch�opaka, kt�remu g�owa kiwa�a
si� oboj�tnie z boku na bok, a
on sam bez przerwy mamrota� co�
do siebie, niezrozumiale i bez
zwi�zku. M�ody �o�nierz nie
chorowa� ani na malari�, ani na
dyzenteri�, ani nawet nie zosta�
raniony, lecz mimo to by�
najbardziej chory ze wszystkich.
Za ka�dym razem Frazer chwyta�
go za rami� i przynagla�, �eby
dogoni� g��wn� grup�, a w�wczas
ch�opak nie protestuj�c
przyspiesza� kroku. Spogl�da�
tylko na kaprala oboj�tnym,
pozbawionym wyrazu wzrokiem,
niezdolnym nikogo rozpozna�, a
Frazer za ka�dym razem patrzy�
na niego z wahaniem, potrz�sa�
g�ow� i zn�w rusza� naprz�d, by
znale�� si� na czele kolumny.
* * *
W kr�tej, wype�nionej dymem
uliczce p�aka� w ciemno�ci ma�y
ch�opczyk. By� bardzo ma�y, mia�
mo�e ze dwa i p� roku. O
niebieskich oczach, blond
w�osach i jasnej karnacji, ca�y
by� umorusany rozmyt� �zami
sadz� i py�em. Ubrany jedynie w
cienk� koszulk� i przewi�zane
sznurkiem kr�tkie spodenki,
bosy, bez przerwy dr�a� na ca�ym
ciele.
P�aka� i p�aka�, zagubiony i
udr�czony po�r�d nocy, ale nie
by�o nikogo, kto by us�ysza�
jego zawodzenia czy zwr�ci� na
nie uwag�. Zreszt�, �eby go
us�ysze�, trzeba by by� nie
dalej ni� kilka metr�w od niego,
p�aka� bowiem cichutko, urywane
�kania przerywa� co pewien czas
wibruj�cy, spazmatyczny oddech.
Od czasu do czasu pociera� oczka
drobnymi brudnymi pi�stkami, jak
to robi� ma�e dzieci, kiedy s�
zm�czone lub gdy p�acz�.
Pr�bowa� w ten spos�b przegna�
b�l - czarny dym gryz� go bowiem
i piek� w zalane �zami oczy.
Ch�opczyk p�aka�, bo by�
bardzo, bardzo zm�czony, ju�
kilka godzin temu normalnie
powinien zosta� u�o�ony do snu.
P�aka�, bo by� g�odny i chcia�o
mu si� pi�, dr�a� z zimna -
nawet podczas tropikalnej nocy
mo�e panowa� ch��d. P�aka�, bo
nie wiedzia�, co si� dzieje i
by� wystraszony, nie wiedzia�,
gdzie jest jego dom i gdzie si�
podzia�a matka - przed dwoma
tygodniami poszed� ze swoj�
star� amah, malajsk� nia�k�, na
pobliski bazar, ale by� zbyt
ma�y i nie�wiadomy, �eby zda�
sobie spraw�, co to oznacza, �e
po powrocie zamiast domu zastali
zbombardowan� i wypalon� ruin�.
Mia� z matk� odp�yn�� z
Singapuru na "Wakefieldzie",
ostatnim du�ym statku, w�a�nie
tamtej nocy 29 stycznia...
P�aka� jednak przede wszystkim
dlatego, �e by� sam.
Stara nia�ka Anna d�ugo
w�drowa�a z nim po ciemnych
ulicach, przez kilka ostatnich
godzin nios�a go na r�kach, a�
nagle postawi�a na ziemi,
splot�a obie r�ce nad sercem i
osun�a si� na gruzy m�wi�c, �e
musi odpocz��. Na wp� siedz�c,
na wp� le��c, jakby pogr��ona
we �nie, pozostawa�a w tej samej
pozycji dobre p� godziny.
G�owa przechyli�a jej si� mocno
na jedno rami�, oczy mia�a
otwarte, znieruchomia�e. Na
pocz�tku ch�opczyk pochyli� si�
raz czy dwa, �eby jej dotkn��,
ale wi�cej tego nie robi�.
Trzyma� si� z daleka,
wystraszony, boj�c si� patrze�,
boj�c si� dotyka�, niejasno
zdaj�c sobie spraw� - cho� nie
wiedzia�, dlaczego - �e stara
niania b�dzie d�ugo, d�ugo
odpoczywa�a.
Ba� si� odej�� i ba� si� te�
zosta�, lecz kiedy zn�w zerkn��
na staruszk�, ukradkiem przez
skrzy�owane palce, nagle poczu�,
�e bardziej boi si� zosta� ni�
odej��. Ruszy� wi�c uliczk� nie
patrz�c, dok�d idzie, potyka�
si� o ceg�y i kamienie, pada�,
podnosi� si� i zn�w bieg� dalej,
przez ca�y czas szlochaj�c i
dr��c po�r�d zimnej nocy. Przy
ko�cu uliczki wysoka, wychudzona
posta� w poszarpanym s�omianym
kapeluszu pu�ci�a dyszel rykszy
i wyci�gn�a r�ce, �eby
zatrzyma� dziecko. M�czyzna nie
chcia� zrobi� mu nic z�ego. Sam
by� chory - wi�kszo�� zapad�ych
na gru�lic� rykszarzy w
Singapurze na og� umiera�a po
pi�ciu latach - ale mimo to
nadal potrafi� litowa� si� nad
innymi, zw�aszcza nad ma�ymi
dzie�mi. Ch�opczyk jednak
zobaczy� tylko wy�aniaj�c� si� z
mroku, wysok� posta�, kt�ra
wykona�a gro�ny ruch, i jego
strach zamieni� si� w
przera�enie - umkn��
wyci�gni�tym r�kom i wybieg� z
zau�ka na opustosza�� ulic�, za
kt�r� panowa�a ciemno��.
M�czyzna nie wykona� ju�
�adnego ruchu, po prostu mocniej
zawin�� si� kocem na noc i
ponownie opar� o dyszle swojej
rykszy.
* * *
Dwie szlochaj�ce cichutko jak
ch�opiec piel�gniarki brn�y z
wysi�kiem naprz�d. Mija�y jedyny
nadal p�on�cy budynek w
handlowej dzielnicy miasta, ale
odwr�ci�y g�owy, by nie patrze�
na p�omienie. Mimo wszystko
jednak wida� by�o ich pochylone
g�adkie twarze o wydatnych
ko�ciach policzkowych i sko�nych
oczach. Obie by�y Chinkami,
nale�a�y wi�c do narodu, kt�ry
nie�atwo poddaje si� emocjom,
lecz obie by�y bardzo m�ode i
obie znalaz�y si� bardzo blisko
miejsca wybuchu, kiedy pocisk
trafi� w ci�ar�wk� Czerwonego
Krzy�a stoj�c� przy kraw�niku
niedaleko po�udniowego wylotu
ulicy Bukit Timor. Dozna�y
szoku, z kt�rego jeszcze si� nie
otrz�sn�y.
Dwie inne piel�gniarki
pochodzi�y z Malaj�w. Jedna by�a
m�oda, w tym samym wieku co dwie
Chinki, a druga w dobrze
zaawansowanym �rednim wieku.
Wielkie, czarne jak sadza oczy
m�odej rozszerzone by�y ze
strachu; dziewczyna id�c
po�piesznie naprz�d wci��
nerwowo ogl�da�a si� za siebie.
Starsza przybra�a mask� niemal
ca�kowitej oboj�tno�ci. Od czasu
do czasu m�oda usi�owa�a
protestowa�, �e zosta�o im
narzucone zbyt szybkie tempo,
ale nikt nie by� w stanie jej
zrozumie�, poniewa� na skutek
wybuchu dozna�a uszkodzenia
o�rodka mowy. Prawdopodobnie by�
to uraz chwilowy, trudno jednak
by�o tak wcze�nie wyrokowa�.
Kilkakrotnie podnosi�a r�k�,
�eby zatrzyma� piel�gniark� na
przedzie, t�, kt�ra narzuca�a
tempo, ale druga dziewczyna po
prostu opuszcza�a jej r�k�,
delikatnie, niemniej do��
stanowczo, i dalej p�dzi�y
naprz�d.
Pi�ta piel�gniarka, ta, kt�ra
prowadzi�a, by�a wysoka i
wysmuk�a, mia�a ze dwadzie�cia
pi�� lat. Kiedy wybuch rzuci� j�
za ci�ar�wk�, zgubi�a czepek, i
teraz g�ste, granatowoczarne
w�osy opada�y jej na oczy. Od
czasu do czasu odgarnia�a je
niecierpliwym ruchem i w�wczas
stawa�o si� jasne, �e nie jest
ani Malajk�, ani Chink� -
przeczy�y temu jej uderzaj�co
niebieskie oczy. Mia�a, by�
mo�e, rysy euroazjatyckie, ale
na pewno nie wygl�da�a na
Europejk�. W migoc�cym ��tym
�wietle nie dawa�o si� rozpozna�
karnacji jej sk�ry, kt�ra
umazana by�a b�otem i py�em. Na
lewym policzku mia�a jakby d�ug�
szram�, widoczn� nawet pod
zaschni�t� mazi�.
By�a przewodniczk� grupy, lecz
straci�a ju� orientacj� w
mie�cie. Zna�a Singapur, i to
dobrze, a jednak w spowijaj�cych
wszystko dymie i ciemno�ci czu�a
si� jak obca, kt�ra zgubi�a
drog� w nieznajomej metropolii.
Gdzie� na wybrze�u, jak jej
m�wiono, czeka�a gromada
�o�nierzy, z kt�rych wielu
potrzebowa�o natychmiastowej
pomocy - je�li nie otrzymaj� jej
dzisiejszej nocy, z pewno�ci�
nikt im jej nie udzieli w
japo�skim obozie jenieckim. Z
minuty na minut� coraz bardziej
wygl�da�o na to, �e Japo�czycy
dopadn� ich pierwsi. Im d�u�ej
piel�gniarki kluczy�y i kr��y�y
po opustosza�ych ulicach, tym
bardziej beznadziejnie traci�a
orientacj� ich przewodniczka.
Powiedziano jej, �e powinna
znale�� �o�nierzy gdzie�
naprzeciwko Cape Ru nad zatoczk�
Kallang, ale dotychczas nie
potrafi�a nawet trafi� na
wybrze�e, a co dopiero
zorientowa� si� po ciemku, gdzie
jest Cape Ru.
Min�o p� godziny, godzina i
nawet ona zacz�a zwalnia�
kroku, bo po raz pierwszy
ogarn�a j� rozpacz. Nigdy nie
znajd� tych �o�nierzy, nigdy, na
pewno im si� to nie uda po�r�d
tego nieko�cz�cego si� zam�tu i
ciemno�ci. Ich lekarz, major
Blackley, naprawd� bardzo
nieuczciwie postawi� spraw�,
oczekuj�c od nich, �e stan� na
wysoko�ci zadania. Jednocze�nie
z t� my�l� przysz�a jej jednak
do g�owy inna - �e to nie
Blackley post�pi� nieuczciwie,
lecz ona sama pr�buje si�
usprawiedliwi�. Przecie� kiedy
nad peryferiami Singapuru
zaja�nieje �wit, �ycie m�czyzn
i kobiet b�dzie zale�a�o
wy��cznie od tego, w jakim
humorze b�d� Japo�czycy. Ju� si�
z nimi zetkn�a i mia�a na tyle
przykre do�wiadczenia, �e nie
zapomni tego spotkania, a tak�e
blizny stanowi�cej dow�d na to,
�e si� odby�o, blizny, kt�ra jej
pozostanie na ca�e �ycie. Im
dalej od ��dnych krwi Japo�c�w,
tym lepiej. Poza tym, jak
podkre�li� major, �adna z nich
nie by�a na tyle w dobrym
stanie, by m�c pozosta� na swoim
stanowisku. Niemal bezwiednie
dziewczyna potrz�sn�a g�ow�,
zn�w przyspieszy�a kroku i
skr�ci�a w nast�pn� ciemn� i
pust� ulic�.
* * *
Strach i przera�enie, choroba
i rozpacz - zapanowa�y nad
miastem, n�ka�y w�druj�c�
gromad� �o�nierzy, ch�opczyka i
piel�gniarki oraz dziesi�tki
tysi�cy innych ludzi o p�nocy
14 lutego 1942 roku, kiedy to
tryumfuj�cy, wszechmocni
Japo�czycy przyczaili si� przed
ostatnimi stanowiskami obronnymi
miasta czekaj�c na �wit,
szykuj�c si� do ataku,
spragnieni rozlewu krwi i
niechybnego zwyci�stwa. Lecz
przynajmniej jednemu cz�owiekowi
obcy by� strach, b�l i rozpacz.
Wysoki starszy m�czyzna w
o�wietlonej �wiecami poczekalni
pewnego urz�du, troch� na
po�udnie od Fort Canning, nie
poddawa� si� �adnemu z tych
uczu�. �wiadom by� jedynie
raptownego up�ywu czasu,
nagl�cej potrzeby dzia�ania,
tego, �e jeszcze nigdy nie
spoczywa� na nim jednym taki
ci�ar niemal ponadludzkiej
odpowiedzialno�ci. Zdawa� sobie
z tego spraw�, by� tak
zaabsorbowany, �e wszystko inne
sta�o si� niewa�ne, niemniej na
jego spokojnej, prawie
oboj�tnej, pomarszczonej twarzy
koloru czerwonej ceg�y, pod
czupryn� g�stych siwych w�os�w
nie wida� by�o ani �ladu tych
napi��. By� mo�e koniec
kr�tkiego birma�skiego cygara
stercz�cego zawadiacko spod
szczeciniastych bia�ych w�s�w i
orlego nosa �arzy� si� odrobin�
zbyt jasno, by� mo�e m�czyzna
siedzia� zbyt swobodnie rozparty
w trzcinowym fotelu, lecz nic
poza tym nie rzuca�o si� w oczy.
Pozornie wszystko wskazywa�o na
to, �e emerytowany genera�
Foster Farnholme jest w zgodzie
ze �wiatem.
Otworzy�y si� za nim drzwi i
do pokoju wszed� m�ody sier�ant.
Wygl�da� na zm�czonego.
Farnholme wyj�� z ust cygaro i
powoli odwr�ci� g�ow�, unosz�c
jedn� krzaczast� brew w niemym
pytaniu.
- Panie generale, przekaza�em
pa�sk� wiadomo��. - W g�osie
sier�anta nie bez powodu dawa�o
si� odczu� zm�czenie. - Kapitan
Bryceland powiedzia�, �e zaraz
si� tu stawi.
- Bryceland? - Bia�e brwi nad
g��boko osadzonymi oczami
wyci�gn�y si� w jedn� kresk�. -
Kto to, u diab�a, jest kapitan
Bryceland? S�uchaj no, synu,
prosi�em wyra�nie, �e chc� si�
widzie� z waszym pu�kownikiem, i
to zaraz. Natychmiast.
Rozumiecie?
- Mo�e ja w czym� mog� pom�c.
- Kto� stan�� na progu za
sier�antem. Nawet w migotliwym
�wietle �wiecy wida� by�o, jak
okropnie nabieg�e krwi� ma oczy,
a ��te policzki zarumienione od
gor�czki. Ale �agodny g�os o
walijskim akcencie brzmia�
dostatecznie uprzejmie.
- Kapitan Bryceland?
M�ody oficer bez s�owa
przytakn�� ruchem g�owy.
- Oczywi�cie, �e mo�ecie pom�c
- skin�� g�ow� Farnholme. -
Prosz� sprowadzi� mi tutaj
waszego pu�kownika, i to
natychmiast. Nie mam chwili do
stracenia.
- Tego nie mog� zrobi�. -
Bryceland pokr�ci� przecz�co
g�ow�. - Po raz pierwszy od
trzech dni po�o�y� si� spa�... i
niech B�g za�wiadczy, �e b�dzie
nam potrzebny jutro rano.
- Wiem. Ale mimo to musz� si�
z nim widzie�. - Farnholme
przerwa� czekaj�c, a� ucichnie
�oskot pobliskiego ci�kiego
karabinu maszynowego, potem za�
m�wi� dalej bardzo spokojnie,
lecz z wielkim przej�ciem. -
Kapitanie Bryceland, nie
jeste�cie w stanie nawet zacz��
si� domy�la�, dlaczego musz� si�
koniecznie widzie� z waszym
pu�kownikiem. To sprawa
najwy�szej wagi. Singapur jest
przy niej niczym. - Wsun�� r�k�
pod koszul� i wyci�gn�� czarnego
automatycznego colta, du�ego,
kaliber 45. - Je�li b�d�
zmuszony sam go odszuka�, u�yj�
tego i go znajd�, ale mam
nadziej�, �e nie b�d�
potrzebowa�. Prosz� powiedzie�
pu�kownikowi, �e genera�
Farnholme jest tutaj, a na pewno
si� stawi.
Bryceland patrzy� na niego
przez d�u�sz� chwil�, waha� si�,
skin�� g�ow� i odwr�ci� si� bez
s�owa. Wr�ci� po trzech
minutach, stan�� z boku w
drzwiach, by przepu�ci�
pod��aj�cego za nim m�czyzn�.
Pu�kownik, jak domy�li� si�
Farnholme, m�g� mie� najwy�ej
czterdzie�ci pi��, pi��dziesi�t
lat. Wygl�da� na siedemdziesi�t,
szed� chwiejnym, p�pijanym
krokiem cz�owieka, kt�ry zbyt
d�ugo �yje w stanie wyczerpania.
Z trudno�ci� walczy� z
opadaj�cymi powiekami, lecz id�c
powoli przez pok�j zdoby� si� na
u�miech i wyci�gn�� uprzejmie
r�k�.
- Dobry wiecz�r, generale. Z
kt�rej cz�ci �wiata pan tu
przyby�?
- Dobry wiecz�r, pu�kowniku. -
Farnholme wsta�, ale zignorowa�
pytanie. - A wi�c wie pan o mnie?
- Wiem. Po raz pierwszy
s�ysza�em o panu ledwie trzy
noce temu.
- No to dobrze - kiwn�� g�ow�
zadowolony Farnholme. - To
oszcz�dzi nam wielu wyja�nie�...
a nie mam na nie czasu. Zaraz
wi�c przejd� do sedna. - Pokojem
wstrz�sn�� wybuch pocisku, kt�ry
upad� gdzie� w s�siedztwie,
podmuch powietrza prawie
zdmuchn�� �wiece. Farnholme na
wp� si� odwr�ci�, a gdy by�o
ju� po wszystkim, z powrotem
przeni�s� wzrok na pu�kownika. -
�eby si� wydosta� z Singapuru,
potrzebny mi jest samolot,
wszystko mi jedno, jaki to
b�dzie samolot, wszystko mi
jedno, kogo b�dziecie musieli z
niego wysadzi�, bym ja si�
znalaz� na pok�adzie, wszystko
mi jedno, dok�d poleci... czy do
Birmy, Indii, Cejlonu czy
Australii... nie robi mi to
r�nicy. Musz� mie� samolot,
�eby si� st�d wydosta�.
Natychmiast.
- Musi pan mie� samolot, �eby
si� wydosta� z Singapuru -
pu�kownik powt�rzy� jak echo
jego s�owa g�osem bezbarwnym i
bez wyrazu, podobnie jak
pozbawiona wyrazu by�a jego
twarz, a potem nagle u�miechn��
si�, zm�czony, jak gdyby
kosztowa�o go to wiele wysi�ku.
- Przecie� wszystkim nam
potrzebny jest taki samolot,
generale.
- Nie rozumie pan. - Farnholme
absolutnie opanowanym ruchem
zgni�t� w popielniczce swoje
cygaro. - Wiem, �e s� tu setki
rannych i chorych, kobiet i
dzieci...
- Ostatni samolot ju� odlecia�
- pu�kownik przerwa� mu matowym
g�osem. Przetar� sobie go�ym
przedramieniem przem�czone oczy.
- Dzie�... nie, dwa dni temu.
Nie jestem pewien.
- Jedenastego lutego -
podpowiedzia� Bryceland. -
My�liwce hurricane. Odlecia�y do
Palembang.
- Racja - przypomnia� sobie
pu�kownik. - Hurricane.
Odlecia�y w wielkim po�piechu.
- Ostatni samolot. - W g�osie
Farnholme'a nie s�ycha� by�o ani
nutki zaanga�owania. - Ostatni
samolot. Ale... ale wiem, �e
by�y te� inne. Brewster,
wildebeeste...
- Wszystkie albo odlecia�y,
albo zosta�y zniszczone. -
Pu�kownik patrzy� teraz na
Farnholme'a jakby z
zaciekawieniem. - A gdyby nawet
by�o inaczej, i tak nie robi�oby
to r�nicy. Japo�ce opanowa�y
wszystkie lotniska... Seletar,
Sembawang, Tengah. Nie wiem, co
z lotniskiem w Kallang, ale i
ono jest bezu�yteczne.
- Rozumiem. Naprawd� rozumiem.
- Farnholme patrzy� na walizk�
stoj�c� u jego st�p, po czym
zn�w podni�s� wzrok. - A
wodnop�atowce, pu�kowniku?
Cataliny?
Pu�kownik powoli pokiwa� g�ow�
na znak, �e sytuacja jest
nieodwo�alna. Farnholme bacznie
wpatrywa� si� w niego d�ug�
chwil�, skin�� ze zrozumieniem,
�e przyjmuje wszystko do
wiadomo�ci, a potem zerkn�� na
zegarek. - Czy mog� porozmawia�
z panem na osobno�ci?
- Oczywi�cie. - Pu�kownik
nawet si� nie zawaha�. Poczeka�,
a� drzwi zamkn�y si� cicho za
Brycelandem i sier�antem i
u�miechn�� si� blado do
Farnholme'a. - Niestety,
generale, ostatni samolot
naprawd� odlecia�.
- Ani przez chwil� nie mia�em
co do tego w�tpliwo�ci. - Zacz��
rozpina� koszul�, ale przerwa�
to i podni�s� wzrok. - Pan wie,
pu�kowniku, kim ja jestem... to
znaczy, zna pan nie tylko moje
imi�?
- Wiem od trzech dni. Sprawa
�ci�le tajna i tak dalej...
podejrzewano, �e jest pan tu w
okolicy. - Po raz pierwszy
pu�kownik obserwowa� go�cia nie
ukrywaj�c zaciekawienia. -
Siedemna�cie lat pracy jako szef
kontrwywiadu w Azji
Po�udniowo_Wschodniej, w�ada
tyloma azjatyckimi j�zykami,
iloma nikt...
- Bo zaczn� si� rumieni�. -
Farnholme rozpi�� ju� koszul�, a
teraz zabra� si� do szerokiego,
p�askiego, obci�gni�tego gum�
pasa. - Pan, pu�kowniku, chyba
nie w�ada �adnym j�zykiem
Wschodu?
- Kln� si� na moje grzechy, �e
niestety, w�adam. Japo�skim.
Dlatego tu jestem. - U�miechn��
si� figlarnie. - My�l�, �e
b�dzie ze mnie du�y po�ytek w
obozach koncentracyjnych.
- Japo�skich? No,
rzeczywi�cie. - Farnholme
rozpi�� zamki b�yskawiczne dw�ch
kieszonek pasa i wy�o�y� ich
zawarto�� na st�. - Niech pan
si� temu przyjrzy, dobrze?
Pu�kownik spojrza� bystro na
niego, potem na fotostaty i
rolki film�w le��ce na stole,
skin�� g�ow�, wyszed� z pokoju i
zaraz wr�ci� nios�c okulary,
lup� i latark�. Usiad� przy
stole i przez trzy minuty ani
nie podni�s� wzroku, ani si� nie
odezwa�. Z ulicy dolatywa� od
czasu do czasu huk wybuch�w,
ostry, coraz szybszy terkot
dalekiego karabinu maszynowego i
z�owrogie skamlenie odbitego
rykoszetem pocisku, kt�ry ze
�wistem przeszywa� zasnut� dymem
noc. Ale w pokoju nikt nie wyda�
�adnego d�wi�ku. Pu�kownik
siedzia� przy stole jak kamienny
pos�g, o�ywione by�y tylko jego
oczy. Farnholme z nowym cygarem
w ustach rozpar� si� w
trzcinowym fotelu i popad�
pozornie w kamienn� oboj�tno��.
Niebawem pu�kownik poruszy�
si� i rzuci� mu przez st�
spojrzenie. Zacz�� m�wi�
niespokojnym g�osem, a jego r�ce
trzymaj�ce fotostaty te�
zdradza�y niepok�j.
- Niepotrzebny mi japo�ski,
�eby to zrozumie�. M�j Bo�e,
sk�d pan je ma, generale?
- Z Borneo. �eby je zdoby�,
zgin�o dw�ch naszych
najlepszych ludzi i dw�ch
Holendr�w. Ale nie ma to teraz
znaczenia i nie o tym chc�
m�wi�. - Pu�ci� dym z cygara. -
Wa�ne jest to, �e je mam, a
Japo�ce o tym nie wiedz�.
Pu�kownik jakby go nie
s�ysza�. Patrzy� na trzymane w
d�oniach filmy, kiwaj�c powoli z
boku na bok g�ow�. W ko�cu
od�o�y� filmy na st�, zdj��
okulary, schowa� je do futera�u
i zapali� papierosa. R�ce nadal
mu dr�a�y.
- To fantastyczne -
wymamrota�. - Naprawd�
fantastyczne. Istnieje ich
najwy�ej kilka. Ca�a p�nocna
Australia... filmy plan�w
inwazji!
- Opracowanych w ka�dym
szczeg�le - potwierdzi�
Farnholme. - Porty i lotniska,
czas co do minuty, si�y, kt�re
zostan� u�yte, z dok�adno�ci� co
do ostatniego batalionu piechoty.
- Tak. - Pu�kownik patrzy� na
fotostaty marszcz�c brwi. - Ale
co� tu...
- Wiem, wiem - przerwa� mu
cierpko Farnholme. - Nie mamy
klucza. By�o to nie do
unikni�cia. Daty oraz
pierwszoplanowe i drugoplanowe
cele s� zaszyfrowane. Nie mogli
ryzykowa� i pisa� tego
otwarcie... a szyfry Japo�czyk�w
s� nie do z�amania, praktycznie
wszystkie. Wszystkie, to znaczy
poradzi�by sobie z nimi tylko
jeden starszy jegomo�� w
Londynie, wygl�daj�cy tak, jakby
nie umia� si� podpisa�. -
Przerwa�, by zn�w dmuchn�� w
powietrze niebieskim dymem. -
Lecz mimo to i tak co� mamy,
prawda, pu�kowniku?
- Ale... ale jak si� uda�o
panu przypadkiem...
- Nieistotne, m�wi�em ju�. -
Spod maski leniwej oboj�tno�ci
zacz�a wyziera� stal.
Potrz�sn�� g�ow� i za�mia� si�
cicho. - Przepraszam,
pu�kowniku. Chyba robi� si�
nerwowy. Zapewniam pana, �e nie
by�o w tym �adnego "przypadku".
Przez pi�� lat pracowa�em nad
jedn� spraw�, tylko nad jedn�...
�eby dostarczono mi te odbitki
we w�a�ciwym czasie i miejscu.
Japo�czycy nie s� nieprzekupni.
Uda�o mi si� ich dopa�� we
w�a�ciwym czasie, ale nie we
w�a�ciwym miejscu. Dlatego tu
jestem.
Pu�kownik nawet nie s�ucha�.
Patrzy� na filmy kiwaj�c z boku
na bok g�ow�, lecz wreszcie
oderwa� od nich wzrok. W tej
samej chwili twarz jego si�
wyd�u�y�a, nabra�a starczego
wyrazu, jak twarz cz�owieka,
kt�ry dozna� zawodu.
- Generale, te filmy... te
filmy s� bezcenne. - Podni�s� je
i patrzy� na Farnholme'a
nieobecnym wzrokiem. - Bo�e w
niebiesiech, to� w por�wnaniu z
nimi wszystkie maj�tki tego
�wiata s� nic niewarte. To one
stanowi� o �yciu lub �mierci, o
zwyci�stwie lub przegranej.
To... to... wielkie nieba,
generale, to przecie� w ko�cu
Australia! Nasi ludzie musz� je
dosta�... musz�!
- W�a�nie - przytakn��
Farnholme. - Musz� je dosta�.
Pu�kownik patrzy� na niego w
milczeniu, zm�czone oczy robi�y
mu si� coraz wi�ksze, bo
zrozumia� wstrz�saj�c� prawd�.
Opad� na krzes�o, g�ow� opu�ci�
na piersi. Kr�te smugi dymu
gryz�y go w oczy, ale jakby tego
nie zauwa�y�.
- W�a�nie, powtarzam -
powiedzia� sucho Farnholme.
Si�gn�� po filmy i fotostaty i
zacz�� je starannie wk�ada� do
nieprzemakalnych przegr�dek
pasa. - Chyba zaczyna pan teraz
rozumie�, dlaczego z tak�
niecierpliwo�ci� domaga�em
si�... no... odtransportowania
mnie samolotem z Singapuru. -
Zaci�gn�� zamki b�yskawiczne
przy przegr�dkach. - Zreszt�
nadal ogromnie mi na tym zale�y,
zapewniam pana.
Pu�kownik pokiwa� pos�pnie
g�ow�, ale nic nie powiedzia�.
- Ani jednego samolotu? -
spyta� zn�w Farnholme. - Nawet w
najgorszym stanie, nawet
uszkodzonego...? - przerwa�
raptownie widz�c wyraz twarzy
pu�kownika, ale po chwili zn�w
spr�bowa�: - A ��d� podwodna?
- Nie ma.
Genera� zacisn�� usta.
- A niszczyciele, fregaty, w
og�le statki?
- Nie ma. - Pu�kownik poruszy�
si�. - Nie ma nawet statku
handlowego. Ostatnie z nich:
"Grasshopper", "Tien Kwang",
"Katydid", "Kuala", "Dragonfly"
i kilka innych r�wnie ma�ych
statk�w przybrze�nych odp�yn�o
z Singapuru wczoraj w nocy. I
nie wr�c�. Ale te� nie odp�yn�
dalej ni� sto mil, bo si�y
powietrzne Japo�c�w opanowa�y
ca�y archipelag. Na pok�adzie
tych statk�w, generale, s�
ranni, kobiety i dzieci.
Wi�kszo�� sko�czy na dnie morza.
- To i tak lepiej ni� w
japo�skim obozie. Niech mi pan
wierzy, pu�kowniku, wiem co� na
ten temat. - Farnholme zapina�
sprz�czk� ci�kiego pasa.
Westchn��. - No to wszystko
wspaniale si� sk�ada. Dok�d si�
st�d udamy?
- Na mi�o�� bosk�, po co pan w
og�le tu przyjecha�? - zapyta�
cierpko pu�kownik. - Musia� pan
przyjecha� akurat do Singapuru,
i to w takiej chwili. A w og�le,
jak si� panu uda�o tutaj dosta�?
- Statkiem z Banjermasin -
odpar� kr�tko Farnholme. -
Wsiad�em na "Kerry Dancera",
najgorsz� z p�ywaj�cych trumien,
jakich nie dopuszczono do
p�ywania po morzu. Kapitanem by�
g�adki, ale niebezpieczny typek
nazwiskiem Siran. Trudno
powiedzie�, ale mog� prawie
przysi�c, �e to jaki� angielski
renegat maj�cy z Japo�cami
podejrzane stosunki. O�wiadczy�,
�e p�ynie do Kota Bharu... B�g
raczy wiedzie�, dlaczego... ale
zmieni� plany i przyp�yn�� tutaj.
- Zmieni� plany?
- Dobrze mu zap�aci�em. Nie
swoimi pieni�dzmi, mog�em wi�c
sobie na to pozwoli�. My�la�em,
�e w Singapurze b�dzie
bezpiecznie. To, �e Hong Kong,
Guam i Wake pad�y, us�ysza�em
przez w�asny odbiornik, kiedy
by�em na p�nocnym Borneo, i
musia�em stosunkowo szybko
stamt�d si� wydosta�. Nast�pn�
wiadomo�� odebra�em du�o
p�Niej, dopiero na pok�adzie
"Kerry Dancera". Dziesi�� dni
czekali�my w Banjermasin, zanim
Siran �askawie si� zgodzi�
odp�yn�� - opowiada� cierpkim
tonem Farnholme. - Jedyny
porz�dny sprz�t i jedyny
porz�dny cz�owiek na tym statku
znajdowa� si� w kabinie
radiowej... Siran zapewne
uwa�a�, �e to wa�ne ze wzgl�du
na jego w�asne �ajdackie
praktyki. By�em w�a�nie w tej
kabinie z ch�opakiem Loonem
drugiego dnia pobytu na statku,
to znaczy dwudziestego
dziewi�tego stycznia, kiedy
odebrali�my wiadomo�� Bbc, �e
Japo�ce bombarduj� Ipoh.
Pomy�la�em wi�c, naturalnie, �e
posuwaj� si� bardzo powoli i �e
starczy czasu, by dotrze� do
Singapuru i z�apa� samolot.
Pu�kownik skin�� g�ow� ze
zrozumieniem.
- Te� s�ysza�em ten komunikat.
B�g jeden wie, kto by�
odpowiedzialny za te
przera�aj�ce brednie. Japo�ce
zdobyli Ipoh faktycznie ponad
miesi�c wcze�niej i wtedy byli
ju� kilka mil na p�noc od
mierzei. Bo�e, co za przekl�ta
partanina! - kiwn�� g�ow�. -
Przekl�ta, cholerna partanina!
- Bardzo �agodnie pan to
ujmuje - zauwa�y� Farnholme. -
Ile czasu nam pozosta�o?
- Jutro si� poddajemy. -
Pu�kownik patrzy� na swoje r�ce.
- Jutro?!
- Wszyscy jeste�my sko�czeni,
generale. Nic ju� si� nie da
zrobi�. Nie mamy te� wody.
Wysadzaj�c mierzej�
zniszczyli�my jedyny wodoci�g
doprowadzaj�cy wod� z kontynentu.
- Bardzo inteligentnie, nasz
plan dzia�a� obronnych
opracowywali dalekowzroczni
faceci - mrukn�� Farnholme. - A
posz�o na to trzydzie�ci
milion�w funciak�w. Twierdza nie
do zdobycia. Wi�ksza i lepsza
ni� Gib. Puste gadanie! Bo�e,
niedobrze od tego si� robi! -
parskn�� ze wstr�tem, wsta� i
westchn��. - No c�, nie ma co
m�wi�. Trzeba wraca� na starego
"Kerry Dancera". Niech B�g
wspomaga Australi�!
- Na "Kerry Dancera"?! -
pu�kownik by� zdumiony. - On
odp�ywa godzin� po �wicie,
generale. M�wi� panu, �e w
cie�ninach a� roi si� od
japo�skich samolot�w.
- A jakie inne wyj�cie mo�e mi
pan zaproponowa�? - spyta�
znu�onym g�osem Farnholme.
- Wiem, wiem. Ale je�li nawet
dopisze panu szcz�cie, jak� ma
pan gwarancj�, �e kapitan
pop�ynie tam, dok�d pan b�dzie
chcia�?
- Nie mam �adnej - przyzna�
genera�. - Ale na pok�adzie jest
Holender nazwiskiem Van Effen,
kt�ry mo�e si� przyda�. We dw�ch
chyba damy rad� przekona�
naszego szanownego kapitana, na
czym polega jego obowi�zek.
- Mo�e. - Pu�kownikowi
przysz�a niespodzianie pewna
my�l do g�owy. - A w og�le, jak�
ma pan gwarancj�, �e b�dzie
czeka�, kiedy zjawi si� pan na
nabrze�u?
- Oto moja gwarancja. -
Farnholme szturchn�� nog�
sfatygowan� walizk� stoj�c�
obok. - Oto moja gwarancja i
polisa ubezpieczeniowa... mam
nadziej�. Siran my�li, �e do
pe�na wypchana jest
diamentami... przekupi�em go
kilkoma, �eby tu przyp�yn��... i
niezupe�nie si� myli. Dop�ki
b�dzie uwa�a�, �e mo�e mnie z
ni� rozdzieli�, dop�ty nie
odst�pi mnie na krok, jakby�my
zawarli braterstwo krwi.
- Czy on... nie podejrzewa...
- Ani troch�. Uwa�a mnie za
zatwardzia�ego starego pijusa
uganiaj�cego si� za nieczystymi
zyskami. Zada�em sobie odrobin�
trudu, by... hm... utrzyma� si�
w tej roli.
- Rozumiem, generale. -
Pu�kownik podj�� decyzj� i
si�gn�� po dzwonek. Kiedy
pojawi� si� sier�ant, rozkaza�
mu: - Popro�cie kapitana
Brycelanda.
Farnholme uni�s� brew w niemym
pytaniu.
- Tylko tyle mog� zrobi� -
wyja�ni� pu�kownik. - Nie mam
samolotu. Nie mog�
zagwarantowa�, �e wszyscy nie
utoniecie jutro do po�udnia. Ale
mog� zagwarantowa�, �e kapitan
"Kerry Dancera" b�dzie
bezwzgl�dnie pos�uszny pana
rozkazom. Mam zamiar
odkomenderowa� podoficera i ze
dwudziestu czterech ludzi z
Pu�ku G�rali Szkockich, by
towarzyszyli panu na "Kerry
Dancerze". - U�miechn�� si�. -
Nawet w najlepszych warunkach to
twardziele, a teraz s�
szczeg�lnie doprowadzeni do
pasji. My�l�, �e kapitan Siran
nie sprawi wam wiele k�opotu.
- Jestem pewien, �e nie.
Cholernie jestem wdzi�czny,
pu�kowniku. To powinno by� du��
pomoc�. - Zapi�� guziki koszuli,
chwyci� walizk� i wyci�gn��
r�k�. - Dzi�ki za wszystko,
pu�kowniku. G�upio to zabrzmi,
kiedy wiadomo, �e czeka pana
ob�z koncentracyjny... ale c�,
wszystkiego najlepszego.
- Dzi�kuj�, generale. Dla pana
samej pomy�lno�ci... B�g
�wiadkiem, �e przyda si� panu. -
Zerkn�� w d�, tam, gdzie
genera� mia� ukryty pas z
fotostatami, i zako�czy� ponuro:
- Przynajmniej mamy szans�.
* * *
Kiedy genera� zn�w wyszed� w
ciemn� noc, dym powoli si�
przerzedza�, ale w powietrzu
nadal czu�o si� dziwn� i
nieprzyjemn� mieszanin� kordytu,
�mierci i rozk�adu, tak dobrze
znan� staremu �o�nierzowi. Przed
budynkiem czeka� na niego
m�odszy oficer i ustawiona
szeregiem kompania �o�nierzy.
Strzelanina i ogie� z karabin�w
maszynowych wzmog�y si�,
widoczno�� by�a o wiele lepsza,
ogie� dzia� usta� zupe�nie -
prawdopodobnie Japo�czycy
uznali, �e nie ma sensu
doprowadza� do zbytniego
zniszczenia miasta, kt�re i tak
nazajutrz b�dzie do nich
nale�a�o. Farnholme i jego
eskorta posuwali si� szybko
opustosza�ymi ulicami, w drobnym
deszczu, maj�c w uszach bez
przerwy huk wystrza��w. Do
nabrze�a dotarli w kilka minut.
Dym, rozp�dzony lekkim wiatrem
od wschodu, prawie zupe�nie
tutaj znikn��.
Dym znikn��, niemal
natychmiast wi�c Farnholme
dostrzeg� co�, co kaza�o mu tak
zacisn�� d�o� na uchwycie
walizki, a� pobiela�y mu
k�ykcie, a ramiona rozbola�y od
napi�cia. Ma�a szalupa z "Kerry
Dancera", kt�r� pozostawi� lekko
obijaj�c� si� o nabrze�e, te�
znikn�a. Przybity tym, z czego
zda� sobie spraw�, szybko
podni�s� g�ow�, by spojrze� na
red�, ale tam te� nic nie
zobaczy�. "Kerry Dancer" z