1955

Szczegóły
Tytuł 1955
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

1955 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 1955 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

1955 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

tytu�: "Na po��dnie od Jawy" autor: Alistair Maclean Zak�ad Nagra� i Wydawnictw Zwi�zku Niewidomych Warszawa 1995 Z angielskiego prze�o�y�a: Halina Ciepli�ska T�oczono pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni PZN, Warszawa, ul. Konwiktorska 9 Pap. kart. 1407g kl. III-B�1 Przedruk z wydawnictwa "Ksi��ka i Wiedza", Warszawa 1990 A. Galbarski Korekty dokona�y D. Jagie��o i K. Markiewicz Powie�� brytyjskiego tw�rcy licznych bestseller�w opowiada o ucieczce grupy Anglik�w z obl�onego Singapuru podczas II wojny �wiatowej. Nie wszyscy jednak uciekinierzy my�l� wy��cznie o ratowaniu �ycia. Niekt�rzy z nich maj� za zadanie przewiezienie tajnych plan�w japo�skiej inwazji na Australi�. Sensacyjna akcja o znakomicie stopniowanym napi�ciu rozgrywa si� w scenerii Azji Po�udniowo_Wschodniej. Maclean jeszcze raz udowadnia, �e jest pisarzem, kt�rego si� czyta. Rozdzia� pierwszy Umieraj�ce miasto spowi� ca�un nieprzeniknionego, g�stego, d�awi�cego dymu. Oblek� wszystkie budynki, wszystkie biurowce i domy, zar�wno te nietkni�te, jak i zburzone przez bomby, otuli� je ciemnym, lekko wiruj�cym kokonem anonimowo�ci. Wype�nia�, zatapia� wszystkie ulice, zau�ki i baseny portowe. K��bi� si� jak w piekielnej otch�ani w �agodnym powietrzu tropikalnej nocy. Wcze�niej wieczorem, kiedy dym bucha� w mie�cie tylko z p�on�cych budynk�w, w g�rze tworzy�y si� szerokie, nieregularne prze�wity, przez kt�re wida� by�o gwiazdy �wiec�ce na pustym niebie. Lecz wiatr si� nieco zmieni� i prze�wity znik�y, a poza tym zza miasta nadci�gn�y k��by dymu z uszkodzonych zbiornik�w, w kt�rych p�on�a ropa. Nie wiadomo by�o, sk�d si� bierze ten dym. Mo�e z lotniska Kallang, mo�e z elektrowni, mo�e wprost z przeciwnej strony wyspy, to znaczy z p�nocy, gdzie by�a baza marynarki, a mo�e z wysp, na kt�rych wydobywa�o si� rop�, z oddalonych o cztery czy pi�� mil Pulo Sambo i Pulo Sebarok. Nikt nie wiedzia�. Nie spos�b by�o si� dowiedzie� czegokolwiek, pr�cz tego, co si� samemu zobaczy�o, a panowa�a niemal ca�kowita ciemno��. Nie roz�wietla�y jej teraz nawet p�on�ce budynki, bo ju� si� spali�y i pozosta�o po nich tylko pogorzelisko, na kt�rym migota�y ostatnie w�t�e p�omyki, prawie wygas�e, podobnie jak ca�e �ycie w Singapurze. Umieraj�ce miasto spowi�a ju� �miertelna cisza. Co pewien czas rozlega� si� w g�rze gro�ny �wist pocisku, kt�ry wpada� nieszkodliwie w wod� albo wali� w budynek z kr�tkim grzmotem i b�yskiem wybuchu. Lecz w tym, �e wszystko by�o osobliwie przelotne, �e d�wi�k i �wiat�o natychmiast zamiera�y i gas�y w spowijaj�cym okolic� dymie, by�o co� naturalnego - zdawa�o si� to nieod��czn� cech� dziwnej i jakby nierealnej nocy. Cisza tylko jeszcze bardziej si� przez to pog��bia�a i t�a�a. Co pewien czas zza Fortu Canning i Pearls Hill, spoza p�nocno_zachodnich granic miasta dolatywa� nieregularny trzask serii z karabin�w i pistolet�w maszynowych, ale te odg�osy te� by�y odleg�e, nierealne i odbija�y si� tak dalekim echem jak we �nie. Wszystko tej nocy przypomina�o sen, by�o mroczne i nierzeczywiste - nawet tych kilku ludzi, kt�rzy przedzierali si� przez zasypane gruzem, niemal wyludnione ulice Singapuru. Przypominali podr�nych w�druj�cych bez celu, pe�nych wahania, zoboj�tnia�ych i niepewnych, b��dz�cych po omacku przez kot�uj�ce si� k��by dymu: drobne zagubione postacie beznadziejnie brn�ce na o�lep przez mg�� sennego koszmaru. * * * Posuwaj�c si� powoli i niepewnie ciemnymi ulicami ma�a grupka �o�nierzy - mo�e by�o ich z dwudziestu czterech - zmierza�a w stron� nabrze�a krokiem starych, wyczerpanych ludzi. Wygl�dali te� jak starcy, szli chwiej�c si� na nogach, a g�owy i ramiona mieli po starczemu pochylone, chocia� najstarszy z nich nie liczy� wi�cej ni� trzydzie�ci lat. Byli jednak zm�czeni, strasznie zm�czeni, zm�czeni do granic zoboj�tnienia i wyczerpania, kiedy ju� nic nie ma znaczenia i �atwiej jest potykaj�c si� brn�� naprz�d, ni� si� zatrzyma�. Byli wyczerpani, chorzy i ranni, dzia�ali bezmy�lnie, automatycznie, niezdolni do podejmowania �wiadomych decyzji. Ca�kowite wyczerpanie umys�owe i fizyczne jest jednak zarazem dobrodziejstwem, lekiem, �rodkiem u�mierzaj�cym. Potwierdza� to ponad wszelk� w�tpliwo�� ich bezmy�lny wzrok wbity t�po w ziemi� pod stawiane z mozo�em stopy. Je�li nawet ich cia�om nadal dawa�y si� we znaki r�ne dolegliwo�ci, przynajmniej nie zdawali sobie z tego sprawy. W ka�dym razie w tej chwili zatar� im si� w pami�ci �lad koszmarnych wydarze� minionych dw�ch miesi�cy - niedostatku, g�odu, pragnienia, ran, chor�b i strachu - kiedy to Japo�czycy gnali ich przez niesko�czenie d�ugi P�wysep Malajski, przez zniszczon� teraz mierzej� Johore, a� znale�li si� na iluzorycznie bezpiecznej wyspie Singapuru. Nie pami�tali ju� towarzyszy, kt�rzy zgin�li, wrzask�w niczego nie podejrzewaj�cych wartownik�w, zarzynanych we wrogiej ciemnej d�ungli, diabolicznego wycia Japo�czyk�w, kiedy napadli przed �witem na ich napr�dce przygotowane pozycje obronne. Nie pami�tali ju� tych rozpaczliwych samob�jczych kontratak�w, kt�rych jedynym pozytywnym wynikiem by�o zdobycie kilku metr�w kwadratowych ziemi, drogo, lecz bezcelowo odzyskanej jedynie na chwil�. Nie dawa�y im te natarcia nic, pr�cz widoku okropnie okaleczonych, torturowanych cia� schwytanych koleg�w oraz cywil�w nie kwapi�cych si� do wsp�pracy z wrogiem. Nie pami�tali ju�, jak byli w�ciekli, zdezorientowani i zrozpaczeni, kiedy ostatni my�liwiec brewster, a przedtem my�liwce hurricane znikn�y z nieba pozostawiaj�c ich wy��cznie na �asce lotnictwa japo�skiego. Nawet to, �e absolutnie nie dawali wiary nowinom o l�dowaniu japo�skich wojsk na wyspie przed pi�cioma dniami, �e patrzyli z gorycz�, jak na ich oczach rozwiewa si� pieczo�owicie piel�gnowana legenda, mit o niezdobytym Singapurze - nawet to te� zatar�o im si� w pami�ci. Ju� nie pami�tali. Byli zbyt oszo�omieni, chorzy, ranni i s�abi, by pami�ta�. Ale pewnego dnia, ju� wkr�tce, je�li nie zgin�, przypomni im si� to wszystko, a wtedy nigdy ju� nie b�d� tacy sami jak przedtem. Tymczasem jednak mozolnie posuwali si� naprz�d, ze wzrokiem wbitym w ziemi�, z opuszczonymi g�owami, nie patrz�c, dok�d id�, oboj�tni, dok�d dotr�. Jeden z nich jednak patrzy� i nie by� oboj�tny. Szed� powoli na przedzie ci�gn�cej dwuszeregiem kolumny m�czyzn, szuka� drogi przez rumowisko za�cie�aj�ce ulic�, zapalaj�c od czasu do czasu latark�, by si� upewni�, czy pod��aj� we w�a�ciwym kierunku. By� to niski, drobny m�czyzna, jedyny w grupie, kt�ry mia� na sobie szkock� sp�dnic�, a na g�owie beret. Tylko kapral Frazer wiedzia�, sk�d ma t� sp�dnic� - na pewno nie by� w ni� ubrany, kiedy wycofywali si� przez Malaje na po�udnie. Kapral Frazer by� tak samo zm�czony jak inni. Te� mia� podkr��one i nabieg�e krwi� oczy, twarz szar�, wyniszczon� przez malari� czy dyzenteri�, a mo�e przez jedno i drugie. Szed� trzymaj�c lewe rami� o wiele wy�ej ni� prawe, tak �e si�ga�o mu niemal do ucha, niczym garb, ale by� to tylko prowizoryczny opatrunek z gazy i banda�a, za�o�ony po�piesznie tego samego dnia przez sanitariusza, kt�ry chcia� dowie��, �e usi�owa� zatamowa� krwawienie z paskudnej rany po szrapnelu. W prawej r�ce Frazer trzyma� wa��cego jedena�cie kilogram�w brena, kt�rego d�wiganie by�o niemal ponad si�y dla os�abionego organizmu - wygl�da�o to tak, jakby karabin obci�ga� kapralowi w d� prawe rami�, podczas gdy lewe w�drowa�o jeszcze wy�ej, pod samo ucho. Z jednostronnym garbem, w berecie na bakier, w sp�dnicy, kt�rej fa�dy lu�no obija�y si� o wychudzone nogi, drobny m�czyzna wygl�da� �miesznie i groteskowo. Ale tak naprawd� kapral Frazer nie by� ani �mieszny, ani groteskowy. Jako pasterz z Cairngorms, dla kt�rego trud i niedostatek stanowi�y nieod��czny element egzystencji, m�g� jeszcze ostatkiem si�y woli i wytrwa�o�ci co� z siebie wykrzesa�. Kapral Frazer nadal by� najlepszym �o�nierzem pod s�o�cem - najlepszym z najlepszych typ�w �o�nierza. Mia� ogromne poczucie obowi�zku i odpowiedzialno�ci, nie pozwala� sobie na to, by podda� si� b�lowi czy s�abo�ci, my�la� wy��cznie o ludziach, kt�rzy s�aniaj�c si� na nogach ci�gn�li �lepo za nim. Dwie godziny wcze�niej oficer dowodz�cy ich rozbit�, zdezorganizowan� kompani� na p�nocnym skraju miasta wyda� rozkaz, by Frazer zabra� wszystkich zdolnych do chodzenia rannych oraz tych, kt�rych mo�na by�o nie��, i przeprowadzi� ich z linii ognia w jakie� wzgl�dnie spokojne i bezpieczne miejsce. By� to ruch nie maj�cy znaczenia, o czym wiedzia� sam oficer i o czym wiedzia� te� Frazer, pada�y bowiem ostatnie stanowiska obrony i nadszed� kres Singapuru. Zanim up�ynie nast�pny dzie�, na wyspie Singapur nie pozostanie ani jeden cz�owiek, kt�ry nie b�dzie martwy, ranny czy wzi�ty do niewoli. Ale rozkaz to rozkaz, kapral Frazer wi�c posuwa� si� mozolnie, acz zdecydowanie naprz�d, kieruj�c si� ku zatoczce Kallang. Co pewien czas, w miejscach, gdzie ulica nie by�a zasypana gruzem, stawa� z boku i przepuszcza� przed siebie kolumn� �o�nierzy. W�tpliwe, by kt�rykolwiek z nich w og�le zwr�ci� na niego uwag� - nikt z rannych na noszach, nikt z tych w lepszej formie ani z tych, kt�rzy wprawdzie te� byli chorzy i ranni, lecz d�wigali nosze. Za ka�dym te� razem kapral Frazer musia� czeka� na ostatniego w kolumnie - wysokiego i chudego ch�opaka, kt�remu g�owa kiwa�a si� oboj�tnie z boku na bok, a on sam bez przerwy mamrota� co� do siebie, niezrozumiale i bez zwi�zku. M�ody �o�nierz nie chorowa� ani na malari�, ani na dyzenteri�, ani nawet nie zosta� raniony, lecz mimo to by� najbardziej chory ze wszystkich. Za ka�dym razem Frazer chwyta� go za rami� i przynagla�, �eby dogoni� g��wn� grup�, a w�wczas ch�opak nie protestuj�c przyspiesza� kroku. Spogl�da� tylko na kaprala oboj�tnym, pozbawionym wyrazu wzrokiem, niezdolnym nikogo rozpozna�, a Frazer za ka�dym razem patrzy� na niego z wahaniem, potrz�sa� g�ow� i zn�w rusza� naprz�d, by znale�� si� na czele kolumny. * * * W kr�tej, wype�nionej dymem uliczce p�aka� w ciemno�ci ma�y ch�opczyk. By� bardzo ma�y, mia� mo�e ze dwa i p� roku. O niebieskich oczach, blond w�osach i jasnej karnacji, ca�y by� umorusany rozmyt� �zami sadz� i py�em. Ubrany jedynie w cienk� koszulk� i przewi�zane sznurkiem kr�tkie spodenki, bosy, bez przerwy dr�a� na ca�ym ciele. P�aka� i p�aka�, zagubiony i udr�czony po�r�d nocy, ale nie by�o nikogo, kto by us�ysza� jego zawodzenia czy zwr�ci� na nie uwag�. Zreszt�, �eby go us�ysze�, trzeba by by� nie dalej ni� kilka metr�w od niego, p�aka� bowiem cichutko, urywane �kania przerywa� co pewien czas wibruj�cy, spazmatyczny oddech. Od czasu do czasu pociera� oczka drobnymi brudnymi pi�stkami, jak to robi� ma�e dzieci, kiedy s� zm�czone lub gdy p�acz�. Pr�bowa� w ten spos�b przegna� b�l - czarny dym gryz� go bowiem i piek� w zalane �zami oczy. Ch�opczyk p�aka�, bo by� bardzo, bardzo zm�czony, ju� kilka godzin temu normalnie powinien zosta� u�o�ony do snu. P�aka�, bo by� g�odny i chcia�o mu si� pi�, dr�a� z zimna - nawet podczas tropikalnej nocy mo�e panowa� ch��d. P�aka�, bo nie wiedzia�, co si� dzieje i by� wystraszony, nie wiedzia�, gdzie jest jego dom i gdzie si� podzia�a matka - przed dwoma tygodniami poszed� ze swoj� star� amah, malajsk� nia�k�, na pobliski bazar, ale by� zbyt ma�y i nie�wiadomy, �eby zda� sobie spraw�, co to oznacza, �e po powrocie zamiast domu zastali zbombardowan� i wypalon� ruin�. Mia� z matk� odp�yn�� z Singapuru na "Wakefieldzie", ostatnim du�ym statku, w�a�nie tamtej nocy 29 stycznia... P�aka� jednak przede wszystkim dlatego, �e by� sam. Stara nia�ka Anna d�ugo w�drowa�a z nim po ciemnych ulicach, przez kilka ostatnich godzin nios�a go na r�kach, a� nagle postawi�a na ziemi, splot�a obie r�ce nad sercem i osun�a si� na gruzy m�wi�c, �e musi odpocz��. Na wp� siedz�c, na wp� le��c, jakby pogr��ona we �nie, pozostawa�a w tej samej pozycji dobre p� godziny. G�owa przechyli�a jej si� mocno na jedno rami�, oczy mia�a otwarte, znieruchomia�e. Na pocz�tku ch�opczyk pochyli� si� raz czy dwa, �eby jej dotkn��, ale wi�cej tego nie robi�. Trzyma� si� z daleka, wystraszony, boj�c si� patrze�, boj�c si� dotyka�, niejasno zdaj�c sobie spraw� - cho� nie wiedzia�, dlaczego - �e stara niania b�dzie d�ugo, d�ugo odpoczywa�a. Ba� si� odej�� i ba� si� te� zosta�, lecz kiedy zn�w zerkn�� na staruszk�, ukradkiem przez skrzy�owane palce, nagle poczu�, �e bardziej boi si� zosta� ni� odej��. Ruszy� wi�c uliczk� nie patrz�c, dok�d idzie, potyka� si� o ceg�y i kamienie, pada�, podnosi� si� i zn�w bieg� dalej, przez ca�y czas szlochaj�c i dr��c po�r�d zimnej nocy. Przy ko�cu uliczki wysoka, wychudzona posta� w poszarpanym s�omianym kapeluszu pu�ci�a dyszel rykszy i wyci�gn�a r�ce, �eby zatrzyma� dziecko. M�czyzna nie chcia� zrobi� mu nic z�ego. Sam by� chory - wi�kszo�� zapad�ych na gru�lic� rykszarzy w Singapurze na og� umiera�a po pi�ciu latach - ale mimo to nadal potrafi� litowa� si� nad innymi, zw�aszcza nad ma�ymi dzie�mi. Ch�opczyk jednak zobaczy� tylko wy�aniaj�c� si� z mroku, wysok� posta�, kt�ra wykona�a gro�ny ruch, i jego strach zamieni� si� w przera�enie - umkn�� wyci�gni�tym r�kom i wybieg� z zau�ka na opustosza�� ulic�, za kt�r� panowa�a ciemno��. M�czyzna nie wykona� ju� �adnego ruchu, po prostu mocniej zawin�� si� kocem na noc i ponownie opar� o dyszle swojej rykszy. * * * Dwie szlochaj�ce cichutko jak ch�opiec piel�gniarki brn�y z wysi�kiem naprz�d. Mija�y jedyny nadal p�on�cy budynek w handlowej dzielnicy miasta, ale odwr�ci�y g�owy, by nie patrze� na p�omienie. Mimo wszystko jednak wida� by�o ich pochylone g�adkie twarze o wydatnych ko�ciach policzkowych i sko�nych oczach. Obie by�y Chinkami, nale�a�y wi�c do narodu, kt�ry nie�atwo poddaje si� emocjom, lecz obie by�y bardzo m�ode i obie znalaz�y si� bardzo blisko miejsca wybuchu, kiedy pocisk trafi� w ci�ar�wk� Czerwonego Krzy�a stoj�c� przy kraw�niku niedaleko po�udniowego wylotu ulicy Bukit Timor. Dozna�y szoku, z kt�rego jeszcze si� nie otrz�sn�y. Dwie inne piel�gniarki pochodzi�y z Malaj�w. Jedna by�a m�oda, w tym samym wieku co dwie Chinki, a druga w dobrze zaawansowanym �rednim wieku. Wielkie, czarne jak sadza oczy m�odej rozszerzone by�y ze strachu; dziewczyna id�c po�piesznie naprz�d wci�� nerwowo ogl�da�a si� za siebie. Starsza przybra�a mask� niemal ca�kowitej oboj�tno�ci. Od czasu do czasu m�oda usi�owa�a protestowa�, �e zosta�o im narzucone zbyt szybkie tempo, ale nikt nie by� w stanie jej zrozumie�, poniewa� na skutek wybuchu dozna�a uszkodzenia o�rodka mowy. Prawdopodobnie by� to uraz chwilowy, trudno jednak by�o tak wcze�nie wyrokowa�. Kilkakrotnie podnosi�a r�k�, �eby zatrzyma� piel�gniark� na przedzie, t�, kt�ra narzuca�a tempo, ale druga dziewczyna po prostu opuszcza�a jej r�k�, delikatnie, niemniej do�� stanowczo, i dalej p�dzi�y naprz�d. Pi�ta piel�gniarka, ta, kt�ra prowadzi�a, by�a wysoka i wysmuk�a, mia�a ze dwadzie�cia pi�� lat. Kiedy wybuch rzuci� j� za ci�ar�wk�, zgubi�a czepek, i teraz g�ste, granatowoczarne w�osy opada�y jej na oczy. Od czasu do czasu odgarnia�a je niecierpliwym ruchem i w�wczas stawa�o si� jasne, �e nie jest ani Malajk�, ani Chink� - przeczy�y temu jej uderzaj�co niebieskie oczy. Mia�a, by� mo�e, rysy euroazjatyckie, ale na pewno nie wygl�da�a na Europejk�. W migoc�cym ��tym �wietle nie dawa�o si� rozpozna� karnacji jej sk�ry, kt�ra umazana by�a b�otem i py�em. Na lewym policzku mia�a jakby d�ug� szram�, widoczn� nawet pod zaschni�t� mazi�. By�a przewodniczk� grupy, lecz straci�a ju� orientacj� w mie�cie. Zna�a Singapur, i to dobrze, a jednak w spowijaj�cych wszystko dymie i ciemno�ci czu�a si� jak obca, kt�ra zgubi�a drog� w nieznajomej metropolii. Gdzie� na wybrze�u, jak jej m�wiono, czeka�a gromada �o�nierzy, z kt�rych wielu potrzebowa�o natychmiastowej pomocy - je�li nie otrzymaj� jej dzisiejszej nocy, z pewno�ci� nikt im jej nie udzieli w japo�skim obozie jenieckim. Z minuty na minut� coraz bardziej wygl�da�o na to, �e Japo�czycy dopadn� ich pierwsi. Im d�u�ej piel�gniarki kluczy�y i kr��y�y po opustosza�ych ulicach, tym bardziej beznadziejnie traci�a orientacj� ich przewodniczka. Powiedziano jej, �e powinna znale�� �o�nierzy gdzie� naprzeciwko Cape Ru nad zatoczk� Kallang, ale dotychczas nie potrafi�a nawet trafi� na wybrze�e, a co dopiero zorientowa� si� po ciemku, gdzie jest Cape Ru. Min�o p� godziny, godzina i nawet ona zacz�a zwalnia� kroku, bo po raz pierwszy ogarn�a j� rozpacz. Nigdy nie znajd� tych �o�nierzy, nigdy, na pewno im si� to nie uda po�r�d tego nieko�cz�cego si� zam�tu i ciemno�ci. Ich lekarz, major Blackley, naprawd� bardzo nieuczciwie postawi� spraw�, oczekuj�c od nich, �e stan� na wysoko�ci zadania. Jednocze�nie z t� my�l� przysz�a jej jednak do g�owy inna - �e to nie Blackley post�pi� nieuczciwie, lecz ona sama pr�buje si� usprawiedliwi�. Przecie� kiedy nad peryferiami Singapuru zaja�nieje �wit, �ycie m�czyzn i kobiet b�dzie zale�a�o wy��cznie od tego, w jakim humorze b�d� Japo�czycy. Ju� si� z nimi zetkn�a i mia�a na tyle przykre do�wiadczenia, �e nie zapomni tego spotkania, a tak�e blizny stanowi�cej dow�d na to, �e si� odby�o, blizny, kt�ra jej pozostanie na ca�e �ycie. Im dalej od ��dnych krwi Japo�c�w, tym lepiej. Poza tym, jak podkre�li� major, �adna z nich nie by�a na tyle w dobrym stanie, by m�c pozosta� na swoim stanowisku. Niemal bezwiednie dziewczyna potrz�sn�a g�ow�, zn�w przyspieszy�a kroku i skr�ci�a w nast�pn� ciemn� i pust� ulic�. * * * Strach i przera�enie, choroba i rozpacz - zapanowa�y nad miastem, n�ka�y w�druj�c� gromad� �o�nierzy, ch�opczyka i piel�gniarki oraz dziesi�tki tysi�cy innych ludzi o p�nocy 14 lutego 1942 roku, kiedy to tryumfuj�cy, wszechmocni Japo�czycy przyczaili si� przed ostatnimi stanowiskami obronnymi miasta czekaj�c na �wit, szykuj�c si� do ataku, spragnieni rozlewu krwi i niechybnego zwyci�stwa. Lecz przynajmniej jednemu cz�owiekowi obcy by� strach, b�l i rozpacz. Wysoki starszy m�czyzna w o�wietlonej �wiecami poczekalni pewnego urz�du, troch� na po�udnie od Fort Canning, nie poddawa� si� �adnemu z tych uczu�. �wiadom by� jedynie raptownego up�ywu czasu, nagl�cej potrzeby dzia�ania, tego, �e jeszcze nigdy nie spoczywa� na nim jednym taki ci�ar niemal ponadludzkiej odpowiedzialno�ci. Zdawa� sobie z tego spraw�, by� tak zaabsorbowany, �e wszystko inne sta�o si� niewa�ne, niemniej na jego spokojnej, prawie oboj�tnej, pomarszczonej twarzy koloru czerwonej ceg�y, pod czupryn� g�stych siwych w�os�w nie wida� by�o ani �ladu tych napi��. By� mo�e koniec kr�tkiego birma�skiego cygara stercz�cego zawadiacko spod szczeciniastych bia�ych w�s�w i orlego nosa �arzy� si� odrobin� zbyt jasno, by� mo�e m�czyzna siedzia� zbyt swobodnie rozparty w trzcinowym fotelu, lecz nic poza tym nie rzuca�o si� w oczy. Pozornie wszystko wskazywa�o na to, �e emerytowany genera� Foster Farnholme jest w zgodzie ze �wiatem. Otworzy�y si� za nim drzwi i do pokoju wszed� m�ody sier�ant. Wygl�da� na zm�czonego. Farnholme wyj�� z ust cygaro i powoli odwr�ci� g�ow�, unosz�c jedn� krzaczast� brew w niemym pytaniu. - Panie generale, przekaza�em pa�sk� wiadomo��. - W g�osie sier�anta nie bez powodu dawa�o si� odczu� zm�czenie. - Kapitan Bryceland powiedzia�, �e zaraz si� tu stawi. - Bryceland? - Bia�e brwi nad g��boko osadzonymi oczami wyci�gn�y si� w jedn� kresk�. - Kto to, u diab�a, jest kapitan Bryceland? S�uchaj no, synu, prosi�em wyra�nie, �e chc� si� widzie� z waszym pu�kownikiem, i to zaraz. Natychmiast. Rozumiecie? - Mo�e ja w czym� mog� pom�c. - Kto� stan�� na progu za sier�antem. Nawet w migotliwym �wietle �wiecy wida� by�o, jak okropnie nabieg�e krwi� ma oczy, a ��te policzki zarumienione od gor�czki. Ale �agodny g�os o walijskim akcencie brzmia� dostatecznie uprzejmie. - Kapitan Bryceland? M�ody oficer bez s�owa przytakn�� ruchem g�owy. - Oczywi�cie, �e mo�ecie pom�c - skin�� g�ow� Farnholme. - Prosz� sprowadzi� mi tutaj waszego pu�kownika, i to natychmiast. Nie mam chwili do stracenia. - Tego nie mog� zrobi�. - Bryceland pokr�ci� przecz�co g�ow�. - Po raz pierwszy od trzech dni po�o�y� si� spa�... i niech B�g za�wiadczy, �e b�dzie nam potrzebny jutro rano. - Wiem. Ale mimo to musz� si� z nim widzie�. - Farnholme przerwa� czekaj�c, a� ucichnie �oskot pobliskiego ci�kiego karabinu maszynowego, potem za� m�wi� dalej bardzo spokojnie, lecz z wielkim przej�ciem. - Kapitanie Bryceland, nie jeste�cie w stanie nawet zacz�� si� domy�la�, dlaczego musz� si� koniecznie widzie� z waszym pu�kownikiem. To sprawa najwy�szej wagi. Singapur jest przy niej niczym. - Wsun�� r�k� pod koszul� i wyci�gn�� czarnego automatycznego colta, du�ego, kaliber 45. - Je�li b�d� zmuszony sam go odszuka�, u�yj� tego i go znajd�, ale mam nadziej�, �e nie b�d� potrzebowa�. Prosz� powiedzie� pu�kownikowi, �e genera� Farnholme jest tutaj, a na pewno si� stawi. Bryceland patrzy� na niego przez d�u�sz� chwil�, waha� si�, skin�� g�ow� i odwr�ci� si� bez s�owa. Wr�ci� po trzech minutach, stan�� z boku w drzwiach, by przepu�ci� pod��aj�cego za nim m�czyzn�. Pu�kownik, jak domy�li� si� Farnholme, m�g� mie� najwy�ej czterdzie�ci pi��, pi��dziesi�t lat. Wygl�da� na siedemdziesi�t, szed� chwiejnym, p�pijanym krokiem cz�owieka, kt�ry zbyt d�ugo �yje w stanie wyczerpania. Z trudno�ci� walczy� z opadaj�cymi powiekami, lecz id�c powoli przez pok�j zdoby� si� na u�miech i wyci�gn�� uprzejmie r�k�. - Dobry wiecz�r, generale. Z kt�rej cz�ci �wiata pan tu przyby�? - Dobry wiecz�r, pu�kowniku. - Farnholme wsta�, ale zignorowa� pytanie. - A wi�c wie pan o mnie? - Wiem. Po raz pierwszy s�ysza�em o panu ledwie trzy noce temu. - No to dobrze - kiwn�� g�ow� zadowolony Farnholme. - To oszcz�dzi nam wielu wyja�nie�... a nie mam na nie czasu. Zaraz wi�c przejd� do sedna. - Pokojem wstrz�sn�� wybuch pocisku, kt�ry upad� gdzie� w s�siedztwie, podmuch powietrza prawie zdmuchn�� �wiece. Farnholme na wp� si� odwr�ci�, a gdy by�o ju� po wszystkim, z powrotem przeni�s� wzrok na pu�kownika. - �eby si� wydosta� z Singapuru, potrzebny mi jest samolot, wszystko mi jedno, jaki to b�dzie samolot, wszystko mi jedno, kogo b�dziecie musieli z niego wysadzi�, bym ja si� znalaz� na pok�adzie, wszystko mi jedno, dok�d poleci... czy do Birmy, Indii, Cejlonu czy Australii... nie robi mi to r�nicy. Musz� mie� samolot, �eby si� st�d wydosta�. Natychmiast. - Musi pan mie� samolot, �eby si� wydosta� z Singapuru - pu�kownik powt�rzy� jak echo jego s�owa g�osem bezbarwnym i bez wyrazu, podobnie jak pozbawiona wyrazu by�a jego twarz, a potem nagle u�miechn�� si�, zm�czony, jak gdyby kosztowa�o go to wiele wysi�ku. - Przecie� wszystkim nam potrzebny jest taki samolot, generale. - Nie rozumie pan. - Farnholme absolutnie opanowanym ruchem zgni�t� w popielniczce swoje cygaro. - Wiem, �e s� tu setki rannych i chorych, kobiet i dzieci... - Ostatni samolot ju� odlecia� - pu�kownik przerwa� mu matowym g�osem. Przetar� sobie go�ym przedramieniem przem�czone oczy. - Dzie�... nie, dwa dni temu. Nie jestem pewien. - Jedenastego lutego - podpowiedzia� Bryceland. - My�liwce hurricane. Odlecia�y do Palembang. - Racja - przypomnia� sobie pu�kownik. - Hurricane. Odlecia�y w wielkim po�piechu. - Ostatni samolot. - W g�osie Farnholme'a nie s�ycha� by�o ani nutki zaanga�owania. - Ostatni samolot. Ale... ale wiem, �e by�y te� inne. Brewster, wildebeeste... - Wszystkie albo odlecia�y, albo zosta�y zniszczone. - Pu�kownik patrzy� teraz na Farnholme'a jakby z zaciekawieniem. - A gdyby nawet by�o inaczej, i tak nie robi�oby to r�nicy. Japo�ce opanowa�y wszystkie lotniska... Seletar, Sembawang, Tengah. Nie wiem, co z lotniskiem w Kallang, ale i ono jest bezu�yteczne. - Rozumiem. Naprawd� rozumiem. - Farnholme patrzy� na walizk� stoj�c� u jego st�p, po czym zn�w podni�s� wzrok. - A wodnop�atowce, pu�kowniku? Cataliny? Pu�kownik powoli pokiwa� g�ow� na znak, �e sytuacja jest nieodwo�alna. Farnholme bacznie wpatrywa� si� w niego d�ug� chwil�, skin�� ze zrozumieniem, �e przyjmuje wszystko do wiadomo�ci, a potem zerkn�� na zegarek. - Czy mog� porozmawia� z panem na osobno�ci? - Oczywi�cie. - Pu�kownik nawet si� nie zawaha�. Poczeka�, a� drzwi zamkn�y si� cicho za Brycelandem i sier�antem i u�miechn�� si� blado do Farnholme'a. - Niestety, generale, ostatni samolot naprawd� odlecia�. - Ani przez chwil� nie mia�em co do tego w�tpliwo�ci. - Zacz�� rozpina� koszul�, ale przerwa� to i podni�s� wzrok. - Pan wie, pu�kowniku, kim ja jestem... to znaczy, zna pan nie tylko moje imi�? - Wiem od trzech dni. Sprawa �ci�le tajna i tak dalej... podejrzewano, �e jest pan tu w okolicy. - Po raz pierwszy pu�kownik obserwowa� go�cia nie ukrywaj�c zaciekawienia. - Siedemna�cie lat pracy jako szef kontrwywiadu w Azji Po�udniowo_Wschodniej, w�ada tyloma azjatyckimi j�zykami, iloma nikt... - Bo zaczn� si� rumieni�. - Farnholme rozpi�� ju� koszul�, a teraz zabra� si� do szerokiego, p�askiego, obci�gni�tego gum� pasa. - Pan, pu�kowniku, chyba nie w�ada �adnym j�zykiem Wschodu? - Kln� si� na moje grzechy, �e niestety, w�adam. Japo�skim. Dlatego tu jestem. - U�miechn�� si� figlarnie. - My�l�, �e b�dzie ze mnie du�y po�ytek w obozach koncentracyjnych. - Japo�skich? No, rzeczywi�cie. - Farnholme rozpi�� zamki b�yskawiczne dw�ch kieszonek pasa i wy�o�y� ich zawarto�� na st�. - Niech pan si� temu przyjrzy, dobrze? Pu�kownik spojrza� bystro na niego, potem na fotostaty i rolki film�w le��ce na stole, skin�� g�ow�, wyszed� z pokoju i zaraz wr�ci� nios�c okulary, lup� i latark�. Usiad� przy stole i przez trzy minuty ani nie podni�s� wzroku, ani si� nie odezwa�. Z ulicy dolatywa� od czasu do czasu huk wybuch�w, ostry, coraz szybszy terkot dalekiego karabinu maszynowego i z�owrogie skamlenie odbitego rykoszetem pocisku, kt�ry ze �wistem przeszywa� zasnut� dymem noc. Ale w pokoju nikt nie wyda� �adnego d�wi�ku. Pu�kownik siedzia� przy stole jak kamienny pos�g, o�ywione by�y tylko jego oczy. Farnholme z nowym cygarem w ustach rozpar� si� w trzcinowym fotelu i popad� pozornie w kamienn� oboj�tno��. Niebawem pu�kownik poruszy� si� i rzuci� mu przez st� spojrzenie. Zacz�� m�wi� niespokojnym g�osem, a jego r�ce trzymaj�ce fotostaty te� zdradza�y niepok�j. - Niepotrzebny mi japo�ski, �eby to zrozumie�. M�j Bo�e, sk�d pan je ma, generale? - Z Borneo. �eby je zdoby�, zgin�o dw�ch naszych najlepszych ludzi i dw�ch Holendr�w. Ale nie ma to teraz znaczenia i nie o tym chc� m�wi�. - Pu�ci� dym z cygara. - Wa�ne jest to, �e je mam, a Japo�ce o tym nie wiedz�. Pu�kownik jakby go nie s�ysza�. Patrzy� na trzymane w d�oniach filmy, kiwaj�c powoli z boku na bok g�ow�. W ko�cu od�o�y� filmy na st�, zdj�� okulary, schowa� je do futera�u i zapali� papierosa. R�ce nadal mu dr�a�y. - To fantastyczne - wymamrota�. - Naprawd� fantastyczne. Istnieje ich najwy�ej kilka. Ca�a p�nocna Australia... filmy plan�w inwazji! - Opracowanych w ka�dym szczeg�le - potwierdzi� Farnholme. - Porty i lotniska, czas co do minuty, si�y, kt�re zostan� u�yte, z dok�adno�ci� co do ostatniego batalionu piechoty. - Tak. - Pu�kownik patrzy� na fotostaty marszcz�c brwi. - Ale co� tu... - Wiem, wiem - przerwa� mu cierpko Farnholme. - Nie mamy klucza. By�o to nie do unikni�cia. Daty oraz pierwszoplanowe i drugoplanowe cele s� zaszyfrowane. Nie mogli ryzykowa� i pisa� tego otwarcie... a szyfry Japo�czyk�w s� nie do z�amania, praktycznie wszystkie. Wszystkie, to znaczy poradzi�by sobie z nimi tylko jeden starszy jegomo�� w Londynie, wygl�daj�cy tak, jakby nie umia� si� podpisa�. - Przerwa�, by zn�w dmuchn�� w powietrze niebieskim dymem. - Lecz mimo to i tak co� mamy, prawda, pu�kowniku? - Ale... ale jak si� uda�o panu przypadkiem... - Nieistotne, m�wi�em ju�. - Spod maski leniwej oboj�tno�ci zacz�a wyziera� stal. Potrz�sn�� g�ow� i za�mia� si� cicho. - Przepraszam, pu�kowniku. Chyba robi� si� nerwowy. Zapewniam pana, �e nie by�o w tym �adnego "przypadku". Przez pi�� lat pracowa�em nad jedn� spraw�, tylko nad jedn�... �eby dostarczono mi te odbitki we w�a�ciwym czasie i miejscu. Japo�czycy nie s� nieprzekupni. Uda�o mi si� ich dopa�� we w�a�ciwym czasie, ale nie we w�a�ciwym miejscu. Dlatego tu jestem. Pu�kownik nawet nie s�ucha�. Patrzy� na filmy kiwaj�c z boku na bok g�ow�, lecz wreszcie oderwa� od nich wzrok. W tej samej chwili twarz jego si� wyd�u�y�a, nabra�a starczego wyrazu, jak twarz cz�owieka, kt�ry dozna� zawodu. - Generale, te filmy... te filmy s� bezcenne. - Podni�s� je i patrzy� na Farnholme'a nieobecnym wzrokiem. - Bo�e w niebiesiech, to� w por�wnaniu z nimi wszystkie maj�tki tego �wiata s� nic niewarte. To one stanowi� o �yciu lub �mierci, o zwyci�stwie lub przegranej. To... to... wielkie nieba, generale, to przecie� w ko�cu Australia! Nasi ludzie musz� je dosta�... musz�! - W�a�nie - przytakn�� Farnholme. - Musz� je dosta�. Pu�kownik patrzy� na niego w milczeniu, zm�czone oczy robi�y mu si� coraz wi�ksze, bo zrozumia� wstrz�saj�c� prawd�. Opad� na krzes�o, g�ow� opu�ci� na piersi. Kr�te smugi dymu gryz�y go w oczy, ale jakby tego nie zauwa�y�. - W�a�nie, powtarzam - powiedzia� sucho Farnholme. Si�gn�� po filmy i fotostaty i zacz�� je starannie wk�ada� do nieprzemakalnych przegr�dek pasa. - Chyba zaczyna pan teraz rozumie�, dlaczego z tak� niecierpliwo�ci� domaga�em si�... no... odtransportowania mnie samolotem z Singapuru. - Zaci�gn�� zamki b�yskawiczne przy przegr�dkach. - Zreszt� nadal ogromnie mi na tym zale�y, zapewniam pana. Pu�kownik pokiwa� pos�pnie g�ow�, ale nic nie powiedzia�. - Ani jednego samolotu? - spyta� zn�w Farnholme. - Nawet w najgorszym stanie, nawet uszkodzonego...? - przerwa� raptownie widz�c wyraz twarzy pu�kownika, ale po chwili zn�w spr�bowa�: - A ��d� podwodna? - Nie ma. Genera� zacisn�� usta. - A niszczyciele, fregaty, w og�le statki? - Nie ma. - Pu�kownik poruszy� si�. - Nie ma nawet statku handlowego. Ostatnie z nich: "Grasshopper", "Tien Kwang", "Katydid", "Kuala", "Dragonfly" i kilka innych r�wnie ma�ych statk�w przybrze�nych odp�yn�o z Singapuru wczoraj w nocy. I nie wr�c�. Ale te� nie odp�yn� dalej ni� sto mil, bo si�y powietrzne Japo�c�w opanowa�y ca�y archipelag. Na pok�adzie tych statk�w, generale, s� ranni, kobiety i dzieci. Wi�kszo�� sko�czy na dnie morza. - To i tak lepiej ni� w japo�skim obozie. Niech mi pan wierzy, pu�kowniku, wiem co� na ten temat. - Farnholme zapina� sprz�czk� ci�kiego pasa. Westchn��. - No to wszystko wspaniale si� sk�ada. Dok�d si� st�d udamy? - Na mi�o�� bosk�, po co pan w og�le tu przyjecha�? - zapyta� cierpko pu�kownik. - Musia� pan przyjecha� akurat do Singapuru, i to w takiej chwili. A w og�le, jak si� panu uda�o tutaj dosta�? - Statkiem z Banjermasin - odpar� kr�tko Farnholme. - Wsiad�em na "Kerry Dancera", najgorsz� z p�ywaj�cych trumien, jakich nie dopuszczono do p�ywania po morzu. Kapitanem by� g�adki, ale niebezpieczny typek nazwiskiem Siran. Trudno powiedzie�, ale mog� prawie przysi�c, �e to jaki� angielski renegat maj�cy z Japo�cami podejrzane stosunki. O�wiadczy�, �e p�ynie do Kota Bharu... B�g raczy wiedzie�, dlaczego... ale zmieni� plany i przyp�yn�� tutaj. - Zmieni� plany? - Dobrze mu zap�aci�em. Nie swoimi pieni�dzmi, mog�em wi�c sobie na to pozwoli�. My�la�em, �e w Singapurze b�dzie bezpiecznie. To, �e Hong Kong, Guam i Wake pad�y, us�ysza�em przez w�asny odbiornik, kiedy by�em na p�nocnym Borneo, i musia�em stosunkowo szybko stamt�d si� wydosta�. Nast�pn� wiadomo�� odebra�em du�o p�Niej, dopiero na pok�adzie "Kerry Dancera". Dziesi�� dni czekali�my w Banjermasin, zanim Siran �askawie si� zgodzi� odp�yn�� - opowiada� cierpkim tonem Farnholme. - Jedyny porz�dny sprz�t i jedyny porz�dny cz�owiek na tym statku znajdowa� si� w kabinie radiowej... Siran zapewne uwa�a�, �e to wa�ne ze wzgl�du na jego w�asne �ajdackie praktyki. By�em w�a�nie w tej kabinie z ch�opakiem Loonem drugiego dnia pobytu na statku, to znaczy dwudziestego dziewi�tego stycznia, kiedy odebrali�my wiadomo�� Bbc, �e Japo�ce bombarduj� Ipoh. Pomy�la�em wi�c, naturalnie, �e posuwaj� si� bardzo powoli i �e starczy czasu, by dotrze� do Singapuru i z�apa� samolot. Pu�kownik skin�� g�ow� ze zrozumieniem. - Te� s�ysza�em ten komunikat. B�g jeden wie, kto by� odpowiedzialny za te przera�aj�ce brednie. Japo�ce zdobyli Ipoh faktycznie ponad miesi�c wcze�niej i wtedy byli ju� kilka mil na p�noc od mierzei. Bo�e, co za przekl�ta partanina! - kiwn�� g�ow�. - Przekl�ta, cholerna partanina! - Bardzo �agodnie pan to ujmuje - zauwa�y� Farnholme. - Ile czasu nam pozosta�o? - Jutro si� poddajemy. - Pu�kownik patrzy� na swoje r�ce. - Jutro?! - Wszyscy jeste�my sko�czeni, generale. Nic ju� si� nie da zrobi�. Nie mamy te� wody. Wysadzaj�c mierzej� zniszczyli�my jedyny wodoci�g doprowadzaj�cy wod� z kontynentu. - Bardzo inteligentnie, nasz plan dzia�a� obronnych opracowywali dalekowzroczni faceci - mrukn�� Farnholme. - A posz�o na to trzydzie�ci milion�w funciak�w. Twierdza nie do zdobycia. Wi�ksza i lepsza ni� Gib. Puste gadanie! Bo�e, niedobrze od tego si� robi! - parskn�� ze wstr�tem, wsta� i westchn��. - No c�, nie ma co m�wi�. Trzeba wraca� na starego "Kerry Dancera". Niech B�g wspomaga Australi�! - Na "Kerry Dancera"?! - pu�kownik by� zdumiony. - On odp�ywa godzin� po �wicie, generale. M�wi� panu, �e w cie�ninach a� roi si� od japo�skich samolot�w. - A jakie inne wyj�cie mo�e mi pan zaproponowa�? - spyta� znu�onym g�osem Farnholme. - Wiem, wiem. Ale je�li nawet dopisze panu szcz�cie, jak� ma pan gwarancj�, �e kapitan pop�ynie tam, dok�d pan b�dzie chcia�? - Nie mam �adnej - przyzna� genera�. - Ale na pok�adzie jest Holender nazwiskiem Van Effen, kt�ry mo�e si� przyda�. We dw�ch chyba damy rad� przekona� naszego szanownego kapitana, na czym polega jego obowi�zek. - Mo�e. - Pu�kownikowi przysz�a niespodzianie pewna my�l do g�owy. - A w og�le, jak� ma pan gwarancj�, �e b�dzie czeka�, kiedy zjawi si� pan na nabrze�u? - Oto moja gwarancja. - Farnholme szturchn�� nog� sfatygowan� walizk� stoj�c� obok. - Oto moja gwarancja i polisa ubezpieczeniowa... mam nadziej�. Siran my�li, �e do pe�na wypchana jest diamentami... przekupi�em go kilkoma, �eby tu przyp�yn��... i niezupe�nie si� myli. Dop�ki b�dzie uwa�a�, �e mo�e mnie z ni� rozdzieli�, dop�ty nie odst�pi mnie na krok, jakby�my zawarli braterstwo krwi. - Czy on... nie podejrzewa... - Ani troch�. Uwa�a mnie za zatwardzia�ego starego pijusa uganiaj�cego si� za nieczystymi zyskami. Zada�em sobie odrobin� trudu, by... hm... utrzyma� si� w tej roli. - Rozumiem, generale. - Pu�kownik podj�� decyzj� i si�gn�� po dzwonek. Kiedy pojawi� si� sier�ant, rozkaza� mu: - Popro�cie kapitana Brycelanda. Farnholme uni�s� brew w niemym pytaniu. - Tylko tyle mog� zrobi� - wyja�ni� pu�kownik. - Nie mam samolotu. Nie mog� zagwarantowa�, �e wszyscy nie utoniecie jutro do po�udnia. Ale mog� zagwarantowa�, �e kapitan "Kerry Dancera" b�dzie bezwzgl�dnie pos�uszny pana rozkazom. Mam zamiar odkomenderowa� podoficera i ze dwudziestu czterech ludzi z Pu�ku G�rali Szkockich, by towarzyszyli panu na "Kerry Dancerze". - U�miechn�� si�. - Nawet w najlepszych warunkach to twardziele, a teraz s� szczeg�lnie doprowadzeni do pasji. My�l�, �e kapitan Siran nie sprawi wam wiele k�opotu. - Jestem pewien, �e nie. Cholernie jestem wdzi�czny, pu�kowniku. To powinno by� du�� pomoc�. - Zapi�� guziki koszuli, chwyci� walizk� i wyci�gn�� r�k�. - Dzi�ki za wszystko, pu�kowniku. G�upio to zabrzmi, kiedy wiadomo, �e czeka pana ob�z koncentracyjny... ale c�, wszystkiego najlepszego. - Dzi�kuj�, generale. Dla pana samej pomy�lno�ci... B�g �wiadkiem, �e przyda si� panu. - Zerkn�� w d�, tam, gdzie genera� mia� ukryty pas z fotostatami, i zako�czy� ponuro: - Przynajmniej mamy szans�. * * * Kiedy genera� zn�w wyszed� w ciemn� noc, dym powoli si� przerzedza�, ale w powietrzu nadal czu�o si� dziwn� i nieprzyjemn� mieszanin� kordytu, �mierci i rozk�adu, tak dobrze znan� staremu �o�nierzowi. Przed budynkiem czeka� na niego m�odszy oficer i ustawiona szeregiem kompania �o�nierzy. Strzelanina i ogie� z karabin�w maszynowych wzmog�y si�, widoczno�� by�a o wiele lepsza, ogie� dzia� usta� zupe�nie - prawdopodobnie Japo�czycy uznali, �e nie ma sensu doprowadza� do zbytniego zniszczenia miasta, kt�re i tak nazajutrz b�dzie do nich nale�a�o. Farnholme i jego eskorta posuwali si� szybko opustosza�ymi ulicami, w drobnym deszczu, maj�c w uszach bez przerwy huk wystrza��w. Do nabrze�a dotarli w kilka minut. Dym, rozp�dzony lekkim wiatrem od wschodu, prawie zupe�nie tutaj znikn��. Dym znikn��, niemal natychmiast wi�c Farnholme dostrzeg� co�, co kaza�o mu tak zacisn�� d�o� na uchwycie walizki, a� pobiela�y mu k�ykcie, a ramiona rozbola�y od napi�cia. Ma�a szalupa z "Kerry Dancera", kt�r� pozostawi� lekko obijaj�c� si� o nabrze�e, te� znikn�a. Przybity tym, z czego zda� sobie spraw�, szybko podni�s� g�ow�, by spojrze� na red�, ale tam te� nic nie zobaczy�. "Kerry Dancer" znik�, jakby nigdy nie istnia�. Dooko�a tylko deszcz, lekka bryza owiewaj�ca twarz, a odrobin� dalej, na lewo, cichy, pe�en rozpaczy szloch ch�opczyka, samotnego po�r�d ciemno�ci. Rozdzia� drugi Podoficer dowodz�cy oddzia�em �o�nierzy dotkn�� ramienia Farnholme'a i wskaza� g�ow� na morze. - ��d�... odp�yn�a! Farnholme usi�owa� zachowywa� si� w spos�b opanowany. Odezwa� si� g�osem jak najbardziej spokojnym i rzeczowym: - Na to wygl�da, poruczniku. Tak jak w starej piosence, pozostawili nas na brzegu. Diabelnie to niewygodne, �e ju� si� nie wyra�� bardziej dosadnie. - Tak jest. - Porucznik Parker uwa�a�, �e reakcja Farnholme'a w tej nagl�cej sytuacji raczej nie wskazuje na to, �e nim wstrz�sn�a. - Co teraz zrobimy? - Dobre pytanie, ch�opcze. - Przez kilka chwil Farnholme sta� z nieobecnym wyrazem twarzy, pocieraj�c r�k� policzek. - S�yszycie p�acz dziecka gdzie� na nabrze�u? - nagle spyta�. - Tak jest. - Po�lijcie po niego kt�rego� ze swoich ludzi. Najlepiej - doda� - jakiego� ciep�ego, o ojcowskich uczuciach, �eby dzieciak na