1950

Szczegóły
Tytuł 1950
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

1950 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 1950 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

1950 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Autor: BOLES�AW LE�MIAN Tytul: PRZYGODY SINDBADA �EGLARZA PODSTAWA TEKSTU: BOLES�AW LE�MIAN: PRZYGODY SINDBADA �EGLARZA, WARSZAWA 1957, S. 213; +PRZYGODA WST�PNA Nazywam si� Sindbad. Mieszkam stale w Bagdadzie. Rodzice moi umieraj�c zostawili mi w spadku tysi�c wor�w z�ota, tysi�c beczek srebra, sto pa�ac�w, sto ogrod�w i jeden trzonowy z�b mego pradziadka, kt�ry ojciec m�j przechowywa� w hebanowej szkatu�ce jako pami�tk� i osobliwo��. Pradziadek m�j przez ca�e �ycie chorowa� na b�l z�b�w i co pewien czas inny z�b musia� wyrywa�, tak �e w ko�cu jeden mu tylko z�b trzonowy pozosta�. Umieraj�c kaza� sobie wyrwa� i ten ostatni z�b trzonowy, kt�ry przeszed� w spadku od mego dziada do mego ojca, a od ojca - do mnie. By� to zwyczajny, zepsuty i sczernia�y z�b. Jestem pewien, �e na �wiecie znale�� mo�na bardzo wiele tak samo zepsutych i sczernia�ych z�b�w, lecz nie ka�dy z nich trafia do hebanowej szkatu�ki, aby stanowi� pami�tk� i osobliwo��. Ten - trafi�. Nieraz, przygl�daj�c mu si� z ciekawo�ci� i szacunkiem, wyobra�a�em sobie, jak ten z�b bola� niegdy� mego pradziada. Po �mierci rodzic�w zamieszka�em w pa�acu wraz z jedynym moim wujem Tarabukiem. Wuj Tarabuk by� poet�. Co dzie� niemal uk�ada� wiersze i odczytywa� potem tak g�o�no, �e dostawa� b�lu gard�a i musia� je starannie przep�ukiwa� lekarstwem, kt�re pilnie ukrywa� przed okiem ludzkim, zachowuj�c �cis�� tajemnic�. Twierdzi� przy tym, �e gard�o go wcale nie boli i �e nie ma przeto potrzeby p�ukania gard�a lekarstwem. Wuj Tarabuk kocha� poezj�, lecz nienawidzi� gramatyki. Pisa� z b��dami i zazwyczaj na jedno s�owo dwa do trzech b��d�w pope�nia�. Wstydzi� si� wszak�e swej b��dnej pisowni i twierdzi�, �e pope�nia b��dy umy�lnie, a�eby potem mie� sposobno�� i przyjemno�� poprawiania swych utwor�w. Nie zauwa�y�em jednak, a�eby wuj Tarabuk raz napisany wiersz kiedykolwiek poprawia�. Wuj Tarabuk mia� stolik sk�adany, srebrny ka�amarz i z�ote pi�ro... Z tymi przyborami chadza� na brzeg morza, siada� nad brzegiem i, ws�uchany w szumy morskie, pisa� swe wiersze. Pewnego razu o poranku poszed� na brzeg morza. Ustawi� stolik sk�adany, umoczy� z�ote pi�ro w srebrnym ka�amarzu i zacz�� pisa� jaki� wiersz na r�owym papierze. Pisa� i pisa�, skroba� i skroba�, poci� si� i poci�, sapa� i sapa�, a� wreszcie po nieludzkich trudach i m�kach u�o�y� wiersz nast�puj�cy: Morze - to nie rzeka, a ptak - to nie krowa! Szcz�liwy, kto kocha rymowane s�owa! Rymuj mi si�, rymuj, drogi m�j wierszyku! St�j w miejscu cierpliwie, sk�adany stoliku! Stoi stolik, stoi, zachwiewa si� nieco, Za stolikiem - morze, za morzem - B�g wie co! Napisawszy ten wiersz wuj Tarabuk odczyta� go g�o�no i zawo�a�: - Pi�kny wiersz! Jaki prawdziwy pocz�tek! Morze - to nie rzeka, a ptak - to nie krowa. Kt� zaprzeczy prawdzie tych s��w! I jaki trafny koniec! Za stolikiem morze - za morzem - B�g wie co. Rzeczywi�cie, za morzem wida� mg��, a w tej mgle dal nieznan�. Jeden B�g wie, co si� w tej dali kryje. Dlatego te� napisa�em: za morzem - B�g wie co. Wuj Tarabuk zatar� r�ce z zadowolenia i wyci�gn�� z kieszeni butelk� z tajemniczym lekarstwem, a�eby przep�uka� gard�o, nadwer�one g�o�nym odczytaniem �wie�o napisanego wiersza. Trudno uwierzy�, ile b��d�w ortograficznych zd��y� pope�ni� wuj Tarabuk w tak kr�tkim wierszyku! Zamiast "rzeka", pisa� "�ega", zamiast "ptak", pisa� "bdag". Nie chc� wszystkich b��d�w wylicza�, aby nie o�miesza� mego wuja, kt�rego kocham i powa�am. Zreszt� sam wuj Tarabuk czu�, �e pisze b��dnie. A chocia� nie m�g� swych w�asnych b��d�w zauwa�y�, wszak�e powt�rnie wiersz przegl�daj�c zacz�� ka�de s�owo o b��d podejrzewa�. Szereg tych nieustannych podejrze� tak go zm�czy�, �e wreszcie poprawiwszy "bdaga" na "bdacha" zasn�� snem nag�ym, smacznym i pokrzepiaj�cym. Spa� kiwaj�c si� bezwolnie nad sk�adanym stolikiem i co chwila pochrapuj�c - bo wuj Tarabuk chrapa� lubi� i umia�. Chmury zgromadzi�y si� na niebie, morze rozb�ys�o srebrnymi wst�gami rozszumia�ych pian, zerwa�a si� burza. Wuj Tarabuk spa�. Wicher uderzy� w stolik sk�adany, porwa� srebrny ka�amarz i z�ote pi�ro i wrzuci� je do morza. Wuj Tarabuk spa�. Uton�o z�ote pi�ro i srebrny ka�amarz. Po raz pierwszy obydwa te przedmioty znalaz�y si� na dnie morskim w�r�d dziwacznych ryb i potwor�w. Wicher powt�rnie uderzy� w stolik sk�adany i zwia� wszystkie papiery do morza. By�y to - niestety! - wszystkie wiersze wuja Tarabuka, kt�re napisa� od lat dziecinnych a� do chwili ostatniej. Wiersze zako�ysa�y si� na wzburzonych falach i zacz�y mokn��. Mok�y, mok�y, a� przemok�y i, oci�a�e od wypitej wody, posz�y na dno w �lad za ka�amarzem i pi�rem. Morze poczuwszy w swej g��bi rymowane utwory wuja Tarabuka wzburzy�o si� jeszcze bardziej, zaszumia�o, zarycza�o tak mocno, �e wuj si� nareszcie zbudzi�. Zbudzi� si� i spojrza� na stolik. Nie ujrzawszy na stoliku swych skarb�w zacz�� p�aka� i wrzeszcze�, i wyrywa� sobie w�osy z g�owy. P�acz�c, wrzeszcz�c, wyj�c, skoml�c i wyrywaj�c sobie p�ki bujnych w�os�w, pobieg� z powrotem do domu, pochwyci� w�dk� najwi�ksz�, wr�ci� z ni� na brzeg morza i zarzuci� w�dk� do wody. My�la� wuj Tarabuk, i� mu si� uda w�dk� r�kopisy z g��biny morskiej powy�awia�. Odt�d wuj Tarabuk co dzie� z w�dk� nad morze chadza�, lecz nadaremnie! Nigdy bowiem nie uda�o mu si� ani jednego r�kopisu wy�owi�! Tymczasem wszystkie r�kopisy wuja le�a�y na dnie. Zauwa�y�a je pewna ryba, zwana Diab�em Morskim. Jest to ryba z p�katym brzuchem, olbrzymi� paszcz� i strasznymi oczyma. Ma wszak�e t� zalet�, i� jest uczona. Umie czyta� i pisa�. Ot� Diabe� Morski ujrzawszy r�kopisy zbli�y� si� do nich i zacz�� je uwa�nie odczytywa�. Po odczytaniu kilku r�kopis�w machn�� gniewnie ogonem i zawo�a�: - Nigdy jeszcze nie czyta�em tak g�upich, brzydkich i niezno�nych wierszy! Na domiar z�ego, w ka�dym s�owie dwa do trzech b��d�w si� ukrywa. Domy�lam si�, �e autorem tych wierszy jest wuj Tarabuk, kt�ry co dzie� nad brzegiem morza wysiaduje przy sk�adanym stoliku i suszy g�ow� nad rymami. Dobrze si� sta�o, �e wicher zwia� mu ze stolika te r�kopisy wraz ze srebrnym ka�amarzem i z�otym pi�rem! Mo�e przestanie wreszcie tworzy� te obrzydliwe wiersze! Ma on bardzo mi�ego siostrze�ca, Sindbada, mieszka z nim razem w pa�acu. Biedny to siostrzeniec, kt�ry z takim wujem mieszka� musi pod jednym dachem! Skorzystam z tego srebrnego ka�amarza i z�otego pi�ra, aby napisa� list do Sindbada. Poprosz� mojej dobrej znajomej, Ryby Lataj�cej, �eby ten list Sindbadowi wr�czy�a. Diabe� Morski zabra� si� natychmiast do pisania listu. Wybra� r�kopis, kt�rego jedna tylko strona by�a zapisana, a druga pusta, i zacz�� szybko z�otym pi�rem pisa� na pustej stronie. Wiem o wszystkim, co si� dzia�o na dnie morza, gdy� pewnej nocy otrzyma�em list od Diab�a Morskiego i z tre�ci tego listu domy�li�em si�, �e dzia�o si� w�a�nie tak, a nie inaczej. Siedzia�em w oknie otwartym i patrzy�em przez okno w niebiosy, na kt�rych p�on�a pe�nia ksi�ycowa. Nagle us�ysza�em w powietrzu dziwny, suchy, ostry szum skrzyde�. By� to szum osobliwy, do �adnych szum�w niepodobny. �aden ptak nie szumi tak skrzyd�ami. Wysun��em g�ow� przez okno i zacz��em uwa�nie wpatrywa� si� w ksi�ycow� jasno�� pogodnej nocy. Po chwili ujrza�em w powietrzu Ryb� Lataj�c�. Jej skrzyd�a, podobne do ogromnych p�etw, srebrzy�y si� w ksi�ycu. Porusza�a nimi powoli i z trudem. Nie by�a snad� przyzwyczajona do lotu nad ziemi� i razi� j� zapewne brak wody morskiej w powietrzu. Lecia�a jednak wytrwale, mieni�c si� w �wietle ksi�yca �usk� t�czow�. Widzia�em, jak szybko porusza zm�czonym pyskiem, chwytaj�c skrzelami dech, utrudniony brakiem wody. W pysku trzyma�a kawa� r�owego papieru. Lecia�a wprost ku mnie. Zbli�ywszy si� do okna, poda�a mi papier r�owy. Zaledwo ten papier wyj��em jej z pyska, ryba natychmiast umkn�a z powrotem i wkr�tce znik�a mi z oczu. Spojrza�em na papier. Na jednej jego stronie �wietnia� kaligraficznie i starannie, lecz z okropnymi b��dami napisany wiersz wuja Tarabuka. Pozna�em od razu charakter jego pisma i nie chc�c odczytywa� nudnego i g�upiego wiersza odwr�ci�em arkusz papieru i spojrza�em na drug� jego stron�. Na drugiej stronie u g�ry olbrzymimi literami czerni� si� napis: WIELMO�NY SINDBAD w Bagdadzie Ni�ej pod tym napisem znajdowa� si� list tre�ci nast�puj�cej: Pisz� z morza do Ciebie, kochany Sindbadzie! Cho� si� burza zerwa�a i fala si� k�adzie Na m�j grzbiet i przerywa m�j spok�j i cisze, Ja - mimo burz i wichr�w - list do ciebie pisz�, Nazywaj� mi� ludzie Diab�em Morskim, ale - Cho� jestem Morskim, diab�em nie czuj� si� wcale. Przeciwnie - jestem dobry, tkliwy, cho� rubaszny, Bo mam brzuch zbyt p�katy i pysk bardzo straszny. Nie s�d� mnie po pozorach ani po wygl�dzie, Ja zjadam ryby w morzu, ty zjadasz - na l�dzie, Ja po�ykam je �ywcem, ty - po usma�eniu. Obydwaj dogadzamy swemu podniebieniu, Obydwaj po�eramy ch�tnie, co si� zdarza, Z t� r�nic�, �e nie mam - tak jak ty - kucharza. Ja wol� ryby z morza, ty - ryby z patelni, Lecz obydwaj jeste�my w po�eraniu dzielni. Mimo to nikt ci� diab�em dot�d nie przezywa, A mnie w dziale przypad�a ta nazwa straszliwa! Ani burza najsro�sza, ani z�e wichrzysko Nie m�czy mi�, nie boli tak, jak to przezwisko! Trudno! Musz� je nosi�, cho�by z tej przyczyny, By nie zosta� bez nazwy w�r�d morskiej g��biny! Przysi�gam ci, �e diab�em nie jestem i wol� P�ywa� w morzu ni� w ogniu piekielnym lub smole. Ufam, �e ci wystarczy ta moja przysi�ga. Pisz� ten list z powodu, i� wicher-w��cz�ga, Kt�ry na brzegu przyg�d byle jakich szuka, Zwia� do morza papiery wuja Tarabuka, S�ynny srebrny ka�amarz tudzie� z�ote pi�ro. P�yn��em w�a�nie, gnany fal� i wichur�, I pod wod� papiery widz�c niespodzianie, Zacz��em chciwie czyta�, bo lubi� czytanie, A nawet wol� wiersze od zwyczajnej prozy. Przeczyta�em - i dot�d od gniewu i zgrozy Trz�s� si�, bo doprawdy w �yciu po raz pierwszy Przeczyta�em tak du�o tak okropnych wierszy! Co za rymy bez sensu wuj Tarabuk prz�dzie! G�upstwo siedzi na g�upstwie, b��d siedzi na b��dzie. Osio� pisa�by lepiej, a noga sto�owa Wi�cej ma w sobie sensu ni�li jego g�owa! Sindbadzie! Jak�e mo�esz �y� pod jednym dachem Z takim g�upcem niezno�nym i z takim postrachem? Jak mo�esz spa� spokojnie w tym samym budynku, Gdzie Tarabuk swe rymy tworzy bez spoczynku? Opu�� pr�dzej sw�j pa�ac i po�egnaj wuja. Czy� nie n�ci ci� okr�t, co po morzu buja? Czy� nie wabi ci� podr� dziwna i daleka? Cud nieznany w nieznanej podr�y ci� czeka. Czeka ci� bajka senna w zakl�tej krainie I Kr�lewna st�skniona, co z urody s�ynie, I skarby, i przepychy, i dziwy, i czary! P�d� na lotnym okr�cie przez morza obszary, Zwiedzaj wyspy, p�wyspy, l�dy i przyl�dki I najdalsze zatoki, najskrytsze zak�tki. Zwalczaj wszelkie przeszkody i wszelkie zawady! P�d�, le�, p�y� bez ustanku! Pos�uchaj mej rady! Tego ci �yczy, uk�on przesy�aj�c dworski, Kochaj�cy si� szczerze - tw�j druh Diabe� Morski Przeczyta�em ten list jednym tchem i wyznam, �em nigdy nie przypuszcza�, a�eby Diabe� Morski pisa� tak sk�adnie i poprawnie. List ten wywar� na mnie wielkie wra�enie. Rady Diab�a Morskiego wyda�y mi si� i s�uszne, i pon�tne. Od dawna mi si� znudzi� i m�j pa�ac, i wuj Tarabuk, i wiersze wuja Tarabuka. Od dawna pragn��em zazna� przyg�d i niebezpiecze�stw. Pr�cz tego list Diab�a Morskiego, czytany w �wietle ksi�yca, oczarowa� mi� przenikliwym, nieodpartym czarem. Ka�de s�owo, pisane czarnym atramentem na r�owym papierze, dziwnie migota�o w blasku ksi�ycowym i tak mnie upaja�o, �em poczu� w ko�cu zawr�t g�owy. Ka�da litera wydziela�a pon�tny zapach .morskiej trawy. Bez w�tpienia, list ten by� zakl�ty, a tre�� jego, mimo dobrodusznych pozor�w - by�a naprawd� diabelska. Przebieg�y Diabe� Morski w wyrazach �agodnych i tkliwych namawia� mi� do opuszczenia rodzinnego domu i jedynego wuja. Podda�em si� jednak czarom tej namowy. By�em tak zachwycony listem adresowanym na moje imi� z tajemniczych g��bin morza, �e by�bym natychmiast odpisa� Diab�u Morskiemu, gdyby Ryba Lataj�ca zaczeka�a na moj� odpowied�. Lecz Ryby Lataj�cej od dawna ju� nie by�o. Nie czekaj�c na odpowied� uciek�a z powrotem do morza. Ca�� noc przesiedzia�em przy oknie w g��bokiej zadumie. Nad ranem wyczeka�em chwili, gdy wuj Tarabuk z w�dk� w r�ku wychodzi� w�a�nie z pokoju, aby swoim zwyczajem uda� si� nad morze dla wy�owienia zgubionych r�kopis�w. By� blady i smutny. Strata ukochanych r�kopis�w rujnuj�co wp�yn�a na jego zdrowie. Postarza� si� o lat sto z g�r�, chocia� mia� dopiero lat pi��dziesi�t. Sta� si� ma�om�wny i nie ko�czy� s��w, kt�re zaczyna�. I teraz spojrza� na mnie smutnie i rzek�: - Dzie� do... Mia�o to znaczy�: "dzie� dobry". Zmartwienie i �al g��boki nie pozwala�y mu s��w domawia�. Przyzwyczai�em si� do tych nieca�kowitych i niedoko�czonych wyraz�w i po pierwszej niemal sylabie zgadywa�em ich przemilczan� reszt�. - Dzie� dobry - odrzek�em - jak�e si� spa�o tej nocy wujkowi? - Jak naj... - odpowiedzia� wuj Tarabuk. Mia�o to znaczy�: "jak najgorzej", wuj bowiem po stracie r�kopis�w cierpia� na bezsenno��. - Musz� si� z wujem po�egna�! - rzek�em g�osem stanowczym. - Dzi� w nocy postanowi�em wyruszy� w podr� dalek�. Czy wuj ma co przeciw temu? - Nie - odpowiedzia� wuj. ("Nie" - by�o jednym z tych s��w, kt�re wuj wymawia� ca�kowicie). Po stracie r�kopis�w wuj Tarabuk sta� si� tak oboj�tny na wszelkie sprawy, �e nie wzruszy�a go wcale wiadomo�� o mojej podr�y. Rzuci�em mu si� na szyj� i zacz��em go �ciska� i ca�owa�. - Wuju! - zawo�a�em. - �egnam ci� na d�ugo i �ycz�, aby� powy�awia� z morza wszystkie swoje r�kopisy! Wuj Tarabuk uca�owa� mi� w czo�o i rzek� g�osem z�amanym: - Weso... Mia�o to znaczy�: "weso�ej podr�y!" Po czym wuj Tarabuk wyszed�, a po chwili zobaczy�em przez okno, jak kroczy� w stron� morza potrz�saj�c w�dk�. Tego� dnia wyjecha�em konno z Bagdadu do Balsory, Balsora bowiem jest miastem portowym i okr�ty z portu balsorskiego odp�ywaj� we wszystkie strony �wiata. W Balsorze wsiad�em na okr�t, kt�ry p�yn�� w kraje dalekie i nieznane. Stan��em na pok�adzie okr�tu i patrzy�em, jak l�d si� ode mnie oddala i jak powoli znika mi z oczu. Wia� wiatr przychylny. Wzd�te �agle po�yskiwa�y na s�o�cu. Morze b��kitnia�o i zielenia�o. Mewy z krzykiem unosi�y si� nad �aglami, wzlatywa�y nad powierzchni� wody i muska�y t� powierzchni� bia�ymi skrzyd�ami. Gdy l�d znikn�� mi z oczu, uczu�em wok� bezmiar i niesko�czono��. Nade mn� - niebo, pode mn� - morze, przede mn� - dal nieznana i niezbadana. Wyj��em z kieszeni list Diab�a Morskiego, aby ten list czarowny raz jeszcze odczyta�. Czyta�em go upajaj�c si� ka�dym s�owem i tak przy tym wymachiwa�em r�kami, �e kapitan okr�tu zbli�y� si� do mnie i zapyta�: - Co czytasz, m�j przyjacielu, �e tak dziwacznie przy tym wymachujesz r�kami? - List Diab�a Morskiego - odrzek�em ze szczero�ci� i prostot�. - Co? - spyta� znowu zdziwiony kapitan. - Zdaje mi si�, �em nie dos�ysza� twej odpowiedzi? - List Diab�a Morskiego - powt�rzy�em g�o�niej, z jeszcze wi�ksz� szczero�ci� i z jeszcze wi�ksz� prostot�. +PRZYGODA PIERWSZA Kapitan, pos�yszawszy moj� odpowied�, rzek� przygl�daj�c mi si� uwa�nie: - M�wili mi nieraz moi marynarze, �e Diab�y Morskie umiej� czyta� i pisa�. Nie wierzy�em dotychczas tym opowiadaniom. Teraz jednak przekonywam si� naocznie, i� twierdzenia moich marynarzy by�y prawdziwe. By�bym ci niezmiernie wdzi�czny, gdyby� mi pozwoli� ten list przeczyta�, o ile ma si� rozumie� nie zawiera on jakich� tajemnic osobistych. - Ch�tnie zaspokoj� tw� ciekawo��, kapitanie - odrzek�em podaj�c mu list. - List ten przynios�a mi w pysku Ryba Lataj�ca gdym siedzia� przy otwartym oknie mego pa�acu. Kapitan przeczyta� list i zawo�a� jednego z najstarszych marynarzy. - Mam w r�ku list Diab�a Morskiego - rzek� do marynarza. - Poniewa� jeste� do�wiadczony, wi�c powiedz, czy obecno�� takiego listu na okr�cie przynosi szcz�cie czy te� nieszcz�cie? - Nieszcz�cie - odpar� stary marynarz g�osem powa�nym i ponurym. - C� tedy mam uczyni� z tym listem? - spyta� kapitan. - Wrzu� co pr�dzej do morza! - powiedzia� marynarz. - Sindbadzie! - zawo�a� kapitan. - Musisz si� zgodzi� na to, �e ci� pozbawi� tego listu. - Zgadzam si� na to, kapitanie! - odrzek�em natychmiast. - Mia�bym przez ca�e �ycie wyrzuty sumienia, gdybym by� nie�wiadomym sprawc� czyjegokolwiek nieszcz�cia. Kapitan wrzuci� list do morza. List, zamiast p�yn�� po wodzie, zacz�� si� kurczy�, pr�y�, przeskakiwa� z fali na fal�, a� wreszcie sam si� z�o�y� we dwoje, potem we troje, potem we czworo i nagle zaszumia�, zaszele�ci�, zamieni� si� w pian� morsk� i rozp�yn�� si� w nic na powierzchni fali. Marynarz spojrza� spode �ba na mnie i rzek� ponuro: - Gdyby� ten list zachowa� przy sobie, zgin��by� po kilku godzinach podr�y wraz z ca�� za�og�. Teraz, po wrzuceniu listu do morza, czekaj� ci� przygody, nieszcz�cia, niespodziane przypadki i nieprzewidziane niebezpiecze�stwa. Bardzo mi si� nie podoba, �e otrzymujesz listy od Diab�a Morskiego, ale przypuszczam, �e jeste� niedo�wiadczony i nie znasz si� na Diab�ach Morskich ani na ich listach. Nic nie odpowiedzia�em marynarzowi, jeno spojrza�em na kapitana, czekaj�c, co powie. Czu�em bowiem, �e marynarz spogl�da na mnie podejrzliwie i pos�dza mnie o jakie� tajemnicze konszachty z Diab�em Morskim. Kapitan te� to spostrzeg� i rzek� do marynarza: - Nie patrz tak podejrzliwie na tego m�odzie�ca, gdy� r�cz� ci za jego niewinno��. Gdyby mia� jakie� z�e zamiary, ukrywa�by przed nami list Diab�a Morskiego; tymczasem wyzna� mi sam z zupe�n� szczero�ci� i prostot�, �e czyta list Diab�a Morskiego, i powt�rzy� to wyznanie dwa razy z rz�du. Uspokojony s�owami kapitana marynarz si� oddali�, lecz ca�ej za�odze opowiedzia� natychmiast o tym, co si� sta�o. Tote� wszyscy pr�cz kapitana zacz�li si� boczy� na mnie i unika� mego towarzystwa. Z nikim nie mog�em si� zaprzyja�ni� ani nawet przelotnej rozmowy nawi�za�. Nawet obiad spo�y�em osobno, nie za� przy stole og�lnym, poniewa� za�oga za��da�a zupe�nego usuni�cia mej osoby od wsp�lnych zebra�. S�ysza�em tylko gwar i �miechy przy stole, lecz nie mia�em prawa zasi��� do tego sto�u. Kapitan wyt�umaczy� mi, i� musia� ust�pi� ��daniu za�ogi, aby nie dra�ni� marynarzy. Samotny wi�c sta�em w k�cie pok�adu i patrzy�em na morze, kt�re wzbiera�o szafirow� fal�, spienion� na grzbiecie. Fala by�a wysoka, lecz obszerna. Okr�t ko�ysa� si� na niej powoli, to wbiegaj�c na jej grzbiet spr�ony, to zsuwaj�c si� z tego grzbietu w d�, aby si� zn�w na nast�pn� fal� przedosta�. S�o�ce �wieci�o skrz�c si� i p�on�c na nier�wno�ciach i zagi�ciach fal. Pogoda by�a cudowna. Wiatr, kt�ry wzdyma� nasze �agle, ustawa�. Nadchodzi�a powoli nie znana mi dot�d, nieruchoma, dr�twa Cisza Morska. Fale si� co chwila zmniejsza�y, powierzchnia morza wyg�adza�a si� coraz bardziej. Sta�em wci�� na pok�adzie i upaja�em si� pogod�. Nagle pos�ysza�em niespokojny ruch ca�ej za�ogi. Obejrza�em si� za siebie. T�um marynarzy roi� si� na pok�adzie, mrucz�c i ponuro spogl�daj�c w czyste, pogodne niebiosy. Zna� by�o po nich trwog� i niepok�j. Nie mog�em zrozumie�, sk�d ta trwoga i ten niepok�j. Wszak�e niebo by�o czyste - bez chmury, bez skazy. Pogoda utrwali�a si� na d�ugo. �adna burza nie grozi�a naszemu okr�towi. Upaja�em si� s�o�cem i cisz�, ze zdziwieniem patrz�c na zatrwo�onych widokiem pogodnego nieba marynarzy. Kapitan sta� po�r�d nich i, z tak� sam� trwog� przygl�daj�c si� niebiosom, co� m�wi� czy te� wydawa� jakie� rozkazy. Sta�em na ko�cu pok�adu i nie mog�em dos�ysze� g�osu kapitana. Zaciekawiony jednak og�lnym zgie�kiem i niepokojem, zbli�y�em si� nieco, aby pochwyci� s�owa kapitana.- Nie spodziewa�em si� takich przeszk�d i takiej zw�oki - m�wi� kapitan. - Mia�em nadziej�, a nawet pewno��, �e los b�dzie sprzyja� okr�towi. Tymczasem musimy si� pogodzi� z nieszcz�ciem, kt�re na nas spada. Nieszcz�cie to jest zbyt widoczne, aby mo�na by�o o nim w�tpi�. Wicher ustaje, powierzchnia morza wyg�adza si� z niezwyk�ym po�piechem, fala za fal� znika i zamiera. W powietrzu zaczyna dzwoni� straszna, gro�na, przera�liwa i gniewna Cisza Morska. Jeszcze chwila - a wszelki powiew zamrze, �agle znieruchomiej� i zamiast si� wzdyma�, zwisn� bezsilnie. Okr�t zatrzyma si� jak skamienia�y w tej martwocie i w tym bezruchu. B�dziemy zmuszeni sta� w miejscu dop�ty, dop�ki wiatr lada jaki nie przyjdzie nam z pomoc�. Wol� burz� ni� t� Cisz� Morsk�. Z burz� mo�na walczy�, z cisz� walka jest niemo�liwa. Zrozumia�em teraz, �e pogoda i cisza, kt�r� si� tak upaja�em, jest gro�nym dla okr�tu zjawiskiem. I rzeczywi�cie, wiatr z ka�d� chwil� bezsilnia�, a �agle wzdyma�y si� coraz s�abiej, niech�tniej i niedo��niej. Dalszy ci�g rozmowy pomi�dzy kapitanem a marynarzami nape�ni� mi� przera�eniem. Stary �w bowiem marynarz, kt�ry list Diab�a Morskiego kaza� wrzuci� do morza, rzek� g�osem ponurym, wskazuj�c mi� palcem i zwracaj�c si� wprost do kapitana: - Ten nieznajomy jest przyczyn� naszego nieszcz�cia. Nie podoba mi si� bardzo jego korespondencja z Diab�em Morskim. Gdybym by� kapitanem, kaza�bym go wrzuci� do morza wraz z listem Diab�a Morskiego. Obecno�� tego cz�owieka na okr�cie mo�e by� przyczyn� tysi�ca nieszcz�� i przypadk�w. Dreszcz przeszy� mi� od st�p do g�owy. Czu�em, �e bledn�, i z przera�eniem spojrza�em w g��bin� morsk�, kt�ra z porady starego marynarza mog�a za chwil� sta� si� moim grobem. Z biciem serca j��em nas�uchiwa� odpowiedzi kapitana, od kt�rej �ycie moje zawis�o. Kapitan zmarszczy� brwi, zamy�li� si� g��boko i milcza�. Milcza� tak d�ugo, �e milczenie jego stawa�o si� dla mnie tak samo gro�ne jak Cisza Morska dla okr�tu. Im d�u�ej milcza�, tym wi�kszy niepok�j mi� ogarnia�. Zatai�em dech, nat�y�em s�uch - i czeka�em. Zdawa�o mi si�, �e na czas jego milczenia przesta�em istnie�. Wreszcie kapitan rzek� po d�ugim namy�le i po jeszcze d�u�szym milczeniu: - Nie masz s�uszno�ci, m�j stary i wierny marynarzu. M�odzieniec ten nie jest ani z�ym cz�owiekiem, ani przebieg�ym czarnoksi�nikiem na us�ugach Diab�a Morskiego. Otrzyma� �w list przypadkowo, a poniewa� list by� do niego adresowany, wi�c odebra� go i zachowa� przy sobie nie domy�laj�c si� nawet niebezpiecznych wp�yw�w tego listu. Wyraz twarzy tego m�odzie�ca, jego zachowanie, d�wi�k g�osu, a przede wszystkim szczero�� i prostota - a� nadto �wiadcz� o jego szlachetno�ci. Nie tylko nie wrzuc� go do morza, lecz zabraniam ca�ej za�odze ura�a� go lub czyni� mu cokolwiek z�ego. Odpowied� kapitana przywr�ci�a mi spok�j. Odetchn��em swobodniej. By�em uratowany. Przeklina�em w duchu Diab�a Morskiego, kt�ry przysy�k� tego listu narazi� mi� na samym wst�pie podr�y na nieprzychylno�� marynarzy i na mo�liwo�� utoni�cia w g��binie morskiej z ich porady i z ich zlecenia. Gdyby nie rozum i dobro� kapitana, wrzucono by mnie niechybnie do morza. Mia� s�uszno�� stary marynarz, �e za przyczyn� listu, diabelskiego czyhaj� na mnie niebezpiecze�stwa i przygody. Uspokojony odpowiedzi� kapitana usun��em si� zn�w na koniec okr�tu i spojrza�em na morze. Cisza Morska wzrasta�a, olbrzymia�a, nape�niaj�c powietrze coraz wi�ksz� martwot�. Okr�t p�yn�� jeszcze, ale coraz zwalnia� biegu. Nagle us�ysza�em gromadny i radosny krzyk marynarzy: - Wyspa! Wyspa! Spojrza�em przed siebie i rzeczywi�cie zobaczy�em w pobli�u zieleniej�c� na powierzchni morza ma�� wysepk�. Okr�t, ostatnim wysi�kiem �agli pchni�ty, zbli�y� si� do wysepki i zatrzyma� si� nagle bez ruchu. Nie by�o nadziei na to, aby pop�yn�� dalej. Cisza Morska znieruchomi�a go zupe�nie. Musieli�my wi�c sta� w miejscu i czeka�, a� wiatr jakikolwiek nadejdzie. Cz�� za�ogi, znudzona bezczynnym wyczekiwaniem wiatru na pok�adzie, postanowi�a przedosta� si� na wysp�, aby tam sp�dzi� czas wyczekiwania. Kilkunastu marynarzy wysiad�o natychmiast i zaroi�o si� na wyspie. Wysiad�em i ja za ich przyk�adem, aby zwiedzi� wysp�. Po raz pierwszy bowiem w �yciu widzia�em wysp� na morzu. Gdy dotkn��em stop� gruntu wyspy, zdziwiony by�em jego mi�kko�ci� i spr�ysto�ci�. Mia�em wra�enie, �e grunt ten jest �ywy i �e �ycie w nim nieustannie pulsuje. Przy�o�y�em ucho do ziemi i pos�ysza�em r�wnomierne odg�osy czy te� pukania, podobne do bicia serca. Poniewa� marynarze trzymali si� z dala ode mnie, wi�c samotny b��dzi�em po wyspie. Zaszed�em na sam jej koniec i stan��em na brzegu. Wyspa by�a pokryta dziwacznymi wodorostami i krzewami. Niekt�re krzewy by�y tak g�ste i wysokie, �e z �atwo�ci� mog�em si� w nich ukry�. Marynarze zaopatrzyli si� w chrust, w pale, a nawet belki, kt�rych pod dostatkiem by�o na okr�cie. Roz�o�yli ognisko, a�eby upiec kartofle. Wkr�tce ognisko wybuch�o weso�ym, b��kitnawoz�otym p�omieniem, w kt�rym k�dzierzawi�y si� ruchliwe k��by burego dymu. Poniewa� nie mia�em drzewa i nie mog�em ogniska roz�o�y�, wyj��em z kieszeni n� podr�ny i z lekka zanurzy�em go w ziemi, a�eby zbada� dziwny grunt wyspy. Ledwo dotkn��em gruntu ostrzem swego no�a, a natychmiast trysn�a mi w twarz krew zimna, lecz purpurowa. Zdziwi�o mnie to zjawisko! Przyszed�em do wniosku, i� zapewne niekt�re wyspy posiadaj� grunt krwisty. Tymczasem dym z ogniska bucha� coraz gwa�towniej. Chrust i drzewo roz�arzy�y si� tak, �e upa� i �ar od g�owni nape�ni� Cisz� Morsk� przej�te i st�a�e powietrze. Spojrza�em w stron� ogniska i zauwa�y�em, �e grunt wyspy, jego �arem i p�omieniem dotkni�ty, zaczyna skwiercze� i sycze� bole�nie, jakby go �ywcem sma�ono lub pieczono. I rzeczywi�cie, zapach sma�onej czy te� pieczonej ryby nape�ni� naraz powietrze. Po chwili zauwa�y�em, �e pod wp�ywem �ar�w ogniska ca�a wyspa zaczyna kurczy� si�, porusza� i chwia� si� w swoich posadach. Przy�o�y�em zn�w ucho do ziemi i dos�ysza�em szybsze i gwa�towniejsze uderzenia zagadkowego serca, podobne tym razem do niespokojnych uderze� m�ota o kielni�. Grunt zako�ysa� si� pode mn� i us�ysza�em nagle g�os kapitana, stoj�cego na przedzie okr�tu: - Co tchu opu�ci� wysp�! To nie wyspa, lecz grzbiet wieloryba! Cielsko jego pogr��a si� w morzu! Utoniecie wszyscy! Na ten okrzyk kapitana marynarze w okamgnieniu przedostali si� z domniemanej wyspy na okr�t. Nag�y i niespodziany wicher powia� od p�nocy. �agle si� wzd�y i okr�t pocz�� szybko odp�ywa�. Poniewa� by�em na samym ko�cu olbrzymiego cielska, pokrytego wodorostami, wi�c nie zd��y�em wraz z t�umem marynarzy dobiec do okr�tu. Kilka razy krzykn��em wo�aj�c o pomoc, ale nikt mi� nie s�ysza�. Mo�e wicher zag�uszy� d�wi�ki mego g�osu, a mo�e marynarze chcieli si� mnie pozby� i udawali, �e wo�a� mych nie s�ysz�. Kapitana za� nie by�o ju� na pok�adzie. Zszed� zapewne do kajuty. Okr�t odp�ywa� tak szybko, �e po chwili widnia� mym oczom jako ��d� drobna, mn�stwem �agli bia�ych nadmiernie oskrzydlona. Zosta�em sam na rozedrganym i ko�ysz�cym si� cielsku wieloryba. Znik�d ratunku, znik�d pomocy! Ognisko wci�� si� jeszcze �arzy�o i powiewa�o coraz to innym j�zorem b��kitnawoz�otego p�omienia. By�em o tyle przytomny, �em podbieg� do ogniska, aby zadepta� i zagasi� jego �ary, kt�re parzy�y bole�nie drgaj�ce cielsko wieloryba zmuszaj�c go do zanurzenia si� w bezdni morskiej wraz ze mn�, jedynym mieszka�cem tej potwornej wyspy! By�o ju� wszak�e za p�no! Wieloryb zacz�� si� pogr��a� w morzu. Pogr��a� si� zwolna. Pierwsza fala wpad�a na jego grzbiet i zagasi�a ognisko. Zbola�e i sparzone cielsko wieloryba odetchn�o z rozkosz� pod moimi stopami, czuj�c och�od� w miejscu, gdzie przed chwil� �arzy�o si� okrutne i niezno�ne ognisko. Wieloryb wci�� si� pogr��a�. Woda dochodzi�a mi do kostek, a potem kolejno si�gn�a pasa i ramion... Ju� tylko g�owa stercza�a mi nad powierzchni� morza. Zrozumia�em, �e za chwil� czeka mi� �mier� w g��binie morskiej. Straci�em przytomno��, ale wnet j� odzyska�em. B�yskawicznie przemkn�a mi przez g�ow�, stercz�c� jeszcze ponad wod�, my�l pochwycenia d�oni� jednej z belek, zostawionych przez marynarzy na grzbiecie wieloryba. Belki te p�ywa�y bez�adnie, unosz�c si� na wezbranych falach i uderzaj�c wzajem o siebie. Obojgiem d�oni uczepi�em si� kurczowo najwi�kszej belki - i w tej chwili uczu�em, �e cielsko wieloryba usuwa mi si� spod n�g i pogr��a si� w g��binie morza. Zawisn��em nad otch�ani� wodn� �ciskaj�c r�kami belk�, kt�ra mi� trzyma�a na powierzchni, ratuj�c od zatoni�cia. Coraz wi�kszy i pot�niejszy wicher d�� od p�nocy, miotaj�c mn� po morzu jak �d�b�em lichej s�omy. Uderza� we mnie raz po razie i wyszarpywa� mi z d�oni belk�. Trzyma�em j� wszak�e tak mocno, �e najsro�sza burza nie potrafi�aby z r�k mi jej wytr�ci�. Wicher gna� mi� w stron� po�udnia. Fale to wznosi�y si� ku g�rze, to opada�y pode mn�. Wznosi�em si� i opada�em wraz z falami. P�yn��em z wichrem, nie wiedz�c, dok�d mi� niesie. P�yn��em tak dzie� ca�y, �adnych brzeg�w, �adnych l�d�w nie widz�c przed sob�. Nic - tylko morze i morze, bez ko�ca, bez kresu, bez granic. Nasta�a noc. Pociemnia�o morze, pociemnia�a naok� woda, w kt�rej przebywa�em, niesiony wichrem �lepym i bezrozumnym. Zamiast morza - widzia�em teraz ciemno�� bez ko�ca, bez kresu, bez granic. Zdawa�o mi si�, �e nie woda, lecz ciemno�� wzbiera pode mn�, pieni si�, szumi, ogarnia mnie i unosi, nie wiadomo dok�d. Ba�em si�, �e wicher rzuci mn� o ska�� lub raf� podwodn� i zmia�d�y mi� po ciemku, zanim zdo�am zrozumie�, co si� ze mn� sta�o. Z rozpacz� i przera�eniem wyczekiwa�em �witu. Dusza moja i oczy spragnione by�y jednego cho�by promienia s�o�ca, kt�ry swym brzaskiem nie�mia�ym dzie� zapowiada. Unosz�c si� na ciemnych, spienionych falach, marzy�em o tym promieniu, o tym brzasku, o tym poranku, kt�ry za�wita w niebiosach i rozwidni ciemno�� dokoln�. Noc wreszcie min�a i dzie� za�wita�. Za�wita� nie�mia�o, bladym, zielonoz�otym promieniem na szarym, zimnym ob�oku. Morze z lekka si� rozwidni�o. Oczy moje nape�ni�y si� rado�ci�, �e mog�y widzie� to, na co patrzy�y. Otucha wst�pi�a mi do serca. �cisn��em mocniej belk� - jedyn� przyjaci�k�, jedyn� towarzyszk� mego smutku i mojej podr�y. Wicher nie ustawa� i gna� mi� wci�� w stron� po�udnia. S�o�ce ukaza�o spoza ob�oku sw�j r�bek z�oty, potem p� tarczy, a� wreszcie ca�a tarcza s�oneczna zaz�oci�a si� na niebie. W�wczas oczy moje, mrokiem nocnym um�czone, ujrza�y z dala przed sob� brzegi wyspy nieznanej, pokryte zieleni� drzew olbrzymich. Widok tych brzeg�w rozweseli� moje oczy i moj� dusz�. Uczu�em teraz, jak g��boko, jak serdecznie kocham te drzewa zielone i te brzegi, kt�re s� cz�stk� matki ziemi, mojej rodzicielki. Wicher gna� mi� w�a�nie ku tym brzegom, ku tym drzewom, ku tej zieleni. Zbli�a�em si� do wyspy z szybko�ci� niemal b�yskawiczn�. Zaledwo p� godziny ubieg�o od czasu, gdym wysp� zobaczy�, a ju� dosi�ga�em jej brzeg�w. Po chwili belka jednym ko�cem uderzy�a o brzeg wyspy. Chwyci�em d�oni� za krzew, kt�ry ponad brzegiem zwisa�, i wype�z�em z morza na wysp�. Rado�� moja nie mia�a granic! Upad�em na kolana, pochyli�em g�ow� i ca�owa�em ziemi� wonn�, ziemi� tward�, kt�rej powierzchni� czu�em teraz pod sob�. Uca�owawszy t� ziemi� wsta�em, aby si� rozejrze� doko�a. Na brzegu dzikiej i pustej wyspy ujrza�em mn�stwo pi�knych koni. Jedne biega�y powiewaj�c grzyw�, drugie pas�y si� na bujnej trawie, inne sta�y w miejscu,, dumnie unosz�c ku g�rze pyski i przygl�daj�c mi si� oczyma pe�nymi zdziwienia. I ja te� ze zdziwieniem przygl�da�em si� im z kolei. Nie rozumia�em bowiem ich obecno�ci na tej dzikiej i pustej z pozoru wyspie. G��d mi dokucza�. Wyruszy�em wi�c w g��b wyspy w nadziei, i� mi si� uda znale�� kokosy lub banany i nimi g��d zaspokoi�. Uszed�szy sporo krok�w postrzeg�em grot�. We wn�trzu tej groty siedzia�o kilkunastu ludzi bogato ubranych. Zauwa�yli mi� od razu i wybiegli z groty, aby mi� zatrzyma�. - St�j! - zawo�a� jeden z tych ludzi. - Sk�d idziesz i dok�d? - Id� wprost z morza - odrzek�em - za� dok�d id�... nie wiem. -- Jeste� zapewne cudzoziemcem? - Jestem cudzoziemcem. Nazywam si� Sindbad. Unikn��em przed chwil� �mierci, kt�ra mi ca�y dzie� i noc ca�� grozi�a. Je�li chcecie, opowiem wam, co si� ze mn� dzia�o. - Opowiedz! - zawo�ali wszyscy ch�rem. - Lubimy pasjami wszelkie opowiadania, lecz mo�emy ci� s�ucha� tylko do godziny trzeciej minut pi��. Teraz jest godzina pierwsza, masz wi�c dwie godziny i pi�� minut czasu. - Wystarczy mi to najzupe�niej! - odrzek�em i zacz��em im opowiada� po kolei wszystko, com prze�y� od czasu wyjazdu z Balsory. S�uchali uwa�nie, dziwi�c si� moim przygodom. Gdym sko�czy� opowiadanie, zaprosili mi� do groty i podali mi suty posi�ek. Jeden z nich zwr�ci� si� do mnie z tymi s�owami: - Jeste�my masztalerzami kr�la Mira�a, kt�ry jest w�adc� tej wyspy oraz wielu wysp okolicznych. Co rok dzie� jeden sp�dzamy tutaj wraz z tysi�cem koni kr�lewskich. Gdyby� o dzie� jeden si� sp�ni�, ju� by� nas nie zasta�, gdy� jutro, skoro �wit, wracamy do stolicy. Drogi tej wyspy s� tak b��dne i tajemnicze, �e bez naszej pomocy zab��ka�by� si� niechybnie i zgin��by� z g�odu. - Punkt trzecia! - zawo�a� nagle drugi masztalerz przerywaj�c pierwszemu. - Mamy tylko pi�� minut czasu - rzek� pierwszy i zwracaj�c si� do mnie ci�gn�� dalej: - O trzeciej minut pi�� wynurza si� z morza na brzeg wyspy Ko� Morski i wyprawia na brzegu swe che�pliwe harce, pl�sy i skoki. Konie kr�lewskie przygl�daj� si� tym harcom, pl�som i skokom i mimo woli zaczynaj� je na�ladowa� nabieraj�c cudownych ruch�w. Tym sposobem kszta�cimy konie kr�lewskie. Lecz Ko� Morski po uko�czeniu swych pl�s�w, harc�w i skok�w rzuca si� na nasze konie, aby je po�re�. W�wczas odstraszamy go krzykiem, przed kt�rym uchodzi z powrotem do morza. Je�li chcesz przyjrze� si� temu zjawisku, chod� z nami na brzeg wyspy, gdy� natychmiast wszyscy tam idziemy. Zgodzi�em si� ch�tnie i poszed�em wraz z nimi. Stan�li�my na brzegu o godzinie trzeciej minut pi�� i ukryli�my si� w krzakach pobliskich, aby Konia Morskiego przed czasem nie p�oszy�. Czekali�my nied�ugo. Ko� Morski wynurzy� si� z wody i weso�o wyskoczy� na brzeg. Po raz pierwszy w �yciu ujrza�em Konia Morskiego. By� to niezwyk�y i prawie czarodziejski ko�, ma�ci zielonej jak fala morska. Mia� zielone �lepia, zielon� grzyw�, zielony ogon i zielone kopyta. Porusza� chrapami, zgi�� szyj� w �uk i zacz�� harcowa�, pl�sa� i podskakiwa� tak cudownie, �e nie mog�em oczu od niego oderwa�. Falowa�a mu grzywa i falowa� grzbiet. Zdawa�o si� chwilami, �e to fala morska pl�sa na brzegu. Konie kr�lewskie, oczarowane jego pl�sem, d�ugo si� we� wpatrywa�y, a� wreszcie j�y bezwiednie na�ladowa� jego ruchy i odruchy. Ustawi�y si� szeregiem, jeden obok drugiego, i zachowuj�c lini� szeregu zacz�y harcowa�, pl�sa� i podskakiwa� przejmuj�c od Konia Morskiego falisto�� jego �ab�dzich porusze�. Godzin� ca�� trwa� taniec koni kr�lewskich. Ko� Morski umy�lnie wprawia� je w ten taniec i czarowa� swymi harcami, a�eby potem, w chwili niespodziewanej napa�� na oczarowane i ta�cem zaj�te konie i po�re� je zielonymi k�ami. Gdy zauwa�y�, �e konie kr�lewskie s� ju� do�� oczarowane, zaprzesta� swych pl�s�w, zaczai� si�, b�ysn�� �lepiami i ju� chcia� si� na nie rzuci�, lecz masztalerze kr�lewscy w okamgnieniu wyskoczyli z krzak�w, aby go odstraszy� krzykiem i wrzaskiem nag�ym. Wrzask i krzyk masztalerzy kr�lewskich sp�oszy�y Konia Morskiego. B�yskawicznym skokiem przerzuci� si� z brzegu do g��biny morskiej i znik� w falach. Konie kr�lewskie wci�� jeszcze ta�czy�y nie mog�c si� oprze� czarom i pokusom cudownego ta�ca. Masztalerze jedwabnymi biczami skierowali je ku grocie, kt�ra s�u�y�a za schronisko koniom. Ca�a grota nape�ni�a si� ko�mi i lud�mi. Przenocowali�my w grocie wraz z ko�mi, a nazajutrz, skoro �wit, wyruszyli�my w drog� do miasta. B��dna to by�a droga, w jarach, w g�stwach zagubiona, trudna do przebycia. Gdy�my si� zbli�ali do mur�w miasta, masztalerze kr�lewscy przystan�li nagle i jeden z nich tak do mnie przem�wi�: - Okazali�my ci go�cinno�� i przychylno��. Nie odm�wili�my ani pokarmu, ani noclegu, ani pomocy. Nie domy�lasz si� nawet, �e grozi�o ci z naszej strony niebezpiecze�stwo. Z rozkazu bowiem kr�la Mira�a jeste�my obowi�zani zabija� ka�dego, ktokolwiek o�mieli si� dotrze� do brzegu wyspy, do miejsca, gdzie konie kr�lewskie ucz� si� pl�s�w od Konia Morskiego. Dost�p do tego miejsca jest wzbroniony pod kar� �mierci. Nikomu, pr�cz nas, nie wolno tam stopy swojej postawi�. A i my tylko raz na rok mamy prawo jednodniowego pobytu na owym brzegu. Kr�l Mira� w �cis�ej tajemnicy zachowuje istnienie Konia Morskiego i jego cudowny wp�yw na ruchy koni kr�lewskich. Ka�dy z poddanych podziwia te ruchy taneczne, lecz nikt nie wie, �e s� one na�ladowaniem pl�s�w Konia Morskiego, i nikt si� nie domy�la, �e w g��binie fal u pobrze�a tej wyspy kryje si� dziwny, zielonogrzywy i zielonooki zwierz, zwany Koniem Morskim. Traf i przypadek zawieruszy� ci� na brzegi tej wyspy. W pierwszej chwili mieli�my zamiar zasztyletowania ciebie jako nieproszonego go�cia i widza tajemnicy kr�lewskiej. Lecz wzruszy�o nas twoje opowiadanie i post�pili�my wbrew rozkazowi kr�la Mira�a. Darowali�my ci �ycie, kt�rego powinni�my byli ciebie pozbawi�. Czeka nas �mier� za naruszenie rozkazu kr�lewskiego. Tote� z kolei prosimy ci� o zachowanie w tajemnicy naszego czynu. Nikomu nie m�w o tym, co si� sta�o. Wejdziemy teraz sami do miasta, ty za� zatrzymaj si� pod jego murami. St�j cierpliwie i czekaj, a� si� oddalimy. W�wczas dopiero wejd� do miasta jako samotny w�drownik. Gdyby� nas kiedykolwiek spotka� na ulicy, udawaj, �e nas nie znasz, i nie witaj nas uk�onem. - Mo�ecie by� pewni, �e spe�ni� wasz� pro�b� i �e tajemnic� zachowam! - odrzek�em g�osem wzruszonym i u�ciska�em po kolei ich d�onie silne i szerokie. Odeszli w�wczas spokojnie, p�dz�c przed siebie konie, kt�re wci�� porusza�y si� tanecznie, op�tane wspomnieniem i czarem Konia Morskiego. Sta�em w miejscu cierpliwie dop�ty, dop�ki nie znikli mi z oczu. Upewniwszy si�, �e s� ju� do�� daleko, wszed�em do miasta jako w�drownik samotny. Widok tego miasta nape�ni� mi� podziwem! Bruki, ceg�y dom�w, dachy, okna - wszystko by�o zielone, koloru fali morskiej. Zdawa�o mi si�, �e przez szk�o zielone na �wiat spogl�dam. Mijaj�c ulic� za ulic� wyszed�em na plac olbrzymi. Na placu tym zasta�em t�umy ludzi. Zmiesza�em si� z t�umem i poprzez plecy mrowi�cych si� ludzi spojrza�em na �rodek placu. Na �rodku placu sta� tron z�oty. Na tronie siedzia� sam kr�l Mira� w zielonej szacie i z zielon� bu�aw� w r�ku. Zwr�ci�em si� do jednego z moich s�siad�w i spyta�em, co oznacza to ca�e zbiegowisko dooko�a tronu kr�lewskiego. - Jeste� zapewne cudzoziemcem - odpowiedzia� s�siad - nie wiesz wi�c o tym, �e dzi� jest dzie� imienin kr�la Mira�a. W dniu tym kr�l Mira� postanowi� c�rk� swoj�, pi�kn� Piruz�, da� za �on� temu, kto rozwi��e jego tajemnicz� zagadk�. Co rok w dniu imienin kr�la odbywa si� ta sama uroczysto��, lecz nikt dot�d zagadki rozwi�za� nie potrafi�. Patrz uwa�nie! Zaraz zjawi si� pi�kna Piruza, aby si��� obok kr�la i czeka� na rozwi�zanie zagadki. Pa�a ona od dawna ��dz� zam��p�j�cia i ma uraz� do tych wszystkich rycerzy, kt�rzy zagadki odgadn�� nie mog�. Straci�a nadziej�, aby ktokolwiek, kiedykolwiek i jakkolwiek zagadk� kr�lewsk� rozwi�za�. Tote� zazwyczaj z pogard� spogl�da na t�umy, roj�ce si� dooko�a tronu. S�siad m�j zamilk�, a ja znowu spojrza�em na plac. W tej chwili w�a�nie obok tronu z�otego ustawiono drugi, srebrny, i pi�kna Piruza zbli�y�a si� do srebrnego tronu. Z pogard� spojrza�a na t�umy i siad�a na tronie. Pogarda jej by�a tak wielka, �e zawstydzeni rycerze spu�cili oczy. �aden z nich nie by� pewien bystro�ci swego rozumu, chocia� ka�dy mia� szczery zamiar rozwi�zania zagadki i zaw�adni�cia r�k� pi�knej kr�lewny. Kr�l Mira� wsta� z tronu i spojrzawszy po obecnych rzek� g�osem dono�nym: - Zwyczajem dorocznym wobec wszystkich moich poddanych wyg�aszam swoj� zagadk�. Kto j� odgadnie, ten posi�dzie r�k� mej c�rki, pi�knej Piruzy, oraz p� mego kr�lestwa. Mam nadziej�, i� w tym roku znajdzie si� rycerz domy�lny, kt�ry zagadk� rozwi��e; jak dot�d, przez d�ugie lata nikt mi nie da� trafnej odpowiedzi. S�uszna wi�c, i� c�rka moja jest ju� zniecierpliwiona niedomy�lno�ci� moich poddanych. Z trzech pyta� sk�ada si� zagadka tajemnicza. Na trzy wi�c pytania - trzech ��dam odpowiedzi. Pierwsze pytanie: Jaka pogoda pomimo pogody Zwiastuje kl�ski, nieszcz�cia i szkody? Drugie pytanie: Co to za tancerz, kt�ry pl�sa po to, By po�re� innych, gdy ta�cz� z ochot�? Trzecie pytanie: Kto listy pisze wpo�r�d fal powodzi I, b�d�c diab�em, z piek�a nie pochodzi? Oto s� trzy pytania. Czekam teraz na odpowiedzi. Poddani moi! Wysilcie sw�j umys�, nat�cie uwag�, skupcie wszystkie moce swego rozumu, aby zagadk� odgadn��. Czy� was nie martwi niecierpliwo�� pi�knej Piruzy? Czy� i tym razem sprawicie jej zaw�d? Czy� chcecie, aby si� zestarza�a czekaj�c daremnie na skuteczne wysi�ki waszych rozum�w? Nie mog� u�atwi� wam waszego zadania, mog� tylko da� znak moj� d�oni� kr�lewsk�, wy za� na ten znak zamy�lcie si� wszyscy razem i ka�dy z osobna! Kr�l da� znak d�oni� - i wszyscy si� zamy�lili. Wida� by�o, jak wysilaj� sw�j rozum, nat�aj� uwag� i skupiaj� pilnie my�li rozproszone. Uderzali si� palcem w czo�o, marszczyli brwi, przymykali oczy, roztwierali na o�cie� nieme od zdziwienia g�by, pocili si� i bledli z nadmiernego wysi�ku - lecz wszystko nadaremnie! Nikt nie przerwa� ciszy og�lnej, nikt nie m�g� rozwi�za� zagadki! Pi�kna Piruza niecierpliwie uderza�a n�k� o ziemi�, pogardliwie wzrusza�a ramionami i gniewnie zagryza�a wargi purpurowe. Serce zabi�o mi mocniej w piersi. Czu�em bowiem, �e za chwil� mog� posi��� pi�kn� Piruz� i p� kr�lestwa! Odpowiedzi na trzy pytania kr�lewskie by�y mi a� nadto wiadome dzi�ki przygodom, kt�re mi� w podr�y spotka�y. Do�� mi by�o wypowiedzie� je g�o�no przed kr�lem, aby zdoby� r�k� pi�knej Piruzy i zaw�adn�� po�ow� kr�lestwa! Przedar�em si� przez t�um i zbli�y�em si� �mia�o do tronu. Spojrzenia wszystkich obecnych zwr�ci�y si� ku mnie. Spojrza� na mnie kr�l i spojrza�a pi�kna Piruza. Nasta�o milczenie pe�ne wyczekiwania. Sk�oni�em si� i przerwa�em to milczenie. - Kr�lu - rzek�em - odgad�em twoj� zagadk�! Mog� ci odpowiedzie� na trzy twoje pytania! - Odpowiedz - rzek� kr�l. Pi�kna Piruza u�miechn�a si�, ja za� m�wi�em dalej: - Pierwsze pytanie: "Jaka pogoda pomimo pogody zwiastuje kl�ski, nieszcz�cia i szkody"? - Cisza Morska. - Zgad�e� - rzek� kr�l. Pi�kna Piruza spowa�nia�a, ja za� m�wi�em dalej: - Drugie pytanie: "Co to za tancerz, kt�ry pl�sa po to, by po�re� innych, gdy ta�cz� z ochot�"? - Ko� Morski. - Zgad�e� - powt�rzy� kr�l. Pi�kna Piruza spojrza�a na mnie z zachwytem i wdzi�czno�ci�, ja za� m�wi�em dalej: - Trzecie pytanie: "Kto listy pisze wpo�r�d fal powodzi i, b�d�c diab�em, z piek�a nie pochodzi"? - Diabe� Morski. - Zgad�e� - powt�rzy� zn�w kr�l. Pi�kna Piruza wyci�gn�a ku mnie obydwie d�onie i szepn�a: - Nareszcie! - Jak ci na imi�? - spyta� kr�l. - Sindbad - odrzek�em. - Sindbadzie! - zawo�a� kr�l. - Jeste� najm�drszym ze wszystkich ludzi na �wiecie! B�ogos�awi� los za to, �e ci� przeznaczy� na m�a mej c�rki! Rozwi�za�e� zagadk�, czego nikt dot�d nie potrafi�. U�o�y�em j� sam, gdy� uk�adanie zagadek jest najulubie�szym moim zaj�ciem. Lecz �atwiej o wiele zagadk� u�o�y� ani�eli odgadn��. P�jdziesz natychmiast razem z nami do pa�acu. Pi�kna Piruza musi bowiem przyjrze� si� swemu przysz�emu m�owi. Oboje wi�c b�dziecie sp�dzali czas na pogadankach. Dzie� dzisiejszy przeznaczam na to, aby�cie mogli pozna� si� bli�ej nawzajem. Dzie� jutrzejszy przeznaczam na to, aby�cie zd��yli przyzwyczai� si� do siebie. Za� pojutrze huczne wam sprawi� wesele! To rzek�szy kr�l Mira� poszed� naprz�d w stron� pa�acu. Ja i Piruza pod��yli�my w �lad za nim, otoczeni t�umem dworzan i rycerzy, kt�rzy mi si� przygl�dali z podziwem i zazdro�ci�. Gdym wchodzi� do pa�acu, orkiestra kr�lewska umieszczona na jednym z taras�w zagra�a na moj� cze�� marsza. Kr�l Mira� wprowadzi� mnie i Piruz� do g��wnej sali swego pa�acu, ustawi� w�asnor�cznie dwa krzes�a, jedno naprzeciw drugiego, i rzek� do nas g�osem ojcowskim, pe�nym wzruszenia i powagi; - Si�d�cie oboje, jedno naprzeciwko drugiego. Patrzcie sobie prosto w oczy i zawi��cie rozmow� szczer� i poufn�. W ten spos�b poznacie przed �lubem swe dusze i charaktery, aby si� po �lubie nie zdziwi� i nie zatrwo�y� r�nic� tych dusz i odmienno�ci� tych charakter�w. Nie b�d� wam przeszkadza� w rozmowie i zostawi� was sam na sam, by swoj� obecno�ci� nie kr�powa� waszych m�odzie�czych wyzna�. Kr�l wyszed�. Zostali�my sam na sam. Usiedli�my natychmiast naprzeciwko siebie, lecz �adne z nas nie wiedzia�o na razie, co ma rzec i jak przerwa� uci��liwe i przykre milczenie. Przerwa�a je pierwsza Piruza. - Hindbadzie - rzek�a nie�mia�o - ojciec kupi� mi wczoraj naszyjnik per�owy, w kt�rym mi jest bardzo do twarzy. - Cieszy mi� niezmiernie ta wiadomo�� - odrzek�em te� nie�mia�o - ale musz� zauwa�y�, �e nie nazywam si� Hindbad, lecz Sindbad. - Hindbadzie - rzek�a znowu Piruza - nie s�ysz�c mojej uwagi - ciekawa jestem, czy lubisz kwiaty, bo ja bardzo lubi�. - Lubi� kwiaty - odpar�em - lecz po raz wt�ry musz� zauwa�y�, �e nie nazywam si� Hindbad, lecz Sindbad. - Hindbadzie! - zawo�a�a niepoprawna Piruza. - Czy wiesz o tym, �e w pobli�u naszej wyspy znajduje si� inna wyspa, kt�ra nazywa si� Kassel. Na wyspie tej przebywa potw�r Degial. Ukrywa si� on przed okiem ludzkim i, sam niewidzialny, widzi wszystkich i wszystko doko�a. Nienawidzi ludzi, ro�lin i zwierz�t - kocha tylko muzyk� i nape�nia powietrze wyspy nieustannym brzmieniem gong�w, podobnym do mosi�nego brzmienia wielkich i pot�nych dzwon�w. Brzmienie to osza�amia ludzi, zwierz�ta, a nawet ro�liny i odbiera im przytomno��. Jeden z marynarzy, kt�ry t� wysp� zwiedzi�, opowiada� mi, �e zasta� tam ostatni� nieprzytomn� r�� i ostatniego zemdlonego ptaka. Zreszt� �adne �ywe stworzenie istnie� na tej wyspie nie mo�e. Jest pusta, smutna, pokryta ska�ami i zas�uchana w nieustanne brzmienie gong�w. Nie wolno jej odwiedza� gromadnie, jeno samotnie, a i w�wczas trzeba zawiesi� na szyi amulet, kt�ry strze�e przed napa�ci� z�ego Degiala. Marynarz, o kt�rym ci m�wi�am, podarowa� mi jeden taki amulet. Schowa�am go do szkatu�ki, aby ze� skorzysta� i odwiedzi� wysp� Kassel, gdy wyjd� za m�� i stan� si� samodzieln�. Dot�d bowiem ojciec wzbrania� mi stanowczo tej niebezpiecznej wycieczki. Opowiadanie Piruzy rozciekawi�o mi� niezmiernie. Uczu�em nieodpart� ��dz� natychmiastowego zwiedzenia tej dziwacznej wyspy. - Piruzo! - zawo�a�em. - Czy udzieli�aby� mi tego amuletu, abym m�g� zwiedzi� wysp� Degiala? - Owszem - odrzek�a Piruza - ch�tnie ci go udziel�, ale chyba nie zechcesz odbywa� tej podr�y przed �lubem? Po �lubie wybierzemy si� tam po kolei, najpierw ty, a potem ja, gdy�, jak ci to ju� t�umaczy�am, nie wolno odwiedza� tej wyspy razem, lecz osobno. - Nie! - zawo�a�em gwa�townie. - Nie chc� ani dnia jednego czeka� na ogl�danie tych cud�w! Zw�oka by�aby dla mnie nie do zniesienia! Nie m�g�bym ani spa�, ani pokarm�w przyjmowa�. Dzie� dzisiejszy zgodnie z �yczeniem kr�la sp�dz� do ko�ca razem z tob�, droga Piruzo, lecz dzie� jutrzejszy wbrew �yczeniom kr�la po�wi�c� na zwiedzenie wyspy Degiala. Wr�c� akurat pojutrze na nasz �lub i b�d� ci m�g� przed �lubem opowiedzie�, com na owej wyspie zobaczy�. - Nie mam nic przeciwko temu - odrzek�a Piruza. - Sama od dawna pragn� t� wysp� zwiedzi�, wi�c a� do g��bi rozumiem twoje pragnienie. Musisz jednak z kr�lem uprzednio o tym pom�wi� i uprosi� go o pozwolenie odbycia tej wycieczki. Na te s�owa kr�l Mira� wszed� w�a�nie do sali, spojrza� na nas po ojcowsku i rzek�: - Jak�e si� klei wasza rozmowa? Czy�cie ju� poznali si� nawzajem i czy si� wam podobaj� wasze dusze i charaktery? Jest to bowiem niezb�dny warunek szcz�cia i zgody ma��e�skiej. - Ojcze! - zawo�a�a Piruza. - Zdaje mi si�, �e�my si� poznali dostatecznie. Podoba mi si� niezmiernie tkliwa dusza i dzielny charakter mego przysz�ego m�a. Podoba mi si� nawet i to, �e chce mi� jutro na dzie� ca�y opu�ci�, aby zwiedzi� wysp� strasznego Degiala. Pragnie jednak przedtem uzyska� twoje pozwolenie. - Jak to? - spyta� kr�l, brwi z lekka przymarszczywszy. - Przeznaczy�em dzie� jutrzejszy na to, aby�cie si� przyzwyczaili nawzajem do siebie; ty za�, m�odzie�cze niecierpliwy, chcesz ten dzie� sp�dzi� na wyspie Degiala, aby zaspokoi� sw� ciekawo�� i ��dz� ogl�dania cud�w? Ukl�k�em na jedno kolano i rzek�em g�osem stanowczym: - Moim zdaniem, kr�lu mi�o�ciwy, w dniu dzisiejszym zd��yli�my nie tylko pozna� swe charaktery, lecz i przyzwyczai� si� do siebie nawzajem. Dlatego te� wol� dzie� jutrzejszy po�wi�ci� na ogl�danie cud�w na wyspie Degiala, abym potem w czasie naszego wesela m�g� si� poche�pi� przed gronem dworzan i rycerzy, �em widzia� cuda, kt�rych widok nie ka�demu jest dost�pny. Jestem pewien, �e rycerze i dworzanie skieruj� na naszym weselu rozmow� ku owej wyspie, a�eby postawi� mi� w po�o�eniu cz�owieka, kt�ry nie mo�e si� wtr�ci� do rozmowy, poniewa� nie zna si� na tych cudach i wyspy tej nie ogl�da�. Kr�l si� zamy�li� i wreszcie rzek� udobruchany: - Pokocha�em ci� tak bardzo, �e niczego ci o