194

Szczegóły
Tytuł 194
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

194 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 194 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

194 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

tytu�: "Szersze�" autor: L. E. Voynich tytu� orygina�u: "The Gddfiy" prze�o�y�a: Maria KRECZOWSKA tekst wklepa�: [email protected] Pa�stwowe Wydawnictwo "Iskry" - Warszawa - 1954. Obwolut� projektowa� Janusz Grabi�ski Redaktor Zofia Jerzy�ska Redaktor techniczny Marek Anios�ewicz Korektor Olga Kaminska Cz�� Pierwsza Rozdzia� I Artur siedzia� w bibliotece seminarium teologicznego w Pizie przegl�daj�c stos opracowanych kaza�. Wiecz�r czerwcowy by� tak gor�cy, �e okna szeroko otwarto, okiennice za� na wp� przymkni�to, by ch�odniej by�o w pokoju. Dyrektor zak�adu, kanonik Montanelli, przerwa� na chwil� pisanie, by rzuci� spojrzenie pe�ne mi�o�ci na g�ow� ch�opca schylon� nad papierami. - Nie mo�esz odszuka�, carino? * To daj pok�j; b�d� musia� ust�p ten napisa� ponownie. Mo�e go nawet zniszczy�em i na pr�no zabieram ci tyle czasu. Montanelli mia� g�os raczej niski, lecz pe�ny i d�wi�czny, o metalicznej czysto�ci, co mowie jego nadawa�o specjalny urok. By� to g�os urodzonego m�wcy, o wszelkich mo�liwych odcieniach. Gdy m�wi� do Artura, s�owa brzmia�y pieszczotliwie. - Nie, ojcze, musz� znale��; jestem pewny, �e tu je w�o�y�e�. Po raz drugi nie potrafisz ju� tak napisa�. Montanelli zn�w si� zabra� do pracy. Senny chrab�szczyk monotonnie brz�cza� za oknem, a d�ugie, melancholijne wo�anie przekupnia owoc�w nios�o si� echem po ulicy: Fragola! fragola! *** - Carino (w�.) - kochamie ** Fragola (w�.) - poziomki - "O uleczeniu tr�dowatego", oto jest! - Artur przebieg� pok�j swym bezszelestnym krokiem, kt�ry zawsze irytowa� jego wsp�mieszka�c�w. Drobny, smuk�y ch�opiec bardziej przypomina� jaki� w�oski portret z wieku XVI ni� ch�opca z �rednich warstw Anglii. Od d�ugiej linii brwi do delikatnie zarysowanych ust i ma�ych r�k i n�g wszystko by�o u niego zbyt misterne, zbyt wyrze�bione. Gdy siedzia� bez ruchu, m�g� uchodzi� za bardzo �adn� dziewczyn� przebran� za ch�opca; ch�d jego i gibko�� ruch�w przypomina�y oswojon� panter� bez pazur�w. - Naprawd� znalaz�e�?! Arturze, co ja bym pocz�� bez ciebie? Pogubi�bym rych�o wszystkie moje notatki. No, nie b�d� ju� pisa�. Chod�my do ogrodu, a pomog� ci troch�. C� to za ust�p, kt�rego nie mo�esz zrozumie�? Wyszli razem do zacisznego, cienistego ogrodu okalaj�cego klasztor. Seminarium mie�ci�o si� w budynkach starego klasztoru dominika�skiego. Przed dwustu laty czworok�tne to podw�rze by�o ca�kiem puste, krzewy rozmarynu i lawendy bramowa�y wysoki parkan. Bia�o odzianych mnich�w, kt�rzy je ongi� piel�gnowali, dawno ju� pokry�a cisza i zapomnienie, lecz balsamiczne zio�a dot�d kwit�y i wydawa�y wo� w uroczy wiecz�r letni, cho� nikt ich ju� nie zrywa�, by z nich sporz�dza� leki. K�pki dzikiej pietruszki i orlika wyrasta�y w�r�d gracowanych �cie�ek, a wodotrysk po�rodku podw�rza zakry�y paprocie i pryszcze�ce. R�e rozros�y si� dziko, ich kolczaste �odygi snu�y si� w poprzek �cie�yn. Po bokach p�on�y ogromne czerwone maki; du�e naparstnice opada�y na zmierzwion� trawe, a stara winna latoro�l, zdzicza�a i bezp�odna, oplot�a swe p�dy ko�o zaniedbanego niespliku, kt�ry li�ciast� g�ow� potrz�sa� zwolna ze smutnym jakim� uporem. Jeden r�g ogrodu zaj�a olbrzymia kwitn�ca magnolia - g�szcz ciemnych li�ci tu i �wdzie upstrzonych �nie�nobia�ym kwieciem. Prosta �awa drewniana oparta by�a o jej pot�ny pie�; na niej usiad� Montanelli. Artur, s�uchacz filozofii na miejscowym uniwersytecie, nie mog�c zrozumie� jakiego� zawi�ego ust�pu zwr�ci� si� do "ojca" o wyja�nienie. Montanelli by� dla� �yw� encyklopedi�, do kt�rej si�ga� w potrzebie, cho� nigdy nie by� uczniem seminarium. - A teraz odejd� - rzek�, gdy niezrozumia�y ust�p zosta� ju� wyja�niony - chyba �e mog� jeszcze by� na co� potrzebny. - Nie b�d� ju� pracowa�, ale chcia�bym ci� jeszcze troch� zatrzyma�, je�eli masz czas. - O, tak! - Opar� si� o pie� drzewa i poprzez ciemne ga��zie patrzy� w spokojne niebo, na kt�rym zapala�y si� zwolna pierwsze blade gwiazdy. Marzycielskie, mistyczne oczy, koloru ciemnob��kitnego, pod czarnymi rz�sami, odziedziczy� po matce. Montanelli odwr�ci� g�ow�, by ich nie widzie�, - Carino, wygl�dasz, jakby� by� ogromnie znu�ony - C� poradz�? - W g�osie Artura brzmia�o lekkie rozdra�nienie, kt�re tamten wyczu� natychmiast. - Nie trzeba by�o wraca� tak pr�dko na uniwersytet; jeste� zupe�nie wyczerpany po tamtych nocach. Powinienem by� stanowczo nalega�, by� wypocz�� nale�ycie przed wyjazdem z Livorno. - Ach, ojcze, na co by si� to przyda�o? Nie mog�em przecie� po �mierci matki pozosta� w tym obrzydliwym domu. Julia by�aby mnie doprowadzi�a do ob��du! Julia, kt�rej nie m�g� znosi�, by�a �on� jego najstarszego przyrodniego brata. - Nie ��da�bym, �eby� pozosta� u swych krewnych - �agodnie odpar� Montanelli. - Wiem dobrze, �e by�oby to dla Ciebie czym� najgorszym. �a�uj� jednak, �e nie przyj��e� zaproszenia swego angielskiego przyjaciela, doktora; miesi�c sp�dzony w jego domu by�by ci� uczyni� zdolniejszym do dalszej pracy. - Nie, ojcze, nie m�g�bym, naprawd�! Warrenowie. s� bardzo dobrzy i serdeczni, ale oni tego nie rozumiej�... martwi� si� z mego powodu... Czytam to na ich twarzach... Zapewne pr�bowaliby mnie pocieszy� i m�wiliby o matce. Gemma nie - to wiem... Ona zawsze wiedzia�a, o czym nie nale�y m�wi�, nawet wtedy, gdy byli�my jeszcze dzie�mi. Ale inni... Zreszt� nie tylko to... - Co wi�c, m�j synu? Artur zerwa� kilka kwiat�w ze zwisaj�cej ga��zi naparstnicy i nerwowo mi�� je w palcach. - Nie mog� znie�� tego miasta - zacz�� po chwilowej pauzie - Na ka�dym kroku sklepy, w kt�rych zwyk�a kupowa� zabawki, gdy by�em dzieckiem, to zn�w wybrze�e, gdzie j� prowadzi�em, zanim rozchorowa�a si� na dobre. Gdzie st�pn�, wsz�dzie to samo. Ka�da kwiaciarka na ulicy ofiarowuje kwiaty... jak gdyby teraz by�y mi potrzebne! Wreszcie ten cmentarz... Nie, musia�em stamt�d uciec! o chorob� przyprawia� mnie sam widok tego miejsca... Urwa� nagle i usiad� rw�c w strz�py dzwoneczki naparstnicy. Zapanowa�o milczenie tak d�ugie i g��bokie, �e nareszcie podni�s� oczy, zdumiony, i� ojciec nic nie odpowiada. Mrok ju� zapada� pod roz�o�ystym drzewem magnolii i wszystkie przedmioty wok� zaciera�y si� z wolna, do�� jednak by�o jasno, by Artur m�g� widzie�, jak �miertelnie blada sta�a si� twarz Montanellego. Zwiesi� g�ow� na piersi, a praw� r�k� kurczowo obejmowa� brzeg �awy. Ch�opak odwr�ci� oczy, zdj�ty trwo�nym zdumieniem. Mia� wra�enie, �e niechc�cy st�pi� na ziemi� �wi�t�. Bo�e! - pomy�la� - jak�e ma�y i samolubny jestem wobec niego! Gdyby m�j smutek by� jego w�asnym, nie m�g�by go g��biej odczuwa�. W tej chwili Montanelli podni�s� g�ow� i rozejrza� si� woko�o. - Nie chc� ci� zmusza�, by� tam wraca�, zw�aszcza teraz - rzek� tonem najbardziej pieszczotliwym - musisz mi jednak przyrzec, �e postarasz si� o zupe�ny wypoczynek podczas wakacji letnich. S�dz�, �e najlepiej b�dzie, gdy je sp�dzisz z dala od Livorno. Nie mog� pozwoli�, by� zapad� na zdrowiu. - A ty, ojcze, gdzie zamierzasz wyruszy� po zamkni�ciu seminarium? - Jak zwykle, rusz� z uczniami w g�ry i tam ich poumieszczam. Ale w po�owie sierpnia, gdy zast�pca dyrektora wr�ci z wakacji, postaram si� wyjecha� w Alpy, by mie� jakie� urozmaicenie. Pojecha�by� ze mn�? Zabra�bym ci� ch�tnie na kilka g�rskich wycieczek, gdzie m�g�by� te� pozna� alpejskie mchy i porosty. Tylko obawiam si�, czy w moim towarzystwie nie by�oby ci za nudno? - Ojcze! - Artur uj�� jego r�ce w spos�b ,demonstracyjnie przesadny", jak zwyk�a m�wi� Julia. - Odda�bym wszystko w �wiecie-, aby m�c wyjecha� z tob�. Tylko... nie jestem pewny... - urwa�. - S�dzisz, �e pan Burton nie pozwoli? - Oczywi�cie, �e mu to b�dzie nieprzyjemne, ale zakaza� mi przecie� nie mo�e. Mam osiemna�cie lat i mog� robi�, co mi si� podoba. Ostatecznie jest tylko przyrodnim moim bratem i nie widz� powodu, dla kt�rego mia�bym mu by� pos�uszny. Zawsze by� niedobry dla mojej matki. - Je�li jednak sprzeciwi si� stanowczo, to s�dz�, �e lepiej by�oby go nie dra�ni�; to mog�oby jeszcze pogorszy� twe stosunki domowe... - Pogorszy� si� ju� nie dadz�! - porywczo zawo�a� Artur. - Zawsze mnie nienawidzili i b�d� nienawidzi�... bez wzgl�du na moje post�powanie. Zreszt�, jak�eby James m�g� si� sprzeciwia� memu wyjazdowi z tob�. mym ojcem-spowiednikiem? - Zwa�, �e jest protestantem. W ka�dym razie lepiej b�dzie napisa� do niego i zaczeka� na odpowied�, jak si� na to zapatruje. Tylko staraj si� pisa� spokojnie, m�j synu, wszak post�powanie twoje musi by� niezale�ne od tego, czy ci� kto� kocha czy nienawidzi. Napomnienie udzielone zosta�o w formie tak �agodnej �e Artur lekko si� tylko zarumieni�. - Tak, wiem o tym - odpowiedzia� wzdychaj�c - ale to tak trudno... - �a�owa�em, �e nie mog�e� przyj�� do mnie we wtorek wiecz�r - rzek� Montanelli przechodz�c na inny temat. - By� tu biskup z Arezzo i ch�tnie by�bym ci� z nim zapozna�. - Przyrzek�em wpierw jednemu z koleg�w, �e przyjd� na zebranie w jego mieszkaniu. Byliby na mnie czekali. - Jakie� to by�o zebranie? Artur zdawa� si� zmieszany tym pytaniem. - To... to nie by�o zebranie zwyczajne - odpar� zacinaj�c si� nerwowo. - Przyby� jeden student z Genui i wyg�osi� mow�... rodzaj wyk�adu. - C� on wyk�ada�? Artur si� zawaha�. - Ojcze, czy nie b�dziesz ��da�, bym ci wymieni� jego nazwisko? Bo przyrzek�em... - Nie b�d� ci w og�le zadawa� �adnych pyta�, a je�li zobowi�za�e� si� do tajemnicy, to musisz j�, oczywi�cie. zachowa�. S�dz� jednak, �e mog�e� ju� nabra� do mnie zaufania. - Rozumie si�, ojcze. M�wi� nam... o naszych obowi�zkach wzgl�dem narodu... i... wzgl�dem nas samych. no i o tym... w jaki spos�b mogliby�my przyj�� z pomoc�... - Z pomoc�, komu? - Ludowi... i... - I? - W�ochom. Zapanowa�o d�ugie milczenie. - Powiedz mi, Arturze - ozwa� si� Montanelli tonem bardzo powa�nym - Od jak dawna my�lisz ju� o tych sprawach? - Od... zesz�ej zimy. - Jeszcze przed �mierci� matki? A czy ona o tym wiedzia�a? - Nie. W�wczas... mnie to nie obchodzi�o. - A teraz ci� obchodzi? . Artur zerwa� zn�w gar�� naparstnic. - Pos�uchaj, ojcze, jak to si� sta�o - zacz�� spuszczaj�c oczy. - Zesz�ej jesieni, przygotowuj�c si� do egzaminu wst�pnego, pozna�em wielu student�w, wszak pami�tasz? Ot� niekt�rzy z nich pocz�li opowiada� o wszystkich tych sprawach i po�yczali mi ksi��ki. Nie zajmowa�em si� tym zbytnio, bo spieszy�em si� zawsze do matki. Wiesz przecie, �e by�a zupe�nie sama w�r�d nich wszystkich, w tym obrzyd�ym domu, jakby w ka�ni wi�ziennej, a j�zyk Julii zabija� j� po prostu. P�niej w zimie, gdy tak ci�ko zachorowa�a, zapomnia�em zupe�nie o studentach i ich ksi��kach; no, a potem, jak wiesz, przenios�em si� na sta�e do Pizy. By�bym m�wi� z matk�, gdybym o tym my�la�, ale zupe�nie mi to wysz�o z g�owy. A potem zrozumia�em, �e zbli�a si� jej koniec... Wiesz, �e by�em z ni� ustawicznie a� do ostatniej chwili; cz�sto czuwa�em ca�� noc, a Gemma Warren przychodzi�a w dzie�, bym m�g� si� troch� po�o�y�. Tak, to sta�o si� podczas owych d�ugich nocy; w�wczas zacz��em my�le� o tych ksi��kach i o tym, co s�ysza�em od student�w... i zastanawia�em si�, czy mieli s�uszno�� i... czy... Pan B�g by�by z tego zadowolony. - Czy pyta�e� Go o to? - G�os Montanellego dr�a� lekko. - Cz�sto, ojcze. Nieraz modli�em si� do Niego, by mi powiedzia�, co mam uczyni�, lub pozwoli� umrze� razem z matk�. �adnej jednak nie otrzyma�em odpowiedzi. - I nigdy o tym nie rzek�e� ani s�owa, Arturze, s�dzi�em, �e mi ufasz. - Ojcze, wiesz dobrze, �e ci ufam! Istniej� jednak rzeczy, o kt�rych m�wi� nie mo�na z nikim. Ja... mia�em wra�enie, �e nikt mi pom�c nie zdo�a... ani nawet ty, ani matka; musz� otrzyma� odpowied� wprost od Boga. Widzisz przecie, �e chodzi tu o ca�e moje �ycie, o dusz�. Montanelli odwr�ci� si� i wlepi� oczy w os�oni�te cieniem ga��zie magnolii. Zmierzch wieczorny by� ju� teraz tak g�sty, �e twarz ksi�dza mia�a wyraz upiorny, niby oblicze czarnego ducha w�r�d czarniejszych jeszcze ga��zi. - A potem? - spyta� powoli. - A potem... ona umar�a. Wiesz, �e ostatnie trzy noce czuwa�em przy niej... Urwa� i zamilk� na chwil�, lecz Montanelli siedzia� bez ruchu, nie przerywaj�c milczenia. - Przez ca�e dwa dni przed pogrzebem - pocz�� zn�w Artur g�osem znacznie cichszym - nie mog�em my�le� o niczym. A potem... po pogrzebie zachorowa�em. Pami�tasz, ojcze, �e nie mog�em p�j�� do spowiedzi. - Tak, pami�tam. . - Ot� w nocy wsta�em i poszed�em do pokoju matki. By� zupe�nie pusty i tylko wielki krucyfiks sta� w alkowie. Przysz�o mi na my�l, �e mo�e teraz B�g mi pomo-�e. Ukl�k�em i czeka�em... ca�� noc. A rano, gdy oprzytomnia�em... Ojcze, to si� na nic nie zda... ja tego wyt�umaczy� nie potrafi�. Nie potrafi� ci powiedzie�, co widzia�em... sam dobrze nie wiem. Ale to wiem, �e B�g mi odpowiedzia� i nie �miem by� mu niepos�uszny. Chwil� siedzieli w mroku milcz�c. Nast�pnie Montanelli odwr�ci� si� i po�o�y� r�k� na ramieniu Artura. - Synu m�j - rzek� - B�g zabrania mi twierdzi�, �e nie m�wi� do twej duszy. Przypomnij sobie jednak, w jakim by�e� w�wczas stanie ducha, i nie bierz majacze� p�yn�cych z choroby lub zgn�bienia za solenny Jego rozkaz. A je�li rzeczywi�cie by�o Jego wol� da� ci odpowied� poprzez cienie �mierci, to zwa�, by� s�owom Jego nie podsun�� znaczenia mylnego. C� wi�c w sercu swym postanowi�e�? Artur wsta� i powoli, jakby odmawiaj�c modlitw�, powiedzia�: - Odda� �ycie za W�ochy, pom�c oswobodzi� ojczyzn� z niewoli i ha�by i wyp�dzi� Austriak�w, by sta�a si� woln� republik�, nie maj�c� innego kr�la pr�cz Chrystusa. - Arturze, pomy�l tylko, co m�wisz. Wszak nie jeste� nawet W�ochem. - To nie stanowi �adnej r�nicy; jestem sob�. Sprawe t� widzia�em oczyma duszy i do niej nale��. , - Przed chwil� m�wi�e�, �e chcia�by� wiedzie�, co by powiedzia� Chrystus... - powoli zacz�� Montanelli, lecz Artur przerwa�: - Chrystus powiedzia�: ,Ktokolwiek traci �ywot dla mnie, odzyska go na powr�t". Montanelli opar� si� ramieniem o ga��� drzewa i oczy przys�oni� r�k�. - Usi�d� na chwil�, m�j synu - rzek� wreszcie. Artur usiad�, a Montanelli uj�� obydwie jego r�ce w silny, d�ugi u�cisk. - Nie mog� dzi� z tob� dysputowa� - rzek� - wszystko spad�o na mnie tak nagle... nie my�la�em... musz� si� nad tym zastanowi�. P�niej pom�wimy bardziej szczeg�owo. Teraz musz� ci tylko przypomnie� jedno. Je�li wpadniesz w nieszcz�cie, je�li zginiesz, z�amiesz mi serce. - Ojcze... - Nie! Pozw�l mi doko�czy�. M�wi�em ci ju� raz, �e nie mam na �wiecie nikogo pr�cz ciebie. Zdaje mi si�, �e nie rozumiesz w ca�ej pe�ni, co to znaczy. Trudno jednak poj��, gdy si� jest tak m�odym; ja w twoim wieku r�wnie� nie by�bym tego zrozumia�. Arturze, ty jeste� dla mnie jakby... w�asnym moim... synem. Czy wiesz o tym? Jeste� �wiat�em moich oczu i rado�ci� duszy. Odda�bym wszystko, by ci� ustrzec od fa�szywego kroku i zmarnowania �ycia. I nic uczyni� nie mog�. Nie ��dam od ciebie �adnych obietnic, prosz� ci� tylko, by� o tym pami�ta� i by� ostro�ny. Zastan�w si� dobrze, zanim uczynisz krok nieodwo�alny; uczy� to dla mnie, je�li nie mo�esz dla pami�ci matki twojej w niebie. - B�d� nad tym my�la�... i... ojcze... m�dl si� za mnie i za W�ochy, Ukl�k� w milczeniu, a Montanelli w milczeniu po�o�y� r�k� na jego pochylonej g�owie. Po chwili Artur wsta�, uca�owa� r�k� ksi�dza i cicho odszed� po zroszonej trawie. Montanelli zosta� sam pod drzewem magnolii, zapatrzony w mrok wieczoru. Pomsta Boga spada na mnie - my�la� - jak ongi spad�a na Dawida. Ja, kt�ry zbezcze�ci�em Jego Przybytek i Cia�o Pana ska�onymi uj��em r�koma... D�ugo okazywa� mi cierpliwo��, a oto nadszed� dzie� Jego gniewu. "Bo uczyni�e� to potajemnie, lecz ja uczyni� to w obliczu ca�ego Izraela i w �wietle s�o�ca; dzieci�, kt�re si� z ciebie narodzi�o, niechybnie zgin�� musi". Rozdzia� II James Burton wcale sobie nie �yczy�, by m�ody jego brat przyrodni "wa��sa� si� po Szwajcarii" z Montanellim. Jednak�e stanowczy zakaz odbycia niewielkiej wycieczki w g�ry, w towarzystwie starszego profesora teologii, wyda�by si� Arturowi nie znaj�cemu powodu takiej odmowy po prostu g�upi� tyrani�. Zaraz by j�. przypisa� przes�dom religijnym lub rasowym, a Burtonowie szczycili si� w�a�nie swym o�wieceniem i tolerancj�. Ca�a rodzina by�a protestancka i konserwatywna ju� w�wczas, gdy ,Burton&Synowie", w�a�ciciele okr�t�w w Londynie i Livorno, otwierali swe przedsi�biorstwo, a zatem od przesz�o wieku. Jako d�entelmeni angielscy byli jednak zdania, �e nale�y si� obchodzi� przyzwoicie nawet z papistami. Gdy przeto nieboszczyk ojciec, przyszed�szy do przekonania, �e stan wdowie�ski jest jednak zbyt nudny, o�eni� si� z pi�kn� katoliczk�, guwernantk� m�odszych dzieci, starsi dwaj synowie, James i Tomasz, mimo niech�ci do macochy, nie starszej od nich samych, z g�uch� rezygnacj� poddali si� woli Opatrzno�ci. Po �mierci ojca starszy brat si� o�eni�, co bardziej jeszcze skomplikowa�o trudne stosunki rodzinne; obaj bracia starali si� jednak o ile mo�no�ci broni� Gladys, dop�ki �y�a, przed okrutnym j�zykiem Julii i spe�nia� swe obowi�zki wzgl�dem Artura tak, jak je pojmowali. Nie udaj�c nawet mi�o�ci dla ch�opca, wspania�omy�lno�� sw� przejawiali g��wnie hojnymi zasi�kami pieni�nymi i pozostawieniem mu zupe�nej swobody. Tote� w odpowiedzi na sw�j list Artur otrzyma� czek bankowy na pokrycie koszt�w podr�y i ch�odne pozwolenie sp�dzenia wakacji, jak mu si� podoba. Po�ow� swego kapita�u u�y� na kupno ksi��ek przyrodniczych i zielnik�w, po czym wyruszy� z ojcem Montanellim na pierwsz� wycieczk� w Alpy. Od pewnego czasu Montanelli by� w pogodniejszym usposobieniu. Po pierwszym wstrz�saj�cym wra�eniu, jakie na nim wywar�a owa rozmowa w ogrodzie, odzyskiwa� stopniowo r�wnowag� ducha, a obecnie patrzy� ju� na ca�� t� spraw� znacznie spokojniej. Artur jest bardzo m�ody i niedo�wiadczony; postanowienie jego nie mo�e by� nieodwo�alne. �agodn� perswazj� i rad� potrafi go jeszcze odzyska� i zawr�ci� z niebezpiecznej drogi na kt�r� dopiero wst�powa�. Zamierzali pozosta� par� dni w Genewie, lecz na widok b�yszcz�cych bia�ych dr�g, pe�nych kurzu i turyst�w, na twarzy Artura ukaza�a si� drobna zmarszczka niech�ci. Montanelli ze spokojn� rado�ci� �ledzi� ka�d� zmian� wyrazu jego twarzy. - Nie podoba ci si�, carino? - Sam nie wiem. Tak inaczej to sobie wyobra�a�em Jezioro jest istotnie prze�liczne, a kontury g�r tak�e mi si� podobaj�. - Stali na wysepce Rousseau, sk�d wida� by�o d�ugie, ostro zarysowane wybrze�a Sabaudii. - Ale miasto jest takie sztywne i g�adkie, takie jakie�... protestanckie... jakby by�o zupe�nie z siebie zadowolone. Nie, nie podoba mi si�; przypomina swym wygl�dem Juli�. Montanelli si� za�mia�. - Biedny ch�opcze, jaka przykro��! Ale poniewa� jeste�my tu dla przyjemno�ci, nie ma powodu si� zatrzymywa�. Co by� powiedzia�, gdyby�my dzisiejszy dzie� sp�dzili na statku na jeziorze, a jutro rano ruszyli w g�ry? - Ale�... ojcze, chcia�e� si� przecie� zatrzyma�? - M�j drogi ch�opcze, ja wszystkie te miejscowo�ci widzia�em ju� kilkakrotnie, chcia�bym ci sprawi� przyjemno��, to b�dzie dla mnie najlepszy wypoczynek. Dok�d chcia�by� wyruszy� teraz? - Je�li to ojcu istotnie nie sprawia r�nicy, to najch�tniej pojecha�bym w g�r� rzeki. ~ Rodanu? - Nie, Arvy, p�ynie tak-bystro... - W takim razie udamy si� do Chamonix. Popo�udnie sp�dzili na przeja�d�ce ma�ym parostatkiem. Pi�kne jezioro uczyni�o na Arturze wra�enie znacznie s�absze ni� szeroka, b�otnista Arva. Wychowa� si� w pobli�u Morza �r�dziemnego i by� przyzwyczajony do widoku b��kitnych fal; szczeg�lnie jednak mia� upodobanie do wody szybko mkn�cej, a z szumem spadaj�cy strumie� g�rski wprawi� go w prawdziwy zachwyt. Nast�pnego poranka ruszyli o wczesnej godzinie do Chamonix. Artur by� w doskona�ym humorze, dop�ki przeci�gali urodzajn� r�wnin�, z chwil� jednak gdy znale�li si� na kr�tej drodze w pobli�u Ciuses, zamkni�ci wynios�ymi, zygzakowatymi wzg�rzami, nagle spowa�nia� i zamilk�. Od wzg�rza �w. Marcina szli powoli dolin�, zatrzymuj�c si� na noc w sza�asach przydro�nych lub ma�ych g�rskich wioseczkach, po czym zn�w wyruszali dalej, zale�nie od chwilowej ch�ci. Artur by� tak wra�liwy na pi�kno krajobrazu, �e pierwszy wodospad, ko�o kt�rego przechodzili, wywo�a� w nim zachwyt bezgraniczny; w miar� jednak zbli�ania si� do �nie�nych szczyt�w radosne jego uniesienie ust�powa�o miejsca marzycielskiej egzaltacji, kt�rej Montanelli nie zna� u niego a� do owej chwili. Pomi�dzy nim a g�rami zdawa�o si� istnie� mistycznie jakie� pokrewie�stwo. Godzinami ca�ymi m�g� le�e� bez ruchu w ciemnym tajemniczym lesie szpilkowym, po kt�rym b��ka�y si� dalekie jakie� echa; poprzez wysokie, smuk�e pnie wpatrywa� si� w s�o�cem zalany, dalszy krajobraz pe�en b�yszcz�cych szczyt�w i nagich turni. Montanelli przygl�da� mu si� z pewnego rodzaju smutn� zazdro�ci�. - Carino, chcia�bym, �eby� mi m�g� pokaza�, co widzisz - rzek� pewnego dnia odrywaj�c oczy od ksi��ki przenosz�c je na Artura, kt�ry od godziny le�a� obok niego w tej samej pozycji, wyci�gni�ty na mchu, wielkimi rozmarzonymi oczyma zapatrzony w migotliwy przepych b��kitu i bieli. Zboczyli z go�ci�ca, by przenocowa� w spokojnej wsi niedaleko wodospadu Diosaz, a poniewa� s�o�ce zasz�o ju� nisko na bezchmurnym niebie, wi�c weszli na wierzcho�ek turni poros�ej sosnami, by st�d obserwowa� �agwienie Alp na szczytach Mont Blacc. Artur podni�s� g�ow�, oczy jego mia�y wyraz tajemniczy i pe�en podziwu. - Co ja widz�, ojcze? Widz� wielk� bia�� istot� w b��kitnym przestworzu, nie maj�c� pocz�tku ni kresu. Widz� j� czekaj�c� wiek za wiekiem na przyj�cie Ducha Bo�ego. Widz� j� niewyra�nie, poprzez szk�a. Montanelli westchn��. - I ja kiedy� widywa�em takie rzeczy. - A teraz nie widujesz ich nigdy? - Nigdy. I nigdy ich ju� nie ujrz�. One istniej�, wiem o tym, lecz moje oczy ujrze� ich ju� nie zdo�aj�. Widz� co� zgo�a innego. - A co? - Co ja widz�, carino? B��kitne niebo i �nie�ne g�ry - oto wszystko, co widz� podnosz�c wzrok do g�ry. Ale tam w dole jest inaczej. Wskaza� le��c� u st�p g�ry dolin�. Artur ukl�k� i przechyli� si� ponad kraw�dzi� przepa�ci. Wysokie sosny, pos�pne w zapadaj�cym mroku wieczoru, sta�y niby stra�nice wzd�u� w�skich brzeg�w zamykaj�cych rzek�. W tej chwili s�o�ce czerwone jak roz�arzony w�giel zsun�o si� poza z�baty wierzcho�ek g�r i ca�e �ycie i �wiat�o uciek�y z oblicza ziemi. Nad dolin� zawis�o co� ciemnego, ponurego, tchn�cego upiorn� groz�. Pionowe ska�y nagiego �a�cucha g�r zachodnich wygl�da�y niby k�y potwora czaj�cego si�, by dopa�� ofiar' i wci�gn�� j� w paszcz� g��bokiej doliny, czarnej od las�w, zawodz�cej �a�o�nie w ciszy wieczoru. Smuk�e sosny, niby naje�one ostrza no�y, zdawa�y si� szepta� "uderzcie w nas!", a w�r�d ciemno�ci, coraz g�ciej os�aniaj�cej ziemi�, strumie� hucza� i wy� bij�c o skalne �ciany swego wi�zienia z w�ciek�o�ci� wieczystej rozpaczy. - Ojcze! - Artur powsta� dr��cy i cofn�� si� znad przepa�ci. - To jakby piek�o. - Nie, synu - �agodnie odpar� Montanelli -raczej jak dusza ludzka. - Dusze tych, co pogr��eni w mroku i cieniach �mierci... - Dusze tych, kt�rych co dnia spotykasz na ulicy. Artur zadr�a� i zn�w utkwi� oczy w mroku. Zwiewne bia�e mg�y niby biedny upi�r nie mog�cy da� �adnej pociechy majaczy�y mi�dzy sosnami,, t�umi�c rozpaczliwy j�k strumienia. - Sp�jrz! - nagle zawo�a� Artur - ludzie pogr��eni w mroku ujrzeli wielkie �wiat�o. �nie�ne szczyty po stronie wschodniej p�on�y w odblaskach zachodu. Gdy czerwone p�omienie zgas�y na szczytach, Montanelli odwr�ci� si� i dotkn�� ramienia Artura. - Chod�my, carino, �wiat�o ju� ca�kiem zagas�o Zb��dzimy w mroku, je�li tu jeszcze zostaniemy. - Wygl�da jak trup - rzek� Artur odwracaj�c si� od upiornego oblicza �nie�nego szczytu migoc�cego jeszcze w p�mroku. Ostro�nie zst�powali pomi�dzy czarnymi sosnami ku sza�asowi, gdzie mieli przenocowa�. Wchodz�c do izby, w kt�rej Artur czeka� na niego z wieczerz�, Montanelli na pierwszy rzut oka zauwa�y�, �e ch�opak otrz�sn�� si� z wra�enia ponurych widziade� ' by� w zupe�nie innym usposobieniu. - Och, ojcze, sp�jrz no na tego �miesznego psa! Ta�czy na tylnych �apkach! Pies i jego sztuczki zajmowa�y go niemal tak silnie jak poprzednio �agwienie Alp. Gospodyni z sza�asu, o czerwonej twarzy, w bia�ym fartuszku, podpar�szy si� pod boki, z u�miechem przygl�da�a si� jego zabawie z psem. - Wida�, �e ma lekk� g�ow�, skoro mo�e si� tak bawI� - rzek�a w dialekcie do swej c�rki. - A jaki �liczny ch�opiec! Artur zap�oni� si� jak pensjonarka, a kobieta widz�c �e zrozumia�, co powiedzia�a, odesz�a �miej�c si� z jego zmieszania. Podczas wieczerzy m�wi� wy��cznie o wycieczkach i snu� rozmaite plany wypraw w celu zbierania g�rskiej ro�linno�ci. Widocznie marzycielskie jego fantazje nie psu�y mu humoru ani apetytu. Nazajutrz rano, gdy Montanelli si� zbudzi�, Artura ju� nie by�o. O �wicie wyruszy� w g�ry, by z Gaspardem wyp�dzi� owce na pastwisko. Zaledwie jednak podano �niadanie, wpad� do pokoju, z -' go�� g�ow�, nios�c na ramieniu trzyletni� dziewczynk� wiejsk�, a w r�ce ogromny p�k dzikich kwiat�w. Montanelli spojrza� na� z u�miechem. Dziwny to by� kontrast z milcz�cym, powa�nym Arturem z Pizy lub *-ivomo. - Gdzie� to biega�e�, szalona pa�ko? Po g�rach si� wspina�e� nie czekaj�c �niadania? Och, ojcze, jak tam by�o przyjemnie! G�ry wygl�daj� cudownie o wschodzie s�o�ca, a jaka rosa obfita! Sp�jrz tylko! Na dow�d podni�s� nog� w wilgotnym, zab�oconym bucie. - Zabrali�my z sob� troch� chleba i sera, a na pastwisku wydojono mi koz�; och, jakie to by�o paskudne! Ale zn�w jestem g�odny i potrzebuj� te� czego� dla tej ma�ej os�bki. Anetko, chcesz troch� miodu? Usiad� trzymaj�c na kolanach dziewczynk� i pomagaj�c jej uporz�dkowa� kwiaty. - Nie! nie! - wmiesza� si� Montanelli. - Nie mog� pozwoli�, by� si� przezi�bi�. Id� zaraz do pokoju i zmie� obuwie. P�jd� do mnie tymczasem, Anetko. Gdzie� ty j� znalaz�e�? - Na samym ko�cu wsi. To dziecko tego cz�owieka kt�rego�my spotkali wczoraj, tego wiejskiego �aciarza but�w. Prawda, �e ma �adne oczka? Z�apa�a ��wia, schowa�a do kieszeni i nazywa go ,Karolcia". Gdy Artur zmieniwszy obuwie wr�ci� na �niadanie dziecko siedzia�o na kolanach Montanellego i szczebiota�o o ��wiu, kt�rego trzyma�o w pulchnej r�czynie odwr�conego na grzbiet, by monsieur widzia�, jak porusza n�kami. - Pat�, panie! - m�wi�a powa�nie swym na wp� niezrozumia�ym dialektem - pat� na buty Karolci Montanelli bawi� si� z malutk� g�adz�c jej w�osy, podziwiaj�c ukochanego ��wia i opowiadaj�c historyjki. Gospodyni sza�asu, przyszed�szy zebra� ze sto�u, os�upia�a na widok Anetki gospodaruj�cej w kieszeniach powa�nego ksi�dza. - B�g uczy dzieci poznawa� dobrych ludzi - o�wiadczy�a. - Anetka zawsze si� boi obcych, a z jego �wi�tobliwo�ci� taka jest �mia�a. Jakie to dziwne! Anetko, ukl�knij i popro� dobrego ojca duchownego, by ci� pob�ogos�awi�, zanim odjedzie. To ci przyniesie szcz�cie. - Nie wiedzia�em, ojcze, �e umiesz tak dobrze bawi� si� z dzie�mi - m�wi� Artur w godzin� p�niej, gdy szli sk�panymi w s�o�cu ��kami. - Ta dziewczynka przez ca�y czas nie odrywa�a oczu od ciebie. Wiesz, ojcze, mnie si� zdaje... - Co takiego? - Chcia�em tylko powiedzie�, �e mi jest �al, i� Ko�ci� nie pozwala ksi�om si� �eni�. Nie rozumiem, dlaczego. Przecie� wychowywanie dzieci jest spraw� tak wielk� i tak jest wa�ne zarazem, by od samego urodzenia pozostawa�y pod dobrym wp�ywem. Dlatego mi si� zdaje, �e im �wi�tszy zaw�d i czystsze �ycie ma cz�owiek, tym bardziej nadaje si� na ojca. Jestem pewny, �e gdyby ciebie, ojcze, nie wi�za�y �luby ko�cielne... gdyby� si� by� o�eni�... to dzieci twoje by�yby... - Cicho! S�owo to, wyrzucone gor�czkowym szeptem, zdawa�o si� jeszcze pog��bia� milczenie, kt�re po nim nast�pi�o. - Ojcze - zacz�� zn�w Artur, zgn�biony pos�pnym wyrazem twarzy towarzysza - czy s�dzisz, �e powiedzia�em co� z�ego? Zapewne, myl� si�, ale nie mog� przecie� my�le� inaczej, ni� umiem. - By� mo�e - �agodnie odpar� Montanelli - nie u�wiadamiasz sobie dok�adnie znaczenia swych s��w. Za kilka lat b�dziesz o tym s�dzi� inaczej. A tymczasem m�wmy o czym innym. By�o to pierwsze zak��cenie doskona�ej harmonii, jaka panowa�a mi�dzy nimi podczas tych idealnych wakacji. Z Chamonix ruszyli przez Tete Noire do Martigny, gdzie zatrzymali si�, by wypocz��, gdy� upa� by� nie do zniesienia. Po obiedzie siedzieli na tarasie hotelu, os�oni�tym od s�o�ca i ukazuj�cym pi�kny widok na g�ry. Artur przyni�s� swe zielniki i niebawem potoczy�a si� �ywa pogaw�dka przyrodnicza w j�zyku w�oskim. Na tarasie siedzieli r�wnie� dwaj angielscy arty�ci; jeden szkicowa�, drugi gaw�dzi� swobodnie. Nie przysz�o mu na my�l, �e zaj�ci ro�linami cudzoziemcy mog� rozumie� po angielsku. - Przesta�e ju� liza� ten krajobraz, Willy - m�wi� - a naszkicuj tego �licznego ch�opca w ekstatycznym podziwie nad zielskami. Sp�jrz na te pyszne linie jego brwi! Daj mu tylko krucyfiks do r�ki zamiast szk�a powi�kszaj�cego i rzymsk� tog� zamiast kurtki i kr�tkich spodni, a masz gotowy portret swego "pierwotnego chrze�cijanina" w wyrazie i postaci. - Dalib�g, pierwotny chrze�cijanin! Siedzia�em obok tego m�odzie�ca przy obiedzie; ot� w taki sam zachwyt wprawi�o go pieczone kurcz� jak teraz te zesch�e zielska. Tak, �adny jest, przyznaj�; ten oliwkowy odcie� cery jest nawet bardzo pi�kny, ale ani w przybli�eniu nie wygl�da tak malowniczo jak jego ojciec, - Kto, powiadasz? - Jego ojciec siedz�cy na wprost ciebie. Czy�by� go przeoczy�? To twarz przewspania�a. - Och, ty niepoczytalny metodysto! Nie poznajesz ju� katolickiego ksi�dza? - Ksi�dza? Na Zeusa, masz racj�! Zapomnia�em na �mier� o tych �lubach wstrzemi�liwo�ci i innych historiach. B�d�my skromni i przypu��my, �e ten m�ody jest jego bratankiem... - Co ci jest, ojcze? Taki jeste� blady! Montanelli wsta� od sto�u przyciskaj�c r�k� do czo�a. - Mam lekki zawr�t g�owy - rzek� g�osem dziwnie przyciszonym, bezd�wi�cznym. - Mo�e za du�o by�em dzi� na s�o�cu. Po�o�� si� troch�, carino, to tylko b�l g�owy. Po dwutygodniowym pobycie nad brzegiem jeziora Lucerny Artur powr�ci� z Montanellim do W�och w�wozem �w. Gotarda. Pogoda im sprzyja�a i odbyli kilka wycieczek bardzo przyjemnych, lecz pierwszy czar ich wsp�lnego pobytu ulotni� si� bezpowrotnie. Montanellego ustawicznie niepokoi�a my�l o "stanowczej rozmowie", do kt�rej wycieczka ta mia�a w�a�nie dostarczy� sposobno�ci. W dolinie Arvy rozmy�lnie unika� wszystkiego, co mog�oby w jakikolwiek spos�b odnosi� si� do sprawy, o kt�rej m�wili owego wieczora pod drzewem magnolii. "By�oby okrucie�stwem - m�wi� sobie - gdybym pierwsze pi�kne wra�enia, jakie uroki przyrody wywieraj� na dusz� tak artystyczn� jak Artura, zasm�ca� rozmow�, kt�ra z konieczno�ci musi by� przykra". Od przyjazdu do Martigny postanawia� ka�dego ranka rozm�wi� si� dzisiaj; a wieczorem powtarza� sobie: rozm�wi� si� jutro. I oto wakacje mija�y, a on ci�gle jeszcze powtarza�: jutro, jutro. Dziwnie nieokre�lone uczucie, �e co� si� zmieni�o, �e niewidzialna jaka� zas�ona rozsnu�a si� mi�dzy nim a Arturem, zamyka�o mu usta; dopiero ostatniego wieczora przed powrotem u�wiadomi� sobie magle, �e je�li w og�le ma si� z Arturem rozm�wi�, musi to uczyni� zaraz. Zatrzymali si� na noc w Lugano, a nazaJUtrz rano mieli wyjecha� do Pizy. Musi si� przynajmniej dowiedzie�, jak daleko jego ukochany ch�opiec zosta� wci�gni�ty na fataln� mielizn� polityki w�oskiej. - Deszcz usta�, carino - rzek� po zachodzie s�o�ca - mamy teraz jedyn� sposobno�� zobaczenia jeziora. Wyjd�my troch�, chcia�bym z tob� pom�wi�. Szli brzegiem jeziora ku zacisznemu miejscu, gdzie usiedli na niskim wale kamiennym. W pobli�u r�s� krzak dzikiej r�y okryty purpurowymi jagodami; jeden czy dwa sp�nione p�ki kremowych kwiat�w zwisa�y jeszcze z najwy�szej ga��zki, ko�ysz�cej si� smutnie i obci��onej kroplami deszczu. Po zielonej powierzchni jeziora mkn�a ��dka o bia�ych �aglach, lekko poruszanych wilgotnym wietrzykiem. Wygl�da�a tak lekko i zwiewnie jak srebrne nasienie mleczu fruwaj�ce nad wod�. Na g�rze Salvator okno jakiej� chaty pasterskiej, otworzy�o z�ote swe oko. R�e pochyli�y g��wki i �ni�y pod wrze�niow� opon� chmur, a wody jeziora pluska�y i szepta�y �agodnie, podmywaj�c �wir nadbrze�ny. - Jedyna to sposobno�� rozm�wienia si� spokojnie z tob� - pocz�� Montanelli. - Ty wr�cisz teraz do swej pracy i przyjaci�, a ja r�wnie� tej zimy b�d� bardzo zaj�ty. Chcia�bym wiedzie� zupe�nie dok�adnie, jaki ma by� nadal wzajemny nasz stosunek, a je�li... - Urwa� na chwil�, po czym zni�onym g�osem doda�: - A je�li mo�esz mi ufa� jak dawniej, to pragn��bym dowiedzie� si� bardziej szczeg�owo ni� owego wieczora w ogrodzie. jak daleko zaszed�e�. Artur, zapatrzony w wod� jeziora, s�ucha� spokojnie. nie daj�c odpowiedzi. - Chc� wiedzie�, je�li mo�esz mi powiedzie� - m�wi� dalej Montanelli - czy zwi�za�e� si� jak� przysi�g� lub... innym zobowi�zaniem. - Drogi ojcze, nie mam nic do powiedzenia. Nie zwi�za�em si� �adn� przysi�g�, lecz jestem zwi�zany. - Nie rozumiem... - Po co przysi�gi? Przecie� nie one wi��� ludzi. Je�li z pewn� spraw� ��czy mnie w�ze� uczuciowy, to on mnie z ni� wi��e; gdzie w�ze� taki nie istnieje, nic mnie wi�za� nie mo�e. - S�dzisz zatem, �e to twoje uczucie jest niewzruszone? Arturze, czy pomy�la�e�, co m�wisz? - Artur odwr�ci� g�ow� i spojrza� Montanellemu prosto w oczy. - Ojcze, pyta�e�, czy mog� ci ufa�. A czy ty nie mo�esz mi r�wnie� zaufa�? Doprawdy, gdybym mia� co� do powiedzenia, powiedzia�bym ci niew�tpliwie, ale na nic si� nie zda m�wi� o tych sprawach. Nie zapomnia�em, co mi powiedzia�e� owego wieczora, i nie zapomn� nigdy. Musz� jednak i�� swoj� drog� ze �wiat�em, kt�re widz�. Montanelli zerwa� r�� z krzaka i oskubywa� z niej listek po listku, po czym wrzuci� je do wody. - Masz s�uszno��, carino. Nie b�dziemy ju� m�wi� o tych sprawach; zdaje si�, �e s�owa nic tu pom�c nie mog�... Tak, tak, wracajmy do domu. Rozdzia� III Jesie� i zima min�y bez wa�niejszych wypadk�w. Artur uczy� si� gorliwie i mia� niewiele wolnego czasu. Raz tygodniowo lub cz�ciej wpada� jednak do Montanellego bodaj na par� minut. Od czasu do czasu przychodzi� z ksi��k� prosi� o wyja�nienie niezrozumia�ych ust�p�w, lecz w�wczas rozmowa toczy�a si� wy��cznie w granicach danego przedmiotu. Montanelli raczej odczuwa�, ni� zauwa�y� lekki, niedostrzegalny przymus, jaki zaci��y� na wzajemnym ich stosunku; trwo�liwie te� unika� wszystkiego, co mog�oby wydawa� si� pr�b� przywr�cenia dawnej serdeczno�ci. Odwiedziny Artura sprawia�y mu teraz wi�cej przykro�ci ni� przyjemno�ci - tak bardzo m�czy�o go ci�g�e silenie si� na spok�j i udawanie, �e �adnej w ich stosunku wzajemnym nie dostrzega zmiany. Artur r�wnie� zauwa�y� ten nieuchwytny odcie� przymusu w zachowaniu Montanellego, a czuj�c niejasno, �e pozostaje w pewnym zwi�zku z przykr� kwesti� "nowych idei", unika� starannie wszelkiej wzmianki o sprawie zajmuj�cej nieustannie wszystkie jego my�li. A jednak nigdy nie kocha� Montanellego tak gor�co jak w�a�nie w owym czasie. M�tne a-ustawiczne uczucie niezadowolenia, pustki duchowej, kt�re usi�owa� zwalczy� gorliwym przestrzeganiem praktyk religijnych i modlitw�, nagle znikn�o pod �ywym tchnieniem ducha M�odych W�och. Wszystkie te chorobliwe mrzonki, zrodzone w samotni podczas d�ugich nocy w pokoju chorej matki, rozwia�y si� teraz, a w�tpliwo�ci, przed kt�rymi op�dza� si� modlitw�, pierzch�y bez pomocy egzorcyzm�w. Nowy entuzjazm, ja�niejsze, �ywsze uczucie religijne, bo raczej jako wskazanie religijne ni� akcj� polityczn� przedstawia� sobie ca�y ten ruch student�w, przej�o go uczuciem spokoju, zadowoleniem z �ycia i serdecznym ciep�em dla ludzi; a ta egzaltacja ukazywa�a mu ca�y �wiat pi�knym i jasnym. Odkrywa� pierwiastki sympatyczne w ludziach, kt�rych wpierw nie cierpia�, a Montanelli, od lat pi�ciu najwy�szy jego idea� cz�owieka, obecnie zdawa� mu si� ja�nie� w blaskach aureoli niby pot�ny prorok nowej wiary. Z uwielbieniem ws�uchiwa� si� w jego kazania usi�uj�c odkry� w nich �lad powinowactwa duchowego z idea�em republika�skim; nadto wczytywa� si� nami�tnie w ewangeli�, zachwycony demokratycznym duchem chrze�cija�stwa w zaraniu jego dni. Pewnego dnia w styczniu wst�pi� do seminarium, by odda� wypo�yczon� ksi��k�. Dowiedziawszy si�, �e ojciec-dyrektor wyszed�, uda� si� do prywatnej pracowni Montanellego i z�o�ywszy ksi��k� na odpowiedniej p�ce mia� wyj��, gdy wzrok jego pad� na tytu� ksi��ki roz�o�onej na stole. By�o to dzie�o Dantego: De Monarchia. Zacz�� czyta� i po chwili tak ju� by� zatopiony w ksi��ce, �e nie s�ysza�, jak drzwi si� uchyli�y i zamkn�y Ockn�� si� dopiero na d�wi�k g�osu Montanellego. - Nie oczekiwa�em ci� dzisiaj - ozwa� si� ten�e rzucaj�c okiem na tytu� ksi��ki. - W�a�nie mia�em pos�a� do ciebie, czy nie m�g�by� przyj�� do mnie wieczorem. - Czy co� wa�nego? Mam dzisiejszy wiecz�r zaj�ty, ale mog� si� uwolni�, je�li... - O nie, mo�esz przyj�� jutro. Chcia�bym si� tylko zobaczy� z tob� przed czwartkiem, gdy� zosta�em za wezwany do Rzymu. - Do Rzymu? Na d�ugo? - List opiewa, �e wr�c� dopiero po Wielkanocy. To wezwanie z Watykanu. By�bym ci� zaraz powiadomi�, lecz by�em ogromnie zaj�ty sprawami seminarium I przygotowaniami na przyj�cie nowego dyrektora. - Ojcze, nie porzucisz przecie seminarium? - Zdaje si�, �e b�d� musia�; prawdopodobnie jednak powr�c� jeszcze do Pizy, cho�by na kr�tko. - Ale czemu st�d wyje�d�asz? - Bo widzisz, to jeszcze nie jest og�oszone oficjalnie: zaofiarowano mi biskupstwo. - Ojcze! Gdzie? - W�a�nie w tej sprawie wzywaj� mnie do Rzymu.; Jeszcze nie zdecydowane, czy mam osi��� gdzie� w Apeninach czy te� zosta� tu w charakterze sufragana. - A czy zamianowano ju� nowego dyrektora? --Tak. Ojca Cardi, kt�ry przyb�dzie tu jutro. --Czy nie sta�o si� to jako� dziwnie nagle? - Tak, lecz postanowienia Watykanu bywaj� czasem og�aszane dopiero w ostatniej chwili. - Czy znasz, ojcze, nowego dyrektora? --Osobi�cie go nie znam, lecz wiem, �e za�ywa wielkiego szacunku. Monsignor Bellon! pisze o nim w li�cie, �e jest cz�owiekiem bardzo uczonym. - Seminarium ogromnie odczuje brak twej osoby, ojcze. - Tego nie wiem, ale pewny jestem, carino, �e ty to odczujesz, tak samo jak ja odczuwa� b�d� twoj� nieobecno��. - Tak, ojcze, odczuj� bardzo, mimo to bardzo si�' ciesz�, �e zosta�e� powo�any na tak wysokie stanowisko, - Doprawdy? Bo ja nie wiem, czy jestem zadowolony. - Usiad� przy stole z wyrazem znu�enia na twarzy; nie wygl�da� wcale na cz�owieka oczekuj�cego zaszczytnego odznaczenia. - Arturze, czy jeste� zaj�ty dzi� po po�udniu? - spyta� po chwili. - Je�li nie, to mo�e zostaniesz u mnie, skoro nie mo�esz przyj�� wiecz�r. Jestem troch� rozstrojony i przed wyjazdem pragn��bym by� z tob� jak najd�u�ej. - Tak, mog� troch� pozosta�. Jestem um�wiony dopiero na sz�st�. - Jedno z waszych zebra�? Artur skin�� g�ow�, a Montanelli szybko zmieni� temat rozmowy. - Chcia�em ci powiedzie�, �e pod moj� nieobecno�� musisz mie� innego spowiednika. - Ale po powrocie b�dziesz mnie zn�w spowiada�, nieprawda�? - M�j drogi ch�opcze, jak mo�esz o to pyta�? Rozumie si�, �e m�wi� tylko o mej nieobecno�ci, kt�ra potrwa trzy do czterech miesi�cy. Mo�e p�jdziesz do kt�rego� z ojc�w od �wi�tej Katarzyny? - Dobrze. Przez chwil� m�wili o innych sprawach, po czym Artur wsta�. - Musz� odej��, ojcze, studenci ju� tam czekaj�. Na twarzy Montanellego zn�w si� pojawi� wyraz zgn�bienia. - Ju�? Rozproszy�e� m�j kiepski humor. Wi�c do widzenia. - Do widzenia. Jutro przyjd� z pewno�ci�. - Postaraj si� przyj�� wcze�nie, bym m�g� przez chwil� by� tylko z tob�. Bo ma tu przyj�� ojciec Cardi. M�j drogi ch�opcze, b�d� ostro�ny, gdy st�d wyjad�? nie daj si� wci�gn�� do �adnej akcji nierozwa�nej, przynajmniej dop�ki ja nie wr�c�. Nie masz poj�cia, z jak� trwog� ci� tu pozostawiam. - Nie masz powodu, ojcze, jest tu zupe�nie spokojnie. I d�ugo jeszcze tak pozostanie. Pierwsz� osob�, na kt�r� pad�y oczy Artura, gdy wszed� do izby, gdzie odbywa�y si� zebrania student�w, by�a dawna jego towarzyszka zabaw, c�rka doktora Warrena. Siedzia�a w k�cie pod oknem s�uchaj�c z powa�n� i skupion� twarz� opowiadania jednego z agitator�w, m�odego wysokiego Lombardczyka w mocno wyszarza�ym surducie. W ci�gu ostatnich paru miesi�cy znacznie si� zmieni�a i rozwin�a; wygl�da�a teraz na doros�� dziewczyn�, pomimo �e dwa grube czarne warkocze dot�d nosi�a spuszczone na plecy jak pensjonarka Ubrana by�a czarno, a na g�ow� zarzuci�a r�wnie� czarny szal, gdy� w pokoju panowa� ch��d dotkliwy i przeci�g. U piersi mia�a wpi�t� ga��zk� cyprysu - god�o M�odych W�och. Agitator opisywa� jej w nami�tnych s�owach n�dz� wie�niak�w kalabryjskich, a ona s�ucha�a w milczeniu, wspar�szy si� na r�ku, z oczyma wbitymi w ziemi�. Arturowi wyda�a si� smutnym obrazem wolno�ci biadaj�cej nad utrat� rzeczypospolitej. Julia widzia�aby w niej jedynie d�ug� tyk� o bladej cerze, bynajmniej nie klasycznym nosie i w starej sukni, kt�ra by�a ju� na ni� za kr�tka). - Ty tutaj, Jim! - zawo�a� podchodz�c do niej po odej�ciu Lombardczyka, kt�rego odwo�ano w inny k�t pokoju. "Jim" by�o dziecinn� przer�bk� jej niezwyk�ego! imienia: Jennifer. Kole�anki w�oskie nazywa�y'q "Gemm�". Podnios�a g�ow� zrywaj�c si� lekko. - Arturze! Och, nie wiedzia�am, �e ty... tu nale�ysz - A ja nie mia�em wyobra�enia o tobie, Jim. Od jak' dawna?... - Nie rozumiesz? - przerwa�a szybko. - Nie jestem cz�onkiem. Spe�ni�am tylko jedno czy dwa drobne zlecenia. Widzisz, spotka�am si� z Binim... znasz Caria Biniego? - Rozumie si�. Bini by� organizatorem oddzia�u w Livorno, znanym przez ca�e M�ode W�ochy. - Ot� on mi w�a�nie m�wi� o tych sprawach, a ja go poprosi�am, bym mog�a p�j�� na kt�re� z zebra� studenckich. Odpisa� mi do Florencji... Nie wiesz, �e Bo�e Narodzenie sp�dzi�am we Florencji? - Rzadko otrzymuj� teraz wiadomo�ci z domu. - Ach tak! Ot� sp�dzi�am �wi�ta u Wright�w ((Wright�wny by�y to dawne jej kole�anki, kt�re osiedli�y si� we Florencji). Tam otrzyma�am list od Biniego, w kt�rym mi pisze, bym wracaj�c do domu zatrzyma�a si� dzisiaj w Pizie i posz�a na zebranie. Ale oto i zaczynaj�-Rozpocz�� si� wyk�ad o idealnej republice i spoczywaj�cym na m�odzie�y obowi�zku przygotowywania si� do niej. Poj�cia prelegenta by�y nieco m�tne, lecz Artur s�ucha� ze zbo�nym podziwem. Umys� jego by� jeszcze dziwnie bezkrytyczny; przej�ty ideami etycznymi, z zapa�em ch�on�� je nie zastanawiaj�c si� wcale, czy s� ca�kiem realne. Po wyk�adzie nast�pi�a d�uga dyskusja, po czym studenci zacz�li si� rozchodzi�. Artur podszed� do Gemmy ci�gle jeszcze siedz�cej na swym miejscu. - Jim, mog� ci� przecie� odprowadzi�? Gdzie mieszkasz? U Marietty. Starej zarz�dczyni twego ojca? Tak, mieszka do�� daleko. Chwil� szli obok siebie w milczeniu. Nagle Artur rzek�: - Masz teraz siedemna�cie lat, prawda? - Sko�czy�am siedemna�cie w pa�dzierniku. - Zawsze by�em pewny, �e gdy wyro�niesz, nie b�dziesz jak inne dziewcz�ta chodzi� po balach ani zajmowa� si� podobnymi g�upstwami. I nieraz my�la�em, czy te� ty przyjdziesz i po��czysz si� z nami. - I ja nieraz o tym my�la�am. - M�wi�a�, �e zrobi�a� co� dla Biniego, nie wiedzia�em, �e go znasz. - To nie dla Biniego, ten drugi da� mi pewne zlecenia, kt�re wype�ni�am. - Jaki drugi? - Ten, co m�wi� ze mn� poprzednio, Bolla. - Znasz go tak dobrze? - spyta� z lekkim odcieniem, zazdro�ci. Wspomnienie Bolli by�o dla niego troch� dra�liwe; istnia�a bowiem mi�dzy nimi rywalizacja z powodu pewnej sprawy, kt�r� komitet M�odych W�och powierzy� ostatecznie Bolli, uwa�aj�c Artura za zbyt m�odego i niedo�wiadczonego. - Tak, znam go dobrze i bardzo go lubi�. Bawi� przez jaki� czas w Livorno. - Wiem, uda� si� tam w pa�dzierniku... - W sprawie okr�t�w. Arturze, czy nie s�dzisz, �e w waszym domu by�oby bezpieczniej ni� w naszym? Nikt nie m�g�by podejrzewa� bogatej rodziny w�a�cicieli okr�t�w, przy tym znasz wszystkich �eglarzy... - Ciszej, moja droga! Wi�c to w waszym domu ukryte by�y ksi��ki z Marsylii? - Tylko przez jeden dzie�. Och, mo�e nie powinnam ci by�a tego powiedzie�. - Czemu nie? Wiesz przecie, �e nale�� do zwi�zku. Moja droga Gemmo, nic na �wiecie nie mog�oby mnie tak uszcz�liwi�, jak twoje przy��czenie si� do sprawy...; twoje i ojca. - Twego ojca-dyrektora? Jak mo�esz... - Tak, on ma inne przekonania. Chwilami jednak marzy�em... to jest... mia�em nadziej�... sam jednak nie wiem... - Ale�, Arturze, przecie� to ksi�dz! - To c� z tego? Przecie� mamy w zwi�zku ksi�y, dwaj pisz� nawet w naszej gazecie. I czemu nie? Zadaniem kap�a�stwa jest prowadzenie ludzko�ci ku coraz wy�szym idea�om i celom, a czeg� innego pragnie nasz zwi�zek? W gruncie rzeczy jest to raczej kwesti� religijn� i etyczn� ani�eli polityczn�. Je�li lud dor�s� do tego, by mie� wolnych i odpowiedzialnych obywateli, to nikt nie mo�e zmusi� go do niewoli. Gemma �ci�gn�a brwi. - Arturze, zdaje mi si�, �e twoja logika troch� chroma. Ksi�dz g�osi doktryny religijne. Nie widz�, co to ma wsp�lnego z wyp�dzeniem Austriak�w. - Ksi�dz jest nauczycielem chrze�cija�stwa, a najwi�kszym ze wszystkich rewolucjonist�w by� Chrystus. - Wiesz, m�wi�am z ojcem w tych dniach o ksi�ach i on powiedzia�... - Gemmo, tw�j ojciec jest protestantem. Po chwilowej przerwie spojrza�a mu prosto w oczy. - Porzu�my raczej ten temat. Ilekro� mowa o protestantach, stajesz si� nietolerancyjny. - Przykro mi, je�li tak jest. Natomiast s�dz�, �e protestanci s� zawsze nietolerancyjni w swych s�dach o ksi�ach. - Bardzo by� mo�e. Ale tyle razy ju� si� o to sprzeczali�my, �e nie warto rozpoczyna� na nowo. Co s�dzisz o dzisiejszym wyk�adzie? - Bardzo mi si� podoba�, zw�aszcza ostatnia cz��. By�em zadowolony, �e tak silnie zaakcentowa� potrzeb� �ycia republika�skiego, a nie poprzestawa� na marzeniach o republice. Jak Chrystus powiedzia�: ,Kr�lestwo niebieskie jest w was samych". - A mnie si� w�a�nie ta cz�� nie podoba�a. Tyle m�wi� o tych cudownych rzeczach, o kt�rych mamy my�le�, czu�, �y� nimi, nie daj�c ani jednej praktycznej wskaz�wki, co mamy czyni�. - Gdy nadejdzie chwila prze�omowa, b�dziemy mieli do�� zaj�cia. Nale�y jednak by� cierpliwym, te wielkie zmiany nie mog� si� dokona� w ci�gu doby. - Im sprawa jaka� wymaga d�u�szego czasu, tym rychlej winna by� rozpocz�ta. M�wisz o przygotowaniu si� do wolno�ci; czy zna�e� kogokolwiek r�wnie dobrze przygotowanego jak twoja matka? Czy� nie by�a najbardziej anielsk� kobiet�, jaka kiedykolwiek �y�a? I na co przyda�a si� ta dobro�? Pozosta�a niewolnic� do ostatniej chwili �ycia - l�on�, dr�czon� przez twego brata Jamsa i jego �on�. By�oby dla niej znacznie lepiej, gdyby nie by�a taka s�odka i cierpliwa, nie byliby jej tak dokuczali. To samo z W�ochami: nie cierpliwo�ci tu potrzeba... powinien kto� powsta� i rozpocz�� dzie�o obrony. - Jim droga, gdyby gniew i porywczo�� mog�y W�ochy ocali�, to by�yby ju� wolne od dawna, tu nie potrzeba nienawi�ci, lecz mi�o�ci. - Przy tym s�owie nag�y rumieniec obla� mu ca�� twarz i natychmiast znikn��. Gemma nie widzia�a tej raptownej zmiany, zapatrzona przed siebie, z zsuni�t� brwi� i zaci�ni�tymi ustami. - Arturze, tobie si� zdaje, �e si� myl� - rzek�a po chwili - a jednak ja mam s�uszno�� i pewnego dnia ty sam dojdziesz do tego przekonania. Oto dom, gdzie mieszkam. Czy wejdziesz? - Nie, ju� p�no. Dobranoc, kochana. Sta� na schodach wiod�cych do domu, w obydwie r�ce uj�wszy jej r�k�. - Za Boga i lud... *. powoli i odwa�nie doko�czy�a: - Teraz i na wieki. Wysun�a r�k� i wbieg�a do domu. Gdy drzwi si� za i� zamkn�y, pochyli� si� i podni�s� ga��zk� cyprysu, kt�r� mia�a przedtem u piersi. Rozdzia� IV Artur wraca� do swego mieszkania, jakby mia� skrzyd�a u ramion. By� najzupe�niej szcz�liwy. Na zgromazeniu pad�y pewne s�owa b�d�ce jakby pobudk� do zbrojnego powstania; Gemma by�a towarzyszk�, a on j� kocha. B�d� mogli razem pracowa�, mo�e nawet umrze� razem dla przysz�ej republiki. Nadesz�a chwila rozkwitu ich nadziei; ojciec to uzna i uwierzy w ich spraw�. Nast�pnego ranka jednak obudzi� si� w usposobieniu rze�wiejszym i przypomnia� sobie, �e Gemma wyje�d�a do Livorno, a ojciec do Rzymu. Stycze�, luty, marzec - trzy d�ugie miesi�ce do Wielkanocy! A je�li Gemma ulegnie w domu wp�ywom protestanckim (w s�owniku Artura s�owo: ,protestant" by�o r�wnoznaczne ze s�owem: ,filister")? Ale Gemma nie b�dzie nigdy flirtowa� ani wabi� turyst�w i �ysych w�a�cicieli okr�t�w, jak inne Angielki w Livorno; jest po prostu z innego materia�u. Ale mo�e te� czu� si� tam bardzo �le - taka m�oda, bez przyjaci�, zupe�nie sama w�r�d tych wszystkich drewnianych ludzi. Gdyby to matka jego �y�a. Wieczorem poszed� do seminarium, gdzie Montanelli "bawi� nowego dyrektora. Twarz ojca mia�a wyraz cierpi�cy a r�wnocze�nie znu�ony; zamiast rozja�ni� si�, jak zwykle na widok Artura, sta�a si� jeszcze bardziej pos�pna. - Oto w�a�nie student, o kt�rym m�wi�em - przedstawiaj�c sztywno Artura. - B�d� bardzo zobowi�zany, je�li mu dyrektor pozwoli nadal korzysta� z biblioteki. Ojciec Cardi, starszy ksi�dz o dobrodusznej twarzy natychmiast rozpocz�� z Arturem rozmow� o nauce z �atwo�ci� i swobod� dowodz�c�, �e dobrze jest obeznany z �yciem uniwersyteckim. Rych�o wywi�za�a si� dyskusja o regulaminach uniwersyteckich b�d�cych pil�c� kwesti� dnia. Ku wielkiej rado�ci Artura nowy dyrektor wyra�a� si� ostro o w�adzach uniwersyteckich, wprowadzaj�cych zwyczaj ustawicznego dokuczania studentom bezsensownymi a przykrymi ograniczeniami swobody osobistej. - Mam du�e do�wiadczenie w wychowywaniu m�odzie�y - m�wi� - i trzymam si� regu�y, �e nigdy nie wydaj� �adnych zakaz�w, je�eli nie zajdzie wa�na przyczyna. Istnieje bardzo niewielu m�odych ludzi, z kt�rymi nie mo�na by sobie da� rady, je�li tylko okazuje si� im nale�ne zrozumienie i szacunek. Z drugiej strony naj�agodniejszy ko� zacznie wierzga�, gdy mu si� ustawicznie przykraca cugli. Artur szeroko otworzy� oczy; nie spodziewa� si� us�ysze� z ust nowego dyrektora obrony sprawy studenckiej. Montanelli nie bra� udzia�u w tej dyskusji - widocznie go nie interesowa�a. Twarz jego mia�a wyraz tak beznadziejnego smutku i znu�enia, �e ojciec Carc nagle urwa�. - Przykro mi, �e mo�e kanonika zm�czy�em. Prosz� mi wybaczy� moj� gadatliwo��, tak gor�co przejmuje si� t� spraw�, �e zapominam niekiedy, i� dla drugich no�e by� m�cz�ca. - Przeciwnie, bardzo mnie zajmowa�a. - Montanelli by� tak daleki od stereotypowych grzeczno�ci, �e ton jego odpowied