1925
Szczegóły |
Tytuł |
1925 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
1925 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 1925 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
1925 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Jack Higgins
Orze� wyl�dowa�
Tom
Ca�o�� w tomach
Polski Zwi�zek Niewidomych
Zak�ad Wydawnictw i Nagra�
Warszawa 1991
Prze�o�y� - Jerzy �ebrowski
T�oczono pismem punktowym
dla niewidomych
w Drukarni PZN,
Warszawa, ul. Konwiktorska 9
Przedruk z wydawnictwa
"Amber"
Pozna� 1990
Pisa�a K. Pabian
Korekty dokona�y
B. Krajewska
Prolog
W sobot� sz�stego listopada
1943 roku, dok�adnie o godzinie
pierwszej w nocy, Heinrich
Himmler, Reichsf~uhrer Ss i
szef pa�stwowej policji,
otrzyma� kr�tki komunikat:
"Orze� wyl�dowa�". Oznacza�o to,
�e dotar�a w�a�nie bezpiecznie
do Anglii niewielka jednostka
niemieckich spadochroniarzy,
gotowa dokona� porwania
brytyjskiego premiera Winstona
Churchilla z wiejskiej
posiad�o�ci w Norfolk, w kt�rej
mia� sp�dza� weekend
wypoczywaj�c nad morzem. Ksi��ka
ta jest pr�b� odtworzenia
okoliczno�ci towarzysz�cych owej
niezwyk�ej akcji. Przynajmniej
pi��dziesi�t procent jej tre�ci
stanowi� udokumentowane,
autentyczne wydarzenia.
Czytelnik musi sam zdecydowa�,
do jakiego stopnia ca�a reszta
to domys�y i fikcja.
Rozdzia� I
Kiedy wchodzi�em przez bram�,
kto� kopa� gr�b w rogu
cmentarza. Utkwi�o mi to w
pami�ci, bo stanowi�o jakby
zapowied� prawie wszystkich
p�niejszych wydarze�.
Gdy szed�em w tamt� stron�,
klucz�c mi�dzy nagrobkami i
podnosz�c ko�nierz trencza dla
ochrony przed zacinaj�cym
deszczem, z buk�w rosn�cych pod
zachodni� �cian� ko�cio�a
poderwa�o si� z gniewnym
krakaniem pi�� czy sze��
gawron�w, wygl�daj�cych jak
czarne ga�gany.
Cz�owiek, kt�ry kopa� d�,
m�wi� co� do siebie p�g�osem.
Nie mo�na by�o zrozumie� s��w.
Obszed�em �wie�o usypany kopiec,
unikaj�c wyrzucanej �opat�
ziemi, i zajrza�em do �rodka.
- Fatalna pogoda na tak�
robot�.
Podni�s� wzrok, opieraj�c si�
na �opacie. By� to bardzo stary
cz�owiek w szmacianej czapce i
zniszczonej, zab�oconej
marynarce, z przewi�zanym na
ramionach workiem. Mia�
zapadni�te, wychud�e, pokryte
siwym zarostem policzki i
wilgotne, zupe�nie pozbawione
wyrazu oczy.
- Pada - doda�em, pr�buj�c
nawi�za� rozmow�.
Okaza� co� w rodzaju
zrozumienia. Spojrza� na
zachmurzone niebo i podrapa� si�
po brodzie.
- Po mojemu b�dzie jeszcze
gorzej, zanim si� wypogodzi.
- Nie u�atwia to panu pracy -
stwierdzi�em. Na dnie do�u by�o
co najmniej sze�� cali wody.
Pogmera� �opat� w drugim ko�cu
mogi�y. Ziemia zapad�a si�,
jakby co� zmursza�ego rozsypa�o
si� w proch.
- Nie jest tak �le. W
przesz�o�ci na tym cmentarzysku
pochowano ju� tylu, �e teraz nie
grzebie si� nikogo w ziemi, ino
w ludzkich szcz�tkach.
Roze�mia� si�, ods�aniaj�c
bezz�bne dzi�s�a, a potem si�
schyli�, poszpera� w ziemi pod
nogami i podni�s� ko�� ludzkiego
palca.
- Widzi pan?
Fascynacja �yciem, z ca��
jego niesko�czon�
r�norodno�ci�, ma granice nawet
dla zawodowego pisarza,
zdecydowa�em wi�c, �e pora
zmieni� temat.
- O ile si� nie myl�, to
ko�ci� katolicki?
- Tu s� sami katolicy -
odpar�. - Zawsze tak by�o.
- Wi�c mo�e zdo�a mi pan
pom�c. Szukam pewnego grobu, a
mo�e nawet pomnika w �rodku
ko�cio�a. Niejaki Gascoigne.
Charles Gascoigne. Kapitan
marynarki.
- Nigdy o nim nie s�ysza�em -
stwierdzi�. - A jestem tu
ko�cielnym czterdzie�ci jeden
lat. Kiedy go pochowano?
- Oko�o roku tysi�c sze��set
osiemdziesi�tego pi�tego.
Wyraz jego twarzy nie zmieni�
si�.
- A, to jeszcze przede mn� -
odpowiedzia� z niezm�conym
spokojem. - Mo�e ojciec
Vereker b�dzie co� wiedzia�.
- Znajd� go w ko�ciele?
- Tak, albo na plebanii. To za
drzewami, po drugiej stronie
muru.
W tej w�a�nie chwili siedz�ce
na bukach nad naszymi g�owami
stado gawron�w z niewiadomego
powodu zerwa�o si� do lotu.
Dziesi�tki ptak�w ko�owa�o w
padaj�cym deszczu, wype�niaj�c
powietrze jazgotem. Starzec
spojrza� w g�r� i cisn��
znalezion� ko�� w kierunku
ga��zi. A potem powiedzia� co�
bardzo dziwnego.
- Ha�a�liwe kanalie! - zawo�a�.
- Wracajcie do Leningradu!
Mia�em w�a�nie odej��, ale
przystan��em zaintrygowany.
- Do Leningradu? - zapyta�em.
- Dlaczego pan tak m�wi?
- W�a�nie stamt�d przylatuj�.
Szpaki te�. Obr�czkuj� je w
Leningradzie, a w pa�dzierniku
pojawiaj� si� tutaj. Tam w zimie
marzn�.
- Naprawd�? - spyta�em.
O�ywi� si� wyra�nie, wyj�� zza
ucha po��wk� papierosa i wetkn��
do ust.
- W zimie tam takie mrozy, �e
cz�owiekowi odpadaj� jaja. W
czasie wojny w Leningradzie
zgin�o du�o Niemc�w. Wcale ich
nie zastrzelili, nic z tych
rzeczy. Zwyczajnie zamarzli na
�mier�.
S�ucha�em zafascynowany.
- Sk�d pan to wszystko wie? -
zapyta�em.
- O ptakach? - odpar� i nagle
ca�kowicie si� zmieni�, a jego
twarz nabra�a szelmowskiego
wyrazu. - No, od Wernera.
Wiedzia� o nich wszystko.
- Kim by� Werner?
- Werner? - zamruga� par� razy
powiekami, a jego spojrzenie
sta�o si� zn�w bezmy�lne, cho�
r�wnie dobrze m�g� tylko
udawa�. - Z tego Wernera by�
dobry ch�opak. NIe powinni byli
tak si� z nim obej��.
Pochyli� si� nad �opat� i
zacz�� znowu kopa�, ca�kowicie
ignoruj�c moj� obecno��. Sta�em
jeszcze przez chwil�, by�o
jednak oczywiste, �e nic wi�cej
nie powie, niech�tnie wi�c - gdy�
zanosi�o si� na ciekaw� histori�
- odwr�ci�em si� i poszed�em
mi�dzy nagrobkami w stron�
g��wnej bramy.
Zatrzyma�em si� w kruchcie
ko�cio�a. Na �cianie by�a
tablica oprawiona w ciemne
drewno, z wyblak�ymi z�oconymi
literami. Napis u g�ry g�osi�:
Ko�ci� Naj�wi�tszej Marii Panny
i Wszystkich �wi�tych w Studley
Constable, poni�ej podano
godziny mszy i spowiedzi. A u
do�u mo�na by�o przeczyta�:
ojciec Philip Vereker, S. J.
(Societas Jesu, Towarzystwo
Jezusowe - jezuici).
Bardzo stare d�bowe drzwi
trzyma�y si� na �elaznych
sztabach i zaopatrzone by�y w
zasuwy. Klamka z br�zu mia�a
kszta�t g�owy lwa z ogromnym
pier�cieniem w paszczy. Aby
dosta� si� do �rodka, nale�a�o
ten pier�cie� przekr�ci�. Drzwi
otworzy�y si�, skrzypi�c
tajemniczo.
Spodziewa�em si� mrocznego i
ponurego wn�trza, tymczasem
zobaczy�em co� w rodzaju ma�ej
�redniowiecznej katedry, pe�nej
�wiat�a i zaskakuj�co
przestronnej. Nawa mia�a
przepi�kne arkady, a ogromne
normandzkie kolumny wznosi�y si�
ku wspania�emu sufitowi z
drewna, bogato zdobionemu
p�askorze�bami, kt�re
przedstawia�y ludzkie i
zwierz�ce postaci i zachowa�y
si� w zadziwiaj�co dobrym
stanie. Rz�d okr�g�ych okien po
obu stronach g��wnej nawy na
wysoko�ci dachu sprawia�, �e do
wn�trza wpada�o tak zaskakuj�co
du�o �wiat�a.
W ko�ciele sta�a pi�kna,
kamienna chrzcielnica, a na
�cianie obok niej wymieniono na
tablicy nazwiska wszystkich
ksi�y, kt�rzy s�u�yli w nim
Bogu na przestrzeni lat. List�
rozpoczyna� niejaki Rafe de
Courcey pod dat� 1132 rok, a
ko�czy� Vereker, sprawuj�cy sw�j
urz�d od 1943 roku.
Dalej znajdowa�a si�
niewielka, ciemna kaplica.
P�omyki �wiec migota�y przed
wizerunkiem Naj�wi�tszej Marii
Panny, kt�ry w p�mroku wydawa�
si� zawieszony w powietrzu.
Min��em go i poszed�em mi�dzy
�awkami przez �rodek ko�cio�a.
By�o bardzo cicho. Rubinowe
�wiat�o znaczy�o obecno��
Naj�wi�tszego Sakramentu, wysoko
nad o�tarzem wisia�a Xv_wieczna
figura ukrzy�owanego Chrystusa,
a w okna u g�ry b�bni� deszcz.
Us�ysza�em za sob� szuranie
but�w po kamiennej posadzce i
czyj� ch�odny, stanowczy g�os:
- Czym mog� s�u�y�?
Odwr�ciwszy si� ujrza�em
stoj�cego u wej�cia do kaplicy
ksi�dza, wysokiego, chudego
cz�owieka w wyblak�ej czarnej
sutannie. MIa� bardzo kr�tko
przystrzy�one, szpakowate w�osy
i oczy tak g��boko zapadni�te,
jakby niedawno chorowa�.
Wra�enie to pog��bia�a jeszcze
napi�ta sk�ra na policzkach.
Dziwna twarz. M�g� r�wnie dobrze
by� wojskowym albo uczonym, co
wcale mnie nie zaskakiwa�o,
skoro napis na tablicy
informowa�, �e jest jezuit�.
Je�li si� jednak nie myli�em,
twarzy tej towarzyszy�o r�wnie�
nieustanne cierpienie. Gdy
podszed� bli�ej, spostrzeg�em,
�e opiera si� ci�ko na lasce z
tarniny i pow��czy lew� nog�.
- Ojciec Vereker?
- Tak, s�ucham.
- Rozmawia�em z tym
staruszkiem na cmentarzu, z
ko�cielnym...
- A tak, to Laker Armsby.
- Mo�liwe, �e tak si� nazywa.
Powiedzia�, �e mo�e zdo�a mi
ksi�dz pom�c. - Wyci�gn��em
r�k�. - Skoro ju� o tym mowa,
nazywam si� Higgins. Jack
Higgins. Jestem pisarzem.
Zawaha� si� przez chwil�,
zanim u�cisn�� mi d�o�, ale
tylko dlatego, �e musia�
prze�o�y� lask� z prawej r�ki do
lewej. Odnosi� si� do mnie
jednak z wyra�n� rezerw�, na to
przynajmniej wygl�da�o.
- A w czym m�g�bym by�
pomocny, panie Higgins?
- Pisz� cykl artyku��w dla
ameryka�skiego pisma -
odpowiedzia�em. - Na tematy
historyczne. Wczoraj by�em w
ko�ciele �wi�tej Ma�gorzaty w
Cley.
- Pi�kny ko�ci�. - Usiad� w
najbli�szej �awce. - Prosz�
wybaczy�, ostatnio szybko si�
m�cz�.
- Na tamtejszym cmentarzu jest
pewna p�yta nagrobkowa -
kontynuowa�em. - Mo�e ksi�dz
wie, co tam jest napisane?
"Pami�ci Jamesa Greeve'a..."
Przerwa� mi natychmiast.
- "...kt�ry pom�g� sir
Cloudesley Shovelowi spali�
okr�ty w porcie Tripoly w
Barbary, dnia czternastego
stycznia tysi�c sze��set
siedemdziesi�tego sz�stego
roku". - Okaza�o si�, �e
Verekera sta� na u�miech. - To
znany napis w tych stronach.
- Z moich poszukiwa� wynika,
�e kiedy Greeve dowodzi� okr�tem
"Orange Tree", jego zast�pc� by�
niejaki Charles Gascoigne, kt�ry
zosta� p�niej kapitanem
marynarki. Zmar� z powodu
niewyleczonej rany w tysi�c
sze��set osiemdziesi�tym
trzecim roku i wygl�da na to, �e
Greeve kaza� przywie�� go do Cley
i tam pochowa�.
- Rozumiem - odpar� uprzejmie,
ale nie okaza� szczeg�lnego
zainteresowania. Prawd� m�wi�c,
w jego g�osie pojawi�a si� nuta
zniecierpliwienia.
- Na cmentarzu w Cley nie ma
po nim �ladu - powiedzia�em. -
Ani w ksi�gach parafialnych.
Szuka�em te� w ko�cio�ach w
Wiveton, Glandford i Blakeney...
z podobnym skutkiem.
- I s�dzi pan, �e mo�e by�
tutaj?
- Przegl�da�em ponownie
notatki i przypomnia�em sobie,
�e w dzieci�stwie wychowywano go
w wierze katolickiej. Przysz�o
mi do g�owy, �e m�g� zosta�
pochowany jako katolik. Mieszkam
w hotelu Blakeney. Jeden z
tamtejszych barman�w powiedzia�
mi, �e w Studley Constable jest
ko�ci� katolicki. To naprawd�
odleg�y od �wiata zak�tek.
Szuka�em go przez dobr� godzin�.
- Obawiam si�, �e
niepotrzebnie. - Pod�wign�� si�
z �awki. - Jestem w parafii
Naj�wi�tszej Marii Panny od
dwudziestu o�miu lat i zapewniam
pana, �e nigdy nie s�ysza�em
�adnej wzmianki o tym Charlesie
Gascoigne.
To by�a moja ostatnia szansa i
musia� chyba zauwa�y�, jak
bardzo jestem rozczarowany. Nie
da�em jednak za wygran�.
- Czy ma ksi�dz ca�kowit�
pewno��? A ksi�gi parafialne z
tamtego okresu? Mo�e jest jaki�
zapis w rejestrze zgon�w?
- Tak si� sk�ada, �e historia
tego regionu szczeg�lnie mnie
interesuje - powiedzia� z pewnym
przek�sem. - Znam na pami��
wszystkie dokumenty dotycz�ce
ko�cio�a i zapewniam pana, �e
nigdzie nie ma wzmianki o
Charlesie Gascoigne. A teraz
prosz� mi wybaczy�. Pora na
obiad.
Kiedy ruszy� si� z miejsca,
po�lizgn�a mu si� laska.
Potkn�� si� i o ma�o nie upad�.
Chwyci�em go za �okie�,
przydeptuj�c mu niechc�cy lew�
stop�. Nawet si� nie skrzywi�.
- Przepraszam, jestem
cholernie niezr�czny -
powiedzia�em.
Ponownie si� u�miechn��. - To
ju� nie boli. - Postuka� lask�
w stop�. - To moje przekle�stwo,
ale, jak m�wi�, nauczy�em si� z
tym �y�.
Podobnych uwag zwykle si� nie
komentuje i najwyra�niej nie
czeka� na odpowied�. Szli�my
razem mi�dzy �awkami, nie
spiesz�c si� ze wzgl�du na jego
nog�.
- Wyj�tkowo pi�kny ko�ci� -
stwierdzi�em.
- Tak, jeste�my z niego bardzo
dumni. - Otworzy� przede mn�
drzwi. - �a�uj�, �e nie mog�em
by� pomocny.
- Trudno - odpar�em. - Czy
pozwoli mi ksi�dz rozejrze� si�
po cmentarzu, skoro ju� tu
jestem?
- Widz�, �e trudno pana
przekona�. - Powiedzia� to bez
z�o�liwo�ci. - Czemu nie? Mamy
tu par� bardzo ciekawych
nagrobk�w. Poleca�bym
szczeg�lnie zachodni� cz��
cmentarza. Pocz�tek osiemnastego
wieku, najwyra�niej robota
miejscowego kamieniarza, kt�ry
wykona� podobne prace w Cley.
Tym razem on wyci�gn�� r�k�.
Kiedy si� z nim �egna�em,
powiedzia�:
- Wie pan, pa�skie nazwisko
wyda�o mi si� znajome. Czy w
zesz�ym roku nie napisa� pan
ksi��ki o zamieszkach w
Ulsterze?
- Zgadza si� - odpowiedzia�em.
- �le si� tam dzieje.
- Jak to na wojnie, panie
Higgins. - Twarz mia� blad�. -
Ujawnia si� wtedy
najokrutniejsze oblicze
cz�owieka. Do widzenia panu.
Zamkn�� drzwi, a ja znalaz�em
si� w kruchcie. Co za dziwne
spotkanie. Zapali�em papierosa i
wyszed�em na deszcz. Ko�cielny
gdzie� znikn�� i przez chwil�
by�em na cmentarzu sam, nie
licz�c oczywi�cie gawron�w.
"Gawrony Leningradu".
Zastanowi�a mnie ta sprawa,
zdecydowa�em jednak nie
zaprz�ta� ni� sobie g�owy.
Mia�em zadanie do wykonania. Po
rozmowie z ojcem Verekerem
straci�em nadziej�, �e znajd� w
tym miejscu gr�b Charlesa
Gascoigne, ale prawd� m�wi�c nie
by�o ju� gdzie go szuka�.
Zacz��em od zachodniej cz�ci
cmentarza, ogl�daj�c wszystko po
kolei i zauwa�aj�c po drodze
nagrobki, o kt�rych wspomina�
ksi�dz. By�y rzeczywi�cie
interesuj�ce. Na p�askorze�bach
i rycinach widnia�y wyraziste,
ale do�� prymitywne motywy
zdobnicze w postaci ko�ci,
czaszek, uskrzydlonych klepsydr
i archanio��w. Ciekawe, ale
zupe�nie nie z epoki Gascoigne.
Obej�cie ca�ego cmentarza
zaj�o mi godzin� i dwadzie�cia
minut. Kiedy sko�czy�em, zda�em
sobie spraw� z pora�ki. Przede
wszystkim ten cmentarz, w
odr�nieniu od wi�kszo�ci
podobnych miejsc na wsi,
utrzymany by� w idealnym
porz�dku. Skoszona trawa,
przystrzy�one krzewy, prawie
�adnych zaro�li czy ukrytych
zakamark�w, nic z tych rzeczy.
A wi�c nie ma Charlesa
Gascoigne. Gdy w ko�cu
pogodzi�em si� z pora�k�,
zauwa�y�em, �e stoj� obok �wie�o
wykopanego grobu. Stary
ko�cielny przykry� go brezentem
dla ochrony przed deszczem i
jeden koniec plandeki wpad� do
�rodka. Przykucn��em, by go
poprawi�, a podnosz�c si�,
dostrzeg�em co� dziwnego.
O krok dalej, w pobli�u �ciany
ko�cio�a, nad kt�r� wznosi�a si�
wie�a, le�a�a w k�pie zielonej
trawy p�yta nagrobkowa.
Pochodzi�a z pocz�tku Xviii
wieku i by�a kolejnym dzie�em
miejscowego kamieniarza, o
kt�rym ju� wspomnia�em. U g�ry
mia�a wspania�� czaszk� z
piszczelami. By� to nagrobek
kupca we�nianego nazwiskiem
Jeremiah Fuller, jego �ony i
dwojga dzieci. Dzi�ki temu, �e
przykucn��em, dostrzeg�em pod
spodem jeszcze jedn� p�yt�.
�atwo bierze we mnie g�r�
natura Celta. Poczu�em nagle
irracjonalne podniecenie, jakbym
by� �wiadom, �e stoj� u progu
jakiego� odkrycia. Przykl�kn��em
obok p�yty i pr�bowa�em wetkn��
pod ni� palce, co okaza�o si�
do�� trudne. Nagle, zupe�nie
nieoczekiwanie, poruszy�a si�.
- No, Gascoigne... -
powiedzia�em cicho. - Oby� to
by� ty!
P�yta ze�lizgn�a si� i
osun�a na bok mogi�y,
ods�aniaj�c wszystko, co
przykrywa�a. By�a to chyba
jedna z najbardziej
zdumiewaj�cych chwil w moim
�yciu. Na zwyk�ym kamieniu
zobaczy�em u g�ry niemiecki
krzy�, kt�ry wi�kszo�� ludzi
okre�li�aby jako krzy� �elazny,
a poni�ej niemieckoj�zyczny
napis: "Hier ruhen
Oberstleutnant Kurt Steiner und
13 Deutsche Fallschirmj~ager
gefallen am 6 November 1943".
Na og� marnie radz� sobie z
niemieckim, g��wnie z braku
wprawy, ale na to wystarczy�o mi
umiej�tno�ci. "Le�y tu
podpu�kownik Kurt Steiner i 13
niemieckich spadochroniarzy,
poleg�ych w walce 6 listopada
1943 roku".
Skulony na deszczu, raz
jeszcze dok�adnie
przet�umaczy�em napis. Nie, nie
myli�em si�, cho� nie mia�o to
najmniejszego sensu. Przede
wszystkim wiedzia�em
przypadkiem, bo pisa�em kiedy�
artyku� na ten temat, �e w
1967 roku otwarto w Cannock
Chase w hrabstwie Stafford,
niemiecki cmentarz wojskowy i
tam przeniesiono prochy czterech
tysi�cy dziewi�ciuset
dwudziestu pi�ciu niemieckich
�o�nierzy, kt�rzy zgin�li w
Wielkiej Brytanii podczas obu
�wiatowych wojen.
Napis g�osi�, �e polegli w
walce. Nie, to bzdura. Czyj�
niewybredny �art. Z ca��
pewno�ci�.
Moje dalsze rozmy�lania na ten
temat przerwa� nagle pe�en
oburzenia okrzyk.
- Co pan, do diab�a, wyprawia?
Ojciec Vereker ku�tyka� mi�dzy
nagrobkami w moim kierunku,
trzymaj�c nad g�ow� czarny
parasol.
- My�l�, �e to ojca zaciekawi
- wykrzykn��em rado�nie. -
Dokona�em zdumiewaj�cego
odkrycia.
Kiedy podszed� bli�ej, zda�em
sobie spraw�, �e co� jest nie w
porz�dku. Co� by�o nawet bardzo
nie w porz�dku, bo twarz
poblad�a mu z emocji i ca�y
dygota� z oburzenia.
- Jak pan �mia� odsun�� t�
p�yt�? To �wi�tokradztwo! Tylko
tak mo�na to nazwa�.
- No dobrze - odpar�em. -
Przepraszam, �e to zrobi�em, ale
prosz� spojrze�, co pod ni�
znalaz�em.
- Cholernie ma�o mnie
obchodzi, co pan tam znalaz�.
Niech pan natychmiast przesunie
p�yt� na miejsce.
Zaczyna�o mnie to ju� dra�ni�.
- Prosz� nie m�wi� g�upstw.
Nie rozumie ksi�dz, co tu jest
napisane? Je�eli nie potrafi
ksi�dz czyta� po niemiecku, mog�
pom�c. "Le�y tu podpu�kownik
Kurt Steiner i trzynastu
niemieckich spadochroniarzy,
poleg�ych w walce sz�stego
listopada tysi�c dziewi��set
czterdziestego trzeciego roku".
Czy� to nie jest cholernie
fascynuj�ce?
- Nie bardzo.
- A wi�c ju� to ksi�dz
widzia�?
- Nie, oczywi�cie, �e nie. -
Wydawa� si� przera�ony, a w jego
g�osie pojawi�a si� nuta
rozpaczy, gdy doda�: - Niech
pan, z �aski swojej, po�o�y t�
p�yt� na miejsce.
Ani przez chwil� nie
uwierzy�em, �e m�wi prawd�.
- Kim by� ten Steiner? -
spyta�em. - Co si� w�a�ciwie
sta�o?
- Ju� panu powiedzia�em, �e
nie mam zielonego poj�cia -
stwierdzi�. Robi� wra�enie
jeszcze bardziej przera�onego.
W tym momencie o czym� sobie
przypomnia�em.
- By� ksi�dz tutaj w
czterdziestym trzecim, prawda?
Wtedy w�a�nie obj�� ksi�dz
parafi�. Tak jest napisane na
tablicy w ko�ciele.
Wybuchn��, nie mog�c si� ju�
opanowa�.
- Po raz ostatni prosz�, �eby
pan przesun�� p�yt� tam, gdzie
by�a!
- Nie - odpar�em. - Niestety,
nie mog� tego zrobi�.
O dziwo, w tym momencie jakby
odzyska� panowanie nad sob�.
- Dobrze - powiedzia�
spokojnie. - Prosz� wi�c
natychmiast st�d odej��.
Bior�c pod uwag� jego
wzburzenie, nie by�o sensu si�
spiera�, odpowiedzia�em wi�c
kr�tko:
- W porz�dku, je�li tego
ojciec sobie �yczy...
Kiedy dotar�em do �cie�ki,
zawo�a� za mn�:
- I niech pan tu nie wraca, bo
nie zawaham si� wezwa� policji!
Wyszed�em przez cmentarn�
bram�, wsiad�em do Peugeota i
odjecha�em. Nie przej��em si�
jego pogr�kami. By�em zanadto
podekscytowany i zaciekawiony.
Ca�e Studley Constable
intrygowa�o mnie. Takie miejsce
mo�na spotka� tylko w p�nocnym
Norfolk i nigdzie wi�cej. Do
takiej wsi trafia si�
przypadkiem, a potem nie spos�b
jej ju� nigdy odnale��, zaczyna
si� wi�c w�tpi�, czy
kiedykolwiek istnia�a.
Nie by�o tam zreszt� niczego
szczeg�lnego. Ko�ci�, stara
plebania w ogrodzie otoczonym
murem, pi�tna�cie czy szesna�cie
niepodobnych do siebie domk�w
stoj�cych nad strumieniem,
stary m�yn z pot�nym ko�em
wodnym i Studley Arms, wiejska
gospoda po drugiej stronie ��ki.
Stan��em na skraju drogi przy
strumieniu, zapali�em papierosa
i pr�bowa�em spokojnie
przemy�le� ca�� spraw�. Ojciec
Vereker k�ama�. By�em pewien, �e
widzia� ju� ten kamie� i
wiedzia�, jakie ma znaczenie.
U�wiadomi�em sobie ironi� ca�ej
sytuacji. Znalaz�em si�
przypadkiem w Studley Constable,
szukaj�c Charlesa Gascoigne,
tymczasem odkry�em co� o wiele
bardziej fascynuj�cego,
prawdziw� tajemnic�. Problem
polega� na tym, co z ni� zrobi�?
Niemal natychmiast pojawi�o
si� rozwi�zanie w osobie
ko�cielnego. Laker Armsby
wy�oni� si� z w�skiej alejki
mi�dzy dwoma domami. Nadal by�
ca�y w b�ocie, a na ramionach
mia� ten sam stary worek.
Przeszed� przez drog� i znikn��
w drzwiach Studley Arms.
Wysiad�em natychmiast z Peugeota
i poszed�em za nim.
Z tabliczki nad wej�ciem
wynika�o, �e w�a�cicielem
gospody jest niejaki George
Henry Wilde. Otworzy�em drzwi i
znalaz�em si� w korytarzu z
kamienn� posadzk� i �cianami
wy�o�onymi boazeri�. Drzwi na
lewo by�y uchylone. Dochodzi�
stamt�d gwar, rozlega�y si�
salwy �miechu.
Wewn�trz nie by�o baru, tylko
du�a, wygodna sala, a w niej
kilka �aw z wysokimi oparciami i
dwa drewniane sto�y. Na
kamiennym palenisku p�on��
ogie�. �aden z sze�ciu czy
siedmiu znajduj�cych si� tam
ludzi nie by� m�ody. Wszyscy
mieli oko�o sze��dziesi�tki. W
dzisiejszych czasach taka
�rednia wieku na wsi jest
niepokoj�co powszechnym
zjawiskiem.
Byli wie�niakami z krwi i
ko�ci, mieli twarze ogorza�e od
wiatru, tweedowe czapki i
gumiaki. Trzech z nich gra�o w
domino, dwaj inni przygl�dali
si� grze. Jaki� staruszek
siedzia� przy ognisku, graj�c
cicho na organkach. Wszyscy
spojrzeli na mnie z tym
szczeg�lnym zainteresowaniem,
jakie zawsze wzbudza obcy
przybysz w gronie znaj�cych si�
ju� ludzi.
- Dzie� dobry - powiedzia�em.
Dwaj czy trzej m�czy�ni do��
nawet przyja�nie skin�li
g�owami, natomiast pot�nie
zbudowany typ z czarn� brod�
przypr�szon� siwizn� nie robi�
zbyt dobrego wra�enia. Laker
Armsby siedzia� sam przy stole,
pracowicie skr�caj�c w palcach
papierosa. Przed nim sta� kufel
piwa. W�o�y� papierosa do ust.
Podszed�em i poda�em mu ogie�.
- Znowu si� widzimy.
Popatrzy� oboj�tnie, lecz
zaraz potem twarz mu si�
rozja�ni�a.
- A, to pan. Znalaz� pan
ojca Verekera?
Skin��em potakuj�co g�ow�.
- Napije si� pan jeszcze?
- Nie odm�wi�. - Kilkoma
�ykami opr�ni� kufel. - P�
kwarty ciemnego piwa dobrze
cz�owiekowi robi. Georgy!
Odwr�ci�em si� i zobaczy�em za
sob� niskiego, kr�pego cz�owieka
w samej koszuli. By� to zapewne
w�a�ciciel, George Wilde. Mia� na
oko tyle samo lat, co pozostali,
i wygl�da�by ca�kiem
przystojnie, gdyby nie pewna
osobliwa cecha. Kto� kiedy� z
bliska strzeli� mu w twarz.
Widzia�em w �yciu wystarczaj�co
du�o ran postrza�owych, by nie
mie� co do tego w�tpliwo�ci. W
jego przypadku kula wy��obi�a
bruzd� w lewym policzku,
najwyra�niej uszkadzaj�c tak�e
ko��. MIa� sporo szcz�cia.
U�miechn�� si� uprzejmie. - A
co dla pana?
Powiedzia�em, �e prosz� o du��
w�dk� z tonikiem, co wyra�nie
rozbawi�o farmer�w, czy kim tam
oni byli. NIe przej��em si� tym
zanadto. Tak si� sk�ada, �e
w�dka to jedyny alkohol, kt�ry
pijam z jak� tak� przyjemno�ci�.
Laker Armsby szybko wypali�
swojego skr�ta, pocz�stowa�em go
wi�c papierosem, z czego
skwapliwie skorzysta�. Podano
drinki. Pchn��em kufel piwa w
jego stron�.
- A wi�c od jak dawna jest pan
ko�cielnym w parafii
Naj�wi�tszej Marii Panny?
- Czterdzie�ci jeden lat.
Opr�ni� sw�j kufel.
- Prosz�, niech si� pan
jeszcze napije i opowie mi o
Steinerze - zagadn��em.
Organki przesta�y nagle gra�,
ucich�y rozmowy. Stary Laker
Armsby gapi� si� na mnie znad
kufla, a jego twarz przybra�a
zn�w szelmowski wyraz.
- Steiner? - odpar�. - No c�,
Steiner by�...
George Wilde przerwa� mu w p�
zdania, si�gn�� po pusty kufel i
przetar� �cierk� st�.
- Zamykamy, prosz� pana.
Spojrza�em na zegarek. By�o
wp� do trzeciej.
- Myli si� pan - powiedzia�em.
- Do zamkni�cia jeszcze p�
godziny.
Podni�s� m�j kieliszek z w�dk�
i poda� mi go.
- W tym lokalu wszystko wolno,
prosz� pana. W takiej spokojnej
wiosce jak nasza, robimy, co nam
si� podoba, i nikt nie ma o to
specjalnych pretensji. Skoro
m�wi�, �e zamykam o wp� do
trzeciej, to znaczy o wp� do
trzeciej. - U�miechn�� si�
przyja�nie. - Na pa�skim miejscu
sko�czy�bym tego drinka.
W powietrzu wyczuwa�o si�
prawie namacalne napi�cie.
Wszyscy mi si� przygl�dali.
Widzia�em surowe, pozbawione
wyrazu twarze, kamienne
spojrzenia. Olbrzym z czarn�
brod� podszed� do sto�u i opar�
si� o blat, wlepiaj�c we mnie
wzrok.
- S�ysza� pan, co powiedzia� -
przem�wi� niskim, budz�cym l�k
g�osem. - Wi�c niech pan
grzecznie wypije i idzie do
domu, gdziekolwiek go pan ma.
Nie wdawa�em si� w dyskusj�,
gdy� atmosfera pogarsza�a si� z
ka�d� chwil�. Wypi�em w�dk� z
tonikiem, oci�gaj�c si� nieco,
cho� nie jestem pewien, czy
chcia�em im co� udowodni�, czy
sobie, a potem wyszed�em.
O dziwo, nie by�em w�ciek�y,
lecz po prostu zafascynowany
ca�� t� niewiarygodn� spraw�. W
owej chwili, rzecz jasna,
wci�gn�a mnie ju� za bardzo,
bym mia� si� wycofa�. Musia�em
znale�� odpowiedzi na par� pyta�
i przysz�o mi do g�owy, �e jest
na to do�� oczywisty spos�b.
Wsiad�em do Peugeota,
zawr�ci�em przez most, a
wyjechawszy z wioski min��em
ko�ci� oraz plebani� i
znalaz�em si� na szosie do
Blakeney. Kilkaset jard�w za
ko�cio�em skr�ci�em w poln�
drog�, zostawi�em tam Peugeota i
zacz��em wraca� na piechot�,
zabieraj�c ze schowka w
samochodzie niewielki aparat
fotograficzny marki Pentax.
Nie odczuwa�em strachu.
Pewnego pami�tnego dnia
eskortowali mnie z hotelu Europa
w Belfa�cie na lotnisko
uzbrojeni faceci, kt�rzy
twierdzili, �e dla w�asnego
dobra powinienem wsi��� do
najbli�szego samolotu i nigdy
nie wraca�. A jednak wr�ci�em, i
to par� razy. Napisa�em nawet
dzi�ki temu ksi��k�.
Kiedy dotar�em z powrotem na
cmentarz, zasta�em nagrobek
Steinera i jego ludzi dok�adnie
tam, gdzie go zostawi�em. Raz
jeszcze odczyta�em napis, �eby
si� upewni�, czy nie robi� z
siebie durnia, obfotografowa�em
go z kilku stron, po czym uda�em
si� spiesznie w kierunku
ko�cio�a i wszed�em do �rodka.
Przestrze� u podstawy wie�y
przegradza�a kotara. Kiedy za
ni� wszed�em, zobaczy�em
zawieszone starannie szkar�atne
sutanny i bia�e kom�e ch�opc�w z
ch�ru. Sta� tam poza tym kufer z
�elaznymi okuciami, a z mroku
dzwonnicy zwisa�o kilka lin.
Tablica na �cianie informowa�a
ca�y �wiat, �e 22 lipca 1936
roku uderzono w ko�cielne dzwony
pi�� tysi�cy pi��dziesi�t osiem
razy. Z zainteresowaniem
odnotowa�em, �e Laker Armsby
zosta� wymieniony jako jeden z
uczestnicz�cych w tym wydarzeniu
dzwonnik�w.
Jeszcze ciekawszy by� szereg
przecinaj�cych tablic� dziur,
kt�re kto� zagipsowa� i
zamalowa�. Da�o si� je zauwa�y�
r�wnie� na tynku i wygl�da�y
najwyra�niej na �lady po serii z
karabinu maszynowego, cho� my�l
ta wydawa�a si� obrazoburcza.
Szuka�em rejestru zgon�w, ale
nie natrafi�em na �adne ksi�gi
ani dokumenty. Wyszed�em zza
kotary i niemal od razu
zauwa�y�em za chrzcielnic�
niewielkie drzwi w �cianie.
Kiedy chwyci�em za klamk�,
otworzy�y si� z �atwo�ci�.
Wszed�em do �rodka i znalaz�em
si� w niedu�ym, zdobionym d�bow�
boazeri� pomieszczeniu, w kt�rym
najwidoczniej mie�ci�a si�
zakrystia. Sta� w nim wieszak, a
na nim wisia�y dwie sutanny oraz
kom�e i kapy. By� tam r�wnie�
d�bowy kredens i ogromne,
staromodne biurko.
Zacz��em od kredensu i od razu
trafi�em w dziesi�tk�. Na
jednej z p�ek le�a�y starannie
pouk�adane wszelkiego typu
dokumenty. Znalaz�em w�r�d nich
trzy ksi�gi zgon�w. Drugi tom
obejmowa� rok 1943.
Przekartkowa�em go pobie�nie i
dozna�em ogromnego zawodu.
W listopadzie 1943 roku
odnotowano �mier� dw�ch os�b i
to wy��cznie kobiet. Przejrza�em
jeszcze szybko ca�y rocznik, co
nie zaj�o zreszt� wiele czasu,
a potem zamkn��em ksi�g� i
w�o�y�em j� z powrotem do
kredensu. Tak wi�c jeden z
najprostszych sposob�w
rozwi�zania zagadki zawi�d�.
Gdyby Steinera, kimkolwiek on
by�, pochowano tutaj, jego
nazwisko powinno by�o znale��
si� w ksi�gach. Takie prawo
obowi�zywa�o w Anglii. Co wi�c,
u diab�a, mog�o oznacza� to
wszystko?
Otworzy�em drzwi od zakrystii
i wyszed�em. Zamkn�wszy je za
sob�, natkn��em si� na dw�ch
ludzi z gospody. Byli to George
Wilde i cz�owiek z czarn� brod�,
kt�ry - co skonstatowa�em z
niepokojem - mia� przy sobie
dubelt�wk�.
- Przyzna pan, �e radzi�em
panu si� st�d wynie�� -
powiedzia� cicho Wilde. - Jest
pan nierozs�dny.
- Na co czekamy, do cholery? -
odezwa� si� brodacz. - Trzeba z
tym sko�czy�.
Poruszaj�c si� zadziwiaj�co
szybko, jak na cz�owieka jego
postury, chwyci� mnie za po�y
p�aszcza. W tej samej chwili za
moimi plecami otworzy�y si�
drzwi zakrystii i wyszed� z niej
Vereker. B�g raczy wiedzie�,
sk�d si� wzi��, ale ucieszy�em
si� bardzo na jego widok.
- Co si� tu dzieje, do diab�a?
- spyta�.
- Sami to za�atwimy, ojcze -
odpar� brodacz.
- NIczego nie b�dziesz
za�atwia�, Arthurze Seymour -
stwierdzi� Vereker. - Odejd�
st�d.
Seymour wpatrywa� si� w niego
t�pym wzrokiem, nadal mnie
trzymaj�c. Zna�em kilka
sposob�w, �eby da� mu nauczk�,
ale nie by�o sensu tego robi�.
- Seymour - powiedzia�
ponownie Vereker i tym razem
jego g�os zabrzmia� naprawd�
stanowczo.
Seymour powoli rozlu�ni�
u�cisk, a Vereker o�wiadczy�:
- Niech pan tu wi�cej nie
wraca, panie Higgins. Chyba
wida�, �e nie jest to w pa�skim
interesie.
- Dobrze powiedziane.
Po interwencji Verekera nie
spodziewa�em si�, co prawda,
�adnej pogoni, pozostanie na
miejscu by�o jednak ma�o
rozs�dne, pop�dzi�em wi�c co
tchu do samochodu. Na razie ca�a
ta tajemnicza sprawa mog�a
poczeka�.
Dotar�szy do polnej drogi,
ujrza�em Lakera Armsby'ego,
kt�ry siedzia� na masce mojego
Peugeota, skr�caj�c papierosa.
Wsta�, kiedy podszed�em bli�ej.
- A, jest pan - powiedzia�. -
Wi�c uda�o si� panu uciec?
Zn�w mia� ten sam szelmowski
wyraz twarzy. Wyj��em papierosy
i pocz�stowa�em go.
- Wie pan co? - odezwa�em si�.
- NIe jest pan chyba wcale takim
prostakiem, na jakiego wygl�da.
U�miechn�� si� chytrze i
wydmucha� chmur� dymu w
padaj�cy deszcz.
- Ile?
Wiedzia�em od razu, o czym
m�wi, ale przez chwil� udawa�em,
�e nie rozumiem.
- Co ile?
- Ile s� dla pana warte
informacje o Steinerze?
Opar� si� o samoch�d, patrz�c
na mnie wyczekuj�co. Wyj��em
portfel, wyci�gn��em
pi�ciofuntowy banknot i
trzymaj�c go mi�dzy palcami
podsun��em mu pod nos. Armsby
si�gn�� po niego z b�yskiem w
oczach, cofn��em jednak r�k�.
- O, nie. Najpierw par� pyta�.
- W porz�dku. Co chce pan
wiedzie�?
- Kim by� ten Kurt Steiner?
Wyszczerzy� z�by w szelmowskim
u�miechu, spogl�daj�c z ukosa.
- To proste - odpar�. - To by�
facet z Niemiec, kt�ry
przylecia� tu ze swoimi lud�mi,
�eby zastrzeli� pana Churchilla.
By�em tak zdumiony, �e
wpatrywa�em si� w niego bez
s�owa. Wyrwa� mi z r�ki pi�taka,
odwr�ci� si� i znikn��.
Czasem docieraj�ce do nas
informacje powoduj� tak wielki
wstrz�s, �e z trudem przyjmujemy
je do wiadomo�ci. Dzieje si� tak
cho�by wtedy, gdy obcy g�os w
s�uchawce telefonu m�wi, �e
kto�, kogo bardzo kocha�e�, w�a�nie
umar�. S�owa przestaj� mie�
znaczenie, umys� przez chwil�
nie rejestruje rzeczywisto�ci,
trzeba zaczerpn�� oddechu, by
stawi� czo�o temu, co si�
zdarzy�o.
Po zdumiewaj�cym o�wiadczeniu
Lakera Armsby'ego by�em w takim
mniej wi�cej stanie. NIe tylko
dlatego, �e brzmia�o ono tak
niewiarygodnie. �ycie nauczy�o
mnie jednego: gdy co� wydaje si�
niemo�liwe, zdarzy si� zapewne w
przysz�ym tygodniu. Je�eli
Armsby nie k�ama�, wynika�y z
tego faktu tak powa�ne
konsekwencje, �e chwilowo m�j
umys� nie potrafi� ich ogarn��.
By�em na tropie. Czu�em, �e
tak jest, cho� jeszcze si� nad
tym nie zastanawia�em. Wr�ci�em
do hotelu Blakeney, spakowa�em
baga�e i po zap�aceniu rachunku
wyruszy�em w drog� do domu. NIe
wiedzia�em w�wczas, �e b�dzie to
pierwszy przystanek podr�y,
kt�ra zabierze mi rok z �ycia.
Rok wype�niony przegl�daniem
setek akt, dziesi�tkami
wywiad�w, woja�ami przez p�
�wiata. San Francisco, Singapur,
Argentyna, Hamburg, Berlin,
Warszawa, a nawet - jak na
ironi� - Falls Road w Belfa�cie.
W ka�dym z tych miejsc mia�em
nadziej� znale�� jak��
najmniejsz� cho�by wskaz�wk�,
kt�ra mog�a doprowadzi� do
odkrycia prawdy, a szczeg�lnie
do poznania i zrozumienia
zagadki, jak� by� Kurt Steiner,
centralna posta� w tej ca�ej
sprawie.
Rozdzia� Ii
Wszystko zacz�o si� w pewnym
sensie od jednej z najbardziej
b�yskotliwych i brawurowych
akcji Ii wojny �wiatowej, jak�
przeprowadzi� ze swymi
komandosami w niedziel�
dwunastego wrze�nia 1943 roku
cz�owiek nazwiskiem Otto
Skorzeny. Udowodni� tym samym
raz jeszcze, ku wielkiemu
zadowoleniu Adolfa Hitlera, �e
to w�a�nie F~uhrer, jak zwykle,
mia� racj�, a Naczelne Dow�dztwo
Si� Zbrojnych by�o w b��dzie.
Hitler zacz�� si� kt�rego� dnia
dopytywa�, dlaczego armia
niemiecka nie ma - podobnie jak
Anglicy - jednostek do dzia�a�
specjalnych, kt�re z ogromnym
powodzeniem dzia�a�y ju� od
pocz�tku wojny. Aby go
usatysfakcjonowa�, Naczelne
Dow�dztwo postanowi�o utworzy�
tak� jednostk�. W Berlinie
przebywa� w tym czasie Skorzeny,
m�ody porucznik Ss, zwolniony
w�a�nie z wojska ze wzgl�d�w
zdrowotnych i nie maj�cy �adnego
zaj�cia. Awansowano go na
kapitana i mianowano szefem
Niemieckich Si� Specjalnych. Nic
to w praktyce nie oznacza�o, a o
to w�a�nie chodzi�o Naczelnemu
Dow�dztwu.
Mieli jednak pecha, bo
Skorzeny okaza� si� znakomitym
�o�nierzem, wyj�tkowo uzdolnionym
do zada�, kt�re mu powierzono.
Dzi�ki zaistnia�ym
okoliczno�ciom m�g� to wkr�tce
udowodni�.
Trzeciego wrze�nia 1943 roku
dosz�o do kapitulacji W�och,
Mussoliniego odsuni�to od
w�adzy, a marsza�ek Bodoglio
kaza� go aresztowa� i ukry�.
Hitler nalega�, by odnale�� i
uwolni� dawnego sojusznika.
Zadanie wydawa�o si�
niewykonalne i nawet sam wielki
Erwin Rommel skrytykowa� pomys�
F~uhrera, wyra�aj�c nadziej�, �e
nie ka�e mu go realizowa�.
Rzeczywi�cie tak si� nie
sta�o. Hitler osobi�cie zleci�
wykonanie zadania Skorzeny'emu,
kt�ry zabra� si� do rzeczy
energicznie i z determinacj�.
Dowiedzia� si� wkr�tce, �e
Mussolini - strze�ony przez 250
ludzi - przebywa w hotelu
Sports, zbudowanym na szczycie
Gran Sasso w g�rach Abruzzi, na
wysoko�ci dziesi�ciu tysi�cy
st�p.
Skorzeny wyl�dowa� szybowcem z
pi��dziesi�cioma
spadochroniarzami, wzi��
szturmem hotel i uwolni�
Mussoliniego. Niewielkim
zwiadowczym Storchem przewieziono
go do Rzymu, a stamt�d
odtransportowano Dornierem do
Wilczego Sza�ca,
wschodnioeuropejskiej kwatery
Hitlera, po�o�onej ko�o
Rastenburga, w dzikim
poro�ni�tym podmok�ymi lasami
rejonie Wschodnich Prus.
Wyczyn ten przyni�s�
Skorzeny'emu ca�� mas�
odznacze�, w tym tak�e Krzy�
Rycerski i zapocz�tkowa�
karier�, w kt�rej nie zabrak�o
r�wnie� wielu �mia�ych akcji.
Sta� si� dzi�ki nim legend�
swoich czas�w. Na Naczelnym
Dow�dztwie, kt�re r�wnie
podejrzliwie odnosi�o si� do
jego nieszablonowych metod, jak
wy�si oficerowie na ca�ym
�wiecie, nie robi�o to wra�enia.
Zupe�nie inaczej zareagowa�
F~uhrer. By� w si�dmym niebie,
nie posiada� si� z zachwytu,
ta�czy� jak nigdy od upadku
Pary�a i pozosta� w takim
nastroju a� do �rodowego
wieczoru, kiedy to po przybyciu
Mussoliniego do Rastenburga
zorganizowa� zebranie w
pawilonie konferencyjnym, aby
om�wi� wydarzenia we W�oszech i
przysz�� rol� Duce.
Sala narad, kt�rej �ciany i
sufit ozdobione by�y sosnow�
boazeri�, sprawia�a zaskakuj�co
przyjemne wra�enie. Znajdowa�y
si� tam dwa sto�y: jeden
okr�g�y, z wazonem kwiat�w na
�rodku i jedenastoma wyplatanymi
fotelami wok�, drugi pod�u�ny,
z roz�o�on� map�. Stoj�cy przy
niej m�czy�ni omawiali sytuacj�
na w�oskim froncie. By� w tym
gronie sam Mussolini, a tak�e
Joseph Goebbels, minister
propagandy Rzeszy i minister
wojny totalnej. Heinrich
Himmler, Reichsf~uhrer Ss i -
obok innych funkcji - szef
pa�stwowej policji i tajnej
policji kraju oraz admira�
Wilhelm Canaris, szef Abwehry,
czyli wojskowego wywiadu.
Kiedy Hitler wszed� do
pokoju, wszyscy stan�li na
baczno��. BY� w dobrym humorze,
oczy mu b�yszcza�y, a z ust nie
znika� lekki u�mieszek. Potrafi�
doprawdy by� czaruj�cy jak nikt.
Podszed� do Mussoliniego,
serdecznie ujmuj�c w obie r�ce
jego d�o�.
- Lepiej pan dzi� wygl�da,
Duce. Zdecydowanie lepiej!
Zdaniem wszystkich obecnych
w�oski dyktator wygl�da�
fatalnie. By� zm�czony i
apatyczny, niewiele mia� w sobie
dawnego ognia.
Zdoby� si� na ledwie
dostrzegalny u�miech. F~uhrer
klasn�� w r�ce.
- No c�, panowie, jaki b�dzie
nasz nast�pny ruch we W�oszech?
Co niesie przysz�o��? Jak pan
s�dzi, Herr Reichsf~uhrer?
Himmler zdj�� srebrne binokle
i czyszcz�c starannie szk�a
odpar�:
- Ca�kowite zwyci�stwo, m�j
wodzu. A c� by innego? Obecno��
Duce w�r�d nas jest wymownym
dowodem, �e uratowa� pan
zr�cznie sytuacj�, gdy ten
zdrajca Badoglio podpisa�
zawieszenie broni.
Hitler przytakn�� z powa�n�
min�, po czym zwr�ci� si� do
Goebbelsa. - A co ty na to,
Joseph?
Ciemne, szalone oczy Goebbelsa
p�on�y entuzjazmem.
- Zgadzam si�, wodzu.
Uwolnienie Duce odbi�o si�
szerokim echem i u nas, i w
innych krajach. Przyjaciele i
wrogowie s� r�wnie pe�ni
podziwu. Di�ki pa�skiemu
natchnionemu przyw�dztwu mo�emy
�wi�towa� pe�ne moralne
zwyci�stwo.
- Nie zawdzi�czamy go jednak
moim genera�om. - Hitler zwr�ci�
si� do Canarisa, kt�ry sta�
wpatrzony w map�, z lekkim,
ironicznym u�miechem na twarzy.
- A pan, admirale? Czy pan tak�e
uwa�a, �e to pe�ne moralne
zwyci�stwo?
S� chwile, kiedy op�aca si�
m�wi� prawd�, ale nie zawsze tak
bywa. W przypadku Hitlera nigdy
nie by�o �atwo zorientowa� si�,
co lepsze.
- Wodzu, w�oska flota wojenna
stoi teraz zakotwiczona pod
dzia�ami fortecy na Malcie.
Musieli�my opu�ci� Korsyk� i
Sardyni�. Mamy informacje, �e
nasi dawni sojusznicy
przygotowuj� si� ju�, by walczy�
po stronie wroga...
Hitler zblad� jak �ciana, oczy
mu zab�ys�y, a na brwiach
pojawi�y si� krople potu.
Canaris m�wi� jednak dalej.
- A je�li chodzi o now�,
Socjalistyczn� Republik� W�osk�,
kt�r� proklamowa� Duce... - W
tym miejscu wzruszy� ramionami.
- Jak dot�d �aden neutralny kraj
nie zgodzi� si� ustanowi� z ni�
stosunk�w dyplomatycznych. Nawet
Hiszpania. Z przykro�ci�
stwierdzam, wodzu, �e moim
zdaniem nie dojdzie do tego.
- Pa�skim zdaniem?! - Hitler
wybuchn�� w�ciek�o�ci�. -
Pa�skim zdaniem! Jest pan
r�wnie dobry jak moi
genera�owie, a co si� dzieje,
kiedy ich s�ucham? Wsz�dzie
niepowodzenia! - Podszed� do
Mussoliniego, kt�ry wydawa� si�
mocno przera�ony, i obj�� go
ramieniem. - Czy Duce jest tutaj
dzi�ki Naczelnemu Dow�dztwu?
Nie. Jest tutaj, poniewa�
nalega�em na utworzenie
jednostki do zada� specjalnych.
Intuicja podpowiedzia�a mi, �e
tak nale�y post�pi�.
Goebbels wydawa� si�
zaniepokojony, Himmler by�
opanowany i nieprzenikniony jak
zawsze, Canaris nie dawa� si�
jednak zbi� z tropu.
- Nie mia�em zamiaru pana
krytykowa�, wodzu.
Hitler podszed� do okna i
wyjrza� na zewn�trz, zaciskaj�c
d�onie za plecami.
- W takich sprawach kieruj�
si� instynktem i wiedzia�em, �e
ta operacja si� powiedzie.
Garstka odwa�nych ludzi gotowych
na wszystko... - Odwr�ci� si�
twarz� do nich. - Beze mnie nie
by�oby Gran Sasso, bo nie by�oby