1809
Szczegóły |
Tytuł |
1809 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
1809 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 1809 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
1809 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
ROGER ZELAZNY
ALEJA POT�PIENIA
(DAMNATION ALLEY)
Tu� obok zanurkowa�a mewa. Przez chwil� wydawa�o si�, �e zawis�a nieruchomo w powietrzu na szeroko rozpostartych skrzyd�ach.
Czart Tanner cisn�� w ni� niedopa�kiem cygara i zaliczy� celne trafienie. Ptak wyda� ochryp�y krzyk, wzbi� si� gwa�townie w g�r� i czy wrzasn�� ponownie, tego Tanner nigdy ju� si� nie dowiedzia�.
Ptak odlecia�.
Na tle fioletowego nieba ko�ysa�o si� jedno jedyne siwe pi�rko. Spychane wiatrem poza kraw�d� urwiska, opada�o na ocean, wiruj�c wok� w�asnej osi. Do jednostajnego wycia wichru i grzmotu t�uk�cych o brzeg fal do��czy� si� chichot zadowolonego z siebie Tannera. Spu�ci� nogi z kierownicy motocykla, z�o�y� kopniakiem podp�rk�. Rykn�� zapuszczany silnik.
Bra� wolno pochy�o�� terenu, dop�ki nie dotar� do szlaku, tam przyspieszy� i kiedy wpada� na autostrad� strza�ka licznika sta�a ju� na pi��dziesi�tce.
Mia� ca�� drog� dla siebie, pochyli� si� wiec nad kierownic� i gna� przed siebie, dociskaj�c do dechy peda� gazu. Na oczy nasun�� gogle i ogl�da� �wiat przez szk�a koloru ekskrement�w, co by�o mniej wi�cej sposobem, w jaki na� patrzy� tak�e bez nich.
Z jego kurtki znikne�o ca�e stare �elastwo. Straci� swastyk� oraz, nad czym bola� najbardziej, uniesiony ku g�rze kciuk. Zerwali mu r�wnie� jego emblemat. Mo�e zdo�a zdoby� taki w Tijuanie i poderwie jak�� dziwk�, kt�ra mu go naszyje i... Nie. Do�� tego. Z tamtym ju� koniec. Zdradzi�by si� i nie doczeka� ko�ca dnia. Zrobi tak: sprzeda Harleya, czysty i nie zwracaj�cy uwagi przedostanie si� wybrze�em na po�udnie i zobaczy, co mo�na zdzia�a� w drugiej Ameryce.
Zjecha� na luzie z jednego wzg�rza i z og�uszaj�cym rykiem silnika wdar� si� na nast�pne. Mkn�� autostrad�, mijaj�c po drodze Laguna Beach, Capistrano Beach, San Clemente i San Onofre. Zatrzyma� si� w Oceanside, gdzie zatankowa�, a potem pojecha� dalej przez Carisbad i wszystkie te zapomniane, ma�e pla�e, zape�niaj�ce wybrze�e przed Solana Beach Del Mar. Czekali na niego na peryferiach San Diego.
Spostrzeg� blokad� drogi i zawr�ci�. Nie wierzyli w�asnym oczom, �e przy pr�dko�ci jak� rozwija�, zdo�a� tego dokona� tak szybko, faktem jednak by�o, i� teraz oddala� si� od nich. Us�ysza� strza�y, ale nie zatrzymywa� si�. Potem doszed� go j�k syren.
W odpowiedzi nacisn�� dwukrotnie sw�j klakson i jeszcze ni�ej pochyli� si� nad kierownic�. P�dz�c tak z wiatrem w zawody, zastanawia� si�, czy nawi�zali ju� kontakt radiowy z kim�, oczekuj�cym go na trasie.
Ucieka� dziesi�� minut i nie m�g� zgubi� po�cigu. Nie uda�o si� to r�wnie� po pi�tnastu minutach.
Wspi�� si� na szczyt kolejnego wzg�rza i daleko przed sob� dostrzeg� drug� blokad�. Wzi�li go w dwa ognie.
Rozejrza� si� za jak�� boczn� drog�. Nie by�o �adnej.
P�dzi� wiec dalej, kieruj�c si� prosto na drug� blokad�. Mo�e uda si� j� sforsowa�.
Niedobrze!
Samochody ustawione by�y jeden za drugim w poprzek ca�ej drogi. Sta�y r�wnie� na poboczach.
Zahamowa� w ostatniej chwili i, gdy pr�dko�� spad�a do rozs�dnych granic, poderwa� w gore przednie ko�o, obr�ci� motocykl na tylnym i dodaj�c gazu pomkn�� na spotkanie swych prze�ladowc�w.
Nadje�d�a�o ich sze�ciu, a za plecami rozlega�o si� ju� wycie nowych syren.
Przyhamowa� ponownie, zjecha� na lew� stron� drogi i kopi�c peda� gazu zeskoczy� z siode�ka. Harley pojecha� dalej sam, a on r�bn�� o ziemie, potoczy� si� po niej, zerwa� na nogi i zacz�� ucieka�.
Biegn�c, s�ysza� piski opon, s�ysza� �omot zderzenia, ale nie ogl�da� si� za siebie. Strzelanina przybra�a teraz na sile. Chcieli go �ywego i celowali nad jego g�ow�, nie wiedzia� jednak o tym.
Po pi�tnastu minutach przyparli go do skalnej �ciany i otoczyli wachlarzem. Kilku mia�o karabiny, ale �aden nie by� skierowany na niego.
Rzuci� na ziemie �y�k� do opon i uni�s� r�ce w gore.
- Macie j�, obywatele - powiedzia�. - Zabierzcie j� sobie.
Tak te� zrobili.
Potem skuli mu r�ce kajdankami i zaprowadzili do pozostawionych na drodze samochod�w. Wepchn�li go na tylne siedzenie jednego z nich, a po obu jego stronach zaj�li miejsca funkcjonariusze policji. Jeszcze jeden usiad� z przodu obok kierowcy i ten trzyma� na kolanach karabin z upi�owan� luf�.
Kierowca zapu�ci� silnik, wrzuci� bieg i zawracaj�c ruszy� drog� numer 101 na p�noc.
M�czyzna z karabinem odwr�ci� si� i patrzy� na Tannera przez szk�a z podw�jn� ogniskow�, za kt�rymi jego oczy, kiedy pochyli� g�ow�, wygl�da�y jak wype�nione zielonym piaskiem klepsydry. Gapi� si� tak mo�e z dziesi�� sekund, a potem powiedzia�:
- To by�o g�upie z twojej strony, Tanner.
Czart Tanner patrzy� na niego bezmy�lnie, wiec m�czyzna doda�:
- Bardzo g�upie, Tanner.
- O, nie wiedzia�em, �e pan m�wi do mnie.
- Przecie� patrz� na ciebie, synu.
- Ja te� na pana patrz�. Halo, tam.
- Szkoda, �e musimy dostarczy� go w dobrej formie, co? - odezwa� si� nie odrywaj�c oczu od drogi kierowca. - Rozwali� przecie� tym swoim cholernym motocyklem drugi w�z.
- Mo�e jeszcze mie� wypadek - powiedzia� m�czyzna siedz�cy po lewej r�ce Tannera. - Dajmy na to, mo�e upa�� i z�ama� sobie ze dwa �ebra. M�czyzna z prawej nie odezwa� si�, ale cz�owiek z karabinem wolno potrz�sn�� g�ow�.
- Nie mo�e, chyba �e pr�bowa�by ucieczki - powiedzia�. - L. A. chce go w dobrej kondycji.
- Czemu pr�bowa�e� nawia�, ch�opie? Mog�e� si� spodziewa�, �e i tak ci� z�apiemy. Tanner wzruszy� ramionami.
- Dlaczego mnie przyskrzynili�cie? Przecie� nic nie zrobi�em. Kierowca zachichota�.
- W�a�nie dlatego - powiedzia�. - Nic nie zrobi�e�, a mia�e� co� zrobi�, pami�tasz?
- Nic nikomu nie obiecywa�em. U�askawili mnie i wypu�cili z mamra.
- Masz kiepsk� pami��, dziecino. Obieca�e� co� Pa�stwu Kalifornijskiemu, kiedy ci� wczoraj zwalniali. Na za�atwienie swoich spraw mia�e� ju� wi�cej ni� dwadzie�cia cztery godziny, o kt�re prosi�e�. Jak chcesz, to mo�esz im powiedzie� "nie" i zarobi� cofniecie amnestii. Nikt ci� nie zmusza. Potem mo�esz sp�dzi� reszt� �ycia robi�c ma�e kamyczki z wi�kszych. Mniej nie mogliby�my ci za�atwi�. S�ysza�em zreszt�, �e maj� ju� kogo� na twoje miejsce.
- Dajcie mi papierosa - powiedzia� Tanner.
M�czyzna z prawej przypali� papierosa i poda� go Tannerowi.
Przyj�� go podnosz�c obie r�ce. Pali�, strz�saj�c popi� na pod�og�.
P�dzili autostrad�, a kiedy przeje�d�ali przez miasteczka, lub natykali si� na wzmo�ony ruch, kierowca uruchamia� syren� i na dachu samochodu zaczyna�o migota� czerwone �wiat�o. Wtedy rozlega�o si� r�wnie� wycie syren dw�ch woz�w patrolowych jad�cych za nimi. Przez ca�� drog� do L. A. kierowca ani razu nie dotkn�� hamulca i co kilka minut ��czy� si� przez radio z baz�.
Powietrzem targn�� nagle grzmot, kt�ry mo�na by por�wna� do odg�osu towarzysz�cego przekraczaniu bariery d�wi�ku, i z g�ry run�a na nich lawina py�u i �wiru. W prawym dolnym rogu przedniej, kuloodpornej szyby pojawi�a si� male�ka rysa. O dach i mask� samochodu b�bni�y kamienie wielko�ci pie�ci. Opony chrz�ci�y na �wirze za�cielaj�cym teraz ca�� nawierzchnie drogi. Kurz wisia� w powietrzu niczym g�sta mg�a, ale wyjechali z niego po dziesi�ciu sekundach.
M�czy�ni w samochodzie pochylaj�c si� patrzyli z napi�ciem w g�r�.
Niebo przybra�o barw� purpury, przecina�y je czarne linie przesuwaj�ce si� z zachodu na wsch�d. P�cznia�y, zw�a�y si�, porusza�y na boki, to zn�w zlewa�y si� ze sob�. Kierowca ju� wcze�niej w��czy� �wiat�a.
- Zanosi si� na co� powa�niejszego - powiedzia� m�czyzna z karabinem. Kierowca kiwn�� g�ow�.
- Dalej na p�noc wygl�da to jeszcze gorzej - stwierdzi�.
Gdzie� wysoko w g�rze rozleg�o si� zawodzenie, a czarne pasma poszerza�y si� nieustannie. D�wi�k przybra� na sile i, zatracaj�c sw�j �piewny charakter, przerodzi� si� w jednostajny ryk.
Pasma zla�y si� ze sob� i niebo pociemnia�o, jak podczas bezgwiezdnej, bezksi�ycowej nocy. Py� opada� wok� g�stymi chmurami. Od czasu do czasu s�yszeli �omot, �wiadcz�cy o trafieniu samochodu przez wi�kszy od�amek ska�y.
Kierowca prze��czy� reflektory na �wiat�a terenowe, ponownie uruchomi� syren� i p�dzi� przed siebie na z�amanie karku. W g�rze, nad nimi, j�k syreny i ryk nieba walczy�y ze sob� o prymat, a daleko na p�nocy, pulsuj�c, zacz�a si� rozlewa� niebieska zorza.
Tanner sko�czy� papierosa i m�czyzna poda� mu nast�pnego. Palili teraz wszyscy.
- Masz szcz�cie, �e ci� schwytali�my, ch�opie - odezwa� si� m�czyzna z lewej. - Co by� powiedzia�, gdyby d tak przysz�o pru� teraz przez ten farsz na swoim motocyklu?
- Nic. Lubi� to robi� - odpar� Tanner.
- Ty masz chyba nier�wno pod sufitem.
- Nie. Ju� mi si� to zdarza�o. To by nie by�o pierwszy raz.
Kiedy doje�d�ali do Los Angeles, niebieska zorza zalewa�a ju� p� nieba, a ono samo mia�o odcie� r�owy i przecina�y je smugi ��tego dymu, si�gaj�ce, niczym nogi paj�ka, daleko na po�udnie. Ryk by� tak og�uszaj�cy, i� wydawa�o si�, �e powietrze wype�nia jaka� g�sta substancja, napieraj�ca na b�benki uszu i powoduj�ca mrowienie sk�ry. Kiedy wysiedli z samochodu i przecinali dziedziniec, kieruj�c si� w stron� wielkiego, podpartego kolumnami budynku o przyozdobionej fryzem �cianie frontowej, musieli krzycze�, aby wzajemnie si� s�ysze�.
- Szcz�cie, �e zd��yli�my - wrzeszcza� m�czyzna z karabinem. - Pr�dzej l Przyspieszaj�c kroku dopadli do schod�w.
- Teraz mo�e si� zacz�� w ka�dej chwili - krzykn�� kierowca.
II
Kiedy wje�d�ali na dziedziniec, igraj�ce na �cianach refleksy przesuwaj�cej si� po niebie zorzy upodobnia�y budynek do lodowej rze�by, rzucaj�cej wok� zimne cienie. Teraz zn�w przypomina� on bry�� wosku, gotow� stopnie� w nag�ym podmuchu ciep�a.
Twarze m�czyzn i sk�ra na ich d�oniach nabra�y bezkrwistego, trupiosinego koloru. Wbiegli szybko po schodach. Cz�owiek z patrolu stanowego wpu�ci� ich do �rodka przez furtk� widniej�c� w murze tu� obok ci�kiej, podw�jnej, metalowej bramy, stanowi�cej g��wne wej�cie do budynku. Na widok Tannera, stra�nik odpi�� kabur�. Szybko zatrzasn�� za nimi drzwi, blokuj�c je �a�cuchem.
- Kt�r�dy? - spyta� cz�owiek z karabinem.
- Drugie pi�tro - odpar� stra�nik, wskazuj�c ruchem g�owy schody. - Kiedy wejdziecie na g�r�, cofnijcie si� korytarzem do samego ko�ca. Jest tam du�e biuro.
- Dzi�ki.
Ryk szalej�cych na zewn�trz �ywio��w dociera� tutaj znacznie st�umiony, a sztuczne o�wietlenie przywraca�o postaciom i przedmiotom ich normalny wygl�d.
Wspi�li si� kr�tymi schodami na drugie pi�tro i poszli korytarzem prowadz�cym w g��b budynku. Przystaj�c przed ostatnimi drzwiami, cz�owiek z karabinem skin�� na kierowc�.
- Zapukaj.
Drzwi otworzy�a kobieta. Zacz�a co� m�wi�, ale na widok Tannera przerwa�a i odst�pi�a na bok, przytrzymuj�c drzwi.
- Wejd�cie - powiedzia�a, czyni�c zapraszaj�cy ruch g�ow�.
Mijaj�c j� wkroczyli do biura. Kobieta nacisn�a wmontowany w jej biurko przycisk.
- Tak, Mrs. Fiske? - spyta� jaki� g�os.
- S� tu z tym cz�owiekiem, sir.
- Prosz� ich wprowadzi�.
Podesz�a do wy�o�onych ciemn� boazeri� drzwi w g��bi pokoju i otworzy�a je przed przyby�ymi. Weszli do gabinetu. Siedz�cy za biurkiem przykrytym szklan� tafl�, krepy m�czyzna odchyli� si� na oparcie fotela. Splataj�c na karku d�onie o kr�tkich palcach, obrzuci� ich spojrzeniem oczu o jeden zaledwie ton ciemniejszych od jego siwej czupryny. Gdy przem�wi�, g�os mia� cichy i nieco chrapliwy.
- Usi�d� - zwr�ci� si� do Tannera. - A wy poczekajcie na zewn�trz.
- Mister Denton, ten go�� jest niebezpieczny - odezwa� si� cz�owiek z karabinem, gdy Tanner siada� na krze�le odsuni�tym na pi�� st�p od biurka.
Wszystkie trzy okna gabinetu zas�oni�te by�y �aluzjami i chocia� m�czy�ni nie widzieli co dzieje si� na zewn�trz, to mogli domy�la� si� jednak pot�gi szalej�cych tam furii. Przez pok�j przeszed� nagle d�wi�k przypominaj�cy serie z karabinu maszynowego.
- Wiem.
- No w�a�nie. Na wszelki wypadek skuli�my go kajdankami. Ma pan pistolet?
- Mam.
- No to dobrze. B�dziemy obok. Wycofali si� z gabinetu.
Dop�ki drzwi nie zamkn�y si� za nimi, dwaj m�czy�ni mierzyli si� wzrokiem. Wreszcie cz�owiek nazwiskiem Denton odezwa� si�:
- Jak. do diab�a, brzmi naprawd� twoje imi�? Nawet w aktach...
- Czart - wpad� mu w s�owa Tanner. - Mam na imi� Czart. By�em si�dmym bachorem w naszej rodzinie i kiedy przyszed�em na �wiat, akuszerka unios�a mnie w g�r� i spyta�a starego jakie imi� dla mnie wybra�, na co tatu� zakl�� "A, Czarta tam" i wyszed� trzaskaj�c drzwiami. No i tak mi wpisa�a do �wiadectwa urodzin. Opowiada� mi o tym brat. Sam nigdy nie widzia�em mojego staruszka, nie mog�em wiec go zapyta� jak to by�o naprawd�. Tego samego dnia wyci�gn�� kopyta. My�l� jednak, �e tak mog�o by�.
- A wiec ca�� wasz� si�demk� wychowywa�a matka?
- Nie. Matka uderzy�a w kalendarz w dwa tygodnie p�niej i r�ni krewni nas przygarn�li.
- Rozumiem - powiedzia� Denton. - Ci�gle jeszcze masz prawo wyboru. Decyduj si�. B�dziesz pr�bowa�, czy nie?
- A kim pan w og�le jest? - spyta� Tanner.
- Jestem Inspektorem Ruchu Drogowego na Pa�stwo Kalifornijskie.
- Nie rozumiem co Zarz�d Dr�g mo�e mie� wsp�lnego z t� afer�?
- Jestem koordynatorem ca�ej akcji. R�wnie dobrze m�g�by nim by� Naczelny Chirurg, czy Naczelny Poczmistrz, ale wi�kszo�� posuni�� z ni� zwi�zanych le�y w zakresie moich kompetencji. Ja najlepiej znam si� na sprz�cie. Ja najlepiej mog� oceni� szans�...
- A jakie s� szans�? - przerwa� mu Tanner. Denton po raz pierwszy spu�ci� oczy.
- No c�, to ryzykowne przedsi�wzi�cie...
- Nikt jeszcze tego nie dokona�, nie licz�c faceta, kt�rzy przeby� te tras�, �eby przynie�� nam wie�ci. Ale on ju� nie �yje. Jak na takiej podstawie mo�e pan m�wi� o jakich� szansach?
- Wiem - powiedzia� wolno Denton. - My�lisz, �e to robota dla samob�jcy i chyba masz racje. Wysy�amy trzy samochody, po dw�ch kierowc�w w ka�dym. Je�li kt�ry� z nich zdo�a zbli�y� si� przynajmniej na dostateczn� odleg�o��, to wysy�ane przez niego sygna�y radiowe mog� pos�u�y� za wskaz�wk� kierowcy z Bostonu. Nikt ci� nie zmusza, �eby� jecha�, ale sam wiesz.
- Wiem. Mog� sobie w zamian sp�dzi� reszt� �ycia w mamrze.
- Zabi�e� troje ludzi. Mog�e� dosta� kar� �mierci.
- Ale nie dosta�em, a wiec nie ma o czym gada�. Niech pan pos�ucha. Mister. Nie chce ani umiera�, ani nie odpowiada mi ta druga ewentualno��.
- Jedziesz, albo nie jedziesz. Decyduj si�. Pami�taj tylko, �e je�li si� tego podejmiesz i uda ci si� dojecha�, wszystko zostanie ci puszczone w niepami�� i mo�esz sobie i�� gdzie chcesz. Pa�stwo Kalifornijskie zap�aci nawet za ten motocykl, kt�ry sobie przyw�aszczy�e�, a potem rozbi�e�, nie wspominaj�c ju� o uszkodzonym wozie policyjnym.
- Wielkie dzi�ki - odpar� Tanner.
Wiatr zawodzi� za �cian�, a pok�j wype�nia� nieustaj�cy klekot okiennic.
- Jeste� bardzo dobrym kierowc� - podj�� po chwili Denton. - Prowadzi�e� chyba ka�dy pojazd, kt�ry mo�na prowadzi�. �ciga�e� si� nawet. Kiedy�, gdy jeszcze bawi�e� si� w kontraband�, robi�e� co miesi�c wypady do Salt Lak� City. Nawet dzisiaj niewielu jest kierowc�w, kt�rzy si� na to odwa��.
Czart Tanner u�miechn�� si� na wspomnienie jakiego� epizodu z tamtych czas�w.
- ...Opr�cz tego, by�e� jedynym cz�owiekiem, kt�ry dostarcza� poczt� do AIbuquerque. Nawiasem m�wi�c, by�o to jedyne uczciwe zaj�cie w twoim �yciu. Od kiedy ci� wylali, dokona�o tego niewielu.
- To nie by�o z mojej winy.
- By�e� te� najlepszy w wypadzie do Seatle - ci�gn�� dalej Denton. - Tak twierdzi tw�j zwierzchnik. Z tego co powiedzia�em wynika, �e ze wszystkich, kt�rych uda�o nam si� zwerbowa�, ty prawdopodobnie masz najwi�ksz� szans� przedostania si� przez kontynent. Dlatego do tej pory pob�a�ali�my ci, ale nie mo�emy ju� czeka� d�u�ej. Tak albo nie. I to teraz. Je�li to b�dzie tak, wyruszasz przed up�ywem godziny.
Tanner uni�s� skute kajdankami d�onie i uczyni� nimi gest w kierunku okna.
- W te ca�� bryndze? - spyta�.
- Te samochody mog� stawi� czo�a burzy - odpar� Denton.
- Cz�owieku, ty� oszala�.
- Nawet w tej chwili, gdy my tu tracimy czas na pr�ne dyskusje, tam umieraj� ludzie powiedzia� Denton.
- No to paru mniej, czy paru wi�cej nie zrobi wielkiej r�nicy. Nie mo�emy zaczeka� do jutra?
- Nie! Cz�owiek odda� �ycie, aby przynie�� nam wezwanie o pomoc! Musimy przedosta� si� jak najszybciej przez kontynent i to teraz. P�niej nie b�dzie ju� po co! Burza, nie burza, samochody wyruszaj� teraz! Twoje zdanie w tej sprawie nic mnie nie obchodzi! Chce od ciebie us�ysze� tylko jedno s�owo, Czart: w kt�rym wozie pojedziesz?
- Chcia�bym co� zje��. Nie jad�em...
- �ywno�� jest w samochodzie. Jaka jest twoja decyzja? Czart gapi� si� na ciemne okna.
- W porz�dku - odezwa� si� w ko�cu. - Pojad� dla pana Alej� Pot�pienia. Ale nie rusz� si� st�d bez �wistka z odpowiednim tekstem.
- Mam go tutaj.
Denton otworzy� szuflad� i wydoby� z niej grub� kartonow� kopert�, a z koperty wyci�gn�� dokument opatrzony Wielk� Piecz�ci� Pa�stwa Kalifornijskiego. Wsta�, wyszed� zza biurka i wr�czy� go Tannerowi.
Czart studiowa� dokument przez kilka minut, wreszcie odezwa� si�.
- Tu jest napisane, �e je�li dotr� do Bostonu, zostan� obj�ty pe�n� amnesti� i wszystkie czyny kryminalne, jakich kiedykolwiek dopu�ci�em si� w granicach Pa�stwa Kalifornijskiego ulegn� przedawnieniu.
- Zgadza si�.
- Czy przedawnienie dotyczy� b�dzie r�wnie� tych przest�pstw, kt�re nie wysz�y jeszcze na jaw, a kto� si� ich potem dokopie?
- Przecie� jest tam wyra�nie napisane. Czart - "wszystkie czyny kryminalne".
- W porz�dku. Wygra�e�, grubasku. Zdejmij mi teraz te bransoletki i poka� mi m�j samoch�d. Cz�owiek zwany Demonem wr�ci� na swoje miejsce za biurkiem.
- Pozw�l Czart, �e co� ci przedtem powiem - odezwa� si�. -Je�li b�dziesz pr�bowa� urwa� si� gdzie� po drodze, to wiedz, �e pozosta�ym kierowcom wydano odpowiednie polecenia i zgodzili si� do nich stosowa�. Otworz� ogie� i zamieni� ci� w kupk� popio�u. Poj��e�?
- Poj��em - powiedzia� Tanner. - Przypuszczam, �e w razie czego mam ich potraktowa� w podobny spos�b?
- Dobrze przypuszczasz.
- Nie�le. To mo�e by� zabawne.
- Wiedzia�em, �e ci si� spodoba.
- Nawet nie wie pan jak. Przekona si� pan, jak mnie pan rozkuje.
- Nie zdejm� ci kajdanek, dop�ki nie powiem co o tobie my�l�.
- W porz�dku, je�li chce pan traci� czas obrzucaj�c mnie wyzwiskami, gdy tam umieraj� ludzie...
- Zamknij si�! Nic ci� oni nie obchodz� i dobrze o tym wiesz! Chce ci tylko powiedzie�, �e dla mnie jeste� najpodlejszym, najbardziej zas�uguj�cym na pogard� typem, jakiego kiedykolwiek spotka�em. Zabija�e� m�czyzn i gwa�ci�e� kobiety. Raz, tak sobie, dla zabawy, wy�upi�e� cz�owiekowi oczy. By�e� trzykrotnie stawiany w stan oskar�enia za �panie narkotyk�w i dwukrotnie za str�czycielstwo. Jeste� alkoholikiem i degeneratem i pewien jestem, �e nie k�pa�e� si� od dnia narodzin. Ty i twoja banda terroryzowali�cie przyzwoitych ludzi, gdy po wojnie pr�bowali u�o�y� sobie �ycie na nowo. Grabi�e� ich i napada�e�. Pod gro�b� u�ycia przemocy fizycznej wymusza�e� od nich pieni�dze i �rodki niezb�dne do �ycia. �a�uje, �e tamtej nocy nie zgin��e� w Wielkiej Ob�awie razem z ca�� reszt�. Ty nie jeste� cz�owiekiem, a je�li ju�, to tylko z biologicznego punktu widzenia. Masz wielki, zimny pryszcz w miejscu, gdzie inni ludzie maj� cos, co pozwala im �y� zgodnie w spo�ecze�stwie i by� s�siadami. Jedyn� zalet�, �e tak to nazw�, kt�r� obdarzy�a ci� natura jest to, �e tw�j refleks jest mo�e nieco szybszy, twoje mi�nie troch� silniejsze, twoje oko odrobin� bystrzejsze ni� u ka�dego z nas. Mo�esz wiec si��� za kierownic� i jecha� przez wszystko, przez co prowadzi jaka� droga. To jest w�a�nie przyczyna, dla kt�rej Pa�stwo Kalifornijskie sk�onne jest wybaczy� ci twoje rozbestwienie, pod warunkiem jednak, �e wykorzystasz te jedyn� swoj� zalet� do pomagania ludziom, a nie do szkodzenia im. Ja tego nie popieram. Nie chce by� zale�ny od ciebie, bo ty nie jeste� facetem, na kt�rym mo�na polega�. �ycz� ci, �eby� zgin�� w tej akcji i chocia� mam nadzieje, �e kt�ry� z was dojedzie do celu, to jednocze�nie spodziewam si�, �e to nie b�dziesz ty. Nienawidz� twojej cholernej g�by. Masz ju� teraz swoje u�askawienie. Samoch�d gotowy. Chod�my.
Denton wsta�, prostuj�c si�. By� o g�ow� ni�szy od Tannera i ten zachichota�, spogl�daj�c na inspektora z g�ry.
- Dojad� - powiedzia�. - Je�li ten obywatel z Bostonu przejecha� i umar�, to ja przejad� i b�d� �y�. Robi�em wypady a� do Missus Hip.
- K�amiesz.
- Nie, nie k�amie. A je�li kiedy� przekona si� pan, �e to prawda to niech pan pami�ta o tym papierku, kt�ry mam w kieszeni - "ka�dy czyn kryminalny" i tak dalej. Nie by�o �atwo, a poza tym mia�em troch� szcz�cia, ale naprawd� dotar�em tak daleko i jak panu zapewne wiadomo, nikt inny nie mo�e pochwali� si� takim wyczynem. Zdaje si�, �e to prawie po�owa drogi. Je�li wiec zrobi�em jedn� po��wk�, potrafi� przeby� i drug�.
Ruszyli do drzwi.
- Nie m�wi�, ani nie my�l� tego szczerze - powiedzia� jeszcze Denton - ale powodzenia, chocia� nie przez wzgl�d na ciebie.
- Jasne, wiem. Denton uchyli� drzwi.
- Rozkujcie go - powiedzia� do oczekuj�cych m�czyzn. -Jedzie. Cz�owiek z karabinem odda� bro� m�czy�nie, kt�ry cz�stowa� Tannera papierosami i si�gn�� do kieszeni po klucz. Znalaz�szy go otworzy� kajdanki i cofaj�c si� zawiesi� je sobie u pasa.
- P�jd� z wami - oznajmi� Denton. - Gara�e s� na dole.
Wyszli z biura. Mrs. Fiske otworzy�a torebk�, wyj�a z niej r�aniec i pochyli�a g�ow�. Modli�a si� za Boston. Modli�a si� za dusze zmar�ego kuriera. Dorzuci�a nawet dwa pacierze na intencje Czarta Tannera.
III
Zeszli do podziemi. Denton sprowadzi� ich na trzeci poziom i tam Tanner ujrza� trzy gotowe do drogi wozy; zauwa�y� te� pi�ciu m�czyzn siedz�cych na �aweczkach ustawionych wzd�u� �ciany. Rozpozna� jednego z nich.
- Denny - powiedzia� - chod� no tu.
Z �awki podni�s� si� szczup�y m�odzieniec o jasnych w�osach i obracaj�c w d�oniach kask motocyklisty, podszed� do Tannera.
- Co ty, do diab�a, wyprawiasz? - spyta� go Tanner.
- Jestem drugim kierowc� w wozie numer trzy.
- Masz w�asn� stacje obs�ugi i mo�esz kicha� na wszystko. Co ci przysz�o do g�owy?
- Denton zaproponowa� mi pi��dziesi�t patyk�w - odpar� Denny. Czart odwr�ci� wzrok.
- Rzu� to! Co ci po forsie, je�li zginiesz?
- Potrzebuje pieni�dzy.
- Po co?
- Chce si� o�eni�. Mam du�o wydatk�w.
- My�la�em, �e dobrze ci si� powodzi.
- Zarabiam nie�le, ale chcia�bym kupi� dom.
- Czy twoja dziewczyna wie w co si� pakujesz?
- Nie.
- Tak my�la�em. S�uchaj, ja musze jecha� - nie mam innego wyj�cia. Ty nie musisz...
- To moja sprawa.
- ...czekaj, chce ci co� powiedzie�. Jed� do Pasadeny w to miejsce, gdzie bawili�my si� zawsze, b�d�c dzieciakami. Wiesz o co mi chodzi? Te ska�ki i trzy wysokie drzewa, pami�tasz?
- Jasne, �e pami�tam.
- Obejd� dooko�a �rodkowe drzewo. Wyry�em na pniu swoje inicja�y. Stamt�d, gdzie je znajdziesz, odlicz siedem krok�w i kop na jakie� cztery stopy. Kapujesz?
- Jasne. Co tam jest?
- Tam jest spadek po mnie. Znajdziesz tak� star�, solidn� skrzynk�; teraz ca�a ju� chyba przerdzewia�a. Rozwal j�. B�dzie pe�na we�ny drzewnej i b�dzie w niej jeszcze sze�ciocalowy kawa�ek rurki. Rurka jest nagwintowana i z obu stron ma nakr�cone pokrywki. Wewn�trz znajduje si� jakie� pi�� patyk�w, zwini�te w rulonik. Wszystkie banknoty s� czyste.
- Po co mi to m�wisz?
- Bo s� teraz twoje - odpar� Tanner i wymierzy� Danny'emu cios w szcz�k�. Gdy Denny upad�. Czart, zanim policjanci dopadli go i odci�gn�li od le��cego, kopn�� ch�opaka raz, drugi i trzeci.
- G�upcze - krzykn�� Denton. - Ty cholerny g�upcze!
- Dobra, dobra - rzuci� Tanner - �aden m�j brat nie pojedzie Alej� Pot�pienia, dop�ki jestem w pobli�u i mog� mu tak przy�o�y�, �eby wypad� z gry. Lepiej znajd� pan szybko innego kierowc�, bo ten ma po�amane �ebra. Albo jeszcze lepiej - pojad� sam.
- No to pojedziesz sam - zdecydowa� Denton - bo nie mo�emy ju� d�u�ej zwleka�. W schowku s� tabletki pobudzaj�ce i lepiej je za�ywaj, bo jak za�niesz i zostaniesz z ty�u, to ci� spal�. Pami�taj o tym.
- Zapami�tam sobie pana. Mister, na wypadek, gdybym kiedy� wr�ci� do miasta. Nie martw si� pan o to.
- W�a� lepiej do wozu numer dwa i ruszaj. Wszystkie pojazdy wioz� �adunek. Baga�nik jest pod tylnym siedzeniem.
- Tak, wiem.
- ...I je�li w og�le si� kiedy� spotkamy, to nie nast�pi to pr�dko. Zejd� mi z oczu, kanalio.
- Tanner splun�� na ziemie i odwr�ci� si� plecami do Inspektora Ruchu Drogowego. Kilku policjant�w udziela�o pierwszej pomocy jego bratu, a jeden oddali� si� biegiem w poszukiwaniu lekarza. Z pozosta�ych kierowc�w Denton zestawi� dwie za�ogi i przydzieli� im samochody numer jeden i trzy. Tanner wspi�� si� do kabiny swego wozu, zapu�ci� silnik i czeka�. Patrz�c w zamy�leniu na pn�c� si� ku zwierzchni ramp�, zastanawia� si� co go tam spotka. Przeszuka� schowek i znalaz� papierosy. Zapali� i rozpar� si� wygodnie w fotelu.
Pozostali kierowcy wgramolili si� tymczasem do swych ci�ko opancerzonych wehiku��w. Z radia wydoby�y si� trzaski, potem szum, potem znowu trzaski, wreszcie, gdy Tanner s�ysza� ju� pomruk pracuj�cych silnik�w samochod�w numer jeden i trzy, g�o�nik przem�wi�:
- W�z numer jeden - got�w! Nast�pi�a pauza.
- W�z numer trzy - got�w! - zachrypia� inny g�os. Tanner podni�s� mikrofon i wcisn�� guzik z boku obudowy.
- W�z numer dwa gotowy - powiedzia�.
- Odjazd - pad� rozkaz i ruszyli ramp� pod g�r�.
Brama unios�a si� przed nimi, znikaj�c w szczelinie sufitu i stan�li oko w oko z �ywio�em.
IV
Wydostanie si� z Los Angeles i dotarcie do Trasy 91, by�o koszmarem. Z nieba la�y si� potoki wody a o pancern� karoserie samochodu b�bni�y od�amki ska� wielko�ci baseballowych pi�ek. Tanner zapali� papierosa i w��czy� �wiat�a specjalne. Mia� na oczach gogle noktowizyjne. �ciga�y go noc i burza.
Kilka razy w radio rozlega�y si� jakie� trzaski i wtedy Tannerowi wydawa�o si�, �e s�yszy dobiegaj�cy z oddali g�os, ani razu jednak nie m�g� zrozumie� o co mu chodzi.
Przez pewien czas jechali szos�, ale nadszed� wreszcie moment, gdy wielkie opony samochod�w westchn�y na nier�wnym terenie. Tam szosa urywa�a si� i tam Tanner wysun�� si� na czo�o kolumny. Pozostali przyj�li to nawet z zadowoleniem i pewn� ulg�. Tanner zna� drog�, oni nigdy jeszcze tu nie byli.
Prowadzi� konw�j starym, przemytniczym szlakiem, kt�ry przemierza� kiedy�, dostarczaj�c Mormonom cukier. Nie by�o wykluczone, �e z tych, kt�rzy znali te tras�, on jeden pozosta� jeszcze przy �yciu.
Zacz�o si� b�yska�. Nie, to nie by�y pojedyncze b�yskawice, to rozjarza�y si� ca�e po�acie nieba. Samoch�d by� izolowany, ale po pewnym czasie w�osy sta�y Tannerowi d�ba. Przez chwile wydawa�o mu si�, �e widzi gigantycznego potwora Gile, ale nie by� tego ca�kiem pewien. Na razie nie dotyka� pulpitu sterowania ogniem. Oszcz�dza� swe pazury na specjalne okazje. Na ekranie wy�wietlaj�cym obrazy przekazywane przez tylne skanery, pojawi� si� krotki b�ysk, co mog�o oznacza�, �e jeden z posuwaj�cych si� za nim woz�w odpali� rakiet�. Pewno�ci nie mia�, gdy� utraci� z nimi kontakt radiowy zaraz po opuszczeniu budynku.
Nacieraj�ce masy wody rozbryzgiwa�y si� wok� samochodu. Niebo grzmia�o niczym dywizjon artylerii. Przed mask� spad� g�az wielko�ci nagrobka i Tanner musia� zboczy� z trasy, aby go objecha�. Niebo przecina�y raz po raz czerwone b�yskawice. Gdy gas�y, Tanner dostrzega� wiele czarnych pasm, przesuwaj�cych si� z zachodu na wsch�d. Nie by�o to zach�caj�ce widowisko. Burza mog�a potrwa� kilka dni.
Par� naprz�d skrajem pasa promieniowania, kt�rego nat�enie nie zmala�o przez cztery lata, jakie up�yn�y od czasu, gdy przeje�d�a� tedy ostami raz.
Dotarli do miejsca, gdzie stopiony piasek zastyg�, tworz�c szklane morze. Wje�d�aj�c na szklist� tafl�, Tanner zwolni�, wypatruj�c krater�w i przepastnych szczelin, kt�re przecina�y jej powierzchnie.
Jeszcze trzykrotnie kamienny deszcz szturmowa� samoch�d Tannera, zanim niebiosa rozst�pi�y si�, ods�aniaj�c jaskrawoniebieskie sklepienie, granicz�ce w odcieniu z fioletem. Ciemne zas�ony chmur zwin�y si� ku biegunom, a ryk i huk przypominaj�cy artyleryjsk� kanonad�, przycich�y. Na p�nocy jarzy�a si� jeszcze lawendowa �una. Zielone s�o�ce chyli�o si� ku linii widnokr�gu.
Przejechali. Tanner wy��czy� urz�dzenie noktowizyjne, zdj�� gogle i zapali� zwyk�e, nocne reflektory.
Nawet w dobrych warunkach atmosferycznych, ta p�aszczyzna by�a trudna do przebycia.
Z g�ry run�o co� du�ego, podobnego do nietoperza i przecinaj�c snopy �wiat�a, rzucane przez reflektory, rozp�yn�o si� w mroku. Zignorowa� ten incydent. Po pi�ciu minutach stw�r pojawi� si� znowu, tym razem du�o bli�ej. Tanner wystrzeli� flar�. W jej �wietle ukaza� si� czarny kszta�t o rozpi�to�ci jakich� czterdziestu st�p. Tanner wpakowa� w niego dwie pi�ciosekundowe serie z dzia�ka kaliber pi��dziesi�t. Potw�r spad� na ziemi� i nie pojawi� si� ju� wi�cej.
Dla tamtych frajer�w by�a to ju� Aleja Pot�pienia. Dla Czarta Tannera by� to ci�gle jeszcze zaciszny parking. Je�dzi� t�dy trzydzie�ci dwa razy i uwa�a� �e prawdziwa Aleja Pot�pienia zaczyna si� dopiero na terenie znanych niegdy� pod nazw� Colorado.
Jecha� przodem, tamci pod��ali jego �ladem. Nadci�ga�a noc.
Od chwili zako�czenia wojny, nie m�g� t�dy przelecie� �aden samolot. �aden nie o�mieli� si� wznie�� na wysoko�� przekraczaj�c� dwie�cie stop. Tam bra�y sw�j pocz�tek wiatry. Wiatry. Pot�ne huragany, obiegaj�ce glob, �cieraj�ce wierzcho�ki g�r, powalaj�ce niebotyczne sekwoje, obracaj�ce w gruzy budynki, porywaj�ce z sob� ptaki, nietoperze, insekty i wci�gaj�ce wszystko do pasa �mierci. Wiatry, szalej�c po �wiecie w -op�ta�czych wirach powietrznych tr�b, siek�c niebo ciemnymi krechami gruzu, spotyka�y si� czasem, ��cz�c ze sob�, �cieraj�c, siej�c �mier� i zniszczenie. Transport drog� powietrzn� do jakiegokolwiek miejsca na �wiecie nie wchodzi� absolutnie w rachub�, gdy� wiatry te kr��y�y i nigdy nie ustawa�y. Nie popu�ci�y w ka�dym razie przez ca�e dwadzie�cia pi�� lat, jakie ze swego �ycia pami�ta� Tanner.
Par� do przodu w zielonkawej po�wiacie, rzucanej przez zachodz�ce s�o�ce. Z nieba opada�y bez przerwy tumany, wielkie chmury py�u, a ono samo, przed chwil� jeszcze fioletowe, przybra�o teraz odcie� purpury. Niebawem s�o�ce skry�o si� ca�kowicie za widnokr�giem i zapad�a noc. Gwiazdy by�y bladymi punkcikami �wiat�a zawieszonymi gdzie� wysoko w przestworzach. Gdy wzeszed� ksi�yc, po�owa jego tarczy, kt�r� tej nocy ods�ania�, mia�a barw� lampki wina Chianti trzymanej przed �wiec�.
Tanner zapali� papierosa i zacz�� kl��; powoli, cicho, bez emocji.
Przedzierali si� mi�dzy stosami gruzu i pordzewia�ego �elastwa. Mijali rumowiska skalne, sterty z�omu, porozrzucane w nie�adzie cz�ci maszyn, dzi�b statku. Przez drog� biegn�c� po�r�d zwa��w �elastwa sun�� w��, gruby jak pojemnik na �mieci i ciemnozielony w padaj�cym na niego �wietle reflektor�w. Tanner zahamowa�, a w�� pe�z�, pe�z� i pe�z�. Zanim Tanner zdj�� nog� z hamulca i znowu delikatnie nacisn�� peda� gazu. przesun�o si� przed nim jakie� sto dwadzie�cia st�p gada.
Gdy spojrza� na ekran ukazuj�cy podczerwon� wersj� widoku na lew� stron�, wyda�o mu si�, �e w cieniu sterty belek i cegie� widzi par� jarz�cych si� �lepi. Po�o�y� d�o� w pobli�u klawisza spustu i trzyma� j� tam przez kilka mil jazdy.
W samochodzie nie by�o ani jednego okna. Zast�powa�y je ekrany, przekazuj�ce obrazy tego, co dzia�o si� na zewn�trz ze wszystkich stron, w g�rze, nad pojazdem i pod spodem, mi�dzy jego ko�ami. Tanner siedzia� w o�wietlonej kabinie, kt�ra chroni�a go przed promieniowaniem. "Samoch�d" przez niego prowadzony mia� osiem k� na g��boko bie�nikowanych oponach i trzydzie�ci dwie stopy d�ugo�ci. Zamontowano w nim osiem karabin�w maszynowych kaliber pi��dziesi�t i cztery granatniki. Uzbrojony by� ponadto w trzydzie�ci rakiet przeciwpancernych, kt�re mo�na by�o odpala� na wprost i pod k�tem, regulowanym p�ynnie od zera do czterdziestu stopni w stosunku do poziomu. W ka�d� z czterech �cian wehiku�u oraz w jego dach wmontowany by� miotacz ognia. Ostrymi jak brzytwa "skrzyd�ami" z hartowanej stali - szerokimi na osiemna�cie cali u podstaw i zw�aj�cymi si� w ostrza grubo�ci, w miejscu gdzie ich profil byt najszerszy, jeden i �wier� cala - mo�na by�o porusza� wzd�u� burt samochodu na wysoko�ci dw�ch st�p i o�miu cali, r�wnolegle do powierzchni terenu. Ustawione pod k�tem prostym do korpusu pojazdu - osiem st�p od wewn�trznej strony przedniego zderzaka - stercza�y z obu burt na odleg�o�� sze�ciu st�p. Mo�na je by�o nastawia� jak lance podczas szar�y. Mo�na je by�o trzyma� odchylone od burt, aby przecina�y wszystko, co atakowa�o w�z z boku. Samoch�d by� kuloodporny, klimatyzowany, posiada� w�asn� spi�arnie i urz�dzenia sanitarne. Na drzwiczkach, po rej r�ce kierowcy, wisia� d�ugolufy Magnum 0,357. Na p�ce, tu� nad przednim siedzeniem, spoczywa�y: pistolet 30.06, automat kaliber 0.45 i sze�� r�cznych granat�w.
Pomimo dysponowania takim arsena�em, Tanner zatrzyma� swoj� w�asn� bro� - wsuni�ty za cholew� buta, d�ugi, w�ski sztylet, b�d�cy ongi� w wyposa�eniu formacji SS.
�ci�gn�� r�kawiczki i wytar� spocone d�onie o kolana kombinezonu. Na grzbiecie prawej d�oni wid-t�o wytatuowane serce, czerwone w po�wiacie padaj�cej z tablicy rozdzielczej. Przeszywaj�cy je n� t ciemnoniebieski, a pod spodem litery w tym samym kolorze, wytatuowane na kostkach palc�w, sk�ada�y si�, poczynaj�c od nasady palca serdecznego, na jego imi� - "CZART". Otworzy� dwa najbli�sze schowki i przeszuka� je, ale cygar nie znalaz�. Zgni�t� o pod�og� niedopa�ek papierosa i zapali� nast�pnego.
Na przednim ekranie pojawi�y si� �lady ro�linno�ci. Tanner zwolni�. Spr�bowa� skorzysta� z radia, i odbieraj�c w odpowiedzi jedynie zak��cenia elektrostatyczne, nie potrafi� stwierdzi�, czy kto� go s�yszy.
Zwolni� ponownie patrz�c na ekran i zatrzyma� si�.
Prze��czy� przednie reflektory na pe�n� jasno�� i bada� sytuacje.
Przed nim wyrasta� zbity g�szcz ciernistych zaro�li, wysokich na dwana�cie st�p. Spojrza� w prawo, potem w lewo, ale zwarta, naje�ona kolcami �ciana ci�gn�a si� w obu kierunkach jak okiem si�gn��. Jak gesty dalej i jak szeroki by� ten monstrualny �ywop�ot trudno by�o przewidzie�. Nie by�o go tutaj kilka lat temu.
Ruszy� wolno naprz�d, przygotowuj�c miotacze ognia. Na wstecznym ekranie widzia�, jak dwa pozosta�e wozy zatrzymuj� si� o sto jard�w za nim i przygaszaj� �wiat�a. Podjecha� tak blisko, jak tylko m�g� i nacisn�� klawisz spustu przedniego miotacza. Bluzgaj�cy z niego ognisty je�yk wdar� si� na pi��dziesi�t jard�w w g��b ciernistego g�szczu. Tanner uciska� klawisz przez piec sekund, pu�ci� go, nacisn�� jeszcze raz i kiedy krzaki zaj�y si�, szybko wycofa� w�z.
P�omie�, z pocz�tku ledwo zauwa�alny, z trudem torowa� sobie drog� ku g�rze i powoli rozprzestrzenia� si� na boki, potem znienacka buchn�� wysoko, zalewaj�c okolice krwawym blaskiem. Jad�c ci�gle na wstecznym biegu, Tanner musia� przyciemni� ekran, gdy� nim zd��y� wycofa� si� na wystarczaj�c� odleg�o��, zaro�la pali�y si� ju� na szeroko�� pi��dziesi�ciu st�p, a je�yki p�omieni strzela�y w g�r� na wysoko�� trzeciego pietra.
Ogie� rozszerza� si� w b�yskawicznym tempie. Tanner, z miejsca gdzie si� zatrzyma�, m�g� obserwowa� odp�ywaj�c� w dal rzek� p�omieni. Wok� by�o jasno jak w dzie�.
Wpatrywa� si� z fascynacj� w szalej�cy �ywio� i w ko�cu mia� wra�enie, �e widzi przed sob� roztopione morze. Przeszuka� wtedy lod�wk�, ale piwa w niej nie znalaz�. Otworzy� puszk� bezalkoholowego napoju i popijaj�c z niej, obserwowa� p�on�ce zaro�la. Po oko�o dziesi�ciu minutach klimatyzator zaskomla� i zacz�� pracowa�. Z rozszala�ego piek�a wypada�y w pop�ochu hordy ciemnych, czworono�nych stworze� wielko�ci szczura albo kota. Ich futerka dymi�y. Przemyka�y tu� obok samochodu. W pewnym momencie zakry�y obiektyw skanera przekazuj�cego obraz na przedni ekran i Tanner us�ysza� drapanie ich pazur�w o b�otniki i dach.
Wy��czy� reflektory, zgasi� silnik i wrzuci� pust� puszk� do pojemnika na odpadki, po czym popchn�� d�wignie usytuowan� w por�czy fotela i odchyli� oparcie do ty�u. Opad� na nie i zamkn�� oczy.
V
Obudzi�o go wycie klakson�w. By�a jeszcze noc. Spojrza� na zegar wmontowany w tablice rozdzielcz� i stwierdzi�, �e spa� niewiele ponad trzy godziny.
Przeci�gn�� si�, usiad� prosto i wyregulowa� oparcie fotela. Dwa pozosta�e wozy podjecha�y tymczasem bli�ej i sta�y teraz po obu stronach jego samochodu. Zatr�bi� dwukrotnie na swoim klaksonie i napu�ci� silnik. W��czy� przednie reflektory i naci�gaj�c r�kawice zbada� wzrokiem roztaczaj�cy si� przed nim krajobraz.
Z poczernia�ego pola ci�gle unosi�y si� pasma dymu, a daleko po prawej �wieci�a krwawa �una, jak gdyby hen w oddali po�ar trwa� nadal. Znajdowali si� w okolicy znanej niegdy� pod nazw� Nevada.
Przetar� oczy i podrapa� si� w nos, po czym jeszcze raz nacisn�� klakson i wrzuci� bieg.
Ruszy� powoli naprz�d. Wypalona strefa wydawa�a si� by� zupe�nie p�aska, a opony samochodu, grube i szerokie, nie powinny ucierpie� na skutek �aru bij�cego od pogorzeliska.
Wjecha� na czarne pole wzbijaj�c ko�ami fontanny dymu i popio�u, kt�re spowi�y samoch�d g�stym tumanem i przys�oni�y wszystkie skanery. Ekrany natychmiast pociemnia�y. Posuwa� si� dalej, s�ysz�c chrzest rozgniatanych oponami, kruchych resztek zw�glonych zaro�li. Ustawi� ekrany na najwi�ksz� Jasno�� i prze��czy� reflektory na �wiat�a d�ugie.
Jad�ce po obu stronach jego wozu samochody zosta�y nieco w tyle i Tanner musia� znowu przyciemni� ekrany, gdy� blask ich reflektor�w przekazywany przez wsteczne skanery o�lepia� go.
Wystrzeli� flar� i gdy zawis�a wysoko, oblewaj�c okolice jaskrawym, zimnym �wiat�em, ujrza� przed sob� zw�glon� r�wnin� ci�gn�c� si� hen, po sam widnokr�g.
Doda� gazu i jad�ce za nim wozy, chc�c unikn�� tuman�w popio�u wznieconych przez opony jego samochodu, rozjecha�y si� daleko na boki. Radio zatrzeszcza�o i us�ysza� dobiegaj�cy z oddali, zanikaj�cy g�os, nie m�g� jednak rozr�ni� st�w.
Zatr�bi� klaksonem i potoczy� si� jeszcze szybciej. Dwa jad�ce z ty�u samochody dotrzymywa�y mu kroku.
Dopiero po up�ywie p�torej godziny dostrzeg� w dali przed sob� kraniec spopielonego pola. Dalej ci�gn�� si� czysty piasek.
W pi�� minut p�niej jecha� ju� przez pustynie, sprawdzaj�c wskazanie kompasu i kieruj�c si� nieco bardziej na zach�d. Wozy numer jeden i trzy p�dzi�y z ty�u, przyspieszaj�c, aby dostosowa� si� do nowego tempa jazdy, a Tanner prowadzi� jedn� r�k� i zajada� kanapk� z wo�owin�.
Wiele godzin p�niej, gdy nadszed� ranek, Tanner za�y� tabletk� pobudzaj�c� i ws�ucha� si� w wycie wichru. S�o�ce wzesz�o po jego prawej r�ce niczym kula roztopionego srebra. Trzecia cze�� nieba, poprzetykana paj�czyn� cienkich linii, nabra�a barwy bursztynu. Pustynia by�a topazowa, a gdy ciemno�ci pierzch�y na zach�d i wok� s�o�ca utworzy�a si� jasnoczerwona aureola, br�zowa kurtyna kurzu wisz�ca bez przerwy za jego plecami, przebijana jedynie snopami �wiate� rzucanymi przez jad�ce z ty�u wozy, nabra�a odcienia r�owawego. Mijaj�c pomara�czowy kaktus o �rednicy dobrych pi��dziesi�ciu st�p, przypominaj�cy kszta�tem muchomora, przyga�li reflektory.
Na po�udnie czmycha�y gigantyczne nietoperze, a daleko przed sob� ujrza� szeroki, bior�cy sw�j pocz�tek w niebiosach, wodospad. Zanim dotar� do wilgotnego w tym miejscu piasku, wodospad ju� znik�, ale po lewej dostrzeg� rozk�adaj�ce si� �cierwo zdech�ego rekina, a wsz�dzie wok� za�ciela�y pustyni� morskie ryby, wodorosty i kawa�ki przegni�ego drewna.
Niebo por�owia�o ze wschodu na zach�d i nie zmienia�o ju� tej barwy. Tanner wychyli� duszkiem butelk� lodowatej wody, czuj�c jak zimny p�yn sp�ywa mu do �o��dka. Mija� coraz wi�cej kaktus�w, a przy jednym z nich siedzia�a para kojot�w, obserwuj�c go, gdy przeje�d�a� obok. Odni�s� wra�enie, �e u�miechaj� si� do niego. Mia�y bardzo czerwone j�zyki.
Gdy s�o�ce sta�o si� ja�niejsze, przyciemni� ekran. Zapali� papierosa i odszuka� klawisz w��czaj�cy muzyk�. Zakl��, s�ysz�c wype�niaj�ce kabin� p�aczliwe d�wi�ki strun, ale nie wy��czy� ich.
Skontrolowa� panuj�cy na zewn�trz poziom promieniowania i stwierdzi�, �e niewiele odbiega on od normy. Kiedy ostatnio tedy przeje�d�a�, promieniowanie by�o znacznie silniejsze.
Min�� kilka rozbitych pojazd�w, takich samych jak jego. P�dzi� teraz krzemow� r�wnin�. Po jej �rodku zia� ogromny krater i Tanner musia� na�o�y� drogi, aby objecha� go woko�o. R�owo�� nieba blad�a, blad�a i blad�a, a jej miejsce zajmowa� odcie� niebieskawy. Ciemne linie stale tam by�y i od czasu do czasu kt�ra� z nich p�cznia�a do rozmiar�w czarnej rzeki, odp�ywaj�c na zach�d. W po�udnie, jedna z takich rzek przy�mi�a na jedena�cie minut s�o�ce. Ziemie zala�y ciemno�ci i rozp�ta�a si� gwa�towna burza piaskowa. Tanner w��czy� radar i reflektory. Wiedzia�, �e gdzie� przed nim przecina r�wnin� szeroka rozpadlina. Kiedy do niej dojecha�, skr�ci� w lewo i przez niemal dwie mile posuwa� si� kraw�dzi� urwiska, zanim szczelina zw�zi�a si� i w ko�cu znik�a. Wozy numer jeden i trzy sun�y za nim. Tanner jeszcze raz okre�li� z kompasu swoje po�o�enie. Py� opada�, gnany silnym wiatrem i chocia� ekran by� przy�miony, Tanner musia� za�o�y� przydymione gogle, aby uchroni� oczy przed ra��cym blaskiem s�onecznych promieni odbijaj�cych od wyszlifowanego niczym klejnot pola, kt�re teraz przemierza�.
Mija� wznosz�ce si� ku niebu twory, uformowane chyba z kwarcu. Nigdy przedtem nie zatrzymywa� si�, aby obejrze� je z bliska i teraz te� nie odczuwa� takiej potrzeby. U ich podstaw pl�sa�y barwy rozszczepionego �wiat�a, a w pewnym od nich oddaleniu pojawia�y si� i znika�y widmowe, kolorowe plamy.
Oddalaj�c si� szybko od krateru, Tanner wjecha� ponownie na czysty, br�zowy piasek. Tu kaktus�w by�o wi�cej. Ros�y w�r�d ogromnych wydm. Niebo zmienia�o si� nadal, a� w ko�cu sta�o si� b��kitne jak oczy noworodka. Tanner nuci� akurat pod nosem, wt�ruj�c melodii wydobywaj�cej si� z g�o�nika, gdy nagle dostrzeg� potwora.
To by� Gila. Wi�kszy od jego samochodu. Porusza� si� bardzo szybko. Wyprysn�� z poros�ej kaktusami doliny, w kt�rej cieniu mia� swoj� kryj�wk� i gna� w kierunku Tannera. Jego perlisty tu��w skrzy� si� w s�o�cu wieloma kolorami. P�dzi� wielkimi susami na zwinnych jaszczurczych nogach, nie mrugn�wszy nawet ciemnymi, ponurymi �lepiami. Za uniesionym w g�r�, pot�nym ogonem potwora, szerokim jak �agiel i spiczastym jak namiot, wzbija�y si� czarne fontanny py�u.
Tanner nie m�g� u�y� rakiet, gdy� stw�r szar�owa� z boku.
Otworzy� strzelnice pi��dziesi�tek, rozwin�� "skrzyd�a" i wcisn�� do dechy peda� gazu. Gdy kreatura zbli�y�a si� na dostateczn� odleg�o��, wygarn�� do niej z miotacza p�omieni. W tym samym momencie otworzy�y te� ogie� wozy numer jeden i trzy.
Potw�r stan�� jak wryty, machn�� ogonem i k�apn�� paszcz�k�, a tryskaj�ca krew utworzy�a na ziemi czarn� ka�u�e. I wtedy ugodzi�a go rakieta. Gila odwr�ci� si�. Gila skoczy�.
Rozleg�o si� chrupniecie i chrzest wgniatanego metalu. Gila spad� na samoch�d oznaczony numerem jeden i znieruchomia� na jego dachu.
Tanner pocisn�� po hamulcach, zawr�ci� i pojecha� z powrotem.
W�z numer trzy zbli�y� si� ju� do miejsca wypadku i stan��. Tanner zatrzyma� si� r�wnie�.
Zeskoczy� z kabiny na ziemie i podbieg� do rozbitego samochodu �ciskaj�c w gar�ci karabin. Zanim zbli�y� si� do wozu wpakowa� w �eb potwora sze�� pocisk�w.
Drzwiczki otworzy�y si� same i zwisa�y na jednej, dolnej zawiasie.
Wewn�trz, rozci�gni�ci na pod�odze, le�eli dwaj m�czy�ni. Na tablicy rozdzielczej i fotelu widnia�y plamy �wie�ej krwi.
Do zagl�daj�cego do �rodka Tannera zbli�yli si� dwaj kierowcy z samochodu numer trzy. Ni�szy z nich wdrapa� si� do kabiny. Przy�o�y� ucho do klatki piersiowej jednego z m�czyzn, zbada� mu puls, sprawdzi�, czy oddycha, potem przeczo�ga� si� do nast�pnego i powt�rzy� te sam� procedur�.
- Mik� nie �yje - krzykn�� do stoj�cych na zewn�trz - ale Greg zaczyna przychodzi� do siebie. Z ty�u samochodu zacz�a tworzy� si� ka�u�a. Powi�ksza�a si� i powi�ksza�a, a powietrze wype�ni� zapach benzyny.
Tanner wyj�� papierosa, zawaha� si� i wsun�� go z powrotem do paczki. S�ysza� bulgotanie wydobywaj�ce si� z ogromnych zbiornik�w paliwa, kt�rych zawarto�� sp�ywa�a w�a�nie na ziemie.
- Nigdy w �yciu nie widzia�em czego� podobnego... - odezwa� si� m�czyzna stoj�cy obok Tannera. -Chodzi�em do kina, ale czego� takiego jeszcze nie widzia�em.
- Ja widzia�em - odpar� Tanner i w tym momencie z wraku wynurzy� si� drugi kierowca pomagaj�c wysi��� cz�owiekowi, do kt�rego zwraca� si� Greg.
- Z Gregiem w porz�dku - zawo�a�. - Uderzy� tylko g�ow� w tablice rozdzielcz�.
- M�g�by� go zabra�. Czart - powiedzia� cz�owiek stoj�cy obok Tannera. Mo�e ci pomaga�, jak poczuje si� lepiej.
Tanner wzruszy� ramionami, odwr�ci� si� plecami do rozgrywaj�cej si� sceny i zapali� papierosa.
- My�l�, �e nie powiniene�... - zacz�� m�czyzna, ale Tanner dmuchn�� mu w twarz k��bem dymu. Odwr�ci� g�ow�, aby widzie� dw�ch zbli�aj�cych si� m�czyzn i stwierdzi�, �e Greg jest ciemnookim ch�opakiem o br�zowej cerze. Pewnie p�krwi Indianin. Mia� g�adk� sk�r�, pomin�wszy dwie blizny po ospie pod prawym okiem, wystaj�ce ko�ci policzkowe i ciemne w�osy. By� wzrostu Tannera, chocia� nie tak dobrze zbudowany. Mia� na sobie kombinezon, i teraz, gdy wci�gn�� ju� w p�uca kilka g��bokich haust�w powietrza, szed� wyprostowany, szybkim, pe�nym gracji krokiem.
- Musimy pochowa� Mike'a - odezwa� si� niski m�czyzna, przystaj�c przed Tannerem i drugim kierowc�.
- Nie lubi� traci� czasu - odezwa� si� jego towarzysz - ale...
W tym momencie Tanner cisn�� papierosa i pad� na ziemie. Jarz�cy si� niedopa�ek wyl�dowa� w ka�u�y wyciekaj�cej ze zbiornika benzyny.
Nast�pi�a eksplozja, buchn�y p�omienie, potem powietrzem wstrz�sn�a znowu seria wybuch�w. Tanner s�ysza� wizg startuj�cych ku wschodowi rakiet, znacz�cych sw�j tor ciemnymi bruzdami w upalnym powietrzu po�udnia. Eksplodowa�a amunicja do pi��dziesi�tek i rozerwa�y si� granaty r�czne. Tanner zagrzebywa� si� coraz g��biej w piasku, zas�aniaj�c r�koma g�ow� i zakrywaj�c uszy.
Gdy tylko si� uciszy�o, porwa� za karabin, ale tamci stali ju� nad nim. Podnosz�c g�ow�, ujrza� wycelowan� w siebie luf� pistoletu. Powoli podni�s� r�ce w g�r� i wsta�.
- Dlaczego to zrobi�e�, do cholery? - spyta� kierowca trzymaj�cy pistolet.
- Teraz nie musimy go ju� grzeba� - wyja�ni� z u�miechem Tanner. - Kremacja jest r�wnie dobra, a poza tym ju� po wszystkim.
- Mog�e� nas wszystkich pozabija�, gdyby te dzia�ka i te wyrzutnie rakiet by�y skierowane w nasz� stron�!
- Nie by�y. Widzia�em.
- Od�amki mog�y... Ach, rozumiem. Podnie� sw�j karabin, ch�opie i trzymaj go luf� w d�. Wyjmij z niego wszystkie naboje i w�� je do kieszeni. Tanner bez oci�gania wykonywa� wszystkie polecenia.
- Chcia�e� si� nas wszystkich pozby�, tak? Potem m�g�by� si� urwa� i ruszy� w�asn� drog�, tak jak ju� tego pr�bowa�e� wczoraj. Nie mam racji?
- Pan to powiedzia�. Mister, nie ja.
- Mnie si� wydaje, �e mam racje. G�wno ciebie obchodzi, �e ca�y Boston wykituje, no nie?
- M�j karabin ju� roz�adowany - powiedzia� Tanner.
- No to wracaj do swego cholernego grata i ruszaj! Przez ca�� drog� b�d� jecha� za tob�! Tanner odwr�ci� si� i poszed� w stron� swojego samochodu. S�ysza� jak m�czy�ni spieraj� si� o co�
za jego plecami, ale by� pewien, �e go nie zastrzel�. Gdy mia� si� ju� wspi�� do kabiny dostrzeg� k�tem
oka cie� i odwr�ci� si� szybko. Za nim sta� cz�owiek imieniem Greg. Zjawi� si� tu cicho jak duch.
- Chcesz, �ebym troch� poprowadzi�? - spyta� Tannera bezbarwnym g�osem.
- Nie, odpocznij. Trzymam si� jeszcze niez�e. Mo�e p�niej, po po�udniu, o ile b�dziesz si� czu� na si�ach.
M�czyzna skin�� g�ow� i obszed� samoch�d dooko�a. Wsiad� z drugiej strony i natychmiast roz�o�y� sw�j fotel.
Tanner zatrzasn�� drzwiczki od swojej strony i zapu�ci� silnik. Us�ysza� jak w��cza si� klimatyzator.
- Zechcia�by� go na�adowa� i po�o�y� z powrotem na p�k�? - powiedzia� wr�czaj�c Gregowi karabin i amunicje. Tamten skin�� potakuj�co g�ow�. Tanner naci�gn�� r�kawice i powiedzia�:
- W lod�wce jest pe�no napoj�w. Niewiele wi�cej.
Greg ponownie skin�� g�ow�. Po chwili us�yszeli jak rusza samoch�d numer trzy.
- No to odjazd - powiedzia� Tanner, wrzuci� bieg i zdj�� nog� ze sprz�g�a.
VI
Po trzydziestu minutach jazdy, cz�owiek imieniem Greg odezwa� si� do Tannera:
- Czy to prawda, co m�wi� Marlowe?- spyta�.
- Co za Marlowe?
- Ten, kt�ry prowadzi drugi w�z. Czy pr�bowa�e� nas zabi�? Naprawd� chcia�e� nawia�? Czart roze�mia� si�.
- Naprawd� - odpar�.
- Dlaczego?
Czart zwleka� minut� z odpowiedzi�.
- A dlaczego nie mia�bym tego zrobi�? - powiedzia� w ko�cu. - Niespieszne mi do umierania. Chcia�bym jeszcze troch� po�y�, zanim wybior� si� na tamten �wiat.
- Je�li nie dojedziemy, to wymrze po�owa ludzi na kontynencie - powiedzia� Greg.
- Gdybym ju� mia� wybiera� oni czy ja, wola�bym raczej, �eby to byli oni.
- Zastanawiam si� czasem sk�d si� bior� tacy ludzie jak ty.
- Stamt�d co i wszyscy. Mister. Najpierw jest chwila przyjemno�ci dla dwojga ludzi, a potem zaczynaj� si� k�opoty.
- Co oni d w og�le zrobili, Czart?
- Nic. A co oni w og�le zrobili dla mnie? Nic. Nic. Co im jestem d�u�ny? To samo.
- A dlaczego skopa�e� tam w gara�u swojego brata?
- Bo nie chcia�em, �eby pakowa� si� w taki �mierdz�cy interes jak ten i nadstawia� karku. Po�amane �ebra sobie wykuruje. �mier� to bardziej przewlek�a dolegliwo��.
- Nie o to pyta�em. Chcia�em wiedzie�, co de obchodzi czy on zginie, czy nie?
- Obchodzi mnie, bo to dobry ch�opak. Chyba jednak co� czuje do tej dzierlatki i nie potrafi trze�wo my�le�. .
- Dalej nie rozumiem, po co si� w to wtr�ci�e�?
- M�wi�em ju�. Jest moim bratem i dobry z niego ch�opak. Lubi� go.
- Jak to mo�liwe?
- Ech, do diab�a! Du�o razem przeszli�my i basta! O co ci chodzi? Bawisz si� w psychoanalityka?
- Chcia�em tylko wiedzie�, nic wi�cej.
- No to teraz wiesz. Jak ju� chcesz gada�, to m�wmy o czym innym, w porz�dku?
- Okay. Kiedy� ju� tedy jecha�e�, tak?
- Tak, jecha�em.
- A by�e� jeszcze dalej na wsch�d?
- Przejecha�em ca�� tras�, a� do Missus Hip.
- Znasz miejsce, w kt�rym mo�na by si� przez ni� przeprawi� na drug� stron�?
- Ch