1778
Szczegóły |
Tytuł |
1778 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
1778 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 1778 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
1778 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Desmond
BAGLEY
Prze�o�y�
ANDRZEJ GOSTOMSKI
KSI�GA PIERWSZA
LUDZIE
WALKER
I
Nazywam si� Peter Halloran, lecz wszyscy wo�aj� na mnie "Hal". Wyj�tek stanowi moja �ona, Jean, kt�ra zawsze m�wi�a mi Peter - najwyra�niej kobiety nie lubi� przydomk�w bliskich im m�czyzn. Jak wielu innych, przyjecha�em po wojnie do "kolonii". Podr�owa�em z Anglii do Afryki Po�udniowej drog� l�dow� przez Sahar� i Kongo. Droga by�a ci�ka, ale to ju� zupe�nie inna historia. Do�� powiedzie�, �e w 1948 roku znalaz�em si� w Cape Town; bez pracy i prawie bez pieni�dzy.
W pierwszym tygodniu pobytu w mie�cie odpowiedzia�em na kilkana�cie ofert pracy, kt�re ukaza�y si� w Cape Times.
Czekaj�c na odzew, rozgl�da�em si� troch�.
Tego ranka zaszed�em do doku i w ko�cu znalaz�em si� nie opodal przystani jachtowej. Oparty o barierk� przygl�da�em si� �odzi, gdy rozleg� si� za mn� jaki� g�os:
- Kt�r� z nich by� wybra�, gdyby� m�g�?
Odwr�ci�em si� i ujrza�em zmru�one oczy starszego, wysokiego m�czyzny, o przygarbionych ramionach i siwych w�osach. Mia� ogorza�� twarz i s�kate d�onie. Wygl�da� na jakie� sze��dziesi�t lat.
Wskaza�em na jedn� z �odzi.
- My�l�, �e wzi��bym t� - powiedzia�em. - Jest do�� du�a, aby si� na co� przyda�, lecz nie za du�a do samotnej �eglugi. Wygl�da� na zadowolonego.
- To "Gracia" - powiedzia�. - Ja j� zbudowa�em.
- Wygl�da na niez�� ��dk� - odpar�em. - Ma �adne linie.
Przez jaki� czas rozmawiali�my o �odziach. Powiedzia�, �e za Cape Town, w kierunku Milnerton, ma niewielk� stoczni� i �e specjalizuje si� w budowaniu kutr�w, u�ywanych przez malajskich rybak�w.
Zd��y�em je wcze�niej zauwa�y�: te solidne, niesympatyczne statki o wysokich dziobach i ster�wce wsadzonej na g�r� niby kurzy kojec wygl�da�y jednak na bardzo dobre do �eglugi. "Gracia" by�a dopiero jego drugim jachtem.
- Teraz, gdy wojna si� sko�czy�a, nast�pi boom - prorokowa�. - Ludzie b�d� mieli kup� pieni�dzy i rzuc� si� na jachty. Chcia�bym to wykorzysta�.
Po chwili spojrza� na zegarek i skin�� g�ow� w stron� klubu na przystani.
- Chod�my na kaw� - zaproponowa�. Zawaha�em si�.
- Nie jestem cz�onkiem.
- A ja tak - powiedzia�. - Zapraszam ci�. Weszli�my do budynku. Usiedli�my w sali z widokiem na przysta�, a on zam�wi� kaw�.
- A tak w og�le, to nazywam si� Tom Sanford.
- A ja Peter Halloran.
- Anglik - stwierdzi�. - D�ugo tu jeste�? U�miechn��em si�.
- Trzy dni.
- Ja nieco d�u�ej - od 1910. - Upi� �yk kawy i popatrzy� na mnie z namys�em. - Zdaje si�, �e wiesz co nieco o �odziach.
- Sp�dzi�em w�r�d nich ca�e �ycie - odpar�em. - M�j ojciec mia� stoczni� nie opodal Hull. Te� budowali�my kutry rybackie - a� do wojny.
- A p�niej?
- P�niej zak�ad przyj�� kontraktowe prace dla Admiralicji - powiedzia�em. - Robili�my szalupy do obrony portu, i tym podobne rzeczy, bo nie mieli�my sprz�tu do wykonywania niczego wi�kszego - wzruszy�em ramionami. - Potem by� nalot.
- Paskudna sprawa - rzek� Tom. - Czy wszystko zosta�o zniszczone?
- Wszystko - odpar�em bezbarwnym g�osem. - Moja rodzina mia�a dom tu� obok zak�adu; te� oberwa�. Rodzice i starszy brat zgin�li.
- Chryste! - powiedzia� Tom �agodnie. - To straszne. Ile mia�e� lat?
- Siedemna�cie - odpowiedzia�em. - Zamieszka�em z ciotk� w Hatfield. Wtedy w�a�nie zacz��em pracowa� dla de Havillanda, buduj�c "Mosquito". To drewniany samolot, dlatego potrzebowali ludzi znaj�cych si� na robocie w drewnie. Dla mnie stanowi�o to tylko zabijanie czasu do chwili, kiedy mog�em wst�pi� do wojska. Jego zainteresowanie wzros�o.
- Wiesz, to ma przysz�o�� - te nowe metody opracowane przez de Havillanda. Jak s�dzisz, czy jego proces formowania na gor�co da si� zastosowa� przy budowie �odzi?
Zastanowi�em si�.
- Czemu nie, efekty s� nadzwyczaj zadowalaj�ce. W Hatfield wykonywali�my zar�wno naprawy, jak i nowe konstrukcje. Widzia�em, co dzieje si� z tego typu kad�ubem przy bardzo silnym uderzeniu. Jednak koszty b�d� wy�sze ni� przy metodach tradycyjnych, chyba �e podejmie si� produkcj� masow�.
- My�la�em o jachtach - rzek� Tom wolno. - Musisz mi kiedy� o tym dok�adniej opowiedzie�. Co jeszcze wiesz o �odziach? U�miechn��em si� szeroko.
- Kiedy� pragn��em zosta� projektantem - powiedzia�em. - Jako ch�opak - mia�em wtedy oko�o pi�tnastu lat - zaprojektowa�em i zbudowa�em moj� pierwsz� wy�cigow� �agl�wk�.
- Wygra�e� jakie� wy�cigi?
- Razem z bratem pobili�my wszystkich - powiedzia�em. - To by�a szybka ��d�. Po wojnie, gdy oczekiwanie na demobilizacj� d�u�y�o mi si� strasznie, spr�bowa�em jeszcze raz. Zaprojektowa�em p� tuzina �odzi, dzi�ki czemu czas szybciej min��.
- Masz jeszcze te rysunki?
- Le�� gdzie� na dnie walizki - odpar�em. - Dawno ju� ich nie ogl�da�em.
- Chcia�bym je zobaczy� - rzek� Tom. - S�uchaj, ch�opcze, a mo�e popracowa�by� dla mnie? Ju� ci m�wi�em, �e mam zamiar rozwin�� interes z jachtami i przyda�by mi si� kto� bystry.
Tym sposobem zacz��em pracowa� dla Toma Sanforda. Nast�pnego dnia poszed�em do stoczni z rysunkami. W zasadzie spodoba�y mu si�, wskaza� mi jednak kilka sposob�w poczynienia oszcz�dno�ci.
- Jeste� do�� dobrym projektantem - powiedzia�. - Musisz jednak dowiedzie� si� znacznie wi�cej o stronie praktycznej. Zreszt� niewa�ne, zajmiemy si� tym. Kiedy mo�esz zacz��?
Przyj�cie oferty pracy u starego Toma by�o jedn� z najlepszych decyzji, jakie podj��em w �yciu.
II
W ci�gu nast�pnych dziesi�ciu lat powodzi�o mi si� coraz lepiej, a czy zas�u�enie, czy te� nie, to inna sprawa.
Dobrze by�o zn�w pracowa� w stoczni. Nie zapomnia�em umiej�tno�ci zdobytych w warsztacie ojca i chocia� z pocz�tku sz�o mi opornie, wkr�tce nie by�em gorszy od innych, a mo�e nawet nieco lepszy. Tom zach�ca� mnie do projektowania, bezlito�nie wytykaj�c b��dy.
- Masz oko do linii - orzek�. - Twoje �odzie to wspania�e �agl�wki, lecz cholernie kosztowne. Musisz wi�cej czasu po�wi�ci� szczeg�om. Trzeba obci�� koszty, �eby robi� ��dki popularne.
W cztery lata po przyj�ciu do firmy Tom awansowa� mnie na kierownika zak�adu, a wkr�tce potem po raz pierwszy poszcz�ci�o mi si� przy projektowaniu. Odda�em projekt na konkurs, og�oszony przez lokalne czasopismo �eglarskie. Drugie miejsce i pi��dziesi�t funt�w. Co wi�cej, projekt spodoba� si� pewnemu miejscowemu �eglarzowi, kt�ry postanowi� tak� ��d� wybudowa�. Tom musia� wi�c j� zrobi�, a ja otrzyma�em za projekt honorarium, kt�re powi�kszy�o moje poka�ne ju� konto bankowe.
Tom by� zadowolony i zapyta�, czy m�g�bym wykona� projekt �odzi, kt�ra sta�aby si� pocz�tkiem serii. Zaprojektowany przeze mnie jacht o wyporno�ci sze�ciu ton okaza� si� bardzo dobry. Nazwali�my go "Pingwin", a Tom w pierwszym roku wybudowa� i sprzeda� ich tuzin; po 2000 funt�w. ��d� tak mi si� spodoba�a, �e zapyta�em Toma, czy m�g�by wybudowa� jedn� dla mnie. Zrealizowa� moje zam�wienie, bior�c najni�sz� cen� i godz�c si�, abym sp�aca� d�ug w ci�gu kilku lat.
Otwarcie biura projektowego o�ywi�o interesy. Wie�ci rozesz�y si� i ludzie, zamiast korzysta� z projekt�w angielskich i ameryka�skich, zacz�li przychodzi� do mnie, dzi�ki czemu mogli osobi�cie spiera� si� z projektantem. Tom by� usatysfakcjonowany, gdy� wi�kszo�� projektowanych przeze mnie �odzi budowano w jego stoczni.
W 1954 roku zosta�em mened�erem zak�adu, a w 1955 Tom zaproponowa� mi wsp�udzia� w interesie.
- Nie mam komu tego zostawi� - rzek� wprost. - �ona nie �yje, a syn�w nie mam. Starzej� si�.
- Tom, stu lat do�yjesz, buduj�c �odzie - powiedzia�em. Pokr�ci� g�ow�.
- Teraz to sobie u�wiadomi�em. - Zmarszczy� brwi. - Przegl�da�em ksi�gi i okaza�o si�, �e przysparzasz firmie wi�kszych obrot�w ni� ja, dlatego nie b�d� przesadza� z cen� za udzia�. B�dzie ci� to kosztowa�o pi�� tysi�cy funt�w.
Pi�� tysi�cy funt�w stanowi�o �miesznie nisk� cen� za udzia� w tak kwitn�cym interesie. Niestety nie posiada�em nawet cz�ci tej kwoty. Dostrzeg� wyraz mojej twarzy i zmru�y� oczy.
- Wiem, �e tyle nie masz, ale ostatnimi czasy nie�le ci sz�o dzi�ki projektowaniu. Wydaje mi si�, �e masz zachomikowane jakie� dwa tysi�ce.
Tom, bystry jak zwykle, mia� racj�. Mia�em kilka setek ponad dwa tysi�ce.
- Co� ko�o tego - odpar�em.
- W porz�dku. Wrzu� te dwa tysi�ce, a pozosta�e trzy we� z banku. Po�ycz� ci, gdy zobacz� ksi�gi. B�dziesz m�g� je zwr�ci� z zysk�w w nieca�e trzy lata, zw�aszcza je�li zrealizujesz plany dotycz�ce tej wy�cigowej �agl�wki. Co ty na to?
- W porz�dku, Tom - powiedzia�em. - Umowa stoi.
Wy�cigowa �agl�wka wspomniana przez Toma stanowi�a pomys�, kt�ry przyszed� mi do g�owy, gdy w Anglii obserwowa�em mod� na zestawy typu "Zr�b to sam". Na wysokim po�udniowoafryka�skim veldzie jest mn�stwo niewielkich jezior. S�dzi�em, �e niewielkie ��dki m�g�bym sprzeda� nawet z dala od morza, gdyby tylko uda�o mi si� je produkowa� dostatecznie tanio. M�g�bym w�wczas sprzedawa� albo gotow� ��d�, albo zestaw do samodzielnego wykonania dla mniej zasobnych zapale�c�w.
Za�o�yli�my kolejn� stolarni� i zaprojektowa�em ��d�, kt�ra sta�a si� pierwszym modelem klasy "Falcon". Prowadzi� ten projekt m�ody facet nazwiskiem Harry Marshall i nie�le si� spisa�. Nie by�a to dzia�ka Toma, wi�c trzyma� si� na uboczu, dogaduj�c tylko: "Ta twoja piekielna fabryka". A jednak zarobi�a dla nas sporo pieni�dzy.
W tym te� czasie spotka�em Jean i pobrali�my si�. Ma��e�stwo z Jean nie nale�y w zasadzie do tej historii i nie wspomina�bym o tym, gdyby nie to, co zdarzy�o si� p�niej. Byli�my ze sob� bardzo szcz�liwi i kochali�my si�. W interesach dobrze mi si� wiod�o, mia�em �on� i dom; czego wi�cej mo�e cz�owiek pragn��?
W ko�cu 1956 roku Tom zmar� nagle na atak serca. Jak s�dz�, wiedzia�, �e z jego sercem jest co� nie w porz�dku, lecz nikomu o tym nie wspomnia�. Sw�j udzia� w stoczni zostawi� siostrze �ony, kt�ra na prowadzeniu interes�w nie zna�a si� zupe�nie, a na budowaniu �odzi jeszcze mniej. Zaanga�owali�my prawnik�w i zgodzi�a si� odprzeda� mi sw�j udzia�. Zap�aci�em grubo ponad pi�� tysi�cy, na kt�re Tom oceni� udzia� w firmie. By�a to jednak uczciwa sprzeda�, chocia� moja sytuacja finansowa sta�a si� niepewna i wp�dzi�em si� w powa�ny d�ug hipoteczny.
Trudno mi by�o pogodzi� si� z odej�ciem Toma. Da� mi szans�, jaka zdarza, si� niewielu m�odym ludziom, i by�em mu za to wdzi�czny. Zak�ad zdawa� si� opustosza�y, gdy stary nie �azi� ju� mi�dzy pochylniami.
Stocznia prosperowa�a i, jak si� wydaje, moja reputacja jako projektanta by�a ju� ustalona, gdy� otrzymywa�em mn�stwo zam�wie�. Jean przej�a sprawy zarz�dzania oraz biuro, a poniewa� sam przez wi�kszo�� czasu by�em przywi�zany do deski kre�larskiej, awansowa�em Harry'ego Marshalla na mened�era stoczni. Radzi� sobie znakomicie.
Jean, jak to kobieta, gdy tylko przej�a dowodzenie, przeprowadzi�a w biurze gruntowne, wiosenne porz�dki. Pewnego dnia odgrzeba�a star� blaszan� puszk�, kt�ra przez lata sta�a zapomniana na dalszej p�ce. Si�gn�a do �rodka i nagle spyta�a:
- Po co trzyma�e� ten wycinek?
- Jaki wycinek? - mrukn��em z roztargnieniem. Akurat czyta�em list, z kt�rego mog�o wynikn�� interesuj�ce zam�wienie.
- Ten, o Mussolinim - powiedzia�a. - Przeczytam ci go - usiad�a na skraju biurka, trzymaj�c mi�dzy palcami po��k�y kawa�ek gazety. - "Wczoraj w Mediolanie szesnastu komunist�w w�oskich zosta�o skazanych za wsp�udzia� w ukryciu skarbu Mussoliniego. Skarb, kt�ry w tajemniczych okoliczno�ciach zagin�� pod koniec wojny, sk�ada� si� ze z�ota przesy�anego przez Narodowy Bank W�oski oraz znacznej cz�ci osobistego maj�tku Mussoliniego, w tym etiopskiej korony. Przypuszcza si�, �e poza skarbem by�o tam r�wnie� wiele wa�nych dokument�w pa�stwowej wagi. �adna z szesnastu os�b nie przyzna�a si� do winy".
Unios�a wzrok.
- O co w tym wszystkim chodzi�o?
Zdumia�em si�. Wiele czasu up�yn�o od chwili, gdy my�la�em o Walkerze, Coertzem i dramacie, kt�ry rozegra� si� we W�oszech. U�miechn��em si� i powiedzia�em:
- M�g�bym zrobi� fortun� na zwi�zanej z tym historii.
- Opowiedz mi j�.
- To d�uga opowie�� - zaprotestowa�em. - Opowiem ci innym razem.
- Nie - nalega�a. - Opowiedz teraz. Zawsze interesowa�y mnie skarby.
Odsun��em wi�c od siebie nie otwart� poczt� i opowiedzia�em jej o Walkerze i jego szalonym planie. Niekt�re fragmenty pami�ta�em jak przez mg��. Kt�ry to spad� - czy te� zosta� zepchni�ty z urwiska - Donato czy Alberto?
Opowie�� przeci�gn�a si� i tego dnia zaniedbali�my prac� w biurze.
III
Walkera spotka�em w Afryce Po�udniowej, gdzie przyby�em z Anglii tu� po zako�czeniu wojny. Mia�em du�o szcz�cia, �e b�d�c obcym dosta�em dobr� prac� u Toma. Czu�em si� nieco samotny, wi�c wst�pi�em do Cape Town Sporting Club, mog�cego dostarczy� towarzystwa i rozrywki.
Walker by� cz�onkiem pij�cym, jednym z tych chytrych ludzi, kt�rzy wst�powali do klubu, aby mie� si� gdzie napi�, gdy w niedziel� puby by�y zamkni�te. W tygodniu nigdy tu nie zagl�da�, zjawia� si� jednak ka�dej niedzieli, rozgrywa� jedn� parti� tenisa, aby umotywowa� jako� swoj� obecno��, po czym reszt� dnia sp�dza� w barze.
W�a�nie w barze spotka�em go kt�rej� niedzieli p�nym popo�udniem. Pomieszczenie wype�nia� gwar dyskutuj�cych zawzi�cie g�os�w. Szybko zorientowa�em si�, �e wszed�em akurat w trakcie sprzeczki na temat poddania Tobruku. Wsz�dzie w Afryce Po�udniowej ju� sama wzmianka o Tobruku mo�e wywo�a� k��tni�, poniewa� poddanie si� uwa�ane tu jest za ha�b� narodow�. Powszechnie panuje opinia, �e mieszka�cy Afryki Po�udniowej zostali pozostawieni na �ask� losu, na tym jednak ko�cz� si� wsp�lne wszystkim pogl�dy, a zaczynaj� si� spory. Czasem obwinia si� brytyjskich genera��w, innym razem komendanta po�udniowoafryka�skiego garnizonu - genera�a Kloppera. Wszak�e ten temat zawsze stanowi dobry pretekst do jednej z tych d�ugich, bezsensownych knajpianych awantur, w kt�rych ludzie cz�sto trac� panowanie nad sob�, lecz do niczego sensownego nie dochodz�.
Nie interesowa�o mnie to specjalnie - s�u�b� wojskow� odby�em w Europie - usiad�em wi�c cicho, nie wypuszczaj�c piwa z r�ki, i trzyma�em si� od dyskusji z daleka. Obok siedzia� jaki� m�ody cz�owiek o szczup�ej twarzy. Wygl�da� na przystojnego hulak�, kt�ry ma sporo do powiedzenia na ten temat; wali� cz�sto zaci�ni�t� pi�ci� o bufet. Widzia�em go ju� wcze�niej, ale nie wiedzia�em, kim jest. Ca�a moja wiedza o nim pochodzi�a z poczynionych dot�d obserwacji. Najwyra�niej sporo pi�, nawet teraz na jedno moje piwo u niego przypada�y dwie brandy.
Po jakim� czasie k��tnia, w miar� jak bar pustosza�, zmar�a �mierci� naturaln�. Wkr�tce pozostali�my ju� tylko my dwaj. Opr�ni�em sw�j kufel i w�a�nie zabiera�em si� do wyj�cia, gdy rzek� pogardliwie:
- Guzik o tym wiedz�.
- By�e� tam? - spyta�em.
- By�em - odpar� ponuro. - Zwin�li mnie z ca�� reszt�. Ale nie zosta�em tam d�ugo. Wydosta�em si� z obozu we W�oszech w czterdziestym trzecim - zerkn�� na m�j pusty kufel. - Napij si� jednego na drog�.
Nie mia�em nic specjalnego do roboty, wi�c odpar�em:
- Ch�tnie napij� si� piwa.
Zam�wi� dla mnie piwo, kolejn� brandy dla siebie i powiedzia�:
- Nazywam si� Walker. Tak, wydosta�em si�, gdy upad� rz�d w�oski. Wst�pi�em do partyzantki.
- To musia�o by� interesuj�ce - powiedzia�em. Roze�mia� si� kr�tko.
- S�dz�, �e mo�na to tak okre�li�. Interesuj�ce i przera�aj�ce. Tak. Mo�na powiedzie�, �e z sier�antem Coertzem - to facet, z kt�rym do�� d�ugo przebywa�em, sp�dzili�my czas naprawd� interesuj�co.
- Afrykaner? - zaryzykowa�em. W Afryce Po�udniowej by�em nowy i niewiele wiedzia�em w�wczas o panuj�cych tu uk�adach, nazwisko jednak brzmia�o z holenderska, a raczej jak jego afryka�ska odmiana.
- Zgadza, si� - odpar� Walker. - Prawdziwy twardziel. Trzymali�my si� razem po opuszczeniu obozu.
- �atwo by�o uciec z obozu jenieckiego?
- Chleb z mas�em - rzek� Walker. - Stra�nicy wsp�pracowali z nami. Dwaj towarzyszyli nam nawet jako przewodnicy - Alberto Corso i Donato Rinaldi. Lubi�em Donata - my�l�, �e uratowa� mi �ycie - spostrzeg� moje zainteresowanie i zacz�� opowiada� ze swad�.
Kiedy w 1943 roku rz�d upad�, W�ochy znajdowa�y si� w rozsypce. W�osi byli niespokojni, nie wiedzieli, co si� stanie, i podejrzliwie odnosili si� do zamiar�w Niemc�w. By�a to �wietna okazja do wyrwania si� z obozu, zw�aszcza �e przy��czy�o si� do nich dw�ch stra�nik�w.
Samo opuszczenie obozu nie stanowi�o problemu. Jednak gdy Niemcy rozpocz�li operacj� zgarniania wszystkich je�c�w alianckich, rozproszonych po �rodkowych W�oszech, zacz�y si� k�opoty.
- Wtedy w�a�nie oberwa�em - powiedzia� Walker. - Przechodzili�my w�wczas przez rzek�.
Atak nast�pi� nieoczekiwanie. Panowa�a cisza. S�ycha� by�o tylko bulgotanie wody; raz rozleg�o si� zduszone przekle�stwo, gdy kto� si� po�lizn��. Nagle rozleg� si� odg�os rozdzieranego perkalu - to spandau otworzy� ogie� i spok�j nocy zak��ci� niesamowity skowyt kul odbitych rykoszetem od wystaj�cych z rzeki g�az�w.
W�osi odwr�cili si� i odpowiedzieli ogniem z pistolet�w maszynowych. Rycz�cy jak byk Coertze grzeba� zapami�tale w workowatej kieszeni swoich wojskowych spodni, po czym uni�s� r�k� rzucaj�c co� ponad ramieniem. Rozleg� si� ostry huk, gdy granat eksplodowa� w wodzie. Coertze rzuci� ponownie i tym razem granat wybuchn�� na brzegu.
Walker poczu� uderzenie w nog�. Padaj�c przekr�ci� si� i zach�ysn�� wod�. M��c�c woln� r�k� trafi� na g�az i chwyci� si� go kurczowo.
Coertze rzuci� jeszcze jeden granat i karabin maszynowy umilk�. W�osi opr�nili ca�e magazynki i zaj�li si� �adowaniem broni. Ponownie zapad�a cisza.
- Przypuszczam, �e wzi�li nas za Niemc�w - rzek� Walker. - Nie spodziewali si�, �e zostan� ostrzelani przez zbieg�ych wi�ni�w. Szcz�cie, �e W�osi wzi�li ze sob� bro�. W ka�dym razie ten przekl�ty karabin maszynowy umilk�.
Przez kilka minut stali po�rodku rzeki, a bystry, zimny nurt zbija� ich z n�g. Nie �mieli si� poruszy�, nie wiedz�c, czy z brzegu zn�w nie posypi� si� strza�y. Po pi�ciu minutach Alberto rzek� cicho:
- Signor Walker, nic si� panu nie sta�o?
Walker podci�gn�� si� i stan�� na nogi. Ku swemu zaskoczeniu stwierdzi�, �e wci�� �ciska w r�kach na�adowany karabin. Lew� nog� mia� odr�twia�� i zimn�.
- Wszystko w porz�dku - odpar�.
Coertze wyda� przeci�g�e westchnienie i powiedzia�:
- No to dalej. Przechodzimy na drug� stron�, ale cicho.
Doszli na drugi brzeg rzeki i bez odpoczynku ruszyli zboczem wzg�rza. Wkr�tce Walker poczu� b�l w nodze i zacz�� ustawa�. Alberto zaniepokoi� si�.
- Trzeba si� �pieszy�. Musimy przej�� t� g�r� przed �witem. Walker st�umi� j�k, gdy stan�� na lewej nodze.
- Dosta�em - powiedzia�. - My�l�, �e dosta�em. Coertze zszed� z powrotem po zboczu i rzek� poirytowany.
- Magtig, no dalej, ruszajcie si�!
Alberto powiedzia�:
- �le jest, signor Walker?
- O co chodzi? - spyta� Coertze, nie rozumiej�c w�oskiego.
- Mam kul� w nodze - odpar� Walker cierpko.
- Tego tylko nam trzeba - powiedzia� Coertze. W ciemno�ciach rysowa� si� tylko jako ciemniejsza plama, ale Walker dostrzeg�, �e niecierpliwie potrz�sa g�ow�. - Musimy si� dosta� do obozu partyzant�w, zanim si� rozwidni.
Walker przez chwil� naradza� si� z Albertem, po czym rzek� po angielsku:
- Alberto twierdzi, �e w pobli�u jest miejsce, gdzie mo�emy si� ukry�. M�wi, �e kto� powinien zosta� ze mn�, kiedy p�jdzie szuka� pomocy.
- P�jd� z nim - mrukn�� Coertze. - Ten drugi makaroniarz mo�e zosta� z tob�. Zabierajmy si� st�d.
Ruszyli wzd�u� zbocza. Po jakim� czasie teren zacz�� opada�. Nieoczekiwanie pojawi� si� niewielki par�w - szczelina w zboczu g�ry. Znajdowa�y si� tam skar�owacia�e drzewa daj�ce niewielk� os�on�, pod stopami za� mieli wyschni�te �o�ysko potoku.
Alberto zatrzyma� si� i powiedzia�:
- Zostaniecie tu, dop�ki po was nie przyjdziemy. Trzymajcie si� pod drzewami, tak �eby nikt was nie zobaczy�, i starajcie si� jak najmniej rusza�.
- Dzi�ki, Alberto - rzek� Walker. Po kr�tkim po�egnaniu Alberto i Coertze znikn�li w mroku nocy. Donato u�o�y� Walkera wygodnie i przygotowali si� do przeczekania nocy.
Walker prze�ywa� ci�kie chwile. Noga bola�a i by�o mu bardzo zimno. Zostali w parowie jeszcze ca�y nast�pny dzie�, a gdy zapad�a noc, Walker zacz�� majaczy� i Donato mia� trudno�ci z uspokojeniem go.
Kiedy pomoc wreszcie nadesz�a, Walker straci� przytomno��. Ockn�� si� po d�u�szym czasie w ��ku stoj�cym w pomieszczeniu o wybielonych �cianach. S�o�ce w�a�nie wschodzi�o, a przy jego pos�aniu siedzia�a ma�a dziewczynka.
Walker umilk� nagle i spojrza� na pusty kieliszek stoj�cy przed nim na barze.
- Napij si� jeszcze jednego - odezwa�em si� pospiesznie. Nie trzeba go by�o specjalnie namawia�, zam�wi�em wi�c kolejne dwa drinki.
- I tym sposobem wyszed�e� z tego - powiedzia�em. Przytakn�� skinieniem g�owy.
- Tak si� w�a�nie sta�o. Bo�e, ale zimne by�y te dwie noce na tej cholernej g�rze. Gdyby nie Donato, wyci�gn��bym chyba kopyta.
- Wyszed�e� wi�c z tego ca�o - powiedzia�em. - Ale gdzie si� znajdowa�e�?
- W obozie partyzant�w na wzg�rzach. Partigiani w�a�nie si� w�wczas organizowali. Zacz�li naprawd� dzia�a� dopiero, gdy Niemcy zabrali si� do umacniania swego panowania we W�oszech. Szkopy dzia�a�y zgodnie ze swymi zwyczajami - wiesz, jakie to butne dranie - a W�ochom si� to nie podoba�o. Wszystko by�o wi�c dla partyzant�w przygotowane. Mieli poparcie ludzi i mogli rozpocz�� dzia�ania na naprawd� wielk� skal�.
Oczywi�cie nie wszyscy byli tacy sami. Mo�na by�o znale�� w�r�d nich wszelkie odcienie pogl�d�w politycznych: od �nie�nej bieli do jaskrawej czerwieni. Komuni�ci nienawidzili monarchist�w i odwrotnie, i tak dalej. Ja znalaz�em si� w grupie monarchist�w. Tam w�a�nie spotka�em hrabiego.
Hrabia Ugo Montepescali di Todi mia� w�wczas ponad pi��dziesi�t lat, lecz by� energiczny i wygl�da� m�odo. Smag�y, z orlim nosem, nosi� kr�tk�, siwiej�c� brod� rozszczepion� na ko�cu i agresywnie podkr�con�. Pochodzi� z linii starej ju� w okresie odrodzenia i by� arystokrat� do szpiku ko�ci.
Z tego powodu nienawidzi� faszyzmu - nienawidzi� parweniuszow-skich w�adc�w W�och, z ich aspiracjami, skorumpowaniem i chciwymi, lepkimi paluchami. Mussolini na zawsze pozosta� dla niego miernym dziennikarzyn�, kt�ry osi�gn�� sukces dzi�ki swej demagogii i praktycznie uwi�zi� kr�la. Walker spotka� hrabiego w dniu, kiedy przyby� do obozu na wzg�rzu.
Ockn�� si� i ujrza� powa�n� twarz ma�ej dziewczynki. U�miechn�a si� do niego i cicho wysz�a z izby. Po kilku minutach wszed� niski, kr�py cz�owiek ze szczeciniast� brod� i odezwa� si� do niego po angielsku.
- Aa, obudzi� si� pan. Jest pan teraz zupe�nie bezpieczny. Walker zda� sobie spraw�, �e m�wi co� idiotycznego.
- Ale gdzie ja jestem?
- Czy to ma jakie� znaczenie? - zapyta� przybysz kpi�co. - Jest pan wci�� we W�oszech, lecz nie musi si� pan obawia� Tedesci. Prosz� zosta� w ��ku, dop�ki nie wr�c� panu si�y. Straci� pan sporo krwi - trzeba wi�c odpoczywa�, je�� i zn�w odpoczywa�.
Walker by� zbyt s�aby, aby zdoby� si� na co� wi�cej ni� skinienie, i ponownie opad� na poduszk�. Pi�� minut p�niej wszed� Coertze w towarzystwie m�odego cz�owieka o szczup�ej twarzy.
- Sprowadzi�em znachora. Przynajmniej twierdzi, �e nim jest, je�li go dobrze zrozumia�em. Przypuszczam, �e jest tylko studentem medycyny.
Lekarz - czy te� student - zbada� Walkera i wyrazi� zadowolenie ze stanu chorego.
- W ci�gu tygodnia zacznie pan chodzi� - powiedzia�, zapakowa� sw� niewielk� torb� i wyszed�.
Coertze podrapa� si� w ty� g�owy.
- B�d� musia� uczy� si� tego �liskiego taalu - powiedzia�. - Wygl�da na to, �e zostaniemy tu na d�u�ej.
- Nie ma szans, �eby si� przebi� na po�udnie? - zapyta� Walker.
- �adnych - odpar� Coertze stanowczo. - Hrabia - ten niski cz�owiek z bokbaardije - m�wi�, �e dalej na po�udnie Niemc�w jest wi�cej ni� �odyg na polu kukurydzy. Twierdzi, �e zamierzaj� utworzy� lini� obrony na po�udnie od Rzymu.
Walker westchn��.
- Wi�c jeste�my tu uziemieni. Coertze u�miechn�� si� szeroko.
- Nie jest a� tak �le. Przynajmniej dostaniemy lepsze jedzenie ni� mieli�my w obozie. Hrabia chce, �eby�my przy��czyli si� do jego grupy. Wydaje mi si�, �e jego skietkommando utrzymuje spore terytorium, a on zbiera ludzi i bro�, p�ki mo�e. R�wnie dobrze mo�emy walczy� tutaj, jak z armi�. Zawsze mia�em ochot� prowadzi� wojn� po swojemu.
Pulchna kobieta przynios�a misk� paruj�cego roso�u dla Walkera, a Coertze powiedzia�:
- Wyjd� na zewn�trz, a poczujesz si� lepiej. Mam zamiar troch� si� rozejrze�.
Walker zjad� ros� i zasn��, p�niej obudzi� si� i zn�w jad�. Po jakim� czasie pojawi�a si� niewielka posta� z basenem i zwini�tymi banda�ami. By�a to ta sama dziewczynka, kt�r� ujrza�, gdy odzyska� przytomno��. Oceni�, �e mog�a mie� jakie� dwana�cie lat.
- M�j ojciec powiedzia�, �e mam zmieni� panu opatrunek - odezwa�a si� czystym, m�odym g�osem. M�wi�a po angielsku.
Walker uni�s� si� na �okciu i obserwowa�, jak podchodzi bli�ej. By�a schludnie ubrana i nosi�a bia�y, wykrochmalony fartuch.
- Dzi�kuj� ci - odpar�.
Pochyli�a si�, �eby rozci�� za�o�one na jego nodze �ubki, po czym ostro�nie rozlu�ni�a banda�e wok� rany. Spojrza� na ni� i rzek�:
- Jak ci na imi�?
- Francesca.
- Czy tw�j ojciec jest lekarzem? - D�onie opatruj�ce mu nog� by�y ch�odne i delikatne.
Pokr�ci�a przecz�co g�ow�.
- Nie.
Obmy�a ran� w ciep�ej wodzie zawieraj�cej jaki� szczypi�cy �rodek dezynfekuj�cy, a nast�pnie zapudrowa�a. Z wielk� wpraw� zacz�a banda�owa� ponownie.
- Jeste� dobr� piel�gniark� - powiedzia� Walker. Dopiero w�wczas spojrza�a na niego i zobaczy�, �e ma spokojne, szare oczy.
- Mam du�� praktyk� - powiedzia�a, a Walker zmiesza� si� pod tym spojrzeniem i przekl�� wojn�, kt�ra z dwunastoletnich dziewczynek czyni�a do�wiadczone piel�gniarki.
Sko�czy�a banda�owanie i powiedzia�a:
- No, wkr�tce musi pan poczu� si� troch� lepiej.
- Dobrze - przyrzek� Walker. - Jak b�d� m�g� najszybciej. Zrobi� to dla ciebie.
Spojrza�a na niego zaskoczona.
- Nie dla mnie - odpar�a. - Dla wojny. Musi pan wyzdrowie�, aby p�j�� na wzg�rza i zabi� wielu Niemc�w.
Z powag� zebra�a z ziemi zaplamione banda�e i opu�ci�a pomieszczenie, a Walker patrzy� za ni� ze zdumieniem.
W ten spos�b pozna� Francesc�, c�rk� hrabiego Ugo Montepescali.
Ponad tydzie� trwa�o, zanim zacz�� chodzi� o lasce i wychodzi� z chaty szpitalnej, a Coertze oprowadza� go po obozie. Wi�kszo�� ludzi to byli W�osi, dezerterzy z armii, kt�rzy niezbyt lubili Niemc�w. Spor� grup� stanowili jednak alianccy uciekinierzy r�nych narodowo�ci.
Hrabia uformowa� z uciekinier�w oddzia� i mianowa� Coertzego jego dow�dc�. Nazwali si� "Legionem Cudzoziemskim". W ci�gu nast�pnych dw�ch lat wielu z nich mia�o zgin��, walcz�c u boku partyzant�w z Niemcami. Na �yczenie Coertzego Alberto i Donato zostali do��czeni do oddzia�u w charakterze t�umaczy i przewodnik�w. Coertze wysoko ocenia� hrabiego.
- Ten kerel wie, co robi - powiedzia�. - Zbiera, ilu tylko mo�e, dezerter�w z armii w�oskiej, a ka�dy musi wzi�� ze sob� bro�.
Kiedy Niemcy zdecydowali si� stawia� op�r i ufortyfikowali Winterstellung oparty na Sangro i Monte Cassino, wojna we W�oszech sta�a si� spraw� przes�dzon�. W�wczas to partyzanci zaj�li si� dezorganizacj� niemieckiego transportu. Legion Cudzoziemski bra� udzia� w tej kampanii, specjalizuj�c si� w sabota�u. Coertze pracowa� przed wojn� jako g�rnik w kopalni z�ota Witwatersrand i wiedzia�, jak obchodzi� si� z dynamitem. Razem z Harrisonem, kanadyjskim geologiem, poinstruowali reszt�, jak u�ywa� materia��w wybuchowych.
Wysadzali drogi, mosty kolejowe, przej�cia g�rskie, wykolejali poci�gi, czasami ostrzeliwali te� jaki� konw�j na drodze, wycofuj�c si�, gdy tylko odpowiadano ogniem ci�kiej broni.
- Nie wpl�tujemy si� w bitwy - powiedzia� hrabia. - Nie mo�emy da� si� Niemcom przygwo�dzi�. Jeste�my moskitami dra�ni�cymi Niemcom sk�r� - miejmy nadziej�, �e zarazimy ich malari�.
Walker pami�ta� ten czas jako ci�g d�ugich okres�w wytchnienia przerywanych chwilami strachu. Dyscyplina by�a lu�na, bez wojskowego drylu. Wyszczupla� i sta� si� twardy. Nawet ca�odzienny, trzydziestomilowy marsz przez g�ry z pe�nym obci��eniem, na kt�re sk�ada�y si� bro� oraz paczki dynamitu i detonator�w, nic dla niego nie znaczy�.
W ko�cu 1944 roku Legion Cudzoziemski wydatnie si� uszczupli�. Niekt�rzy zgin�li, inni - gdy alianci zaj�li Rzym - woleli przebi� si� na po�udnie. Coertze stwierdzi�, �e zostanie, wi�c Walker zosta� z nim. Zosta� r�wnie� Harrison oraz Anglik nazwiskiem Parker. Legion Cudzoziemski by� teraz rzeczywi�cie niewielki.
- Hrabia u�ywa� nas jak jakich� cholernych jucznych koni - powiedzia� Walker. Zam�wi� nast�pn� kolejk� i brandy zacz�a mu uderza� do g�owy. Mia� przekrwione oczy i j�ka� si� przy trudniejszych s�owach.
- Jucznych koni? - spyta�em.
- Oddzia� by� zbyt ma�y do prawdziwej walki - wyja�ni�. - Wi�c u�ywa� nas do transportu broni i �ywno�ci na swoim terenie. Tak w�a�nie dorwali�my ten konw�j.
- Jaki konw�j?
Walker zaczyna� be�kota�.
- To by�o tak. T� robot� mieli�my wykona� wsp�lnie z inn� brygad� partyzanck�. Ale hrabia si� martwi�, bo ta druga banda to byli komuni�ci - rzeczywi�cie dranie. Ba� si�, �e mog� nas zdradzi�. Zawsze to robili, gdy mieli ku temu okazj�, bo by� monarchist� i nienawidzili go bardziej ni� Niemc�w. My�leli ju� o tym, co b�dzie po wojnie, i zawczasu eliminowali przeciwnik�w, unikaj�c walki, o ile to mo�liwe. Rozumiesz, w�oska polityka.
Skin��em g�ow�.
- Chcia� wi�c, �eby Umberto - facet dowodz�cy naszymi W�ochami - mia� na wszelki wypadek kilka karabin�w maszynowych wi�cej, a Coertze powiedzia�, �e je przewiezie.
Umilk� patrz�c do swego kieliszka.
- A co z tym konwojem? - zapyta�em.
- Ech, do diab�a - odpar�. - Nie ma szans, �eby go wydosta�. Zostanie tam na zawsze, chyba �e Coertze co� zrobi. Powiem ci. Szli�my na spotkanie z Umbertem, kiedy po drodze wpadli�my na niemiecki konw�j jad�cy tras�, gdzie nie powinno by� �adnego konwoju. Wi�c przetrzepali�my im sk�r�.
Dotarli na szczyt wzg�rza i Coertze zarz�dzi� post�j.
- Zostaniemy tu dziesi�� minut, p�niej ruszamy dalej - powiedzia�.
Alberto napi� si� troch� wody i poszed� spacerkiem do miejsca, sk�d mia� dobry widok na dolin�. Najpierw spojrza� na dno doliny, gdzie bieg�a zakurzona, wyboista, nie szutrowana droga, po czym uni�s� wzrok, by popatrze� na po�udnie.
Nagle zawo�a� Coertzego.
- Patrz - powiedzia�.
Coertze zbieg� do niego i popatrzy� we wskazanym kierunku. W dali, gdzie odleg�a nitka br�zowej drogi drga�a od gor�ca, unosi� si� ob�ok py�u. Odpi�� lornetk� i pospiesznie wyregulowa� ostro��.
- C� oni tu, u diab�a, robi�? - zastanawia� si�.
- Co to jest?
- Niemieckie ci�ar�wki wojskowe - odpar� Coertze. - Ze sze�� - opu�ci� lornetk�. - Wygl�da na to, �e pr�buj� si� prze�lizn�� bocznymi drogami. Dzi�ki nam g��wne drogi s� troch� niezdrowe.
Walker i Donato zeszli na d�. Coertze obejrza� si� na karabiny maszynowe, a p�niej na Walkera.
- No i co z tym? - spyta�.
- A co z Umbertem? - odpar� pytaniem Walker.
- Och, nic mu nie b�dzie. Po prostu teraz, gdy wojna dobiega ko�ca, hrabia staje si� nieco dra�liwy. My�l�, �e damy rad� tej gromadce - z dwoma karabinami maszynowymi powinno p�j�� �atwo.
Walker wzruszy� ramionami.
- Je�li chodzi o mnie, to w porz�dku - rzek�. Coertze powiedzia�:
- Chod�cie - i pobieg� z powrotem do miejsca, gdzie siedzia� Parker. - Wstawaj kerel - rzuci�. - Wojna jeszcze trwa. Gdzie, u diab�a, jest Harrison?
- Id�! - zawo�a� Harrison.
- Znosimy ten majdan do drogi, ale biegiem - rozkaza� Coertze. Spojrza� w d� zbocza. - Ten zakr�t powinien by� lekker miejscem.
- Jakim? - spyta� Parker. Zawsze nabija� si� z po�udniowoafryka�skiego �argonu Coertzego.
- Mniejsza o to - uci�� Coertze. - Zanie�cie ten majdan szybko do drogi. Czeka nas robota.
Za�adowali karabiny maszynowe i pod��yli w d� zbocza. Na drodze Coertze przeprowadzi� szybkie rozpoznanie terenu.
- Wyjad� wolno zza tego zakr�tu - powiedzia�. - Alberto, we�miesz Donata i umie�cicie sw�j karabin maszynowy tak, aby�cie mogli ostrzela� dwie ostatnie ci�ar�wki. Dwie ostatnie, zrozumiano? Rozwalcie je szybko, tak �eby reszta nie mog�a si� wycofa�.
Odwr�ci� si� do Harrisona i Parkera.
- Ustawcie sw�j karabin tam, po drugiej stronie, i rozwalcie pierwszy w�z. Wtedy reszta b�dzie zablokowana.
- A co ja mam robi�? - zapyta� Walker.
- P�jdziesz ze mn�.
Coertze ruszy� biegiem, Walker za nim. Przed zakr�tem porzuci� drog� i wspi�� si� na ma�y pag�rek, z kt�rego mia� dobry widok na niemiecki konw�j. Gdy Walker osun�� si� na ziemi� obok niego, Coertze mia� ju� wyregulowan� lornetk�.
- S� cztery ci�ar�wki, a nie sze�� - powiedzia�. - Z przodu w�z dowodzenia, a przed nim kombinowany motocykl. Wygl�da jak to BMW z karabinem maszynowym na przyczepie.
Poda� szk�a Walkerowi.
- Jak daleko jest od ko�ca kolumny do wozu dowodzenia? Walker spojrza� na zbli�aj�ce si� pojazdy.
- Oko�o sze��dziesi�ciu pi�ciu jard�w - oceni�. Coertze wzi�� szk�a.
- W porz�dku. Wr�cisz drog� sze��dziesi�t pi�� jard�w, tak �e w chwili, gdy ostatnia ci�ar�wka wyjedzie zza zakr�tu, w�z sztabowy znajdzie si� na twojej wysoko�ci. Mniejsza o motocykl, ja si� nim zajm�. Wracaj i powiedz ch�opcom, �eby nie strzelali, dop�ki nie us�ysz� g�o�nych wybuch�w; ju� ja si� o to postaram. Ka� im skoncentrowa� si� na ci�ar�wkach.
Spojrza� za siebie. Karabiny maszynowe by�y niewidoczne, a droga wygl�da�a niewinnie.
- Trudno o lepsz� zasadzk� - powiedzia�. - M�j oupa nigdy nie zastawi� lepszej na Anglik�w - klepn�� Walkera po ramieniu. - Ruszaj ju�. Pomog� ci przy wozie sztabowym, gdy tylko rozwal� motocykl.
Walker ze�lizn�� si� z pag�rka i pu�ci� si� z powrotem drog�, zatrzymuj�c si� przy karabinach maszynowych, aby przekaza� instrukcje Coertzego. Nast�pnie jakie� sze��dziesi�t jard�w od zakr�tu wyszuka� sobie odpowiedni� ska��. Przykucn�� za ni� i sprawdzi� sw�j pistolet maszynowy.
Po chwili us�ysza� krzyk biegn�cego drog� Coertzego.
- Cztery minuty! B�d� tu za cztery minuty. Jeszcze nie strzela�.
Coertze przebieg� obok niego i znikn�� na skraju drogi dziesi�� jard�w dalej.
Walkerowi w tych warunkach cztery minuty wydawa�y si� czterema godzinami. Przycupn�� sam jeden i spogl�da� na cich� drog�, nie s�ysz�c nic pr�cz bicia w�asnego serca. Po up�ywie, jak mu si� wydawa�o, d�ugiego czasu doszed� go warkot silnik�w i zgrzyt zmienianych bieg�w, a potem odg�os motocykla jad�cego na wysokich obrotach.
Przysun�� si� bli�ej do ska�y i czeka�. Z�apa� go skurcz nogi, a w ustach nagle mu zasch�o. Warkot motocykla zag�usza� teraz wszystkie pozosta�e odg�osy. Odbezpieczy� bro�.
Zobaczy� przeje�d�aj�cy motocykl. Kierowc�, kt�ry w swoich goglach wygl�da� jak zjawa, i strzelca w przyczepce, z r�kami zaci�ni�tymi na uchwycie zamontowanego przed nim karabinu maszynowego, nieustannie kr�c�cego g�ow� i bacznie obserwuj�cego drog�.
Niczym we �nie, ujrza� ukazuj�c� si� jak na zwolnionym filmie r�k� Coertzego, niedbale wrzucaj�cego do przyczepy granat. Granat zatrzyma� si� mi�dzy jej obudow� a plecami strzelca, i gdy ten odwr�ci� si� zaskoczony, wraz z jego gwa�townym ruchem znikn�� we wn�trzu przyczepy.
Po chwili eksplodowa�.
Przyczepa rozlecia�a si� na kawa�ki, a strzelcowi chyba urwa�o nogi. Motocykl potoczy� si� przez drog� i Walker zobaczy�, jak Coertze wychodzi, strzelaj�c do kierowcy z automatu. W�wczas wychyli� si� r�wnie� i jego pistolet plun�� ogniem w stron� wozu sztabowego.
Wcze�niej ustawi� si� bardzo starannie, wi�c dobrze przewidzia�, gdzie mo�e znajdowa� si� kierowca. Gdy zacz�� strzela�, nie musia� mierzy� - szyba rozprys�a si� dok�adnie w miejscu, gdzie siedzia� �o�nierz.
Dochodzi� do niego grzechot karabin�w maszynowych strzelaj�cych d�ugimi seriami w ci�ar�wki, nie mia� jednak czasu ani ochoty ogl�da� si� w tamtym kierunku, musia� bowiem uskoczy� przed wozem sztabowym, kt�ry prowadzony r�k� trupa zatoczy� �uk w jego stron�.
Oficer na siedzeniu pasa�era sta�, szarpi�c si� nerwowo z zapi�ciem kabury pistoletu. Coertze strzeli�, a Niemiec run�� i zawis� groteskowo, przewieszony przez metalow� ram� rozbitej szyby, jak gdyby nagle zmieni� si� w szmacian� lalk�. Pistolet, kt�rego nie zd��y� u�y�, wysun�� mu si� z r�ki i ze stukotem upad� na ziemi�.
Ze zgrzytem rozpruwanej blachy w�z sztabowy wpad� na ska�� obok drogi i stan�� gwa�townie, przewracaj�c stoj�cego z ty�u �o�nierza, kt�ry strzela� do Walkera. Walker us�ysza� kule przelatuj�ce mu nad g�ow� i poci�gn�� za spust. Z tuzin kul trafi�o w Niemca i wt�oczy�o go z powrotem w siedzenie. Zdaniem Walkera odleg�o�� wynosi�a oko�o dziewi�ciu st�p i przysi�ga�, �e s�ysza� uderzenia kul. Brzmia�y jak trzepanie r�zgi po mi�kkim dywanie.
Coertze krzycza� i gwa�townie gestykuluj�c przywo�ywa� Walkera do ci�ar�wek. Podbieg� tam i zobaczy�, �e pierwsza ci�ar�wka zosta�a zatrzymana. Na wszelki wypadek pos�a� jeszcze seri� w stron� kabiny, po czym ukry� si� za gor�c� ch�odnic�, aby za�adowa� bro�.
Nim si� z tym upora�, walka dobieg�a ko�ca. Wszystkie pojazdy zosta�y unieruchomione, a Alberto i Donato eskortowali do przodu dw�ch oszo�omionych je�c�w.
- Parker, cofnij si� i zobacz, czy jeszcze kto� nie nadje�d�a - rzuci� Coertze, po czym odszed� w ty�, aby spojrze� na chaos, kt�ry spowodowa�.
Dwaj ludzie w motocyklu zgin�li na miejscu, tak samo jak tr�jka w wozie sztabowym. W ka�dej ci�ar�wce znajdowa�o si� po dw�ch �o�nierzy w szoferce i jeden z ty�u. Wszyscy w szoferkach zgin�li w ci�gu dwudziestu sekund od chwili, gdy karabiny maszynowe otworzy�y ogie�.
- Nie mogli�my chybi� z dwudziestu jard�w - powiedzia� Harrison. - Po prostu pu�cili�my seri� w pierwsz� ci�ar�wk�, a p�niej dali�my szpryc� drugiej. Przypomina�o to rozbijanie kokosu z haubicy. Dziecinnie proste.
Z siedemnastu ludzi po stronie niemieckiej ocala�o dw�ch, z kt�rych jeden by� lekko ranny w rami�.
- Zauwa�y�e� co�? - spyta� Coertze.
Walker pokr�ci� g�ow�. Dr�a� jeszcze z emocji po dopiero co stoczonej walce i w tym stanie nie by� zbyt spostrzegawczy.
Coertze podszed� do jednego z je�c�w i palcem wskaza� emblemat na ko�nierzyku. M�czyzna skuli� si� ze strachu.
- Oni s� esesmanami. Wszyscy.
Odwr�ci� si� i podszed� do wozu sztabowego. Oficer le�a� na plecach, po�owa cia�a znajdowa�a si� w �rodku, po�owa zwiesza�a si� przez drzwi. Puste oczy, w kt�rych odbija�a si� groza �mierci, wpatrywa�y si� w niebo. Coertze spojrza� na niego, po czym schyli� si� i z przedniego siedzenia wyci�gn�� sk�rzan� akt�wk�. By�a zamkni�ta.
- Jest w tym co� dziwnego - powiedzia�. - Dlaczego jechali t� drog�?
Harrison odpar�:
- Wiesz, t�dy mieli szans� si� przedosta�. My znale�li�my si� tu tylko przypadkiem.
- Wiem - powiedzia� Coertze. - To by� dobry pomys� i prawie im si� uda�o - to w�a�nie mnie zastanawia. Szkopy na og� nie grzesz� wyobra�ni�. Post�puj� zawsze zgodnie z instrukcjami i regulaminami. Dlaczego wi�c mieliby zrobi� co� odmiennego? Chyba �e nie by� to zwyczajny oddzia�.
Spojrza� na ci�ar�wki.
- Nie�le by�oby sprawdzi�, co w nich jest. Wys�a� Donata, aby strzeg� drogi powy�ej, od p�nocy, a reszta posz�a zbada� ci�ar�wki, z wyj�tkiem pilnuj�cego je�c�w Alberta. Harrison zajrza� pod plandek� pierwszego wozu.
- Niewiele tu jest.
Walker spojrza� do �rodka i zobaczy�, �e pod�og� ci�ar�wki wype�niaj� skrzynki - ma�e drewniane skrzynki, d�ugie na jakie� osiemna�cie cali, szerokie na stop� i wysokie na sze�� cali.
- Cholernie ma�y �adunek - powiedzia�. Coertze zmarszczy� brwi.
- Gdzie� ju� widzia�em podobne, ale nie potrafi� powiedzie� gdzie. Wyci�gnijmy jedn�.
Walker i Harrison wspi�li si� na ci�ar�wk�, odsuwaj�c na bok cia�o martwego Niemca. Harrison chwyci� r�g najbli�szej skrzynki.
- Wielki Bo�e! - powiedzia�. - To cholerstwo jest chyba przybite do pod�ogi.
Walker pom�g� mu i skrzynka przesun�a si�.
- Nie, nie jest, ale musi by� pe�ne o�owiu. Coertze opu�ci� tyln� klap�.
- My�l�, �e lepiej j� wyci�gn�� i otworzy� - powiedzia� ochryp�ym nagle z podniecenia g�osem.
Walker i Harrison przesun�li skrzynk� na brzeg i zrzucili. Z g�o�nym t�pni�ciem spad�a na zakurzon� drog�.
- Daj mi ten bagnet - powiedzia� Coertze.
Walker wzi�� bagnet zabitego Niemca i wr�czy� go Coertzemu, kt�ry zacz�� podwa�a� wieko. Gwo�dzie skrzypn�y, gdy pokrywa skrzyni unios�a si�. Coertze oderwa� j� i powiedzia�:
- Tak te� my�la�em.
- Co to jest? - zapyta� Harrison, tr�c brew.
- Z�oto - odpar� Coertze spokojnie. Wszyscy zamarli w bezruchu.
Walker by� ju� bardzo pijany, gdy doszed� w swojej opowie�ci do tego miejsca. Chwia� si� na nogach i z�apa� si� kraw�dzi baru, aby utrzyma� r�wnowag�, gdy powt�rzy� z namaszczeniem.
- Z�oto.
- Na mi�y B�g, co z nim zrobili�cie? - spyta�em. - I ile go tam by�o?
Walker czkn�� cicho.
- A mo�e jeszcze jednego? - powiedzia�. Skin��em na barmana i odpar�em:
- Daj spok�j, nie trzymaj mnie w niepewno�ci. Spojrza� na mnie z ukosa.
- S�owo daj�, nie powinienem by� tego m�wi� - powiedzia�. - A zreszt�, niech to diabli! Nie ma to ju� teraz znaczenia. No wi�c by�o tak...
Przez d�ug� chwil� stali patrz�c na siebie, po czym odezwa� si� Coertze:
- Wiedzia�em, �e znam te skrzynki. Takich samych u�ywaj� w Reef przy pakowaniu sztab do przewozu statkiem.
Gdy stwierdzili, �e wszystkie skrzynie w tej ci�ar�wce s� r�wnie ci�kie, rzucili si� do pozosta�ych woz�w. Pocz�tkowo byli rozczarowani - drug� ci�ar�wk� wype�nia�y skrzynie zawieraj�ce dokumenty i akta.
Coertze si�gn�� do skrzynki i wyrzucaj�c papiery rzek�:
- C� to, u diab�a, za szparga�y? - w jego g�osie s�ycha� by�o zaw�d.
Walker wzi�� jedn� kartk� i przejrza� pobie�nie.
- Wygl�da na jakie� w�oskie dokumenty rz�dowe. Mo�e wszystkie s� �ci�le tajne.
Z wn�trza wozu doszed� zduszony g�os Harrisona.
- Hej, ch�opaki, popatrzcie, co znalaz�em. Wyszed� z r�kami pe�nymi paczek banknot�w - czystych, �wie�o wydrukowanych lir�w.
- Jest tam tego przynajmniej jedna skrzynia - powiedzia�. - A mo�e wi�cej.
W trzeciej ci�ar�wce znajdowa�y si� kolejne skrzynki ze z�otem, chocia� nie tyle co w pierwszej. By�o te� kilkana�cie solidnie zbudowanych, zamkni�tych skrzy� drewnianych. Wkr�tce uleg�y pod naporem bagnetu.
- Chryste! - rzek� Walker, gdy otworzy� pierwsz�. Z nabo�n� czci� wyci�gn�� migocz�cy wspaniale naszyjnik z brylant�w i szmaragd�w.
- Ile to jest warte? - zapyta� Coertze Harrisona. Harrison bez s�owa potrz�sn�� g�ow�.
- Jezu, sk�d mia�bym wiedzie� - u�miechn�� si� s�abo. - Te kamienie nie s� w moim stylu.
Przetrz�sali skrzynie, gdy nagle Coertze wyci�gn�� z�ot� papiero�nic�.
- Jest na niej napis - powiedzia� i odczyta� g�o�no: - Caro Benito da parte di Adolfe, Brennero - 1940. Harrison rzek� wolno:
- Hitler mia� spotkanie z Mussolinim na prze��czy Brenner w 1940 roku. Wtedy w�a�nie Musso postanowi� w��czy� si� do wojny po stronie niemieckiej.
- Teraz ju� wiemy, do kogo to nale�y - powiedzia� Walker wskazuj�c r�k�.
- Albo nale�a�o - powt�rzy� wolno Coertze. - Lecz do kogo nale�y teraz?
Spojrzeli po sobie. Cisz� przerwa� Coertze:
- Chod�cie, zobaczymy, co jest w ostatniej ci�ar�wce. Czwarty w�z by� pe�en skrzy� r�wnie� wype�nionych papierami. Jednak opr�cz nich znajdowa�a si� tam jeszcze skrzynia z koron�. Harrison uni�s� j� z wysi�kiem.
- Kim jest olbrzym chodz�cy w niej po pa�acu? - spyta� retorycznie. Korona by�a bogato inkrustowana rubinami i szmaragdami, lecz bez brylant�w. By�a wyj�tkowo okaza�a i bardzo ci�ka.
- Nic dziwnego, �e m�wi si�: "Koronowana g�owa nigdy nie zazna spokoju" - zakpi� Harrison. Umie�ci� koron� w skrzyni.
- No wi�c, co robimy? Coertze podrapa� si� po g�owie.
- Niez�y problem - przyzna�.
- Uwa�am, �e powinni�my to zatrzyma� - stwierdzi� Harrison bez ogr�dek. - Jest nasze, prawem zdobywcy.
Wypowiedziana zosta�a g�o�no my�l, do kt�rej nikt nie chcia� si� przyzna�, z wyj�tkiem bezpo�redniego jak zwykle Harrisona.
Atmosfera oczy�ci�a si� i �atwiej by�o podj�� decyzj�.
- Uwa�am, �e powinni�my �ci�gn�� reszt� ch�opak�w i zrobi� g�osowanie - powiedzia� Coertze.
- Je�li nie b�dzie tajne, nic nie da - niemal oboj�tnie odpar� Harrison.
Zrozumieli, o co mu chodzi. Je�li cho� jeden z nich sprzeciwi�by si� i zechcia� powiedzie� o skarbie hrabiemu, w�wczas g�osowanie i tak by�oby bezu�yteczne. W ko�cu Walker powiedzia�:
- Mo�e tak, mo�e nie. Przeg�osujemy i zobaczymy.
Na drodze panowa� spok�j, wi�c sprowadzono Donata i Parkera z ich posterunk�w. Je�cy zostali zamkni�ci w ci�ar�wce, aby Alberto r�wnie� m�g� si� przy��czy� do dyskusji. Zasiedli niczym jaka� komisja gospodarcza.
Harrison niepotrzebnie si� martwi� - g�osowanie by�o jednomy�lne. Pokusa okaza�a si� zbyt wielka, aby mog�o sta� si� inaczej.
- Jedno jest pewne - powiedzia� Harrison. - Je�li ten ca�y majdan zniknie, zostanie przeprowadzone olbrzymie �ledztwo. I to bez wzgl�du na to, kto wygra t� wojn�. Rz�d w�oski nie spocznie, dop�ki tego nie odnajdzie - szczeg�lnie tych papier�w. Za�o�� si�, �e to prawdziwy dynamit.
Coertze zamy�li� si�.
- To znaczy, �e musimy ukry� i skarb, i pojazdy. N i c nie mo�e zosta� odnalezione. Musi wygl�da� tak, jak gdyby ca�o�� rozp�yn�a si� w powietrzu.
- Co my z tym zrobimy? - zapyta� Parker. Spogl�da� na kamienisty grunt i cienk� warstw� gleby. - Mogliby�my zakopa� sam skarb, gdyby�my po�wi�cili na to tydzie�, ale nie ma si� nawet co bra� do zakopywania ci�ar�wki, nie m�wi�c o czterech.
Harrison pstrykn�� palcami.
- Stare kopalnie o�owiu - powiedzia�. - S� niedaleko st�d. Twarz Coertzego rozja�ni�a si�.
- Ja - powiedzia�. - Jest tam jedna sztolnia, w kt�rej zmie�ci�oby si� wszystko.
Parker odezwa� si�:
- Jakie kopalnie o�owiu i co to takiego, na mi�o�� bosk�, sztolnia?
- Sztolnia to poziomy szyb wykonany w zboczu g�ry - odpar� Harrison. - Te kopalnie zosta�y opuszczone na prze�omie wieku. Nikt ju� si� do nich nie zbli�a.
- Wprowadzimy wszystkie pojazdy do �rodka... - rzek� Alberto.
- ...i wysadzimy wej�cie - doko�czy� przej�ty Coertze.
- Mo�e zatrzymaliby�my par� klejnot�w? - zasugerowa� Walker.
- Nie - odpar� ostro Coertze. - To zbyt niebezpieczne. Harrison ma racj�. Kiedy ten majdan zniknie na dobre, rozp�ta si� piek�o. Wszystko musi zosta� zakopane, dop�ki zosta�o jeszcze troch� czasu.
- Znasz jakich� dobrych paser�w? - spyta� ironicznie Harrison. - Bo je�li nie, to w jaki spos�b si� ich pozb�dziemy?
Postanowili zakopa� wszystko: samochody, cia�a, z�oto, papiery, kosztowno�ci. Przepakowali ci�ar�wki, do dw�ch �aduj�c kosztowno�ci, a papiery i zw�oki do dw�ch pozosta�ych. Mieli zamiar wprowadzi� do tunelu jako pierwszy w�z sztabowy z wrzuconym na ty� motocyklem, nast�pnie ci�ar�wki wy�adowane papierami i cia�ami, a na ko�cu wozy ze z�otem i kosztowno�ciami.
- Tym sposobem b�dziemy mogli �atwo wydosta� rzeczy, na kt�rych najbardziej nam zale�y - powiedzia� Coertze.
Transport ci�ar�wek nie stanowi� problemu. Z zakurzonej drogi, na kt�rej si� znajdowali, odchodzi� nie u�ywany szlak prowadz�cy do kopalni. Dojechali tam i w ustalonej kolejno�ci wprowadzili ci�ar�wki do najwi�kszego tunelu. Coertze i Harrison przygotowali �adunek do wysadzenia wej�cia. By�a to prosta robota i zaj�a im zaledwie kilka minut. Nast�pnie Coertze zapali� lont i przybieg� z powrotem.
Kiedy kurz opad�, zobaczyli, �e wylot tunelu zosta� ca�kowicie zablokowany, tworz�c kosztowny grobowiec dla siedemnastu ludzi.
- Co powiemy hrabiemu? - zapyta� Parker.
- Powiemy, �e po drodze mieli�my drobne k�opoty - odpar� Coertze. - W ko�cu tak te� by�o, no nie? - u�miechn�� si� szeroko i nakaza� wymarsz.
Po powrocie us�yszeli, �e Umberto wpakowa� si� w k�opoty i straci� wielu ludzi. Komuni�ci nie zjawili si� i nie mia� wystarczaj�cej liczby karabin�w maszynowych.
- Chcesz powiedzie�, �e z�oto wci�� tam jest? - zapyta�em.
- Zgadza si� - rzek� Walker i waln�� pi�ci� w bufet. - Napijmy si� jeszcze jednego.
P�niej niewiele ju� z niego wydoby�em. M�zg mia� rozpuszczony w brandy i wci�� gada� bez sensu, lecz na jedno pytanie odpar� przytomnie.
- Co si� sta�o z tymi dwoma niemieckimi je�cami?
- Ach, z nimi - odpar� niedbale. - Zostali zastrzeleni w czasie ucieczki. Zrobi� to Coertze.
IV
Walker by� tamtej nocy zbyt pijany, wzi��em wi�c jego adres od klubowego stewarda, wpakowa�em go do taks�wki i zapomnia�em o nim. Nie przyk�ada�em zbyt wielkiej wagi do jego opowie�ci - traktowa�em j� jak bredzenie pijaka. Mo�e znalaz� co� we W�oszech, w�tpi�em jednak, aby to by�o co� du�ego - moja wyobra�nia nie mog�a pomie�ci� wizji czterech ci�ar�wek za�adowanych z�otem i kosztowno�ciami.
Jednak nie dane mi by�o zapomnie� o nim na d�u�ej, gdy� w nast�pn� niedziel� ponownie ujrza�em, jak w barze klubowym wpatruje si� sm�tnie w kieliszek brandy. Uni�s� g�ow�, dostrzeg� moje spojrzenie i pospiesznie odwr�ci� wzrok jak gdyby zawstydzony. Nie podszed�em, �eby z nim porozmawia� - nie przepada�em za pijakami.
Nieco p�niej tego samego popo�udnia, gdy wyszed�em z basenu i z przyjemno�ci� pali�em papierosa, nagle zda�em sobie spraw�, �e Walker stoi obok mnie. Unios�em wzrok, a on rzek� zak�opotany:
- Chyba jestem panu winien jakie� pieni�dze... za taks�wk� tamtej nocy.
- Daj pan spok�j - odpar�em kr�tko. Przykl�kn�� obok.
- Przepraszam za wszystko, co si� sta�o. Czy narobi�em jakich� k�opot�w?
U�miechn��em si�.
- Nie pami�ta pan?
- Kompletnie nic - wyzna�. - Nie wpl�ta�em si� chyba w jak�� b�jk� czy co� takiego, co?
- Nie, po prostu rozmawiali�my. Zamruga� oczami.
- O czym?
- O pana prze�yciach we W�oszech. Opowiedzia� mi pan dziwn� histori�.
- Powiedzia�em panu o z�ocie? Skin��em g�ow�.
- Zgadza si�.
- Spi�em si� - powiedzia�. - Ur�n��em si� jak g�upiec. Nie powinienem by� o tym m�wi�. Nie wspomnia� pan o tym nikomu, co?
- Nie, nie wspomnia�em - odpar�em. - Chyba nie chce pan powiedzie�, �e to prawda? - teraz z pewno�ci� nie by� pijany.
- To jest prawda - rzek� ci�ko. - Ten majdan wci�� tam jest - w ziemi we W�oszech. Wola�bym, aby pan o tym nie m�wi�.
- Nie b�d� - obieca�em.
- Chod�my si� napi� - zaproponowa�.
- Nie, dzi�kuj� - powiedzia�em. - Id� teraz do domu. Wygl�da� na przygn�bionego.
- W porz�dku - powiedzia�. Patrzy�em za nim, jak wlecze si� w stron� klubu.
Od tego czasu najwyra�niej nie m�g� si� ode mnie odczepi�, jak gdyby odda� mi w posiadanie cz�� samego siebie i musia� sprawdza�, czy przechowuj� j� bezpiecznie. Zachowywa� si� tak, jakby�my obaj uczestniczyli w jakim� spisku: cz�sto kiwa� znacz�co g�ow� lub mru�y� oko, a kiedy s�dzi�, �e kto� mo�e nas us�ysze�, zmienia� nagle temat.
Gdy si� go pozna�o bli�ej, robi� lepsze wra�enie, oczywi�cie je�li pomin�� pocz�tkowe stadium alkoholizmu. Nie by� pozbawiony pewnego uroku, gdy si� o to stara�, a mnie z pewno�ci� chcia� oczarowa�. Nie s�dz�, aby nastr�cza�o mu to wiele trudno�ci. By�em obcym na obcej ziemi, a on stanowi� jakie� towarzystwo.
Powinien by� zosta� aktorem, gdy� mia� wielki talent mimiczny. Kiedy opowiada� mi histori� z�ota, jego ruchliwa twar