1774
Szczegóły |
Tytuł |
1774 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
1774 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 1774 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
1774 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Dean R. Koonz
Tunel Strachu
(T�umacz Jan Kabat)
PROLOG
Ellen Straker siedzia�a przy kuchennym stoliku w przyczepie typu Air-strean, ws�uchuj�c si� w szum nocnego wiatru i usi�uj�c nie dopuszcza� do siebie dziwnych odg�os�w drapania dochodz�cych z wiklinowej ko�yski. Strzeliste d�by, klony i brzozy ko�ysa�y si� w mrocznym g�szczu, gdzie zaparkowano przyczep�. Li�cie szele�ci�y niczym wykrochmalone, czarne sp�dnice czarownic. Wiatr sp�ywa� z zachmurzonego pensylwa�skiego nieba, wciskaj�c pomi�dzy drzewa sierpniowy mrok, ko�ysz�c delikatnie przyczep�, poj�kuj�c, mamrocz�c, wzdychaj�c, przesycony zapachem nadchodz�cego deszczu. Ni�s� ze sob� ha�a�liwe odg�osy z pobliskiego weso�ego miasteczka i rozdzieraj�c je na strz�py ciska� przez firank�, przes�aniaj�c� otwarte okno nad kuchennym sto�em.
Pomimo nie cichn�cego poszumu wiatru, Ellen nadal s�ysza�a s�abe, przyprawiaj�ce o w�ciek�o�� d�wi�ki dobiegaj�ce z ko�yski, stoj�cej na przeciwleg�ym ko�cu przyczepy. Drapanie i szuranie. Suche zgrzytni�cia. Dra�ni�ce trzaski. Cichy szept. Im bardziej stara�a si� nie dopu�ci� ich do siebie, tym wyra�niej je s�ysza�a.
Czu�a si� lekko oszo�omiona i kr�ci�o si� jej w g�owie. To prawdopodobnie skutki dzia�ania alkoholu. Nie pi�a zbyt wiele, ale przez ostatni� godzin� pozwoli�a sobie na cztery g��bsze. No, mo�e sze��. Nie pami�ta�a, czy odby�a dwie, czy trzy w�dr�wki do butelki z burbonem. Spojrza�a na swoje dr��ce d�onie i zastanowi�a si�, czy ju� jest dostatecznie pijana, aby zrobi� co� przy dziecku.
Za oknem w oddali zal�ni�a b�yskawica. Od skraju mrocznego horyzontu nap�yn�� d�wi�k grzmotu. Ellen powoli zwr�ci�a wzrok w kierunku ko�yski stoj�cej w�r�d cieni u st�p ��ka; stopniowo gniew zacz�� zast�powa� strach. By�a w�ciek�a na swojego m�a, Conrada, i na siebie, �e si� w to wszystko wpakowa�a. Przede wszystkim jednak by�a w�ciek�a na dziecko, poniewa� by�o odra�aj�cym, niezaprzeczalnym dowodem jej grzechu. Chcia�a je zabi�, zabi� i pochowa�, i zapomnie�, �e w og�le istnia�o, ale wiedzia�a, �e aby wydusi� z dziecka resztki �ycia, b�dzie musia�a by� bardzo pijana. Stwierdzi�a, �e jest prawie gotowa. Bez wahania podnios�a si� i podesz�a do kuchennego zlewu. Wyla�a ze szklanki wod� i na wp� roztopione kostki lodu, po czym odkr�ci�a kran i umy�a szklank�. Poprzez szum p�yn�cej wody nadal s�ysza�a dziecko. Sycza�o. Drapa�o palcami w �cianki ko�yski. Pr�bowa�o si� wydosta�.
Nie, to z pewno�ci� tylko jej wyobra�nia. Nie mog�a s�ysze� tych d�wi�k�w w tym ha�asie. Zakr�ci�a kran. Przez chwil� �wiat wydawa� si� przepe�niony nieskalan�, idealn�, grobow� wr�cz cisz�. A potem zn�w us�ysza�a poj�kiwanie wiatru - ni�s� ze sob� zniekszta�cone d�wi�ki muzyki z karuzeli stoj�cej w centralnej alei. A z wn�trza ko�yski dochodzi�o chrobotanie, drapanie i piski.
Nagle dziecko krzykn�o. By� to ostry, chrapliwy skrzek, pojedynczy, gwa�towny wyraz gniewu i frustracji. Potem cisza. Przez kilka chwil dziecko le�a�o spokojnie, w kompletnym bezruchu, ale niebawem zn�w zacz�o si� wierci�. Dr��cymi d�o�mi Ellen wrzuci�a do szklanki nowe kostki lodu i dola�a burbona. Nie zamierza�a wi�cej pi�, lecz wrzask dziecka, niczym fala upiornego �aru, wypali� opary alkoholowej mgie�ki, w�r�d kt�rej si� porusza�a. Znowu by�a trze�wa, a wraz z trze�wo�ci� powr�ci� l�k.
Chocia� noc by�a gor�ca i wilgotna, Ellen zadr�a�a. Nie potrafi�a ju� zabi� dziecka. Ba, nie mia�a nawet do�� odwagi, by podej�� do ko�yski.
Ale musz� to zrobi�! - pomy�la�a.
Powr�ci�a do kuchennej klitki, usiad�a i zacz�a s�czy� whisky, usi�uj�c odzyska� odwag�, kt�r� dawa�o jedynie upojenie alkoholowe.
Jestem zbyt m�oda, by nie�� to brzemi�, pomy�la�a. Nie mam do�� si�y, by sobie z nim poradzi�. Przyznaj�. Dopom� mi, Bo�e, naprawd� nie mam si�y.
Dwudziestoletnia Ellen Straker by�a nie tylko zbyt m�oda, by ugrz��� w pu�apce m�tnej przysz�o�ci, jaka si� przed ni� rozci�ga�a; by�a r�wnie� zbyt �adna i energiczna, by skaza� si� na �ycie pe�ne nieprzemijaj�cego b�lu i mia�d��cej odpowiedzialno�ci. By�a szczup��, zgrabn� m�od� kobiet�, motylem, kt�ry nigdy nie mia� szans, by rozwin�� skrzyd�a. W�osy mia�a ciemnobr�zowe, prawie czarne, tak samo jak oczy. Leciutki rumieniec na policzkach idealnie wsp�gra� z ciemnooliwkow� karnacj�. Przed po�lubieniem Conrada Strakera nazywa�a si� Ellen
Teresa Marie Giavenetto; by�a c�rk� przystojnego Amerykanina w�oskiego pochodzenia i kobiety z twarz� Madonny, szczyc�cej si� podobnym rodowodem. �r�dziemnomorska uroda Ellen nie by�a jedyn� spu�cizn�, jak� odziedziczy�a po przodkach - potrafi�a cieszy� si� ka�dym drobiazgiem, mia�a bogat� osobowo��, urzekaj�cy u�miech i ciep�o, kt�re w typowy dla W�och�w spos�b potrafi�a roztacza� wok� siebie. By�a istot� stworzon� do zabawy, rado�ci i ta�ca. Jednak przez pierwszych dwadzie�cia lat �ycia mia�a raczej niewiele okazji do rado�ci.
Jej dzieci�stwo by�o wyj�tkowo ponure, a okres dojrzewania sta� si� istn� drog� przez m�k�. Chocia� Joseph Giavenetto, jej ojciec, nale�a� do ludzi �yczliwych i serdecznych, jego g��wn� cech� stanowi�a uleg�o��. Nie by� panem we w�asnym domu i nie mia� zbyt wiele do powiedzenia w kwestii wychowania c�rki. Ellen rzadko mia�a okazj� zazna� ukojenia ze strony spokojnego, kochaj�cego ojca, natomiast cz�ciej stanowi�a obiekt, na kt�rym jej matka, religijna fanatyczka, wy�adowywa�a sw�j gniew.
W domu Giavenetto rz�dzi�a Gin�, i to przed ni� Ellen musia�a "spowiada� si�" z wszelkich prawdziwych b�d� urojonych grzeszk�w. Istnia� spis zasad (nota bene bardzo obszerny), kt�ry regulowa� zachowanie Ellen, Gina za� za wszelk� cen� stara�a si� dopilnowa�, by ka�da zasada by�a skrz�tnie przestrzegana i egzekwowana. Zamierza�a uczyni� wszystko, by jej c�rka wyros�a na pruderyjn�, bogobojn� kobiet�.
Gina zawsze by�a religijna, ale po �mierci jedynego syna sta�a si� bigotk�. Anthony, brat Ellen, zmar� na raka maj�c zaledwie siedem lat. Ellen, cztero-latka, by�a zbyt ma�a, by poj��, co sta�o si� z jej bratem, ale dostatecznie du�a, by mie� �wiadomo��, jak piekielnie szybko post�powa�a jego choroba. Dla Giny owa tragedia by�a dopustem Boga. Czu�a, �e w jaki� spos�b Go zawiod�a i �e B�g, by j� ukara�, odebra� jej dziecko. Od tej pory, zamiast co tydzie� w niedziel�, zacz�a ucz�szcza� na msz� ka�dego ranka i zabiera� ze sob� c�reczk�. Codziennie zapala�a w ko�ciele �wieczk� na intencj� Anthony'ego. W domu bez ko�ca czyta�a Bibli�.
Cz�sto zmusza�a Ellen, by siedzia�a przy niej, i godzinami czyta�a jej fragmenty Pisma �wi�tego. Chocia� dziewczynka by�a jeszcze zbyt ma�a, aby mog�a cokolwiek zrozumie�. Gina zna�a te� wiele przera�aj�cych opowie�ci o piekle, o tym, jak ono wygl�da i jakie tortury czekaj� tam na zatwardzia�ych grzesznik�w, a tak�e jak �atwo krn�brnemu dziecku trafi� do tego strasznego miejsca, cuchn�cego siark� i smo��. Nocami Ellen dr�czy�y upiorne, krwawe koszmary, maj�ce �r�d�o w zas�yszanych od matki historiach o ogniu piekielnym i pot�pieniu.
W miar� jak Gina stawa�a si� coraz bardziej religijna, dodawa�a kolejne punkty do listy zasad, kt�r� mia�a pos�ugiwa� si� Ellen. Najmniejsze uchybienie by�o wedle Giny kolejnym krokiem ku piekielnej otch�ani. Joseph od pocz�tku ich zwi�zku kompletnie podda� si� �onie. Nigdy nie potrafi� nad ni� zapanowa�, a kiedy Gina wkroczy�a w sw�j osobliwy �wiat religijnego fanatyzmu, znalaz�a si� poza jego zasi�giem. Nawet nie pr�bowa� wp�ywa� na jej decyzje. Zdumiony zmianami zachodz�cymi w Ginie, niezdolny radzi� sobie z kobiet�, jak� si� sta�a, Joseph sp�dza� w domu coraz mniej czasu. By� w�a�cicielem zak�adu krawieckiego, kt�ry nie przynosi� mo�e kokos�w, ale by� niew�tpliwie op�acalny. Zacz�� wi�c pracowa� do p�na. Kiedy nie pracowa�, sp�dza� wi�cej czasu z przyjaci�mi ni� z rodzin�, a w rezultacie Ellen zacz�o brakowa� jego mi�o�ci, otwarto�ci i poczucia humoru, kt�re mog�yby zrekompensowa� nie ko�cz�ce si� pos�pne godziny prze�ywane pod wp�ywem d�awi�cej, ponurej i z�owrogiej dominacji jej matki.
Przez ca�e lata Ellen marzy�a o dniu, kiedy opu�ci dom; oczekiwa�a na t� ucieczk� z gorliwo�ci� wi�nia nie mog�cego si� doczeka� wyrwania z czterech �cian celi. Teraz by�a sama; od ponad roku znajdowa�a si� poza zasi�giem �elaznej r�ki matki. Trudno uwierzy�, ale jej przysz�o�� rysowa�a si� jeszcze gorzej ni� przedtem. Du�o gorzej.
Co� zastuka�o w okiennic�.
Ellen zaskoczona unios�a wzrok i wyjrza�a. Przez chwil� nic nie widzia�a. Na zewn�trz by�a tylko ciemno��.
TAP-TAP-TAP
- Kto tam? - wyszepta�a, a jej serce natychmiast zacz�o bi� szybciej. Wtedy b�yskawica rozci�a niebo, a w jej bladym blasku ujrza�a olbrzymie bia�e �my obijaj�ce si� o szyb�.
- Jezu - wyszepta�a. - To tylko �my.
Wzdrygn�a si�, odwr�ci�a od miotaj�cych si� owad�w i upi�a �yk bur-bona.
Nie mog�a �y� w takim napi�ciu. W ka�dym razie nied�ugo. Musia�a co� zrobi�, i to szybko.
ZABIJ DZIECKO.
Dziecko w ko�ysce wyda�o z siebie kr�tki, chrapliwy okrzyk przypominaj�cy psie warkni�cie. Jakby w odpowiedzi z oddali dobieg� huk grzmotu; na kr�tk� chwil� zag�uszy� j�k wiatru i odbi� si� gorzkim echem w�r�d metalowych �cian przyczepy.
�my nadal t�uk�y o szyb� - tap, tap, tap.
Ellen pospiesznie dopi�a resztk� burbona i nala�a do szklaneczki kolejn� porcj�.
Trudno by�o jej uwierzy�, �e znalaz�a si� w tym okropnym miejscu, zraniona, z�a i nieszcz�liwa. To wszystko wydawa�o si� jedynie koszmarnym snem. Zaledwie przed czternastoma miesi�cami rozpocz�a nowe �ycie, pe�ne wielkich nadziei oraz - jak si� okaza�o - naiwnego optymizmu. Jej �wiat tak gwa�townie obr�ci� si� w nico��, �e wci�� jeszcze nie potrafi�a doj�� do siebie.
Na sze�� tygodni przed dziewi�tnastymi urodzinami uciek�a z domu. Uciek�a w �rodku nocy, bez jednego cho�by s�owa, niezdolna do konfrontacji z matk�. Zostawi�a Ginie kr�tki li�cik pe�en gorzkich s��w, a potem odesz�a z m�czyzn�, kt�rego kocha�a.
Prawd� m�wi�c ka�da niedo�wiadczona dziewczyna z ma�ego miasteczka, pragn�ca ucieczki przed nud� lub denerwuj�cymi rodzicami, zadurzy�aby si� w cz�owieku takim jak Conrad Staker. By� nieodparcie przystojny. Mia� g�ste, proste, l�ni�ce, kruczoczarne w�osy i arystokratyczne rysy - wydatne ko�ci policzkowe, patrycjuszowski nos i mocn� szcz�k�. Jego zdumiewaj�co niebieskie oczy mia�y barw� gazowego p�omyka. By� wysoki, szczup�y i porusza� si� z gracj� tancerza.
Jednak to nie wygl�d Conrada podbi� serce Ellen. Urzek� j� jego styl bycia i wewn�trzny urok. By� gaw�dziarzem, sprytnym i obdarzonym specyficznym darem, dzi�ki kt�remu nawet najbardziej ekstrawaganckie pochlebstwo brzmia�o szczerze i prawdziwie.
Ucieczka z przystojnym w�a�cicielem lunaparku wydawa�a si� jej urzekaj�cym romantycznym zrywem. B�d� w�drowa� po kraju i w ci�gu roku Ellen zobaczy wi�cej ni� spodziewa�a si� ujrze� w ca�ym swoim �yciu. Nie b�dzie miejsca na nud�. Ka�dy dzie� wype�ni podniecenie, barwy, muzyka i �wiat�o. Poza tym �wiat weso�ego miasteczka nie rz�dzi� si� d�ug�, z�o�on� i frustruj�c� list� zasad.
Ona i Conrad wzi�li �lub tak, jak nakazywa�a tradycja lunapark�w. Ceremonia polega�a na tym, �e po zamkni�ciu weso�ego miasteczka mieli przejecha� si� wsp�lnie na karuzeli pod okiem �wiadk�w, czyli pozosta�ych pracownik�w lunaparku. W ich oczach ma��e�stwo zosta�o zawarte w r�wnie wi���cy i u�wi�cony spos�b, jak gdyby dokonano tego w ko�ciele, w obecno�ci ksi�dza, podpieraj�c �w fakt podpisaniem aktu �lubu.
Kiedy ju� sta�a si� pani� Straker, Ellen by�a przekonana, �e od tej pory czekaj� j� tylko dobre dni. Myli�a si�. Zna�a Conrada zaledwie od dw�ch tygodni, zanim zdecydowa�a si� z nim uciec. Zbyt p�no zorientowa�a si�, �e zd��y�a ujrze� tylko jego dobr� stron�. Po �lubie przekona�a si�, �e chocia� pe�en charyzmy, by� cz�owiekiem humorzastym, trudnym we wsp�yciu i sk�onnym do przemocy. Czasami Conrad by� wspania�y, kochany, mi�y i czaruj�cy, jak w�wczas, kiedy j� adorowa�. Zdarza�o si� jednak, �e nieoczekiwanie stawa� si� gwa�towny jak dzikie zwierz�.
Przez ostatni rok mroczne humory powraca�y coraz cz�ciej. By� sarkastyczny, ma�ostkowy, z�o�liwy, ponury i skory do podnoszenia r�ki na Ellen przy byle okazji. Wystarczy�o drobne uchybienie z jej strony, aby nie zawaha� si� uderzy� jej, popchn�� lub uszczypn��. We wczesnym okresie ich ma��e�stwa, zanim jeszcze zasz�a w ci���, dwukrotnie uderzy� j� pi�ci� w brzuch. Kiedy okaza�o si�, �e Ellen jest "przy nadziei", Conrad nieco pohamowa� swoje ataki, zadowalaj�c si� mniej brutalnym, ale r�wnie przera�aj�cym obrzucaniem jej inwektywami. B�d�c w drugim miesi�cu ci��y, Ellen nieomal pragn�a wr�ci� do domu, do rodzic�w. Nieomal. Kiedy jednak my�la�a o upokorzeniach, jakich musia�aby do�wiadczy�, kiedy wyobrazi�a sobie siebie b�agaj�c� Gin� o przebaczenie albo drwi�c� pogard� matki, stwierdzi�a, �e nie potrafi porzuci� Strakera. Nie mia�a dok�d p�j��.
W miar� jak dziecko w jej wn�trzu ros�o, wmawia�a sobie, �e ono uspokoi i u�agodzi Conrada. Jej m�� naprawd� lubi� dzieci; by�o to wida� po sposobie, w jaki traktowa� potomstwo pracownik�w lunaparku. Perspektywa ojcostwa wyra�nie go oczarowa�a. Ellen by�a pewna, i� obecno�� dziecka z�agodzi temperament Conrada, �e o�ywi w nim czu�o�� i troskliwo��.
Dok�adnie przed sze�cioma tygodniami, wraz z przyj�ciem na �wiat dziecka jej w�t�e nadzieje prys�y. Ellen nie posz�a do szpitala. W weso�ym miasteczku nie robiono tego w ten spos�b. Urodzi�a dziecko w przyczepie, pod okiem lunaparkowej akuszerki. Por�d by� wzgl�dnie �atwy. Nie grozi�o jej ani przez chwil� �adne fizyczne niebezpiecze�stwo. Nie by�o komplikacji. Tylko �e. . .
Dziecko.
Wzdrygn�a si� z odrazy na my�l o dziecku i ponownie podnios�a do ust szklaneczk� z burbonem.
Zupe�nie jakby wyczu�o, �e o nim pomy�la�a, dziecko ponownie zapiszcza�o.
- Zamknij si�! - wrzasn�a przyciskaj�c d�onie do uszu. - Zamknij si�! Zamknij si�!
Nic z tego.
Ko�yska trz�s�a si� i trzeszcza�a, kiedy rozw�cieczone dziecko kopa�o i wi�o si� wewn�trz jak oszala�e. Ellen wla�a do szklaneczki reszt� burbona i obliza�a nerwowo wargi, czuj�c, �e zaczyna odzyskiwa� si�y. Wysz�a z male�kiej klitki, zatrzyma�a si� w przedpokoju i sta�a tak przez chwil�, ko�ysz�c si� na ugi�tych nogach. Odg�osy nadci�gaj�cej burzy wydawa�y si� g�o�niejsze ni� dotychczas, ogniskuj�c si� na terenie zaj�tym przez weso�e miasteczko i w szybkim tempie narastaj�c do w�ciek�ego crescendo. Przemaszerowa�a chwiejnie przez przyczep� i zatrzyma�a si� w nogach ko�yski. W��czy�a lamp� rzucaj�c� �agodny, bursztynowy blask i cienie zrejterowa�y, by zaj�� pozycj� w odleg�ych k�tach pomieszczenia. Dziecko przesta�o mocowa� si� z kocykiem. Spojrza�o na ni�, a jego oczy pa�a�y nienawi�ci�. Poczu�a md�o�ci.
ZABIJ TO - powiedzia�a sobie w duchu.
Ale z�owrogie spojrzenie dziecka wydawa�o si� wr�cz hipnotyczne. Ellen nie mog�a oderwa� wzroku od ma�ego - jego oczy by�y niczym oczy meduzy. Nie by�a w stanie si� poruszy�; mia�a wra�enie, jakby obr�ci�a si� w kamie�. B�yskawica ponownie przemkn�a za szyb� i wraz z hukiem gromu z nieba pop�yn�y pierwsze grube krople deszczu.
Patrzy�a ze zgroz� na swoje dziecko, a na jej czole, tu� poni�ej linii w�os�w pojawi�y si� kropelki zimnego potu. Dziecko nie by�o normalne, nie by�o nawet prawie normalne -jednak nie istnia�o �adne medyczne okre�lenie na jego deformacj�. Prawd� m�wi�c trudno by�o w og�le okre�li� je jako dziecko. To nie by�o ludzkie dziecko. To by� stw�r. ISTOTA. Nie by�a zdeformowana, raczej nale�a�a do gatunku zupe�nie innego ni� ludzki. By�a odra�aj�ca.
- Bo�e - westchn�a Ellen. - Bo�e, dlaczego ja? Co uczyni�am, �e zas�u�y�am na co� takiego?
Wielkie, zielone, nieludzkie �lepia jej potomka przygl�da�y si� jej pos�pnie. Ellen mia�a ochot� odwr�ci� si� od TEGO plecami. Chcia�a wybiec z przyczepy, w szalej�c� burz� i nieprzenikniony mrok, wyrwa� si� z tego koszmaru i z nadziej� powita� nadej�cie nowego dnia. Zniekszta�cone nozdrza stworzenia wydyma�y si� jak chrapy wilka czy psa. Ellen s�ysza�a, jak ma�a istota w�szy zapami�tale, jakby usi�owa�a rozr�ni� jej zapach spo�r�d wielu innych woni unosz�cych si� wewn�trz przyczepy.
ZABIJ TO!
Biblia m�wi - NIE ZABIJAJ. Morderstwo jest grzechem. Je�eli udusi dziecko, trafi do piek�a. W jej g�owie pojawi�a si� seria okrutnych obraz�w, piekielnych wizji, jakie matka kre�li�a jej podczas tysi�cy wyk�ad�w na temat potwornych konsekwencji grzechu: u�miechni�te demony wyrywaj�ce kawa�ki tkanek z cia� �ywych, krzycz�cych kobiet, ich sk�rzaste czarne wargi �liskie od ludzkiej krwi; rozpalone do bia�o�ci p�omienie po�eraj�ce cia�a grzesznik�w, blade robaki �eruj�ce na wci�� jeszcze przytomnych umar�ych, cierpi�cy przera�liwe katusze ludzie, wij�cy si� z b�lu, zagrzebani w niemo�liwym do opisania, straszliwym brudzie. Ellen nie czu�a si� teraz katoliczk�, ale z ca�� pewno�ci� pozosta�a ni� w g��bi serca. Ca�e lata codziennego ucz�szczania na msz� i wieczornych modlitw, wys�uchiwanie przez nie ko�cz�ce si� dziewi�tna�cie lat szalonych kaza� Giny, ci�g�e strofowania i rady, kt�rych nie wolno by�o lekcewa�y� i o kt�rych stale nale�a�o pami�ta�. Ellen nadal z ca�ego serca wierzy�a w Boga, w niebo i piek�o. Ostrze�enia zawarte w Pi�mie �wi�tym w dalszym ci�gu by�y dla niej wa�ne. NIE ZABIJAJ.
Ale przecie� jest oczywiste, skonstatowa�a, �e to prawo nie dotyczy zwierz�t. Wolno zabija� zwierz�ta, to nie jest �miertelny grzech. A ta istota w ko�ysce to nic innego jak zwierz�, bestia, monstrum. To nie by� cz�owiek. A wi�c gdyby je zabi�a, czyn ten nie przypiecz�towa�by losu jej nie�miertelnej duszy. Z drugiej strony sk�d mog�a mie� pewno��, �e to CO� nie by�o cz�owiekiem? Urodzi�o si� z m�czyzny i kobiety. Nie ma innego bardziej fundamentalnego kryterium cz�owiecze�stwa. Dziecko by�o mutantem, ale ludzkim mutantem. Jej dylemat wydawa� si� nie do rozwi�zania. Ma�a, �niada istotka w ko�ysce unios�a jedn� r�czk� w stron� Ellen. W�a�ciwie to nie by�a r�ka. To by� szpon. D�ugie, ko�ciste palce wydawa�y si� zbyt du�e jak na sze�ciotygodniowe niemowl�, cho� dziecko by�o ca�kiem spore. D�o� przypomina�a �ap� zwierz�cia, nieproporcjonalnie wielk� w por�wnaniu z reszt� cia�a. Wierzchy obu d�oni poro�ni�te by�y g�stym, ciemnym futrem zmieniaj�cym si� u podstawy palc�w w kr�tk�, ostr� szczecin�. Bursztynowe �wiat�o odbija�o si� od ostrych kraw�dzi tr�jk�tnych, zaostrzonych paznokci. Dziecko ci�o r�koma powietrze, ale nie by�o w stanie pochwyci� Ellen.
Nie potrafi�a zrozumie�, jak mog�a urodzi� co� takiego. Jakim cudem ten stw�r m�g� w og�le istnie�? Wiedzia�a o istnieniu rozmaitych dziwol�g�w. Kilka z nich pracowa�o w gabinecie osobliwo�ci w weso�ym miasteczku. Wygl�dali okropnie, ale nie tak jak to CO�. �aden z nich nie by� tak dziwny jak ten stw�r, kt�ry wyl�g� si� z jej �ona. Dlaczego tak si� sta�o? Dlaczego? Zabicie tego dziecka b�dzie aktem mi�osierdzia. Przecie� ono i tak nigdy nie b�dzie w stanie prowadzi� normalnego �ycia. Zawsze b�dzie potworem, obiektem drwin i szyderstwa. Jego �ycie zmieni si� w pasmo goryczy, smutku, b�lu i samotno�ci. Nie dane mu b�d� nawet najprostsze i najbardziej podstawowe przyjemno�ci, nie m�wi�c ju� o najmniejszej cho�by odrobinie szcz�cia.
A gdyby zosta�a zmuszona przez reszt� �ycia opiekowa� si� tym stworzeniem, ona r�wnie� nie zazna�aby szcz�cia. Perspektywa wychowywania tego groteskowego dziecka przepe�nia�a j� rozpacz�. Zamordowanie go b�dzie aktem mi�osierdzia tak dla niej, jak i dla tego �a�osnego, cho� przera�aj�cego mutanta, kt�ry teraz �ypa� na ni� z ko�yski.
Ale ko�ci� rzymskokatolicki nie zezwala na zab�jstwo "z mi�osierdzia". Nawet najszczytniejsze motywacje nie uchroni� jej przed piek�em. A ona doskonale wiedzia�a, �e jej motywacje nie by�y czyste; ch�� pozbycia si� tego brzemienia wynika�a poniek�d ze zwyk�ego egoizmu.
Stw�r w dalszym ci�gu si� jej przygl�da�, a ona nieodmiennie mia�a wra�enie, �e nie tyle patrzy NA NI�, co raczej NA WSKRO� niej, wdzieraj�c si� w g��b jej umys�u i duszy. To WIEDZIA�O, o czym my�la�a, i nienawidzi�o jej za to.
Jego blady, c�tkowany j�zyk przesun�� si� powoli po ciemnych, bardzo ciemnych wargach. Stw�r sykn�� na ni� z�owrogo.
Czy ta istota by�a cz�owiekiem, czy te� nie, Ellen czu�a, �e to CO� jest z�e. Nie by�o tylko zdeformowanym dzieckiem, ale czym� innym. Gorszym. Czym� wi�cej, a zarazem czym� mniej ani�eli cz�owiek. Z�o. Czu�a prawdziwo�� tych s��w ca�ym cia�em i sercem.
A mo�e jestem nienormalna? - zastanawia�a si�. Nie. Nie mog�a sobie pozwoli� na zw�tpienie. Nie by�a wariatk�. Mo�na by�o powiedzie� o niej wiele - �e by�a przygn�biona, przybita, zrozpaczona, przera�ona, zastraszona, zak�opotana. Nie by�a jednak szalona. Czu�a z�o emanuj�ce z dziecka i je�eli o to chodzi�o, jej percepcja dzia�a�a idealnie.
ZABIJ TO.
Niemowl� krzykn�o. Jego chrapliwy, pe�en napi�cia g�os urazi� nerwy Ellen. Skrzywi�a si�. Niesione wiatrem strugi deszczu zadudni�y w dach przyczepy. Rozleg� si� grzmot.
Dziecko wi�o si�, miota�o i usi�owa�o odrzuci� na bok cienki koc, kt�rym by�o przykryte. Chwytaj�c ko�cistymi d�o�mi brzegi ko�yski, wczepi�o si� w nie szponami, wypr�y�o ca�e cia�o, pochyli�o si� do przodu i usiad�o.
Ellen wstrzyma�a oddech. Niemowl� by�o zbyt ma�e, aby m�c podnie�� si� i usi���.
TO sykn�o na ni�.
Stw�r r�s� z przera�aj�c� szybko�ci�, by� stale g�odny i poch�ania� dwa razy tyle co normalne dziecko w jego wieku. Z tygodnia na tydzie� zauwa�a�a w nim zdumiewaj�ce zmiany. Z zadziwiaj�c�, niepokoj�c� szybko�ci� uczy� si� wykorzystywa� swoje cia�o. Nied�ugo b�dzie umia� raczkowa�, a potem chodzi�. I co wtedy? Jak du�y i szybki b�dzie, zanim zupe�nie straci nad nim kontrol�? Usta mia�a wyschni�te i czu�a w nich kwa�ny smak. Usi�owa�a je zwil�y�, ale zabrak�o jej �liny.
Stru�ka zimnego potu sp�yn�a jej od linii w�os�w do k�cika oka. Mrugni�ciem powieki pozby�a si� s�onego p�ynu. Gdyby mog�a umie�ci� dziecko w zak�adzie, gdzie by�o jego miejsce, nie musia�aby go zabija�. Tylko �e Conrad nigdy nie zgodzi�by si� na oddanie ch�opca. Nie czu� wobec niego odrazy ani si� go nie ba�. Prawd� m�wi�c zdawa� si� cieszy� nim bardziej ni� normalnym, zdrowym dzieckiem. Chlubi� si�, �e jest ojcem, za� dla Ellen jego duma by�a oznak� szale�stwa. Nawet gdyby doprowadzi�a do zamkni�cia dziecka w zak�adzie, to rozwi�zanie nie by�oby ostateczne. Z�o nie przestanie istnie�. Wiedzia�a, �e dziecko by�o z�e, nie mia�a co do tego w�tpliwo�ci i czu�a si� odpowiedzialna za sprowadzenie tej istoty na �wiat. Nie mog�a ot tak, po prostu odwr�ci� si� plecami i odej��, pozwalaj�c by kto� inny za�atwi� t� spraw� za ni�. A je�eli TO, dor�s�szy, kogo� zabije? Czy odpowiedzialno�� za ow� �mier� nie spadnie r�wnie� na jej barki? Powietrze wpadaj�ce przez otwarte okno by�o ch�odniejsze ni� przed deszczem. Ch�odny podmuch musn�� ods�oni�ty kark Ellen.
Dziecko zacz�o pr�by wydostania si� z ko�yski. Ellen, wzmocniona burbonem, wykrzesa�a z siebie resztki si�; szcz�kaj�c z�bami, z palcami dr��cymi jak u alkoholika w czasie delirium powoli chwyci�a dziecko. Nie. Nie dziecko. CO�. Nie mog�a o TYM my�le� jak o dziecku. Nie mog�a sobie pozwoli� na �adne sentymenty. Musi dzia�a�. Musi by� zimna, twarda, nieugi�ta, nieub�agana, bezwzgl�dna. Zamierza�a unie�� odra�aj�c� kreatur�, wyj�� poduszk� w satynowej pow�oczce spod jej g�owy, a potem udusi� j� t� sam� poduszk�.
Nie chcia�a, by na ciele zosta�y jakiekolwiek �lady. �mier� musi wygl�da� na naturaln�. Bywa, �e nawet zdrowe dzieci umieraj� w swoich ko�yskach bez widocznej przyczyny - nikt nie b�dzie zdziwiony ani podejrzliwy, je�li ten �a�osny zdeformowany potworek odejdzie cicho i spokojnie, we �nie.
Kiedy jednak wyj�a stworzenie z ko�yski, zareagowa�o tak szokuj�c� w�ciek�o�ci�, �e jej plan w jednej chwili spali� na panewce. Stw�r pisn�� i zaatakowa� j� pazurami. Krzykn�a z b�lu, kiedy ostre szpony wry�y si� w cia�o i rozora�y jej przedramiona.
Krew. W�skie stru�ki krwi.
Dziecko zacz�o wi� si� i kopa�. Ellen z trudem mog�a je utrzyma�. Stw�r wyd�� zdeformowane wargi i splun�� na ni�. Ohydna gruda ��tawej, cuchn�cej plwociny trafi�a j� w nos. Wzdrygn�a si� i zakrztusi�a. Dziecko - stw�r wykrzywi�o usta, obna�aj�c c�tkowane dzi�s�a, i zasycza�o. Grzmot zn�w rozbi� ciemno�� i �wiat�a wewn�trz przyczepy zamruga�y raz po raz; zanim si� zapali�y, o�lepiaj�ca b�yskawica po raz kolejny rozci�a mrok.
Prosz�, Bo�e, pomy�la�a zrozpaczona, nie zostawiaj mnie w ciemno�ci z tym CZYM�.
Wy�upiaste, zielone oczy potwora zdawa�y si� emanowa� osobliwy blask, fosforyzuj�c� po�wiat�, kt�ra p�yn�a jakby z ich wn�trza. Stworzenie wi�o i skrzecza�o. Odda�o mocz. Serce Ellen zabi�o �ywiej. Istota szarpa�a jej r�ce, rozdzieraj�c sk�r� i tkanki, rozbryzguj�c woko�o krew. Rozora�a mi�kkie cia�o d�oni i zdar�a paznokie� z jednego kciuka. Us�ysza�a dziwne, wysokie, piskliwe zawodzenie, nie przypominaj�ce niczego, co zna�a dotychczas i dopiero po kilku sekundach u�wiadomi�a sobie, �e ws�uchuje si� we w�asny przera�liwy, przeci�g�y wrzask. Gdyby mog�a cisn�� to CO� precz, obr�ci� si� na pi�cie i uciec, zrobi�aby to, ale nagle stwierdzi�a, �e zwyczajnie nie jest w stanie si� od TEGO uwolni�. Stw�r kurczowo trzyma� si� jej ramion i nie puszcza�.
Walczy�a z nieludzk� zawzi�to�ci�, tak �e o ma�o nie wywr�ci�a ko�yski. Jej cie� skaka� dziko po stoj�cym opodal ��ku i �cianie, zahaczaj�c raz po raz o zaokr�glony sufit. Kln�c i wyt�aj�c wszystkie si�y, by utrzyma� istot� na odleg�o�� wyci�gni�tych ramion, zdo�a�a zacisn�� najpierw lew�, a potem praw� d�o� na jego szyi, po czym wepchn�a stwora na dno ko�yski i zacz�a dusi�. Zaciska�a palce najsilniej jak tylko mog�a i zgrzyta�a z�bami; cho� czu�a odraz� wobec w�ciek�o�ci, jaka wzbiera�a w jej wn�trzu, by�a zdecydowana wycisn�� ostatnie tchnienie z piersi ma�ego monstrum.
Nie chcia�o �atwo umrze�. Ellen zdumia�a si�, czuj�c pod palcami twarde jak postronki, napr�one mi�nie jego szyi. Przesun�o szpony wy�ej na jej przedramiona i ponownie wbi�o paznokcie w sk�r�, otwieraj�c nowe rany i powoduj�c kolejne fale b�lu. Ten w�a�nie b�l nie pozwoli� Ellen, by da�a z siebie wszystko, gdy rozpaczliwie stara�a si� udusi� potworka. Stw�r wywr�ci� oczyma, g�sta �lina wyp�yn�a z jednego k�cika jego ust i sp�yn�a po nier�wnej brodzie. Zdeformowane usta otwar�y si� szeroko, ciemne sk�rzaste wargi poruszy�y si�. W�owy, blady, tr�jk�tny j�zyk zwija� si� i rozwija� obscenicznie. Dziecko z nieprawdopodobn� si�� przyci�gn�o Ellen ku sobie. Nie by�a w stanie utrzyma� go na bezpieczn� odleg�o�� wyci�gni�tych ramion, tak jak tego pragn�a. TO nieub�aganie �ci�ga�o j� w d�, w g��b ko�yski, a jednocze�nie samo podci�ga�o si� wy�ej.
ZDYCHAJ, NIECH CI� WSZYSCY DIABLI! ZDYCHAJ!
By�a teraz nachylona nisko nad ko�ysk�. Jej u�cisk na gardle dziecka w tej nowej pozycji zel�a�. Twarz mia�a oddalon� od ohydnego oblicza stwora zaledwie o osiem czy dziesi�� cali. Spowi�a j� fala cuchn�cego oddechu. Istota ponownie splun�a jej w twarz. Co� otar�o si� o jej brzuch.
Wstrzyma�a oddech i drgn�a.
Trzask rozdzieranego materia�u. . . Jej bluzka.
Dziecko kopa�o obiema stopami o palcach zako�czonych d�ugimi szponami. Usi�owa�o rozora� jej piersi i brzuch. Pr�bowa�a odsun�� si� do ty�u, ale stw�r przyci�ga� j� do siebie, nieust�pliwie wykorzystuj�c potworn�, demoniczn� si��. Ellen zakr�ci�o si� w g�owie; czu�a si� ot�pia�a, oszo�omiona, pijana i przera�ona. Przed oczyma mia�a mgie�k�, a w uszach szum w�asnego oddechu, ale wydawa�o si� jej, �e nie oddycha dostatecznie szybko. Nie mog�a pozbiera� my�li. Pot sp�yn�� jej z czo�a na cia�o dziecka, z kt�rym uparcie walczy�a.
Stw�r u�miechn�� si�, jakby przeczuwa� triumf.
Przegrywam, pomy�la�a zrozpaczona. Jak to mo�liwe? M�j Bo�e, TO mnie zabije. Grzmot przetoczy� si� po niebie, a z rozdartej nocy wystrzeli�a b�yskawica. Pi�� wiatru uderzy�a w bok przyczepy.
�wiat�a zgas�y.
I ju� si� nie zapali�y.
Dziecko walczy�o w nowym przyp�ywie furii. Nie by�o s�abe, jak ludzkie niemowl�. W chwili urodzenia wa�y�o prawie jedena�cie funt�w i b�yskawicznie przybiera�o na wadze - przez ostatnie sze�� tygodni zyska�o ca�e dwana�cie funt�w. Teraz wa�y�o prawie dwadzie�cia trzy funty. I nie by� to t�uszcz, ale same mi�nie. Kr�pe, mocno umi�nione dziecko, przypominaj�ce ma�� ma�p�. By�o �wawe, energiczne i silne niczym sze�ciomiesi�czny szympans, kt�ry wyst�powa� jako jedna z atrakcji weso�ego miasteczka.
Ko�yska przewr�ci�a si� z trzaskiem, a Ellen straci�a r�wnowag�. Upad�a, razem z dzieckiem. By�o teraz bardzo blisko niej. Nie znajdowa�o si� ju� w bezpiecznej odleg�o�ci wyci�gni�tych r�k. Le�a�o na niej. Be�kota�o. Warcza�o. Opar�o szponiaste stopy na jej biodrach i usi�owa�o rozedrze� materia� grubych d�ins�w.
- Nie! - krzykn�a.
MUSZ� SI� OBUDZI�! - przemkn�o jej przez g�ow�
Ale wiedzia�a, �e to nie sen.
Stw�r nadal trzyma� j� za praw� r�k�; wbi� pazury w cia�o, ale pu�ci� lewe rami�. W ciemno�ci poczu�a, �e zakrzywiony szpon si�ga do jej gard�a i ods�oni�tej t�tnicy szyjnej. Odwr�ci�a g�ow� w bok. Ma�a, ale zab�jcza d�o� o niewiarygodnie d�ugich palcach �mign�a tu� obok jej szyi, mijaj�c j� o w�os.
Przeturla�a si� po ziemi i dziecko - stw�r znalaz�o si� pod ni�. J�cz�c i szarpi�c si�, bliska histerii, uwolni�a praw� r�k� ze stalowego u�cisku stworzenia kosztem kolejnej fali b�lu; odnalaz�a jego d�onie i odsun�a je od swojej twarzy. Istota ponownie usi�owa�a kopn�� j� w brzuch, ale zdo�a�a unikn�� tych kr�tkich, silnych n�g. Opar�a kolana na piersi stwora, przyszpilaj�c go do pod�ogi. Napar�a na� z ca�ej si�y; �ebra i mostek potwora pop�ka�y pod jej ci�arem. Us�ysza�a, jak co� wewn�trz trzasn�o. Istota zawy�a jak wilko�ak. Ellen wiedzia�a ju�, �e ma cie� szansy na prze�ycie. Da� si� s�ysze� przyprawiaj�cy o md�o�ci trzask, wilgotne pla�ni�cie, przera�liwy chrobot i chrz�st, po czym jej przeciwnik nagle os�ab�. Jego r�ce zwiotcza�y i przesta�y stawia� op�r. W jednej chwili stworzenie zamilk�o i znieruchomia�o.
Ellen obawia�a si� unie�� kolana z jego piersi. By�a pewna, �e stworzenie tylko udawa�o, �e nie �yje. Gdyby cho� troch� si� unios�a, da�a mu najmniejsz� szans�, istota zaatakowa�aby jak w��, rzucaj�c si� z pazurami do jej gard�a, a potem rozp�ata�aby jej brzuch i wypru�a wn�trzno�ci d�ugimi, zakrzywionymi szponami u st�p.
Mija�y sekundy.
A potem minuty.
W ciemno�ci zacz�a odmawia� pospiesznie cich� modlitw�: "Jezu, dopom� mi. �wi�ta Eleonoro, moja patronko, wstaw si� za mn�. �wi�ta Mario,
Matko Bo�a, us�ysz mnie, wspom� mnie. Prosz�, prosz�, prosz�. Mario, pom� mi. Mario, pom� mi". . .
Pr�d zn�w w��czono, a gdy nieoczekiwanie rozb�ys�o �wiat�o, Ellen mimowolnie krzykn�a. Pod ni� le�a�a na plecach istota-dziecko. Krew wci�� jeszcze p�yn�a mu z nozdrzy i ust, a b�yszcz�ce, przekrwione oczy patrzy�y w g�r�. Na ni�. Ale ju� jej nie widzia�y. Ogl�da�y inny �wiat, czelu�� piekieln�, do kt�rej odesz�a jego dusza - naturalnie je�li to CO� w og�le j� mia�o. Na pod�odze by�o sporo krwi. Wi�kszo�� nie pochodzi�a z �y� Ellen.
Pu�ci�a dziecko - potworka.
Nie o�y�o w czarodziejski spos�b, czego si� w gruncie rzeczy spodziewa�a. Nie zaatakowa�o. Wygl�da�o jak wielki, rozgnieciony robak. Odczo�ga�a si� od trupa, nie spuszczaj�c go ani na chwil� z oka, nie by�a bowiem w pe�ni przekonana, �e nie �yje. Na razie nie mia�a do�� si�, aby wsta�. Podpe�z�a do pobliskiej �ciany i usiad�a, opieraj�c si� o ni� plecami. Nocne powietrze przesycone by�o miedzianym odorem krwi, woni� jej potu i ozonem burzy. Stopniowo ci�ki, przyspieszony oddech Ellen zmieni� si� w �agodn� rytmiczn� ko�ysank� wdechu, wydechu, wdechu. . .
W miar� jak jej rytm serca z wolna wraca� do normy, a strach znika�, zacz�a u�wiadamia� sobie obecno�� b�lu. Ognisk cierpienia by�o wiele. Bola�y j� wszystkie stawy i mi�nie, nadwyr�one wskutek mocowania si� z dzieckiem. Jej lewy kciuk, pozbawiony paznokcia, ocieka� krwi�; obna�one cia�o pali�o jak z�erane kwasem. Zdarte do �ywego, poci�te palce pali�y �ywym ogniem, a rozp�atane wn�trze prawej d�oni pulsowa�o t�pym b�lem. Oba przedramiona mia�a pokryte g��bokimi krwawi�cymi bruzdami, �ladami szpon�w potworka. Na obu jej ramionach widnia�o pi�� paskudnych, ociekaj�cych krwi� nak�u�.
Zacz�a p�aka�. Nie tylko z powodu fizycznego b�lu. P�aka�a z powodu dojmuj�cej udr�ki, stresu i strachu. �zami by�a w stanie cho� troch� ukoi� stargane nerwy i zmy� cz�� brzemienia winy, jakie spoczywa�o na jej barkach.
JESTEM MORDERCZYNI�.
NIE. TO BY�O TYLKO ZWIERZ�.
TO BY�O MOJE DZIECKO.
NIE DZIECKO. CO�. KL�TWA.
Wci�� jeszcze k��ci�a si� ze sob�, usi�uj�c znale�� jakie� racjonalne usprawiedliwienie, kt�re pozwoli�oby jej �y� ze �wiadomo�ci� tego, co uczyni�a, kiedy drzwi przyczepy otwar�y si� na o�cie� i do �rodka wszed� Conrad o�wietlony stroboskopowym blaskiem b�yskawic. Mia� na sobie plastikowy, ociekaj�cy deszczem p�aszcz; jego czarne w�osy by�y pozlepiane w str�ki, kilka kosmyk�w przylega�o do szerokiego czo�a. Omiatany podmuchem wiatru, jak wielki pies okr��y� pomieszczenie, z zaciekawieniem obw�chuj�c wszystko.
Ellen ponownie poczu�a nieopanowan�, chwytaj�c� za gard�o zgroz�.
Conrad zatrzasn�� drzwi. Obracaj�c si� ujrza� j� siedz�c� na pod�odze, plecami do �ciany, w podartej bluzce, z okrwawionymi ramionami i d�o�mi. Chcia�a wyja�ni�, dlaczego zabi�a dziecko, ale nie by�a w stanie wydoby� z siebie g�osu. Jej usta poruszy�y si�, ale wyp�yn�� spomi�dzy nich jedynie ochryp�y, przera�ony charkot.
Przenikliwe niebieskie oczy Conrada przez chwil� przepe�nia�o zak�opotanie. Naraz jego spojrzenie przenios�o si� z Ellen na okrwawione, skulone dziecko le��ce o kilka st�p od niej na pod�odze. Jego pot�ne d�onie zacisn�y si� w wielkie, twarde pi�ci.
- Nie - rzek� p�g�osem, z niedowierzaniem. - Nie. . . nie. . . nie. . . Podszed� wolno do ma�ego trupka. Ellen unios�a wzrok i spojrza�a na niego z narastaj�cym l�kiem. Conrad, oszo�omiony, przykl�k� przy martwym stworzeniu i przygl�da� mu si� przez chwil�, kt�ra zdawa�a si� wieczno�ci�. Nagle �zy pociek�y mu po policzkach. Ellen nigdy dot�d nie widzia�a go p�acz�cego. W ko�cu uni�s� bezw�adne cia�o i przytuli� do piersi. Jasna krew dziecka-potworka skapn�a na plastikowy p�aszcz.
- Moje dziecko, moje ma�e dziecko, m�j kochany ma�y ch�opiec - wyszepta� melodyjnie Conrad. - M�j ch�opczyk. . . m�j syn. . . co si� z tob� sta�o? Co ona ci zrobi�a? Co ona zrobi�a?
Narastaj�cy w Ellen strach doda� jej nowych si�, aczkolwiek niezbyt wiele. Podpieraj�c si� jedn� r�k� o �cian�, podnios�a si� powoli. Nogi jej dr�a�y, kolana mia�a tak mi�kkie, jakby mia�y ugi�� si� pod ni� przy pierwszym kroku.
Conrad us�ysza�, �e si� poruszy�a. Spojrza� na ni�.
- Ja. . . ja. . . musia�am to zrobi� - rzuci�a dr��co. Jego niebieskie oczy by�y zimne.
- TO mnie zaatakowa�o - stwierdzi�a.
Conrad po�o�y� trupka na pod�odze. Zrobi� to delikatnie i z czu�o�ci�. Wobec mnie nie b�dzie r�wnie delikatny, pomy�la�a Ellen.
- Prosz�, Conrad. Prosz�, zrozum. Podni�s� si� i podszed� do niej. Mia�a ochot� uciec, ale nie mog�a.
- Zabi�a� Victora - rzuci� ostro Conrad.
Nada� dziecku-potworkowi imi� - Victor Martin Straker, co Ellen wyda�o si� absurdalne. Bardziej ni� absurdalne. Niebezpieczne. Gdyby� zacz�� zwraca� si� do tego po imieniu, m�g�by� zacz�� my�le� o tym jak o ludzkim dziecku. A to nie by� cz�owiek. TO NIE BY� CZ�OWIEK, do cholery! To by�o z�o. Czart. Gdy znajdowa�e� si� w pobli�u niego, musia�e� by� stale czujny. Sentymenty czyni�y ci� bezbronnym i s�abym. Nie chcia�a nazywa� tego Victorem. Wzbrania�a si� r�wnie� przed przyznaniem wobec samej siebie, �e TO mia�o p�e�.
To nie by� ma�y ch�opiec. To by�o ma�e ZWIERZ�.
- Dlaczego? Dlaczego zabi�a� mojego Victora?
- TO mnie zaatakowa�o - powt�rzy�a.
- K�amiesz.
- Tak by�o!
- K�amliwa suka.
- Sp�jrz na mnie! - Unios�a do g�ry krwawi�ce r�ce. - Sp�jrz, co mi zrobi�o!
Smutek na twarzy Conrada ust�pi� miejsca grymasowi najczarniejszej nienawi�ci.
- Pr�bowa�a� go zabi�, a on tylko si� broni�.
- Nie. To by�o okropne. Straszne. TO drapa�o mnie pazurami. Pr�bowa�o rozszarpa� mi gard�o. Usi�owa�o. . .
- Zamknij si� - rzuci� przez zaci�ni�te z�by.
- Conradzie, wiesz dobrze, �e TO by�o brutalne. Ciebie te� nieraz podrapa�o. Je�eli spojrzysz prawdzie w oczy, zajrzysz w g��b w�asnego serca, z pewno�ci� przyznasz mi racj�. Nie stworzyli�my dziecka. Stworzyli�my POTWORA. CO�. I to by�o z�e. By�o wcieleniem diab�a, Conradzie. To. . .
- M�wi�em ju�, �eby� zamkn�a ten sw�j pieprzony pysk, parszywa dziwko. Dygota� z w�ciek�o�ci. Jego wargi pokry�y si� plamkami bia�awej piany. Ellen skuli�a si�.
- Wezwiesz policj�?
- Wiesz, �e my, z weso�ego miasteczka, nigdy nie uciekamy si� do pomocy glin. Sami za�atwiamy w�asne problemy. Doskonale potrafi� za�atwi� sprawy z tak� szumowin� jak ty.
Zamierza� j� zabi�. By�a o tym przekonana.
- Zaczekaj, pos�uchaj, pozw�l mi wyja�ni�. Jakie TO mia�o mie� �ycie? -rzuci�a z rozpacz� w g�osie.
Conrad spojrza� na ni�. Jego oczy przepe�nia� lodowaty gniew. . . i szale�stwo. Przeszy� j� ch�odnym spojrzeniem i nieomal poczu�a, jak wskutek jakiej� powolnej, bezszelestnej, ledwie wyczuwalnej, lecz piekielnie niszcz�cej eksplozji ca�e jej cia�o przeszywaj� od�amki lodu. To nie by�y oczy normalnego cz�owieka.
Zadr�a�a.
- Mia�oby okropne, ponure �ycie. By�oby dziwol�giem, wyszydzanym, odrzucanym i pogardzanym. Nie potrafi�oby cieszy� si� najzwyklejszymi przyjemno�ciami. Nie zrobi�am nic z�ego. Po prostu wybawi�am t� �a�osn� istot� od czekaj�cych j � nieszcz�� i trosk. To wszystko. Uchroni�am je przed latami samotno�ci i. . .
Conrad spoliczkowa� j�. Mocno.
Rozejrza�a si� gor�czkowo w prawo i w lewo, nie dostrzegaj�c �adnej mo�liwo�ci ucieczki. Ostre, wyraziste rysy Conrada nie wygl�da�y ju� na arystokratyczne; jego twarz by�a przera�aj�ca, sroga, a rze�biona przez cienie przypomina�a z�owrogi, dziki pysk wilka.
Podszed� bli�ej i ponownie uderzy� j� w twarz. Potem u�y� pi�ci, trafiaj�c raz, drugi i trzeci w brzuch i w �ebra. By�a zbyt s�aba, zbyt wyczerpana, by stawi� mu op�r. Osun�a si� nieuchronnie ku pod�odze i, jak przypuszcza�a, ku niechybnej �mierci.
�WI�TA MARIO, MATKO BOSKA!
Conrad uni�s� j� w g�r� jedn� r�k� i w dalszym ci�gu policzkowa�, kln�c przy ka�dym uderzeniu. Ellen straci�a ju� rachub� otrzymanych uderze� i nie by�a w stanie odr�ni� kolejnych fal b�lu od tych, kt�re odczuwa�a dotychczas. Wreszcie zemdla�a.
Po jakim� czasie powr�ci�a z mrocznego miejsca, gdzie gard�owe g�osy wygra�a�y jej w dziwnych j�zykach. Otworzy�a oczy i przez chwil� nie wiedzia�a, gdzie si� znajduje.
I wtem ujrza�a ma�e, upiorne zw�oki le��ce o kilka st�p od niej, na pod�odze. Zdeformowane oblicze, zastyg�e na zawsze w upiornym, z�owieszczym grymasie, by�o odwr�cone w jej stron�.
Krople deszczu b�bni�y w zaokr�glony dach przyczepy.
Ellen unios�a si� z pod�ogi. Usiad�a. Czu�a si� okropnie, jakby mia�a poobijane wszystkie wn�trzno�ci.
Conrad sta� przy ��ku i wrzuca� ubranie do jej walizki.
Nie zabi� jej. Dlaczego? Zamierza� zat�uc j� na �mier�, by�a o tym przekonana. Dlaczego zmieni� zdanie?
Z j�kiem podnios�a si� na kolana. Poczu�a krew, kilka z�b�w mia�a obluzowanych. Z ogromnym wysi�kiem wsta�a i wyprostowa�a si�.
Conrad zatrzasn�� walizki, przeszed� z nimi obok Ellen, otworzy� drzwi przyczepy i wyrzuci� baga�e na zewn�trz. Jej torebka le�a�a na kuchennej ladzie; cisn�� j� w �lad za walizkami. Odwr�ci� si� do niej.
- Teraz ty. Wypieprzaj st�d i nigdy nie wracaj.
Nie wierzy�a, �e pozwoli jej �y�. To musia�a by� jaka� sztuczka. Teraz m�wi� podniesionym g�osem:
- Wyno� si� st�d, kurwo! Ruszaj w drog�! Natychmiast! Chwiejnie, jak �rebak stawiaj�cy pierwsze kroki, Ellen min�a Conrada.
By�a spi�ta, spodziewa�a si� kolejnego ataku, ale nie podni�s� na ni� r�ki.
Kiedy dotar�a do drzwi, gdzie niesiony wiatrem deszcz ch�osta� pr�g, Conrad powiedzia�:
- Jeszcze jedno.
Odwr�ci�a si� do niego, unosz�c r�k�, by os�oni� si� przed nieuchronnym w jej mniemaniu ciosem.
On jednak nie zamierza� jej uderzy�. By� nadal w�ciek�y, ale ju� w pe�ni nad sob� panowa�.
- Pewnego dnia, w zwyk�ym �wiecie, po�lubisz jakiego� m�czyzn�. B�dziesz mia�a nast�pne dziecko. Mo�e dwoje albo troje.
W jego z�owieszczym g�osie kry�a si� gro�ba, ale by�a zbyt oszo�omiona, by zrozumie�, co sugerowa�. Czeka�a, a� powie co� wi�cej. Jego w�skie, bezkrwiste wargi rozchyli�y si� z wolna w lodowatym u�miechu.
- Kiedy znowu b�dziesz mia�a dzieci, kiedy zechcesz mie� dzieci, kt�re b�dziesz ho�ubi� i kocha�, przyjd� i odbior� ci je. Oboj�tne dok�d si� udasz, oboj�tne jak daleko i ile razy zmienisz nazwisko. Odnajd� ci�. Przysi�gam, �e ci� znajd�. Odnajd� ci�, a potem odbior� ci dzieci, tak jak ty odebra�a� mi syna.
Zabije je.
- Jeste� szalony - powiedzia�a.
Jego u�miech wygl�da� jak szeroki, pozbawiony weso�o�ci grymas ko�ciotrupa.
- Nie ma takiego miejsca, w kt�rym mog�aby� si� ukry�. Nigdzie, na ca�ym �wiecie nie znajdziesz dla siebie spokojnej przystani. �aden zak�tek �wiata nie b�dzie dla ciebie bezpiecznym miejscem. Dop�ki �yjesz, b�dziesz musia�a stale ogl�da� si� przez rami�. A teraz spadaj, dziwko. Wyno� si�, zanim mimo wszystko zdecyduj� si� rozwali� ci �eb.
Ruszy� w jej stron�.
Ellen szybko min�a drzwi i zesz�a po dw�ch metalowych schodkach w ciemno��. Przyczepa sta�a na niewielkiej polance, otoczonej drzewami, ale w g�rze nie by�o ga��zi, kt�re mog�yby zatrzyma� siek�ce strugi deszczu. W kilka sekund Ellen by�a przemoczona do suchej nitki. Przez chwil� w otwartych drzwiach wida� by�o sylwetk� Conrada sk�pan� w bursztynowym �wietle p�yn�cym z wn�trza przyczepy. Przygl�da� si� jej. W ko�cu gwa�townie zatrzasn�� drzwi.
Otacza�y j� zewsz�d drzewa ko�ysane podmuchami wiatru. Li�cie wydawa�y d�wi�k kojarz�cy si� z szarpan� bezlito�nie i ciskan� precz nadziej�. Wreszcie Ellen podnios�a swoj� torebk� i ub�ocone walizki.
Przesz�a przez parking dla pojazd�w weso�ego miasteczka, mijaj�c inne przyczepy, ci�ar�wki i samochody, a pod natarczywymi palcami ulewy ka�dy z woz�w wydawa� drobne, ulotne nutki, sk�adaj�ce si� na symfoni� burzy. W niekt�rych przyczepach mia�a przyjaci�. Lubi�a wi�kszo�� pracownik�w lunaparku, kt�rych pozna�a, i wiedzia�a, �e wielu z nich r�wnie� darzy�o j� sympati�. Kiedy tak brn�a przez b�oto, spogl�da�a t�sknie w stron� o�wietlonych okien, ale mimo to nie zatrzyma�a si�. Nie by�a pewna, jak jej przyjaciele zareagowaliby na wiadomo��, �e w�a�nie zabi�a Victora Marina Strakera. Pracownicy lunaparku byli przewa�nie wyrzutkami, lud�mi, kt�rzy nie pasowali nigdzie indziej; gorliwie chronili swoich, a wszystkich innych uwa�ali za frajer�w, kt�rych w ten czy inny spos�b nale�y oszwabi�. Silna wi�, jaka ich ��czy�a, mog�a si�ga� nawet owego dziecka-potworka. Co wi�cej, istnia�o spore prawdopodobie�stwo, �e opowiedz� si� raczej po stronie Conrada ni� jej; ju� rodzice Strakera pracowali w lunaparku, podczas gdy ona rozpocz�a w�drowne �ycie w weso�ym miasteczku zaledwie przed czternastoma miesi�cami.
Maszerowa�a przed siebie.
Wysz�a z g�szczu i znalaz�a si� na g��wnym placu lunaparku. Teraz, kiedy by�a nie os�oni�ta, strugi deszczu siek�y j� z jeszcze wi�ksz� zaci�to�ci� ni� mi�dzy drzewami; grube krople rozpryskiwa�y si� na ziemi, w �wirowych alejkach i sp�achetkach trocin rozsypanych woko�o. Weso�e miasteczko spa�o. Pali�o si� tylko kilka lamp; ko�ysa�y si� na szarpanych wiatrem przewodach tworz�c amorficzne, ta�cz�ce cienie. Wszystkie �lady ludzi znikn�y, zatarte przez fataln� pogod�. Lunapark by� opustosza�y. Ellen zobaczy�a jedynie dw�ch kar��w w ��tych olej�wkach; przemkn�y mi�dzy milcz�c� karuzel� i "M�otem", a potem obok jaskrawo udekorowanego salonu ta�ca erotycznego, spogl�daj�c na Ellen; ich oczy, w cieniu naci�gni�tych g��boko kaptur�w, wydawa�y si� jasne niczym ksi�yce i pytaj�ce.
Ruszy�a w stron� frontowej bramy. Kilkakrotnie obejrza�a si� za siebie w obawie, �e Conrad mimo wszystko zmieni zdanie i ruszy za ni� w pogo�.
�ciany namiot�w wydyma�y si� i p�ywa�y, targane wiatrem, kt�ry bezlito�nie szarpa� liny przymocowane do ko�k�w.
Po�r�d strug zacinaj�cego deszczu, przeplatanych w�skimi pasmami mg�y, wida� by�o mroczne ko�o Diabelskiego M�yna, unosz�ce si� niczym osobliwy, tajemniczy prehistoryczny szkielet; jego znajome kontury w nocy i we mgle wydawa�y si� zniekszta�cone i jakby zamazane. Min�a r�wnie� Tunel Strachu. By� on w�asno�ci� i chlub� Conrada. Pracowa� tam przez ca�y dzie�. Ze szczytu Tunelu Strachu patrzy�a na ni� g�owa wielkiego, u�miechni�tego klauna. Dla �artu artysta nada� mu rysy twarzy Conrada. Ellen nawet w p�mroku mog�a dostrzec podobie�stwo.
Mia�a niepokoj�ce wra�enie, �e wielkie namalowane oczy klauna przez ca�y czas j� obserwuj�. Odwr�ci�a wzrok w drug� stron� i przyspieszy�a kroku.
Kiedy dotar�a do g��wnej bramy lunaparku, zatrzyma�a si�. Dopiero teraz u�wiadomi�a sobie, �e w�a�ciwie nie wie, co ze sob� zrobi�. Nie mia�a dok�d p�j��. Nie mia�a nikogo, do kogo mog�aby si� zwr�ci�. Zawodz�cy wiatr zdawa� si� z niej drwi�.
P�niej tej samej nocy, kiedy front burzowy ju� przeszed� i pada�a jedynie lekka, szara m�awka, Conrad wszed� na spowit� mrokiem karuzel�, po�rodku centralnej alejki. Zamiast na koniu usiad� na barwnie pomalowanej, misternie rze�bionej �aweczce.
Cory Baker, kt�ry obs�ugiwa� karuzel�, stan�� przy konsoli kontrolnej za kas�. W��czy� �wiat�a karuzeli. Uruchomi� pot�ny silnik, przesun�� d�wigni� i platforma zacz�a obraca� si� do ty�u. Rozleg�a si� g�o�na muzyka, ale nie by�a w stanie rozproszy� pos�pnej atmosfery otaczaj�cej ca�� ceremoni�. Mosi�ne s�upki przesuwa�y si� rytmicznie w g�r� i w d�, w g�r� i w d�. Drewniane ogiery galopowa�y do ty�u, ogonami naprz�d, w ko�o, w ko�o, bez ko�ca. Conrad, samotny pasa�er, patrzy� przed siebie. Usta mia� zaci�ni�te, twarz pos�pn�.
Taka przeja�d�ka na karuzeli oznacza�a w tradycji lunaparku rozwi�zanie ma��e�stwa. Kiedy m�odzi chcieli si� pobra�, je�dzili na karuzeli kr�c�cej si� normalnie, to znaczy do przodu; je�eli kt�re� z nich chcia�o rozwodu, otrzymywa�o go po samotnej przeja�d�ce na karuzeli obracaj�cej si� wstecz. Te ceremonie dla ludzi z zewn�trz wydawa�y si� absurdalne, ale w rozumieniu pracownik�w lunaparku ich tradycje by�y mniej bezsensowne ni� wszelkie religijne i prawne rytua�y normalnego �wiata.
Pi�cioro pracownik�w lunaparku, �wiadk�w rozwodu, przygl�da�o si� karuzeli. Cory Baker z �on�. Zen� Penetsky, jedna z dziewcz�t uprawiaj�cych taniec erotyczny. Dwa dziwol�gi - gruba kobieta z brod� oraz cz�owiek aligator, o sk�rze grubej i pokrytej �uskami. Zbili si� w ciasn� gromadk� po�r�d si�pi�cego deszczu, obserwuj�c w milczeniu, jak Conrad przemyka w ko�o poprzez ch�odne powietrze i mg��, przy d�wi�kach ha�a�liwej muzyki.
Kiedy karuzela wykona�a sze�� pe�nych obrot�w przy normalnej pr�dko�ci, Cory wy��czy� silnik. Platforma zacz�a zwalnia�. Czekaj�c, a� karuzela si� zatrzyma, Conrad pomy�la� o dzieciach, kt�re Ellen urodzi. . . kt�rego� dnia. Uni�s� obie d�onie w g�r� i spojrza� na nie, usi�uj�c wyobrazi� je sobie czerwone od krwi potomka Ellen. Za kilka lat ona na pewno zn�w wyjdzie za m��; by�a zbyt pi�kna, aby mia�a pozosta� sama. Za dziesi�� lat b�dzie mia�a co najmniej jedno dziecko. Za dziesi�� lat Conrad zacznie jej szuka�. Wynajmie detektyw�w; nie b�dzie szcz�dzi� grosza. Wiedzia�, �e do rana Ellen przestanie traktowa� jego gro�b� powa�nie, ale ON nigdy nie zapomni o swojej z�owrogiej obietnicy. A kiedy po latach odnajdzie j�, gdy Ellen b�dzie ju� czu�a si� pewnie i bezpiecznie, odbierze jej to, co dla niej najcenniejsze. Conrad Straker, kt�rego �ycie by�o jednym d�ugim pasmem nieszcz�� i niepowodze�, nareszcie mia� po co �y�. Odnalaz� sw�j prawdziwy cel.
Zemst�.
* * *
P�niej, tej samej nocy, kiedy front burzowy ju� przeszed� i pada�a jedynie lekka, szara m�awka, Conrad wszed� na spowit� mrokiem karuzel�.
Ellen sp�dzi�a noc w motelu niedaleko weso�ego miasteczka. Nie spa�a dobrze. Chocia� opatrzy�a rany, wci�� odczuwa�a dojmuj�cy b�l i nie potrafi�a znale�� dla siebie wygodnej pozycji. Co gorsza, za ka�dym razem, kiedy przysypia�a na kilka minut, zaczyna�y dr�czy� j� krwawe koszmary.
Obudziwszy si�, patrzy�a w sufit zamartwiaj�c si� o w�asn� przysz�o��. Dok�d p�jdzie? Co zrobi? Nie mia�a zbyt du�o pieni�dzy. W przyp�ywie rozpaczy rozwa�a�a nawet mo�liwo�� pope�nienia samob�jstwa, szybko jednak odegna�a od siebie t� my�l. Mo�e nie p�jdzie do piek�a za zabicie dziecka-potworka, ale za odebranie sobie �ycia z ca�� pewno�ci� zosta�aby pot�piona.
Dla katolika samob�jstwo jest grzechem �miertelnym.
Ellen, kt�ra w formie reakcji na religijne op�tanie matki zerwa�a wi� z ko�cio�em i na kilka lat utraci�a wiar�, stwierdzi�a, �e teraz NAPRAWD� WIERZY. Znowu by�a katoliczk� i pragn�a oczyszczenia, jakie daje spowied�, oraz duchowego wsparcia mszy �wi�tej. Narodziny tego groteskowego, z�ego dziecka, a zw�aszcza ostatnia z nim walka przekona�y Ellen, �e istnieje co� takiego jak poj�cie dobra i z�a, i �e na �wiecie rzeczywi�cie dzia�aj� si�y Boga i Szatana.
Le��c w motelowym ��ku, nakryta prze�cierad�em po sam� brod�, tej nocy bardzo cz�sto si� modli�a.
Przed �witem zdo�a�a w ko�cu przespa� kilka godzin bez mrocznych, z�owrogich koszmar�w, a kiedy si� obudzi�a, nie czu�a si� ju� przygn�biona. Depresja min�a. Przez wysokie okno wpad� z�oty promie� s�onecznego �wiat�a i zatrzyma� si� na jej ciele. Ellen rozkoszowa�a si� rym ciep�em i jasno�ci�. Zn�w zacz�a odczuwa� nadziej�. Conrad zosta� za ni�. Na zawsze. Dziecko-potworek odesz�o. Na zawsze. �wiat by� pe�en interesuj�cych mo�liwo�ci. Do�wiadczy�a tak wiele strachu i b�lu, �e mia�a ogromne zaleg�o�ci, je�li chodzi o szcz�cie.
Zupe�nie zapomnia�a o pogr�kach Conrada.
By� wtorek, szesnastego sierpnia 1955 roku.
CZʌ� PIERWSZA
AMY HARPER
1
W noc balu maturalnego Jeny Galloway zapragn�� kocha� si� z Amy Harper, co bynajmniej jej nie zaskoczy�o. Zawsze mia� ochot� na seks. Stale wyci�ga� po ni� �apska. Nigdy nie mia� jej do��. Ale Amy zaczyna�a mie� do�� Jerry'ego. Prawd� powiedziawszy mia�a go po dziurki w nosie. By�a w ci��y. Za ka�dym razem, kiedy o tym my�la�a, czu�a w piersi zimny, nieprzyjemny ucisk. Ba�a si� przysz�o�ci - upokorzenia, rozczarowania ojca, gniewu matki. Wzdrygn�a si�. Kilkakrotnie tego wieczoru Jeny widzia� jej dr�enie, ale s�dzi�, �e win� za to ponosi powiew ch�odnego powietrza z klimatyzatora w sali gimnastycznej. Amy mia�a na sobie koronkow� zielon� sukienk� bez rami�czek i Jeny raz po