1773
Szczegóły |
Tytuł |
1773 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
1773 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 1773 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
1773 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
DEAN R. KOONTZ
ODWIECZNY WR�G
Prze�o�y�
PAWE� KOROMBEL
Tytu� orygina�u
PHANTOMS
Cz�� pierwsza
OFIARY
Strach mnie ogarn�� i dr�enie.
Ksi�ga Hioba, 4; 14
(t�. za Bibli� Tysi�clecia)
Umys� cz�owieka cywilizowanego
wci�� lgnie do niesamowito�ci.
Doktor Faustus, Thomas Mann
l
Areszt miejski
Krzyk by� daleki i kr�tki. Kobiecy krzyk.
Zast�pca szeryfa, Paul Henderson, podni�s� wzrok znad Time'u. Przekrzywi� g�ow�, wyt�y� s�uch.
Py�ki kurzu leniwie dryfowa�y w promieniach s�o�ca przeszywaj�cych jedno z wielodzietnych okien. Cienka, czerwona wskaz�wka sekundnika bezszelestnie obiega�a tarcz� �ciennego zegara.
Cisz� biura m�ci� tylko skrzyp fotela zast�pcy.
Przez wielkie, frontowe okna wida� by�o kawa�ek Skyline Road, g��wnej ulicy Snowfield. W z�otym blasku spokojnego letniego popo�udnia panowa� absolutny bezruch. Jedynie li�cie drzew szepta�y w �agodnym wietrzyku.
Po kilku sekundach nas�uchiwania Henderson uzna�, �e si� przes�ysza�.
Wyobra�nia, pomy�la� sobie. Pobo�ne �yczenia. Aaa, ju� lepiej, �eby kto� wrzasn��. Nie m�g� usiedzie� spokojnie.
Poza sezonem, od kwietnia do wrze�nia, by� jedynym pe�noetatowym zast�pc� szeryfa w podkomisariacie w Snowfield. Przera�liwie nudna s�u�ba. W zimie, kiedy miasteczko go�ci�o kilkana�cie tysi�cy narciarzy, by�o co robi�. Pijacy, bijatyki, dochodzenia w sprawie w�ama� w hotelach, zajazdach i motelach. Ale teraz, na pocz�tku wrze�nia, funkcjonowa� tylko Zajazd Pod P�on�c� �wieczk�, jeden pensjonat i dwa motele. Tubylcy zachowywali si� grzecznie, a Henderson - kt�ry liczy� dopiero dwadzie�cia cztery lata i mia� za sob� rok s�u�by - nudzi� si�.
Westchn��, spojrza� na magazyn le��cy na biurku - i zn�w us�ysza� krzyk. Jak i poprzedni, by� daleki i kr�tki. Tym razem jednak krzycza� m�czyzna. Nie by� to okrzyk podniecenia albo nawet alarm. Wyra�a� najwy�sze przera�enie.
Henderson zmarszczy� brwi, wsta� i ruszy� do drzwi, poprawiaj�c na prawym biodrze kabur� z rewolwerem. Pchn�� bramk� w balustradzie oddzielaj�cej poczekalni� od "zagrody byk�w", jak dziennikarze m�wili o cz�ci dost�pnej tylko dla policjant�w. Znajdowa� si� w po�owie drogi do drzwi, kiedy us�ysza� za swoimi plecami ruch.
To niemo�liwe. Siedzia� tu sam calutki dzie�. Cele sta�y puste od pocz�tku zesz�ego tygodnia. Tylne drzwi chroni� zamek. Innego wej�cia nie by�o.
Jednak�e kiedy odwr�ci� si�, odkry�, �e nie jest ju� sam. A znudzenie opu�ci�o go szybko i na zawsze.
2
Powr�t do domu
Niedzielny, wczesnopa�dziernikowy zmierzch malowa� g�ry wy��cznie dwoma kolorami: zielonym i niebieskim. Drzewa - sosny, jod�y, �wierki - wygl�da�y jak przybrane w sukno bilardowe. Wsz�dzie le�a�y ch�odne niebieskie cienie, z ka�d� minut� wi�ksze, g��bsze i ciemniejsze.
Siedz�ca za kierownic� trans ama Jennifer Paige u�miechn�a si� czuj�c, jak� s�odycz� napawa j� pi�kno g�r. Tu jest m�j dom, pomy�la�a.
Zjecha�a z trzypasmowej drogi stanowej w utrzymywan� przez w�adze okr�gu asfalt�wk�, kt�ra wi�a si� w g�r� cztery mile do prze��czy w Snowfield.
- Cudnie tu - odezwa�a si� z siedzenia pasa�era czternastoletnia siostra Jenny, Lisa.
- Te� tak my�l�.
- Kiedy spadnie pierwszy �nieg?
- W przysz�ym miesi�cu, mo�e wcze�niej. Drzewa ros�y g�sto przy szosie. Trans am wjecha� w tunel zwisaj�cych konar�w. Jenny zapali�a �wiat�a.
- Nigdy nie widzia�am �niegu. Tylko na zdj�ciach - powiedzia�a Lisa. - Nim przyjdzie wiosna, b�dzie ci� mdli�o na jego widok.
- W �yciu. Co� ty. Zawsze marzy�am, �eby �y� w g�rach, jak ty.
Jenny zerkn�a na dziewczyn�. Ich podobie�stwo - niezwyk�e nawet jak na siostry - by�o uderzaj�ce: te same zielone oczy, te same kasztanowe w�osy, te same mocno zarysowane ko�ci policzkowe.
- Nauczysz mnie je�dzi� na nartach? - zapyta�a Lisa.
- Wiesz, skarbie, kiedy narciarze zjad� do miasta, b�dzie jak zwykle masa z�ama�, zwichni�tych kostek, nadwer�onych kr�gos�up�w, porwanych wi�zade�... B�d� mia�a pe�ne r�ce roboty.
- Och... - westchn�a Lisa; nie umia�a ukry� rozczarowania.
- Poza tym dlaczego mia�aby� uczy� si� ode mnie, skoro mo�esz bra� lekcje u prawdziwego profi?
- Profi? - zapyta�a Lisa, odzyskuj�c nieco humor.
- Jasne. Hank Sanderson pokieruje tob�, jak go o to poprosz�.
- Kto to?
- Jest w�a�cicielem Pensjonatu Pod Wykr�con� Sosn� i udziela lekcji jazdy na nartach, ale tylko garstce wybra�c�w.
- Tw�j facet?
Jenny u�miechn�a si�. Te� mia�a kiedy� czterna�cie lat. W tym wieku wi�kszo�� dziewcz�t ma obsesj� na punkcie ch�opc�w, ch�opc�w i jeszcze raz ch�opc�w.
- Nie, Hank nie jest moim facetem. Znam go od dw�ch lat, od kiedy przyjecha�am do Snowfield, ale jeste�my tylko przyjaci�mi.
Min�y zielon� tabliczk� z bia�ym napisem: SNOWFIELD - 3 MILE.
- Za�o�� si�, �e zjedzie masa fajnych ch�opak�w w moim wieku.
- Snowfield to niewielkie miasto - ostrzeg�a j� Jenny. - Ale przypuszczani, �e trafi si� paru nie najgorszych.
- Och, ale w sezonie b�dzie ich na kopy!
- Fiu, fiu, ma�a! �adnych randek z przyjezdnymi - przynajmniej jeszcze przez kilka lat.
- Czemu?
- Bo ja tak m�wi�.
- Ale dlaczego?
- Zanim zaczniesz chodzi� z ch�opakiem, powinna� si� dowiedzie�, sk�d pochodzi, jaki jest i jaka jest jego rodzina.
- Ojejku, w lot rozszyfrowuj� ludzi. M�j pierwszy s�d jest absolutnie godny zaufania. Nie musisz si� nade mn� trz���. Nie zamierzam da� si� zerwa� jakiemu� mordercy z toporkiem albo ob��kanemu gwa�cicielowi.
- Jestem pewna, �e nie - powiedzia�a Jenny, zwalniaj�c na ostrym zakr�cie - poniewa� b�dziesz chodzi� tylko z miejscowymi ch�opakami.
Lisa westchn�a, potrz�sn�a g�ow�, teatralnie demonstruj�c frustracj�.
- Wiesz, Jenny, mo�e to si� nie rzuca w oczy, ale przesz�am ju� dojrzewanie. Kiedy ci� nie by�o.
- Ale� jak najbardziej, zauwa�y�am to.
i Min�y zakr�t. Przed nimi rozci�ga�a si� kolejna prosta. Jenny przyspieszy�a.
- Nawet strzeli�y mi cycuszki.
- To r�wnie� zauwa�y�am - powiedzia�a Jenny, nie wytr�cona z r�wnowagi bezpo�rednio�ci� dziewczyny.
- Ju� nie jestem dzieckiem.
- Ale nie jeste� te� doros�a. Dorastasz.
- Jestem m�od� kobiet�.
- M�od� - tak. Kobiet�? Jeszcze nie.
- Jeeezu.
- S�uchaj, prawnie jestem twoj� opiekunk�. Odpowiadam za ciebie. Poza tym jestem twoj� siostr� i kochani ci�. B�d� robi�a to, co uwa�am za... to, o czym w i e m, �e jest najlepsze.
Lisa westchn�a g�o�no.
- Poniewa� ci� kocham - powt�rzy�a z naciskiem Jenny.
- Robisz si� taka piczka-zasadniczka jak mamusia - nachmurzy�a si� Lisa.
Jenny kiwn�a g�ow�.
- Mo�e jeszcze gorsza.
- Jeeezu...
Jenny zerkn�a na Lis�. Dziewczyna patrzy�a w okno. Jej twarz nie wygl�da�a na zagniewan� ani nad�t�. Tak naprawd� to usta wygina� lekki u�miech.
�wiadomie czy nie, pomy�la�a Jenny, wszystkie dzieciaki chc� �y� w jakich� ustalonych ramach. Dyscyplina jest dowodem opieki i mi�o�ci. Rzecz w tym, �eby nie przesadzi�.
- Powiem, co ci b�dzie wolno. - M�wi�c te s�owa starsza siostra wr�ci�a spojrzeniem do szosy, rozlu�ni�a r�ce na kierownicy.
- Co?
- Pozwol� ci samej wi�za� sznur�wki. Lisa mrugn�a.
-H�?
- I b�dziesz mog�a chodzi� do toalety, kiedy tylko zechcesz. Lisie trudno by�o d�u�ej przybiera� pozy dotkni�tej do �ywego damy. Zachichota�a.
- A wolno mi b�dzie je��, kiedy zg�odniej�?
- Ale� owszem - u�miechn�a si� szeroko Jenny. - Pozwol� ci nawet s�a� codziennie ��ko.
- Wiwat samorz�d wi�zienny! - zawo�a�a Lisa.
W tym momencie dziewczyna wygl�da�a na jeszcze m�odsz�, ni� by�a. W tenis�wkach, d�insach, d�insowej bluzie, chichocz�c nieopanowanie, Lisa wygl�da�a s�odko, mi�o i bardzo bezbronnie.
- Zgoda? - spyta�a Jenny.
- Zgoda.
Jenny by�a zadowolona i zaskoczona bezpo�rednio�ci�, z jak� odnosi�y si� do siebie podczas d�ugiej jazdy z Newport Beach. Przecie� mimo wi�z�w krwi by�y sobie ca�kiem obce. Jenny mia�a trzydzie�ci jeden lat, o siedemna�cie wi�cej ni� Lisa. Opu�ci�a dom, kiedy siostra nie sko�czy�a jeszcze dw�ch latek, na sze�� miesi�cy przed �mierci� ojca. Podczas studi�w medycznych i sta�u w Columbia Presbyterian Hospital w Nowym Jorku by�a zbyt zapracowana i zbyt daleko od domu, �eby utrzymywa� regularne kontakty czy to z matk�, czy z Lisa. Po specjalizacji wr�ci�a do Kalifornii, otwar�a gabinet w Snow-field. Przez ostatnie dwa lata pracowa�a jak szalona, poszerzaj�c sta�� praktyk� w Snowfield i kilku innych ma�ych g�rskich miejscowo�ciach. Dopiero od niedawna, od �mierci matki, zacz�a odczuwa� potrzeb� bliskiego kontaktu z Lisa. Mo�e uda im si� odrobi� stracone lata - teraz kiedy zosta�y same.
Okr�gowa szosa wznosi�a si� r�wnomiernie i zmierzch na moment przeja�nia�, kiedy trans am wynurzy� si� z ocienionej g�rskiej doliny.
- Czuj� si�, jakbym mia�a w uszach k��bki waty - powiedzia�a Lisa, ziewaj�c, aby wyr�wna� ci�nienie.
Mija�y ostry zakr�t i Jenny zwolni�a. Przed nimi ci�gn�a si� d�uga, id�ca w g�r� stoku, prosta szosa; przechodzi�a w Skyline Road, g��wn� ulic� Snowfield.
Lisa z napi�ciem wpatrywa�a si� w krajobraz przez zabrudzon� przedni� szyb�, ogl�daj�c miasteczko z wyra�nym zachwytem.
- Zupe�nie inne, ni� my�la�am!
- A czego si� spodziewa�a�?
- No wiesz, masy koszmarnych, dziuplowatych moteli z neonami, jednej na drugiej stacji benzynowej, tych spraw. A tu jest naprawd�, naprawd� mi�o!
- Mamy bardzo surowe przepisy budowlane. O neonach mowy nie ma. �adnych plastykowych szyld�w. �adnych wrzaskliwych kolor�w, kawiarni w kszta�cie dzbank�w do kawy.
- Super - powiedzia�a Lisa, wytrzeszczaj�c z podziwem oczy na mijane ulice.
Szyldy w wiejskim stylu odrobiono wy��cznie w drewnie. Ka�dy g�osi� nazwisko w�a�ciciela sklepu i bran��. Architektura by�a nieco eklektyczna - norweska, szwajcarska, bawarska, alpejska: francuska i w�oska - ale wszystkie domy zaprojektowano wy��cznie w g�ralskim stylu, swobodnie korzystaj�c przy konstrukcji �cian i dach�w z kamienia, �upku, ceg�y, drewna. Okna wielodzielne, witra�owe lub ze szk�a o�owiowego. Wsz�dzie skrzynki z kwiatami, balkoniki i frontowe werandy z rze�bionymi balustradami.
- Naprawd� cudnie - zachwyca�a si� Lisa, kiedy samoch�d wspina� si� w kierunku wyci�g�w narciarskich w g�rze miasteczka. - Ale zawsze tak tu cicho?
- Och, nie. A w zimie ta miejscowo�� naprawd� o�ywa i...
Przerwa�a. U�wiadomi�a sobie, �e miasto nie jest ciche. Zamar�o.
We wrze�niu, w ka�de ciep�e niedzielne popo�udnie nieliczni stali mieszka�cy spacerowali po wy�o�onych kamienn� kostk� chodnikach, przesiadywali na werandach i balkonach wychodz�cych na Skyline Road. Sz�a zima i skwapliwie wykorzystywano ostatnie dni dobrej pogody. Ale teraz popo�udnie przechodzi�o w wiecz�r, a chodniki, balkony i werandy zia�y pustk�. Nawet w sklepach i o�wietlonych domach nie wida� by�o znaku �ycia. Trans am Jenny by� jedynym wozem sun�cym po bezludnej ulicy.
Zatrzyma�a si� na �wiat�ach przy pierwszym skrzy�owaniu. St. Moritz Way przecina�a Skyline Road, si�gaj�c trzy kwarta�y w kierunku wschodnim i cztery w zachodnim. Jenny rozejrza�a si� w obu kierunkach. Nikogo.
Nast�pny kwarta� Skyline Road by� r�wnie� pusty. Podobnie kolejny.
- Dziwne - stwierdzi�a.
- Musi by� niesamowity program w telewizji - powiedzia�a Lisa.
- Na to wygl�da.
Min�y restauracj� G�rski Widok na rogu Vail Lane i Skyline. W �rodku pali�y si� �wiat�a i spora cz�� wn�trza by�a widoczna przez wielkie naro�ne okno, ale nie dojrza�y nikogo. Restauracja G�rski Widok stanowi�a popularne miejsce spotka� tubylc�w, zar�wno w zimie jak i poza sezonem, i kompletna pustka o tej porze by�a czym� niezwyk�ym. Nie wida� by�o nawet �adnej kelnerki.
Lisa jakby straci�a zainteresowanie niesamowitym bezruchem, cho� to ona pierwsza zwr�ci�a na niego uwag�. Zn�w z pe�nym zachwytem ch�on�a oryginaln� architektur�.
Ale Jenny nie mog�a uwierzy�, �e wszyscy zapadli w fotele przed ekranami odbiornik�w tv. Ze zmarszczonymi brwiami, zaniepokojona, spogl�da�a w ka�de okno. Nie dostrzega�a najmniejszych oznak �ycia.
Snowfield ci�gn�o si� przez sze�� kwarta��w wzd�u� biegn�cej po stoku g��wnej ulicy i dom Jenny sta� w �rodku najwy�szego kwarta�u, po zachodniej stronie, u st�p wyci�gu narciarskiego. Jednopi�trowy, z okapem wystaj�cym jak w szwajcarskich g�ralskich domkach, by� zbudowany z kamienia i drewna. Trzy mansardowe okna poddasza wychodzi�y na ulic�. �upkowa dach�wka w szaro-niebiesko-czarne c�tki kry�a opadaj�cy pod wieloma k�tami dach. Dom sta� dwadzie�cia st�p od brukowanego chodnika, od kt�rego dzieli� go wysoki do pasa �ywop�ot z wiecznie zielonych krzew�w. Na rogu werandy wisia�a tabliczka: JENNIFER PAIGE, DR MED., ni�ej godziny przyj��.
Jenny zaparkowa�a trans ama na kr�tkim podje�dzie.
- Jajcarska cha�upka! - zawo�a�a Lisa.
By� to pierwszy dom Jenny; uwielbia�a go i by�a z niego dumna. Na sam jego widok robi�o si� jej cieplej i bezpieczniej - i na moment zapomnia�a o dziwnej ciszy otulaj�cej Snowfield.
- Wiesz, jest przyma�y, zw�aszcza �e po�ow� dolnej kondygnacji przeznaczy�am na gabinet i poczekalni�. Nale�y bardziej do banku ni� do mnie. Ale ma charakter, nie?
- Na kopy - powiedzia�a Lisa.
Wysiad�y z wozu i Jenny poczu�a, �e zachodz�ce s�o�ce obudzi�o lodowaty wiatr. Mia�a na sobie zielony sweter z d�ugimi r�kawami i d�insy, ale mimo to zadygota�a. Jesie� w Sierras to ci�g ciep�ych dni i kontrastuj�cych z nimi ostrych nocy.
Przeci�gn�a si�, rozlu�niaj�c mi�nie zesztywnia�e podczas d�ugiej jazdy. Zatrzasn�a drzwi samochodu. D�wi�k rozszed� si� echem po wysokich g�rach i miasteczku w dole. By� to j e d y n y d�wi�k w ciszy zmierzchu.
Na moment przystan�a i spojrza�a w d� Skyline Road, w kierunku centrum Snowfield. Nic si� nie poruszy�o.
- Mog�abym zosta� tu na wieczno�� - o�wiadczy�a Lisa. Obejmowa�a si� ramionami, z rozmarzeniem rozgl�daj�c po ulicach.
Jenny nas�uchiwa�a. Echo po trza�ni�ciu drzwi cich�o - i nie zast�pi�o go nic poza �agodnym j�kiem wiatru.
S� cisze i cisze. Ka�da inna. �a�obna cisza w udrapowanym aksamitem, wy�o�onym g�stymi dywanami domu pogrzebowym, jak�e potrafi by� r�na od ponurej, okropnej �a�obnej ciszy pustej sypialni wdowca. Jenny doznawa�a przedziwnego wra�enia, �e cisza w Snowfield ma r�wnie� sw� przyczyn� w �a�obie, jednak nie mia�a poj�cia, sk�d p�ynie owo przypuszczenie. Przysz�a jej te� na my�l cisza �agodnej letniej nocy, kt�ra w�a�ciwie wcale nie jest cisz�, ale delikatnym ch�rem �mich skrzyde�ek trzepocz�cych o okna, graniem skacz�cych w trawie �wierszczy, cichute�kim-leciute�kim szmerem i skrzypieniem hu�tawek na werandach. Bezszelestny, nieprzytomny sen Snowfield te� jakby kry� gor�czkow� dzia�alno�� - g�osy, ruchy, zmagania - wibruj�c� tu� poza granicami zmys�owego postrzegania. Ale nie tylko to. By�o w tym i co� z milczenia zimowej nocy, kryj�cej wprawdzie zapowied� o�ywionych, t�tni�cych gwarem ha�as�w wiosny, ale g��bokiej, zimnej i bezwzgl�dnej. T a cisza m�wi�a r�wnie� i o tym i Jenny czu�a rosn�ce zdenerwowanie.
Chcia�a zawo�a�, sprawdzi�, czy kto� si� odezwie. Ale powstrzyma�a si�. Mogli wyjrze� zaskoczeni jej krzykiem s�siedzi, cali i zdrowi, zdumieni. Wysz�aby na idiotk�. Lekarka robi�ca z siebie publicznie idiotk� w poniedzia�ek ma pust� poczekalni� we wtorek.
- ...zosta� tu po wieczne czasy - Lisa rozp�ywa�a si� nad pi�knem g�rskiej miejscowo�ci.
- Nie czujesz si�... zdenerwowana?
- A dlaczego?
- Przez t� cisz�.
- Uwielbiam tak� cisz�. Ile w niej spokoju. Cisza by�a spokojna. �adnych powod�w do zdenerwowania. To dlaczego wszystkie nerwy skacz� mi jak zwariowane? - zas�pi�a si� Jenny.
Otworzy�a baga�nik i zacz�a wyjmowa� walizki siostry. Lisa si�gn�a po jedn� i zamierza�a wyj�� torb� z ksi��kami.
- �eby� si� nie pod�wiga�a - powiedzia�a Jenny. - Poza tym i tak trzeba b�dzie obr�ci� kilka razy.
Przeci�y trawnik, dosz�y do wy�o�onej kamieniami �cie�ki biegn�cej do frontowej werandy, gdzie malowane bursztynowo-purpurowym zachodem s�o�ca otwiera�y si�, rosn�c, kolejne cienie; kwiaty nocy.
Jenny uchyli�a frontowe drzwi i wesz�a do ciemnego przedpokoju.
- Hildo, jeste�my!
Jedyne �wiat�o w domu bi�o z g��bi korytarza, zza otwartych kuchennych drzwi.
Jenny postawi�a walizk� i zapali�a lamp� w korytarzu.
- Hilda?
- Kto to jest Hilda? - spyta�a Lisa, sk�adaj�c baga�e na pod�odze.
- Moja gosposia. Wie, o kt�rej powinny�my przyjecha�. Spodziewa�am si�, �e b�dzie w�a�nie przygotowywa� kolacj�.
- Rany, masz gosposi�! Na sta�e?
- Mieszka w pokoju nad gara�em. - Jenny od�o�y�a torebk� i klucze od samochodu na stoliczek stoj�cy w przedpokoju pod du�ym, oprawionym w mosi�ne ramy lustrem.
Siostra zaimponowa�a Lisie.
- To jeste� dziana, co?
- Gdzie tam! - Jenny roze�mia�a si�. - Ledwie mnie sta� na Hild�. Ale te� nie sta� mnie na to, �eby bez niej funkcjonowa�.
Zastanawiaj�c si�, dlaczego pali si� �wiat�o kuchenne, skoro Hildy nie ma w domu, Jenny sz�a korytarzykiem. Lisa krok w krok za ni�.
- Jak mog�abym utrzyma� sta�e godziny przyj�� i odpowiada� na nag�e wezwania do trzech innych miejscowo�ci w tych g�rach? Jad�abym tylko kanapki z serem i p�czki gdyby nie Hilda.
- Dobrze gotuje?
- Wspaniale. A je�li chodzi o desery, to zbyt wspaniale.
Kuchnia by�a wielkim pomieszczeniem z wysokim sufitem. Rondle, patelnie, olbrzymie �y�ki i inne cz�ci ekwipunku kuchennego zwisa�y z b�yszcz�cego wieszaka z nierdzewnej stali. Otacza� on wolno stoj�cy blok kuchenny: cztery palniki, ruszt i lad�. Blaty by�y z ceramicznych p�ytek, szafki z ciemnego d�bu. W g��bi podw�jny zlew, podw�jny piekarnik, kuchenka mikrofalowa i lod�wka.
Jenny prosto od drzwi podesz�a do wbudowanego w �cian� stolika, przy kt�rym Hilda planowa�a menu i uk�ada�a listy zakup�w. Je�li zostawi�a wiadomo��, to tu. Ale nic nie by�o. Jenny w�a�nie odwraca�a si�, kiedy us�ysza�a, jak Lisa g�o�no zaczerpn�a powietrza.
Dziewczyna obesz�a blok kuchenny z drugiej strony. Sta�a teraz przy lod�wce, wpatruj�c si� w co� na pod�odze przed zlewem. Twarz mia�a koloru m�ki. Dygota�a.
Zdj�ta nag�ym przera�eniem, Jenny szybko obesz�a kuchenk�.
Hilda Beck le�a�a na plecach na pod�odze. Martwa. Niewidz�ce oczy wlepi�a w sufit. Odbarwiony j�zyk sztywno stercza� spomi�dzy spuchni�tych warg.
Lisa oderwa�a wzrok od nie�ywej kobiety, spojrza�a na Jenny. Otworzy�a usta. Nie mog�a wykrztusi� s�owa.
Jenny wzi�a siostr� pod r�k�, zaprowadzi�a na drug� stron� kuchenki, sk�d nie by�o wida� cia�a. Obj�a Lis�.
Dziewczyna odda�a u�cisk. Mocno. Gor�czkowo.
- Czujesz si� dobrze, skarbie?
Lisa nie odpowiedzia�a. Nie mog�a opanowa� dygotu.
Zaledwie sze�� tygodni temu, wr�ciwszy po po�udniu z kina, Lisa znalaz�a matk� le��c� na pod�odze w kuchni, w ich domu w Newport Beach. Umar�a w wyniku rozleg�ego wylewu krwi do m�zgu. Dziewczyna by�a zmia�d�ona. Nie znaj�c ojca, kt�ry zmar�, kiedy mia�a dwa lata, Lisa by�a wyj�tkowo zwi�zana z matk�. Jaki� czas po tej stracie pozostawa�a w g��bokim szoku, oszo�omiona i zrozpaczona. Powoli pogodzi�a si� ze �mierci� matki, na powr�t nauczy�a si� �mia� i cieszy� �yciem. Przez ostatnie kilka dni wygl�da�a jak dawniej. A teraz to.
Jenny podprowadzi�a siostr� do stolika, kaza�a usi���, przykl�k�a obok. Wyj�a chusteczk� higieniczn� z pude�ka le��cego na stoliku, osuszy�a jej mokre czo�o. Cia�o dziewczyny mia�o nie tylko kolor lodowatej bieli. R�wnie� w dotyku by�o lodowate.
- Jak mog� ci pom�c, siostrzyczko?
- Nic... nic mi nie b�dzie - powiedzia�a dr��cym g�osem Lisa. Trzyma�y si� za r�ce. U�cisk dziewczyny by� niemal bolesny. Odezwa�a si� w ko�cu.
- Pomy�la�am... Kiedy j� zobaczy�am... tak na pod�odze... pomy�la�am... to wariactwo, ale tak pomy�la�am... �e to mamusia. - �zy zal�ni�y jej w oczach. Zapanowa�a nad nimi. - Wie... wiem, �e mamusia nie �yje. I ta kobieta w og�le nie jest do niej podobna. Ale to si� tak nagle sta�o... taki wstrz�s... i rozwali�o mnie.
Dalej trzyma�y si� za r�ce i u�cisk Lisy z wolna s�ab�.
- Jak, lepiej? - zapyta�a po chwili Jenny.
- No. Troch�.
- Chcesz si� po�o�y�?
- Nie.
Pu�ci�a r�k� Jenny, �eby si�gn�� po chusteczk�. Wytar�a nos. Spojrza�a na kuchenk�, za kt�r� spoczywa�o cia�o.
- To jest Hilda?
- Tak.
- Wsp�czuj� ci.
Jenny ogromnie lubi�a Hild� Beck. Serce �ciska�o si� jej z b�lu, ale w tej chwili najwa�niejsza by�a Lisa.
- Siostrzyczko, chyba najlepiej b�dzie, jak ci� st�d zabierzemy. Jak my�lisz, mo�e zaczekasz w gabinecie? Ja przez ten czas zbadam cia�o. Potem musz� zadzwoni� po szeryfa i koronera okr�gowego.
- Zostan� tutaj z tob�.
- Lepiej b�dzie, jak...
- Nie! - powiedzia�a Lisa. Zn�w dosta�a dreszczy. - Nie chc� by� sama.
- W porz�dku - uspokoi�a j� Jenny. - Posied� tu.
- Och, Jeeezu - �a�o�nie westchn�a Lisa. - Jak ona wygl�da�a... ca�a spuchni�ta... ca�a sina. I ten grymas... Otar�a oczy wierzchem d�oni.
- Ale dlaczego jest ca�a taka czarna i opuchni�ta?
- C�, musia�a umrze� przed kilku dniami. Ale s�uchaj, przesta� my�le� o takich rzeczach, kt�re...
- Je�li umar�a kilka dni temu - Lisa m�wi�a �ami�cym si� g�osem - to dlaczego tu nie �mierdzi? Przecie� powinno?
Jenny zastanowi�a si�. Oczywi�cie, powinno cuchn��, je�li Hilda Beck by�a tak d�ugo martwa, �e sczernia�a, a tkanki obrzmia�y do tego stopnia. Powinno. Ale nie cuchn�o.
- Jenny, co jej si� sta�o?
- Jeszcze nie wiem.
- Boj� si�.
- Nie b�j si�. Nie ma powodu.
- Ten jej wyraz twarzy. To okropne.
- Tak czy inaczej, musia�a umrze� szybko. Chyba na nic nie chorowa�a. Brak �lad�w przemocy. Nie powinna by�a cierpie�.
- Ale... wygl�da na to, �e umar�a krzycz�c.
3
Martwa kobieta
Jenny Paige nigdy nie zetkn�a si� z takim stanem zw�ok. Nic, czego nauczy�a si� na studiach i podczas praktyki, nie mog�o wyja�ni� przedziwnego wygl�du cia�a Hildy Beck. Kucn�a obok trupa i przygl�da�a mu si� ze smutkiem i obrzydzeniem - ale r�wnocze�nie z ogromn� ciekawo�ci� i stale rosn�cym zdumieniem.
Twarz martwej by�a spuchni�ta; robi�a wra�enie autokarykatury: okr�g�a, g�adka i nieco �wiec�ca. Reszta cia�a r�wnie� obrzmia�a i w niekt�rych miejscach rozepchn�a szwy ��to-szarej podomki. W widocznych miejscach: na szyi, przedramionach, d�oniach, �ydkach, kostkach wygl�da�o jak zgni�e. Ale nie �wiadczy�o to o obecno�ci gaz�w gnilnych, w naturalny spos�b towarzysz�cych rozk�adowi. Po pierwsze, �o��dek musia�by by� mocno wysadzony, du�o bardziej obrzmia�y ni� jakakolwiek inna cz�� cia�a, a by� tylko nieco wyd�ty. Poza tym nie czu�o si� woni gnicia.
Po bli�szych ogl�dzinach ciemno c�tkowana sk�ra przesta�a robi� na Jenny wra�enie rezultatu degeneracji tkanki. Jenny nie mog�a zlokalizowa� �adnych wyra�nych oznak post�puj�cego rozk�adu: zmian organicznych, p�kni�� sk�ry, ropiej�cych wrzod�w. Oczy, zbudowane ze stosunkowo mi�kkiej tkanki, zwykle psu�y si� wcze�niej ni� reszta cia�a. Ale oczy Hildy Beck - szeroko otwarte, wypatruj�ce czego� - by�y w znakomitym stanie. Bia�ka czyste, nie po��k�e ani nie przekrwione od pop�kanych naczynek krwiono�nych. T�cz�wki r�wnie� czyste; �adne mleczne, pozgonne bielma nie m�ci�y ciep�ego b��kitu.
Za �ycia w oczach Hildy Beck zwykle widnia�a �yczliwo�� i rozbawienie. Licz�ca sze��dziesi�t dwa lata siwow�osa kobieta o s�odkim obliczu by�a sympatyczna jak dobra babunia. M�wi�a z lekkim niemieckim akcentem i mia�a zaskakuj�co mi�y, �piewny g�os. Cz�sto nuci�a przy sprz�taniu lub gotowaniu i potrafi�a znale�� rado�� w najprostszych domowych czynno�ciach.
Jenny poczu�a rozdzieraj�cy smutek: bardzo b�dzie jej brakowa�o Hildy. Na chwil� zamkn�a oczy, nie maj�c si� patrze� na zmar��. Pozbiera�a si�, zdusi�a �zy. W ko�cu odzyska�a profesjonalny ch��d i obiektywizm, otworzy�a oczy i kontynuowa�a ogl�dziny.
Im d�u�ej spogl�da�a na trupa, tym bardziej sk�ra wydawa�a si� jej posiniaczona. Zabarwienia wskazywa�y na ci�kie pot�uczenie: czarne, niebieskie i ostro��te plamy zlewa�y si�, przenika�y. Ale nie przypomina�o to �adnej kontuzji, z jak� Jenny kiedykolwiek si� zetkn�a. O ile mog�a si� zorientowa�, tu ca�e cia�o by�o jednym siniakiem. Nawet jeden cal kwadratowy sk�ry nie pozosta� nietkni�ty. Ostro�nie uj�a r�kaw podomki martwej kobiety i podci�gn�a ile si� da�o w g�r� spuchni�tego przedramienia. Pod materia�em sk�ra by�a r�wnie� sczernia�a i Jenny podejrzewa�a, �e ca�a pokryta jest nieprawdopodobn� liczb� stykaj�cych si� siniak�w.
Powr�ciia spojrzeniem do twarzy pani Beck. Ka�dy, dos�ownie ka�dy centymetr sk�ry by� pot�uczony. Czasami ofiara powa�nego wypadku samochodowego doznawa�a takich obra�e�, �e siniaki pokrywa�y prawie ca�� twarz, ale podobny stan zwykle ��czy� si� z ci�szymi urazami, takimi jak z�amanie przegrody nosowej, przeci�cie warg, z�amanie szcz�ki... Jakim cudem pani Beck mog�a zosta� a� tak posiniaczona, nie nara�aj�c si� na inne, powa�niejsze okaleczenia?
- Jenny? - odezwa�a si� Lisa. - Co tam robisz tak d�ugo?
- Ju�, ju�. Nie ruszaj si� stamt�d.
Wi�c... mo�e kontuzje widoczne na ciele pani Beck nie by�y spowodowane uderzeniami zadanymi z zewn�trz. Czy to mo�liwe, �e zmiana koloru sk�ry spowodowana zosta�a ci�nieniem od wewn�trz, obrzmieniem podsk�rnej tkanki? By�o ono zreszt� wyra�ne. Ale �eby spowodowa� tak mocne posiniaczenie, obrz�k z pewno�ci� musia�by nast�pi� bardzo szybko, z niewiarygodn� gwa�towno�ci�. Cholera, to nie ma sensu. �ywa tkanka nie ma prawa puchn�� w takim tempie. Jasne, nag�e obrzmienie jest symptomatyczne dla pewnego typu alergii; do najgorszych nale�y ostra alergiczna reakcja na penicylin�. Ale Jenny nie by�o wiadomo, aby cokolwiek mog�o tak szybko wywo�a� krytyczne spuchni�cie i r�wnie ohydne, jednolite posiniaczenie.
A je�li spuchni�cie nie by�o klasycznym pozgonnym obrz�kiem - czego by�a zreszt� pewna - i je�li nawet przyj��, �e to ono spowodowa�o posiniaczenie, co, na lito�� bosk�, by�o przyczyn� spuchni�cia? Wykluczy�a reakcj� alergiczn�.
Trucizna? Ale� musia�aby wchodzi� tu w gr� jaka� bardzo egzotyczna odmiana. I gdzie Hilda mog�aby zetkn�� si� z egzotyczn� trucizn�? Nie mia�a wrog�w. Sam pomys� morderstwa by� absurdalny. Mo�na oczekiwa�, �e dziecko spr�buje dziwnej substancji. Hilda nie zrobi�aby czego� r�wnie g�upiego. Nie, nie trucizna.
Choroba?
Je�li tak, by�oby to zatrucie bakteryjne lub wirusowe, kt�rego Jenny nie umia�a rozpozna�. A je�li oka�e si� zara�liwe?
- Jenny?! - zawo�a�a Lisa.
Choroba.
Z ulg�, �e nie dotkn�a bezpo�rednio cia�a, i �a�uj�c, �e dotkn�a nawet r�kawa podomki, Jenny zerwa�a si� na r�wne nogi, zachwia�a si� i cofn�a od trupa.
Przebieg� j� dreszcz.
Dopiero teraz zauwa�y�a, co le�y na desce do krajania, przy zlewie. Cztery du�e ziemniaki, g��wka kapusty, paczka marchewki, d�ugi n�, obierak do jarzyn. Hilda przygotowywa�a kolacj� w momencie, w kt�rym pad�a martwa. Ot tak, bum. Wygl�da�o na to, �e nie by�a chora, nie mia�a poj�cia o tym, co j� czeka. Tak nag�a �mier�, do cholery, nie mog�a wskazywa� na chorob�.
Jaka choroba mog�a spowodowa� �mier� tak, �eby chory nie przechodzi� wpierw przez coraz bardziej wyniszczaj�ce stadia s�abo�ci, z�ego samopoczucia, fizycznej niesprawno�ci? �adna. �adna choroba znana wsp�czesnej medycynie.
- Jenny, wyjd�my st�d, co? - poprosi�a Lisa.
- Ciii! Za minutk�. Daj mi pomy�le�.
Jenny opar�a si� o blok kuchenny. Spogl�da�a na martw� kobiet�.
Zacz�o si� w niej powoli rodzi� z�owieszcze przypuszczenie: d�uma. D�uma - dymieniczna i inne jej odmiany - nie by�a nieznana w Kalifornii i na Po�udniowym Zachodzie. W ostatnich latach zg�oszono kilka przypadk�w; jednak zgon z powodu d�umy nale�a� obecnie do rzadko�ci dzi�ki streptomycynie, chloramfenikolowi albo jakiej� tetracyklinie. Niekt�re odmiany d�umy charakteryzowa�o pojawienie si� wybroczyn: tych ma�ych, purpurowych, krwawi�cych plamek na sk�rze. W przypadkach ekstremalnych wybroczyny stawa�y si� niemal czarne i rozprzestrzenia�y si� po du�ych partiach cia�a; st�d w �redniowieczu m�wiono na to po prostu Czarna �mier�. Ale czy wybroczyny mog�y pojawi� si� w takiej obfito�ci, �e cia�o ofiary czernia�o jak cia�o Hildy?
Poza tym Hilda umar�a nagle, podczas prac kuchennych, nie wymiotuj�c, nie gor�czkuj�c, nie maj�c k�opotu z utrzymaniem moczu - a to wyklucza�o d�um�. W istocie - wyklucza�o r�wnie� ka�d� inn� znan� chorob� zaka�n�.
A r�wnocze�nie brak widocznych �lad�w przemocy. �adnych krwawi�cych ran postrza�owych. �adnych ran k�utych. Ani �ladu wskazuj�cego, �e gospodyni zosta�a pobita albo uduszona.
Jenny okr��y�a cia�o i podesz�a do lady przy zlewie. Dotkn�a kapusty i zdumia�a si�. By�a jeszcze zmro�ona. Nie le�a�a na desce do krajania d�u�ej ni� jak�� godzin�.
Odwr�ci�a si� od lady i zn�w spojrza�a na Hild�, z jeszcze wi�ksz� groz� ni� poprzednio.
Ta kobieta umar�a w ci�gu ostatniej godziny. Gdyby lekarka dotkn�a cia�a, mog�oby okaza� si� jeszcze ciep�e.
Ale co spowodowa�o �mier�?
Jenny by�a r�wnie daleko od rozwi�zania tej zagadki, jak w chwili kiedy przyst�pi�a do ogl�dzin. I chocia� nie choroba wydawa�a si� tu winna, nie da�o si� jej wykluczy�. Mo�liwo�� zara�enia, nawet odleg�a, by�a przera�aj�ca.
- Chod�, skarbie. - Jenny ukrywa�a zafrasowanie przed Lisa. - Skorzystam z telefonu w gabinecie.
- Ju� mi lepiej - powiedzia�a m�odsza siostra, ale od razu wsta�a, najwyra�niej nie mog�c doczeka� si� wyj�cia.
Jenny obj�a j� ramieniem. Opu�ci�y kuchni�.
Nieziemski spok�j przepe�nia� dom, cisza tak g��boka, �e szelest st�p na dywanie w korytarzyku brzmia� og�uszaj�co.
Mimo �wiec�cych z sufitu jarzeni�wek, gabinet Jenny nie by� surowy i bezosobowy jak wiele pomieszcze� preferowanych przez wsp�czesnych lekarzy. Przeciwnie, jego staromodny wystr�j przywodzi� na my�l obrazy Normana Rockwella z Saturday Evening Post. P�ki biblioteki p�ka�y w szwach od ksi��ek i magazyn�w medycznych. Sze�� antycznych drewnianych szafek, za kt�re Jenny wy�o�y�a �adn� sumk� na aukcji, mie�ci�o akta. �ciany pokryte by�y dyplomami i wykresami anatomicznymi. Wisia�y tam r�wnie� dwie du�e akwarele - pejza�e Snowfield. Obok zamkni�tej szafki z lekarstwami sta�a waga, a obok wagi, na stoliczku, pude�ko z niedrogimi zabawkami - ma�e plastykowe samochody, �o�nierzyki, laleczki - i dwa opakowania bezcukrowej gumy do �ucia. S�u�y�y jako nagrody - lub �ap�wki - dla dzieci, kt�re nie p�aka�y podczas bada�.
Centrum pokoju zajmowa�o du�e, porysowane biurko z ciemnej sosny i Jenny podprowadzi�a Lis� do wielkiego sk�rzanego fotela stoj�cego za nim.
- Przepraszam - powiedzia�a dziewczyna.
- Przepraszam? - powt�rzy�a Jenny, siadaj�c na skraju biurka i przysuwaj�c telefon.
- Przepraszam, �e odpad�am i da�am ci czadu. Kiedy zobaczy�am... cia�o... wiesz... zacz�am histeryzowa�.
- Wcale nie histeryzowa�a�. Prze�y�a� tylko wstrz�s, przestraszy�a� si�. To zrozumia�e.
- Ale ty nie by�a� zszokowana ani przestraszona.
- Ale� tak. Nie tylko by�am zszokowana. Os�upia�am.
- Ale nie ba�a� si� jak ja.
- Ba�am si� i wci�� si� boj�.
Jenny zawaha�a si�, a potem uzna�a, �e jednak nie powinna ukrywa� przed dziewczyn� prawdy. Powiedzia�a jej o niepokoj�cej mo�liwo�ci zara�enia.
- Nie s�dz�, �e mamy tu do czynienia z chorob�, ale mog� si� myli�. A je�li si� myl�...
Dziewczyna otworzy�a szeroko oczy z podziwu.
- Ba�a� si� tak samo jak ja, ale mimo to ca�y ten czas by�a� przy trupie. Jeeezu, nie sta� mnie na co� takiego. W �yciu. Nie da�abym rady.
- C�, skarbie, jestem lekarzem. Uczono mnie tego.
- Ale...
- Nie odpad�a� i nie da�a� mi czadu - zapewni�a j� Jenny.
Lisa skin�a g�ow� bez przekonania.
Jenny podnios�a s�uchawk�. Zamierza�a zadzwoni� na podkomisa-riat szeryfa w Snowfield, zanim skontaktuje si� z koronerem w Santa Mira, stolicy okr�gu. Brak sygna�u, tylko cichy syk. Nacisn�a wide�ki, ale aparat pozosta� g�uchy.
Niesprawny telefon w domu, w kt�rym le�a� trup - by�o w tym co� z�owrogiego. Kto� m�g� przeci�� druty telefoniczne, a potem wkra�� si� i zaatakowa� Hild� w spos�b przemy�lny i skuteczny... C�... m�g� zada� jej cios w plecy no�em o d�ugim ostrzu, kt�re si�gn�o serca, zabijaj�c od razu. W takim razie rana znajdowa�aby si� tam, gdzie Jenny nie mog�a dojrze� - chyba �e odwr�ci zw�oki ca�kiem na brzuch. To nie wyja�nia braku krwi. Ani wsz�dzie obecnych si�c�w, spuchni�cia. Tym niemniej rana mog�a znajdowa� si� na plecach, a skoro gosposia zmar�a w ci�gu ostatniej godziny, mo�na by�o r�wnie� przyj��, �e zab�jca - je�li b y � zab�jca - przebywa nadal tu, w domu.
Ponosi mnie wyobra�nia, pomy�la�a Jenny.
Uzna�a, �e zrobi najlepiej, je�li razem z Lisa natychmiast opuszcz� dom.
- Musimy i�� do s�siad�w i poprosi� Vince'a albo Angie Santini, �eby zadzwonili w naszym imieniu - powiedzia�a spokojnie, podnosz�c si� od biurka. - Nasz telefon si� zepsu�.
Lisa unios�a brwi.
- Czy to ma jaki� zwi�zek z... z tym, co si� sta�o?
- Nie wiem - odpowiedzia�a Jenny.
Serce bi�o jej mocno, kiedy sz�a przez gabinet do p�przymkni�tych drzwi. A nu� kto� stoi po drugiej stronie?
- Ale telefon zepsuty teraz... jakie� to dziwne, nie? - spyta�a Lisa, id�c za ni�.
- Troch�.
Jenny prawie spodziewa�a si� spotkania z ogromnym, szczerz�cym z�by nieznajomym, uzbrojonym w n�. Jednym z tych socjopat�w, kt�rych pe�no w dzisiejszych czasach. Jednym z na�ladowc�w Kuby Rozpruwacza, kt�rych krwawe rob�tki dostarcza�y materia�u filmowego dla reporter�w telewizyjnych, prezentuj�cych koszmarne migawki w wiadomo�ciach o sz�stej wieczorem.
Wyjrza�a do przedpokoju, nim ruszy�a dalej, gotowa odskoczy� i zatrzasn�� drzwi, w razie gdyby kogo� zobaczy�a. Nikogo.
Zerkn�a na Lis�. Dziewczyna w mig przenikn�a jej my�li.
Ruszy�y szybko korytarzem, a kiedy znalaz�y si� przy schodach prowadz�cych na pi�tro, nerwy Jenny by�y napi�te do ostateczno�ci. Zab�jca (je�li by� zab�jca, napomnia�a sam� siebie, poirytowana) m�g� znajdowa� si� na schodach i nas�uchiwa�, kiedy sz�y do drzwi. Runie na nie teraz z wysoko uniesionym no�em...
Ale nikt nie czeka� na schodach.
Ani w przedpokoju. Ani na frontowej werandzie.
Na dworze zmierzch szybko przechodzi� w noc. Resztki �wiat�a l�ni�y purpur�, a cienie - jak armia �ywych trup�w - wy�ania�y si� dziesi�tkami tysi�cy z zakamark�w, w kt�rych kry�y si� przed blaskiem s�o�ca. Za dziesi�� minut zapadnie mrok.
4
Dom s�siad�w
Zbudowany z kamienia i modrzewia dom Santinich zaprojektowano du�o nowocze�niej ni� domek Jenny. Pe�no w nim by�o zaokr�glonych rog�w i �agodnych krzywizn. Wy�ania� si� z kamienistej ziemi, przed�u�aj�c kontury zbocza, osadzony na tle ogromnej sosny, jakby sformowany przez sam� natur�.
W kilku pokojach na parterze �wieci�y si� lampy. Frontowe drzwi by�y lekko uchylone. Z wewn�trz dobiega�a muzyka klasyczna.
Jenny nacisn�a dzwonek i cofn�a si� kilka krok�w do miejsca, gdzie czeka�a Lisa. Uwa�a�a, �e nie powinny zbytnio zbli�a� si� do Santinich. Mog�y zarazi� si� nawet tylko przebywaj�c w jednym pomieszczeniu ze zw�okami pani Beck.
- Trudno wymarzy� sobie lepszych s�siad�w - zwr�ci�a si� do Lisy, pragn�c by twardy, lodowaty sopel w �o��dku rozpu�ci� si�. - Mili ludzie.
Nikt nie zareagowa� na dzwonek.
Jenny podesz�a, zn�w nacisn�a dzwonek i wr�ci�a do Lisy.
- S� w�a�cicielami sklep�w ze sprz�tem narciarskim i z pami�tkami. Muzyka ros�a, opada�a, ros�a. Beethoven.
- Mo�e nie ma nikogo w domu - powiedzia�a Lisa.
- Kto� musi by�. Muzyka, �wiat�a...
Nag�e, ostre uderzenie wiatru zawirowa�o pod okapem werandy, powietrzne �mig�a poszatkowa�y Beethovena, na kr�tko zamieniaj�c s�odk� muzyk� w irytuj�cy, fa�szywy akord.
Jenny pchn�a p�otwarte drzwi. Lampa p�on�a w gabinecie po lewej stronie. Mleczny blask la� si� po d�bowej pod�odze od otwartych drzwi do kraw�dzi mrocznej bawialni.
- Angie? Vince?! - zawo�a�a Jenny. Brak odpowiedzi.
Tylko Beethoven. Wiatr ucich�, a rozwiana muzyka splot�a si� na powr�t w bezwietrznej ciszy. Trzecia symfonia, Eroika.
- Halo? Jest tam kto�?
Symfonia dotar�a do swego poruszaj�cego zwie�czenia, a kiedy ostatnia nuta ucich�a, nie zabrzmia�a kolejna melodia. Stereo chyba wy��czy�o si� automatycznie.
- Halo?
Nic. Jenny za plecami mia�a cich� noc, a przed sob� cichy dom.
- Nie wchodzisz? - zapyta�a z niepokojem Lisa. Jenny spojrza�a na dziewczyn�.
- O co ci chodzi? - spyta�a. Lisa przygryz�a warg�.
- Co� tu jest nie tak. Te� to czujesz, nie? Jenny zawaha�a si�.
- Tak. Te� to czuj� - przyzna�a opornie.
- Jest tak, jakby�my... by�y tu same... tylko ty i ja... a r�wnocze�nie... nie same.
Jenny dr�czy�o przedziwne uczucie, �e s� obserwowane. Obr�ci�a si� i z uwag� przyjrza�a trawnikowi, zaro�lom, prawie kompletnie po�kni�tym ju� przez ciemno��. Omiot�a wzrokiem ka�de okno wychodz�ce na werand�. W gabinecie pali�o si� �wiat�o, ale pozosta�e by�y �lepe, czarne, l�ni�ce. Kto� m�g� sta� za tymi szklanymi taflami, otulony w cienie, widz�c, ale nie b�d�c widziany.
- Chod�my, prosz� - powiedzia�a Lisa. - Chod�my na policj� albo do kogo�. Ruszmy si�. Prosz�. Jenny potrz�sn�a g�ow�.
- Jeste�my przeczulone. Nasza wyobra�nia przerasta rzeczywisto��. W ka�dym razie powinnam tam zajrze�, na wypadek gdyby komu� si� co� sta�o - Angie, Vince'owi, mo�e kt�remu� dziecku...
- Nie. - Lisa z�apa�a Jenny za rami�, powstrzymywa�a j�.
- Jestem lekark�. Jestem zobowi�zana do udzielenia pomocy.
- Ale je�li z�apa�a� zarazka albo co� tam od pani Beck, mo�esz zainfekowa� Santinich. Sama tak powiedzia�a�.
- Tak, ale mo�e w�a�nie umieraj� od tego samego, co zabi�o Hild�. Co wtedy? Mog� potrzebowa� opieki lekarskiej.
- Nie s�dz�, �eby to by�a choroba - stwierdzi�a ponuro Lisa, wt�ruj�c my�lom Jenny. - To co� gorszego.
- Co mo�e by� gorsze?
- Nie wiem. Ale czuj� to. Co� gorszego.
Wiatr zn�w si� obudzi� i zaszele�ci� w krzakach przy werandzie.
- Dobra - powiedzia�a Jenny. - Zaczekasz tu, a� rzuc� okiem na...
- Nie - szybko przerwa�a Lisa. - Jak ty wchodzisz, to ja te�.
- Skarbie, nie odpadnisz i nie dasz mi czadu, je�li...
- Ja id� - uparcie powt�rzy�a dziewczyna, puszczaj�c rami� Jenny. - Miejmy to z g�owy. Wesz�y do domu. Jenny stan�a w przedpokoju, zajrza�a przez otwarte drzwi z lewej.
-Vince?
Dwie lampy rzuca�y ciep�y z�oty blask w ka�dy zak�tek gabinetu Vince'a Santiniego, ale pomieszczenie wion�o pustk�.
- Angie? Vince? Jest tam kto?
�aden d�wi�k nie zak��ca� grobowej ciszy, chocia� sama ciemno�� wydawa�a si� czuwa� i obserwowa� - jak niewyobra�alnie wielkie, przyczajone zwierz�.
Po prawej r�ce Jenny bawialnia - ca�a udrapowana w cienie g�ste jak ciasno pleciona krepa. Daleko kilka odprysk�w �wiat�a ja�nia�o po bokach i u do�u dwuskrzyd�owych drzwi, dziel�cych bawialni� od jadalni. Sk�py blask w niczym nie rozprasza� mroku tej strony.
Znalaz�a na �cianie przycisk �wiat�a. Ukaza�a si� bawialnia - pusta.
- Widzisz - powiedzia�a Lisa. - Nikogo.
- Zajrzyjmy do jadalni.
Przesz�y przez bawialni� umeblowan� wygodnymi be�owymi sofami i eleganckimi szmaragdowymi uszakami w stylu kr�lowej Anny. Stereofoniczny gramofon i deck magnetofonowy umieszczono dyskretnie w naro�nej meblo�ciance. St�d dobiega�a muzyka. Santini wyszli i zostawili czynny sprz�t.
Jenny otworzy�a drzwi do jadalni. Zaskrzypia�y lekko.
Tu te� nie by�o nikogo, ale �yrandol o�wietla� dziwny obraz. St� nakryto do wczesnej niedzielnej kolacji: cztery serwetki, cztery puste du�e talerze, cztery talerzyki do sa�aty, z tego trzy nieskazitelnie czyste, czwarty pe�ny; cztery zestawy sztu�c�w z nierdzewnej stali, cztery szklanki - dwie nape�nione mlekiem, jedna wod�, a jedna bursztynowym p�ynem, mo�e sokiem jab�kowym. Cz�ciowo roztopione kostki lodu p�ywa�y w soku i w wodzie. Na �rodku sto�u naczynia z potrawami: misa z sa�at�, p�misek z szynk�, rondel z zapiekank� ziemniaczan� i du�a p�ytka waza z groszkiem i marchewk�. Poza sa�at�, z kt�rej zaczerpni�to jedn� porcj�, jedzenie sta�o nietkni�te. Szynka wystyg�a. Ale serowa pokrywa zapiekanki by�a ca�a i Jenny poczu�a pod r�k�, �e naczynie jest wci�� ciep�e. Jedzenie musia�o si� znale�� na stole w ci�gu ostatniej godziny, mo�e zaledwie p� godziny temu.
- Wygl�da, jakby pognali gdzie� na �eb, na szyj� - powiedzia�a Lisa.
- Jakby zostali porwani - zmarszczy�a brwi Jenny.
Kilka niepokoj�cych detali. Na przyk�ad przewr�cone krzes�o. Le�a�o na boku, kilka st�p od sto�u. Pozosta�e krzes�a sta�y przy stole, ale na pod�odze le�a�a du�a �y�ka i dwuz�bny widelec do podawania mi�sa. Zmi�ta serwetka na pod�odze w k�cie, jakby nie tylko spad�a, ale zosta�a odrzucona. Na stole przewr�cona solniczka.
Drobiazgi. Nic powa�nego. Nic, do czego mo�na by si� przyczepi�.
Ale mimo to Jenny martwi�a si�.
- Porwani? - Lisa by�a zdumiona.
- Mo�e.
Jenny nadal m�wi�a cicho, jak i siostra. Nadal mia�a niepokoj�ce wra�enie, �e co� czyha nie opodal, kryje si�, obserwuje - a przynajmniej nas�uchuje.
Paranoja, napomnia�a sam� siebie.
- Jeszcze nie s�ysza�am, �eby kto� porwa� ca�� rodzin� - powiedzia�a Lisa.
- Wi�c... mog� si� myli�. Prawdopodobnie jedno z dzieci nagle zachorowa�o i musieli szybko jecha� do szpitala w Santa Mira. Co� w tym rodzaju.
Lisa zn�w obejrza�a pok�j. Przechyli�a g�ow�, ws�uchuj�c si� w cmentarn� cisz�.
- Nie, nie wydaje mi si�.
- Ani mnie - przyzna�a Lisa.
Lisa z wolna obesz�a st�. Rozgl�da�a si�, jakby oczekiwa�a potajemnej wie�ci od Santinich. Strach zacz�� ust�powa� miejsca ciekawo�ci.
- Przypomina mi to co�, co kiedy� czyta�am w ksi��ce o dziwnych wydarzeniach. Wiesz - Tr�jk�t bermudzki albo co� w tym rodzaju. Kiedy� by� taki wielki �aglowiec "Mary Celeste"... jako� w 1870 albo co� ko�o tego... W ka�dym razie znale�li t� "Mary Celeste" dryfuj�c� na �rodku Atlantyku. Sto�y nakryte do obiadu, ale ca�a za�oga znikn�a. Statek nie zosta� uszkodzony przez sztorm, nie przecieka�, nic z tych rzeczy. Za�oga nie mia�a �adnego powodu, �eby go opu�ci�. Poza tym �odzie ratunkowe wisia�y na swoich miejscach. Lampy si� pali�y, �agle postawione jak nale�y i, jak m�wi�am, jedzenie sta�o na
30
sto�ach. Wszystko by�o tak jak by� powinno, poza tym �e za�oga znik�a co do jednego cz�owieka. To jedna z najwi�kszych zagadek morskich.
- Ale w tym na pewno nie ma �adnej wielkiej zagadki - stwierdzi�a niespokojnie Jenny. - Jestem pewna, �e Santini nie znikn�li na zawsze.
Lisa znajdowa�a si� po drugiej stronie sto�u. Zatrzyma�a si� i zmru�y�a oczy.
- A je�li zostali porwani, to czy ma to jaki� zwi�zek ze �mierci� twojej gosposi?
- Mo�e. Za ma�o wiemy, �eby mie� pewno��.
- Nie uwa�asz, �e powinny�my wzi�� bro� albo co�? - spyta�a Lisa g�osem jeszcze cichszym ni� poprzednio.
- Nie, nie. - Jenny spojrza�a na nietkni�te jedzenie, na kt�rym zastyga� t�uszcz. Rozsypana s�l. Przewr�cone krzes�o. Odwr�ci�a si� od sto�u. - Chod�, skarbie.
- Gdzie teraz?
- Sprawd�my, czy telefon dzia�a.
Min�y drzwi ��cz�ce jadalni� z kuchni�. Jenny zapali�a �wiat�o.
Telefon wisia� na �cianie, obok zlewu. Jenny podnios�a s�uchawk�. Pos�ucha�a. Nacisn�a wide�ki. Brak sygna�u.
Jednak�e tym razem aparat nie by� kompletnie g�uchy, jak w jej w�asnym domu. S�ysza�a mi�kki trzask elektrycznych wy�adowa�. Numery stra�y po�arnej i podkomisariatu widnia�y na naklejce pod aparatem. Mimo braku sygna�u Jenny wycisn�a siedem cyfr, �eby po��czy� si� z policj�, ale nie dosta�a po��czenia.
W momencie w kt�rym po�o�y�a palce na wide�kach, �eby zn�w je nacisn��, obudzi�o si� w niej podejrzenie, �e kto� jest na linii, s�ucha.
- Halo? - odezwa�a si�.
Odleg�y syk. Jak jajka sma�one na patelni.
- Halo? - powt�rzy�a.
Tylko odleg�y syk. "Bia�y szum", jak m�wi�.
Powiedzia�a sobie, �e to nic. Tylko normalne odg�osy przy podniesionej s�uchawce. Ale r�wnocze�nie pomy�la�a, �e podczas kiedy ona chciwie nas�uchuje, kto� inny robi to samo.
Nonsens.
Nonsens czy nie nonsens, lodowaty ch��d zje�y� jej w�osy na karku i szybko od�o�y�a s�uchawk�.
- Biuro szeryfa nie mo�e by� daleko w takim ma�ym miasteczku - powiedzia�a Lisa..
- Kilka przecznic.
- Czemu tam nie podejdziemy?
Jenny zamierza�a przejrze� pozosta�� cz�� domu, na wypadek gdyby Santini le�eli gdzie� ranni albo chorzy. Teraz uderzy�a j� my�l, �e kto� m�g� pods�uchiwa� przez aparat z innego pokoju. Ta mo�liwo�� zmienia�a wszystko. Nie traktowa�a lekko powo�ania lekarza. W gruncie rzeczy lubi�a t� specjaln� odpowiedzialno�� id�c� w parze z prac�. By�a osob� poddaj�c� sta�ej weryfikacji swe oceny, inteligencj� i wytrzyma�o��. Lubi�a stawia� czo�o przeciwno�ciom. Ale teraz odpowiada�a w pierwszym rz�dzie za Lis� i siebie sam�. By� mo�e najm�drzej by�o zwr�ci� si� do zast�pcy szeryfa, Paula Hendersona, wr�ci� z nim, a potem przejrze� reszt� domu.
Chcia�a wierzy�, �e to jedynie wyobra�nia, ale nadal czu�a, jak kto� przewierca j� wzrokiem, obserwuje... czeka.
- Chod�my - powiedzia�a do Lisy. - Ju�.
Dziewczyna wyra�nie odetchn�a. Pierwsza ruszy�a przez jadalni� i bawialni� do frontowych drzwi.
Tymczasem zapad�a noc. Powietrze ozi�bi�o si� i wkr�tce zapanuje ca�kowity ch��d - siedem do pi�ciu stopni Celsjusza - mo�e i wi�kszy. Jesie� w Sierras go�ci kr�tko, a zima niecierpliwi si�, �eby jak najszybciej zaj�� jej miejsce.
Z nadej�ciem nocy wzd�u� Skyline Road lampy uliczne zapali�y si� automatycznie. Na niekt�rych wystawach r�wnie� w��czy�o si� wieczorne o�wietlenie, pobudzone �wiat�oczu�ymi diodami.
Jenny i Lis�, stoj�ce na chodniku przed domem Santinich, uderzy� widok w dole.
Miasteczko schodz�ce tarasami po g�rskim zboczu, z ostrymi, dwuskrzyd�owymi dachami dom�w tn�cymi ciemnogranatowe niebo, by�o jeszcze pi�kniejsze ni� o zmierzchu. Z paru komin�w stercza�y widmowe pi�ropusze. To na kominkach p�on�o drewno. Kilka okien jarzy�o si� �wiat�em bij�cym z wewn�trz, ale reszta jak mroczne lustra odbija�a �wiat�a latarni. Wiatr �agodnie porusza� drzewami w rytmie ko�ysanki. Szemra� �agodnie, jakby na�ladowa� oddechy tysi�cy g��boko, spokojnie u�pionych dzieci.
Jednak�e nie tylko samo pi�kno widoku sp�ta�o Jenny. Tak�e absolutny bezruch i cisza. W chwili przyjazdu uzna�a to jedynie za rzecz dziwn�. Teraz poczu�a zagro�enie.
- Podkomisariat jest na g��wnej ulicy - wyja�ni�a. - Za drug� przecznic�.
Szybkim krokiem skierowa�y si� ku znieruchomia�emu sercu miasta.
5
Trzy pociski
Pojedyncza �wietl�wka rozja�nia�a ponury mrok aresztu miejskiego. Ale ruchome rami� lampy zosta�o mocno przygi�te, skupiaj�c �wiat�o na blacie biurka, gdzie na bibularzu le�a� otwarty magazyn w snopie mocnego bia�ego �wiat�a; poza tym w pomieszczeniu prawie nic nie by�o wida� i by�oby ca�kiem ciemno, gdyby nie blady poblask wciskaj�cy si� od ulicy oknami.
Jenny otworzy�a drzwi. Wesz�a do �rodka. Lisa tu� za ni�.
- Halo? Paul? Jeste� tu?
Odnalaz�a wy��cznik, zapali�a g�rne �wiat�a - i szarpn�a si� w odruchu fizycznego obrzydzenia na widok tego, co le�a�o przed ni� na pod�odze.
Paul Henderson. Sczernia�e, posiniaczone cia�o. Opuchlizna. �adnych oznak �ycia.
- Och, Jezu! - krzykn�a Lisa. Obr�ci�a si� i zataczaj�c podesz�a do drzwi. Oparta o framug� gwa�townie, urywanymi haustami, wci�ga�a ch�odne nocne powietrze.
Znacznym wysi�kiem woli Jenny powstrzyma�a narastaj�cy l�k. Podesz�a do Lisy. Po�o�y�a d�o� na szczup�ym ramieniu dziewczyny.
- Jak si� czujesz? B�dziesz wymiotowa�?
Lisa z trudem zapanowa�a nad torsjami. W ko�cu potrz�sn�a g�ow�.
- Nie. N...nie b�d� wymiotowa�. Nic mi nie jest. Ch...chod�my st�d.
- Za chwil� - powiedzia�a Jenny. - Najpierw chc� obejrze� cia�o.
- Nie mo�na chcie� patrze� na co� takiego.
- Masz racj�. Nie chc�. Ale mo�e jako� wpadn�, z czym mamy tu do czynienia. Zosta� w drzwiach.
Dziewczyna westchn�a z rezygnacj�.
Jenny podesz�a do trupa rozci�gni�tego na pod�odze. Ukl�k�a.
Paul Henderson by� w takim samym stanie jak Hilda Beck. Ka�dy widzialny cal cia�a posiniaczony, spuchni�ty. Obrzmia�a, zniekszta�cona twarz, szyja prawie obj�to�ci g�owy, palce jak sznury serdelk�w, wzd�ty �o��dek. A r�wnocze�nie Jenny nie wyczuwa�a najl�ejszego odoru gnicia.
Niewidz�ce oczy wytrzeszczone w c�tkowanej, sinej twarzy. Te oczy w po��czeniu z rozdziawionymi, wykrzywionymi ustami przekazywa�y wyra�nie jedno uczucie: l � k. Jak Hilda Beck, Paul Henderson umar� nagle - i w pot�nym, lodowatym u�cisku kra�cowego przera�enia.
Jenny nie by�a blisk� przyjaci�k� zmar�ego. Oczywi�cie, zna�a go, poniewa� wszyscy si� znali w tak ma�ym miasteczku jak Snowfield. Robi� do�� sympatyczne wra�enie, by� dobrym str�em prawa. Czu�a si� okropnie na widok tego, co go spotka�o. Kiedy wpatrywa�a si� w wykrzywion� twarz, md�o�ci �cisn�y jej bole�nie �o��dek. Musia�a odwr�ci� wzrok.
Zast�pca nie mia� broni w kaburze. Le�a�a na pod�odze, blisko cia�a. Rewolwer kaliber 45.
Wpatrywa�a si� w rewolwer. Rozwa�a�a. Mo�e wy�lizn�� si� z kabury, kiedy zast�pca upad� na pod�og�? Mo�e. Ale to w�tpliwe. Narzuca� si� wniosek, �e Henderson wyci�gn�� rewolwer, aby si� broni� przed napastnikiem.
A je�li tak, to nie pad� ofiar� trucizny ani choroby.
Jenny obejrza�a si�. Lisa nadal sta�a w otwartych drzwiach z r�k� opart� o framug� i rozgl�da�a si� po Skyline Road.
Jenny podnios�a si� z kolan. Obr�ci�a od trupa. Pochylona nad broni� patrzy�a i zastanawia�a si�: dotkn�� rewolweru czy nie? Nie przejmowa�a si� ju� tak zaka�eniem jak po znalezieniu cia�a pani Beck. Coraz mniej wygl�da�o to na przypadek jakiej� dziwnej zarazy. Poza tym je�li Snowfield nawiedzi�a jaka� egzotyczna choroba, by�a przera�aj�co gwa�towna i Jenny prawie na sto procent by�aby ju� zaka�ona. Nic nie ryzykowa�a bior�c rewolwer do r�ki i dok�adniej mu si� przygl�daj�c. Jedyne, co j� martwi�o, to mo�liwo�� zatarcia �lad�w.
Ale nawet je�eli Henderson zosta� zamordowany, niemo�liwe, �eby zab�jca u�y� broni ofiary, podsuwaj�c policji pod nos w�asne odciski palc�w. Dalej: nie wygl�da�o na to, �eby Paul zosta� zastrzelony. Przeciwnie, je�li mia�a tu miejsce jaka� strzelanina, on prawdopodobnie poci�ga� za spust.
Podnios�a rewolwer. Zbada�a. B�ben mie�ci� sze�� naboi, ale trzy komory by�y puste. Ostry zapach spalonego prochu strzelniczego �wiadczy� o tym, �e z broni korzystano niedawno. Dzisiaj, mo�e nawet w ci�gu ostatniej godziny.
Z czterdziestk� pi�tk� w r�ku, rozgl�daj�c si� po niebieskich p�ytkach pod�ogowych, wsta�a i przesz�a na drugi koniec og�lnodost�pnej cz�ci posterunku. B�ysn�� kawa�ek miedzi, nast�pny i jeszcze nast�pny. Trzy wystrzelone �uski.
�aden ze strza��w nie zosta� oddany w d�, w pod�og�. Mocno wyfroterowane p�ytki by�y niedra�ni�te.
Jenny pchn�a bramk� w balustradzie i wesz�a do "zagrody byk�w". Sz�a przej�ciem mi�dzy szafkami z aktami a szeregiem biurek i sto��w do pracy. Zatrzyma�a si� w centrum pomieszczenia. Jej wzrok wolno pow�drowa� ku jasnozielonym �cianom i sufitowi z d�wi�koch�onnych p�ytek. Szuka�a �lad�w pocisk�w. Bez skutku.
Poczu�a si� zaskoczona. Je�li n