1766
Szczegóły |
Tytuł |
1766 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
1766 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 1766 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
1766 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
CLIVE BARKER
Cabal - nocne plemi�
Cz�� I
SZALENIEC
Urodzi�am si� �ywa.
Czy� to nie wystarczaj�ca kara?
MARY HENDRICKSON
na swoim procesie
o ojcob�jstwo
Rozdzia� I
PRAWDA
Spo�r�d wszystkich pochopnych, nocnych obietnic dawanych w imi� mi�o�ci, �adna - jak to wiedzia� teraz Boone - nie daje takiej gwarancji z�amania, jak: Nigdy de nie opuszcz�.
Je�li czas nie zabierze ci czego� sprzed nosa, reszty dokonaj� okoliczno�ci. Bezcelowe jest mie� nadziej� na co� innego: bezcelowe marzenie, �e w gruncie rzeczy �wiat chce dla ciebie dobrze. Wszystko, co ma jak�� warto��, wszystko, czego kurczowo si� trzymasz, by nie zwariowa�, zgnije lub zostanie zabrane w ostatecznym rozrachunku, a pod tob� rozst�pi si� otch�a�, tak jak teraz pod Boone'em, i nagle, bez wyja�nienia - przepad�e�! - Id� do diab�a - albo gorzej: - zosta�my przyjaci�mi - i tyle.
Nie zawsze by� takim pesymist�. Kiedy� - ca�kiem nie -tak dawno - czu�, jak gdyby ci�ar jego duchowej udr�ki si� zmniejszy�. Mniej rzut�w psychotycznych, mniej dni, kiedy wola�by sobie raczej podci�� �y�y ni� czeka� na nast�pn� dawk� lek�w. Wydawa�o si�, �e b�dzie szcz�liwy.
Ta nadzieja spowodowa�a w�a�nie jego wyznanie mi�o�ci, to: Nigdy ci� nie opuszcz�, wyszeptane do ucha Lori, gdy le�eli na w�skim ��ku. Ich �ycie mi�osne, jak tyle innych spraw mi�dzy nimi, obfitowa�o w problemy. Gdy jednak inne kobiety zrywa�y z nim, nie wybaczaj�c mu jego kl�ski, ona, na przek�r, m�wi�a, �e maj� du�o czasu, aby wszystko si� u�o�y�o - ca�y czas �wiata. - Jestem z tob�, dop�ki chcesz, �ebym by�a,- zdawa�a si� m�wi� jej cierpliwo��.
Nikt nigdy nie zaproponowa� mu takiego zwi�zku, tote� chcia� ofiarowa� co� w zamian. To by�y s�owa: Nigdy ci� nie opuszcz�. Tak by�o.
Wspomnienie jej sk�ry, niemal �wiec�cej w mroku pokoju, i odg�osu jej oddechu, gdy wreszcie zasypia�a u jego boku - wszystko to wci�� chwyta�o go za serce i �ciska�o a� do b�lu.
T�skni� za tym, by si� od tego uwolni� - i od pami�ci, i od s��w, bo teraz okoliczno�ci zabra�y wszelk� nadziej� na spe�nienie. Nie da�o si� jednak zapomnie�. To trwa�o i zadr�cza�o go jego w�asn� s�abo�ci�. Niewielk� pociech� stanowi� fakt, �e ona - wiedz�c to, co musia�a o nim wiedzie� - b�dzie si� stara�a wymaza� wszystko z pami�ci; i �e z czasem uda si� jej to. Mia� tylko nadziej�, �e zrozumie, jak bardzo nie zna� samego siebie, czyni�c t� obietnic�. Nigdy nie zaryzykowa�by tego b�lu, gdyby w�tpi�, i� w ko�cu wyzdrowienie znalaz�o si� w zasi�gu r�ki!
�nij dalej!
Decker zniszczy� te z�udzenia w dniu, kiedy zamkn�� na klucz drzwi gabinetu, zaci�gn�� �aluzje przed blaskiem wiosennego s�o�ca w Albercie i, g�osem ledwie dono�niejszym ni� szept, powiedzia�:
- Boone, my�l�, �e znale�li�my si� w strasznym k�opocie, ty i ja.
Dr�a�, i Boone to widzia� - fakt trudny do ukrycia przy tak pot�nym ciele. Decker mia� postur� cz�owieka, kt�ry podczas gimnastyki usuwa z potem ca�y sw�j codzienny Angst. Nawet szyte na miar� garnitury, zawsze po�yskliwie czarne, nie mog�y ujarzmi� jego ogromu. To dlatego na pocz�tku ich wsp�pracy Boone nie m�g� si� powstrzyma� od uszczypliwo�ci; czu� si� onie�mielony fizyczn� i umys�ow� przewag� doktora. Teraz widzia� s�abe punkty si�y, kt�rej si� ba�. Decker by� Opok�; by� Rozumem; by� Spokojem. Jego niepok�j kwestionowa� wszystko, co Boone wiedzia� o tym cz�owieku.
- Co� jest nie tak? - spyta� Boone.
- Siadaj, dobrze? Siadaj, a ja ci opowiem. Boone zrobi�, co mu kazano. W tym gabinecie Decker by� panem. Doktor odchyli� si� w ty� w sk�rzanym fotelu i oddycha� przez nos, k�ciki zaci�ni�tych ust opu�ci�.
- Prosz� mi powiedzie�... - odezwa� si� Boone.
- Od czego zacz��?
- Od czegokolwiek.
- S�dzi�em, �e tw�j stan si� polepsza - stwierdzi� Decker. - Naprawd� tak s�dzi�em. Obaj tak s�dzili�my.
- Ja wci�� tak uwa�am - powiedzia� Boone.
Decker lekko potrz�sn�� g�ow�. Umys� mia� godny podziwu, lecz w niewielkim stopniu uzewn�trznia�y to jego �ci�ni�te rysy, mo�e poza oczami, kt�re w tej chwili nie patrzy�y na pacjenta, a na st� mi�dzy nimi.
- Zacz��e� m�wi� podczas naszych sesji - ci�gn�� Decker - o zbrodniach, kt�re, twoim zdaniem, pope�ni�e�. Pami�tasz co� z tego?
- Wie pan, �e nie.
Transy, w jakie wprawia� go Decker, by�y na to zbyt g��bokie.
- Pami�tam tylko wtedy, gdy puszcza pan ta�my z sesji.
- Nie odtworz� ci �adnej z tych ta�m - stwierdzi� Decker. - Skasowa�em je.
- Dlaczego?
- Poniewa�... Boj� si�, Boone. O ciebie - przerwa�. - Mo�e o nas obu.
W Opoce zarysowa�a si� szczelina i Decker nie m�g� zrobi� nic, aby j� ukry�.
- Co to za zbrodnie? - spyta� Boone na pr�b�.
- Morderstwa. Opowiada�e� o nich obsesyjnie. Najpierw s�dzi�em, �e to tylko zbrodnie urojone. Zawsze by�a w tobie jaka� gwa�towno��.
- A teraz?
- Teraz obawiam si�, �e je naprawd� pope�ni�e�.
Zapad�a d�uga cisza, kiedy Boone bada� Deckera - bardziej zaintrygowany ni� w�ciek�y. �aluzje nie zosta�y zaci�gni�te do ko�ca. Promie� s�o�ca pad� na niego i na st� mi�dzy nimi. Na szklanej powierzchni sta�a butelka wody destylowanej, dwa kubki i du�a koperta. Decker pochyli� si� do przodu i podni�s� j�.
- To, co teraz robi�, jest prawdopodobnie samo w sobie przest�pstwem - powiedzia� Boone'owi. - Tajemnica lekarska to jedna rzecz, ukrywanie zab�jcy - druga. Ale jaka� cz�� mojej osoby wci�� ma, na Boga, nadziej�, �e to nieprawda. By�y post�py w leczeniu. Razem to osi�gn�li�my. Chc� wierzy�, �e jeste� zdrowy.
- Jestem zdrowy.
Zamiast odpowiedzi, Decker rozdar� kopert�.
- Chcia�em, �eby� spojrza� na to - m�wi� wsuwaj�c d�o� do �rodka i wyci�gaj�c plik fotografii na �wiat�o dzienne. - Ostrzegam ci�, nie s� przyjemne.
Po�o�y� je po zastanowieniu tak, �e Boone m�g� na nie spojrze�. Jego ostrze�enie mia�o sens. Zdj�cie na wierzchu pliku podzia�a�o jak wstrz�s. Na jego obliczu pojawi� si� strach, jakiego nie zna�, odk�d znalaz� si� pod opiek� Deckera. Sam widok na fotografii m�g� doprowadzi� do op�tania. Mozolnie budowa� mur wok� siebie, by schroni� si� przed niebezpiecze�stwem powrotu do szale�stwa, ceg�a za ceg��, ale teraz zatrz�s� si� on i grozi� zawaleniem.
- To tylko zdj�cie.
- Zgadza si� - odpar� Decker. - To tylko zdj�cie. Co widzisz?
- Zmar�ego cz�owieka.
- Zamordowanego cz�owieka
- Tak. Zamordowanego cz�owieka.
Nie po prostu zamordowanego; zaszlachtowanego. W furii ci�� i pchni�� wyr�bano z niego �ycie; krew wycieka�a na ostrze, kt�re zdruzgota�o mu szyj�, zniszczy�o twarz; wyciek�a na �ciany. Mia� na sobie tylko szorty, wi�c rany na ciele dawa�y si� �atwo policzy�, mimo krwi. Boone to teraz zrobi�, aby jako� broni� si� przed ogarniaj�c� go zgroz�. Nawet tu, w tym pokoju, gdzie doktor wyrze�bi� inne "ja" swego pacjenta, Boone nigdy nie dusi� si� ze strachu tak,, jak w tej chwili.- Poczu� jak �niadanie, albo l kolacja, podnosz� mu si� do gard�a wbrew jego woli. G�wno w ustach, jak brud jego czynu.
Licz rany, m�wi� do siebie, udawaj, �e to koraliki na liczydle. Trzy, cztery, pi�� w brzuch i pier�; jedna szczeg�lnie postrz�piona, bardziej rozdarcie ni� rana, tak szeroka, �e wn�trzno�ci m�czyzny wydosta�y si� na zewn�trz. Jedna na ramieniu, jeszcze dwie. I potem twarz, zniszczona przez ci�cia. Tak wiele, �e ich liczb� trudno by�o ustali�, nawet gdyby obserwator bardzo si� stara�. Sprawi�y, �e ofiary nie dawa�o si� rozpozna�: oczy wyd�ubane, wargi wydarte, nos posiekany.
- Dosy�? - odezwa� si� Decker, jak gdyby to wymaga�o pytania.
- Tak.
- Jest tu o wiele wi�cej do ogl�dania.
Ods�oni� drugie zdj�cie, pierwsze k�ad�c obok. Tym razem kobieta, rozwalona na sofie, a g�rna i dolna cz�� jej cia�a skr�cone by�y pod k�tem, jakiego si� nie spotyka. Chocia� przypuszczalnie nie mia�a nic wsp�lnego z pierwsz� ofiar�, to rze�nik postara� si� o to, by by�o mi�dzy nimi jakie� ohydne podobie�stwo. Ten sam brak warg, ten sam brak oczu. Zrodzeni z r�nych rodzic�w, stali si� rodze�stwem w �mierci, zdruzgotani t� sam� r�k�.
I ja jestem ich ojcem? - zapyta� siebie niemo Boone. Nie - odpowiedzia�o jego wn�trze. - Ja tego nie zrobi�em. Dwie rzeczy powstrzymywa�y go przed g�o�nym zaprzeczeniem. Po pierwsze wiedzia�, �e Decker nie nara�a�by na niebezpiecze�stwo zak��cenia r�wnowagi psychicznej pacjenta, gdyby nie mia� ku temu powa�nych powod�w. Po drugie - zaprzeczenie by�o bezwarto�ciowe, skoro obaj wiedzieli, jak �atwo umys� Boone'a oszukiwa� sam siebie w przesz�o�ci. Je�li by� odpowiedzialny za te okropno�ci, nie m�g� mie� pewno�ci, �e o tym wie.
Milcza� zatem, nie o�mielaj�c si� podnie�� wzroku na Deckera ze strachu, �e zobaczy Opok� roztrzaskan�.
- Nast�pne? - zaproponowa� Decker.
- Je�li musimy.
- Musimy.
Ods�oni� trzeci� fotografi� i czwart�, wyk�adaj�c zdj�cia na stole, jak karty we wr�bie tarota, tyle �e ka�da z nich by�a kart� �mierci. W kuchni na tle otwartych drzwi lod�wki. W sypialni, obok lampy i budzika.
Na szczycie schod�w; przy oknie. Ofiary w r�nym wieku, r�nych ras; m�czy�ni, kobiety i dzieci. Jakikolwiek maniak to zrobi� - nie przebiera�. Po prostu �cina� �ycia, tam, gdzie je znalaz�. Nie szybko, nie metodycznie. Pokoje, w kt�rych umarli ci ludzie, wyra�nie przekazywa�y testament, w jaki spos�b zab�jca, w dobrym humorze, igra� z nimi. Poprzesuwane meble, jak gdyby potykali si�, by unikn�� coup de grace, krwawe odciski zostawione na �cianach. Jeden straci� palce, by� mo�e chwytaj�c za ostrze; wi�kszo�� straci�a oczy. Nikt jednak nie ucieka�, bez wzgl�du na op�r, jaki stawia�. Wszyscy wreszcie padali, zapl�tani w swoj� bielizn� lub szukaj�c schronienia za zas�on�. Padali szlochaj�c, padali wymiotuj�c.
W sumie obejrza� jedena�cie fotografii. Ka�da inna - pokoje du�e i ma�e, ofiary nagie i ubrane. Istnia�y te� elementy wsp�lne: wszystkie zdj�cia tego odprawionego na scenie szale�stwa zrobiono, gdy aktor ju� opu�ci� scen�.
Bo�e wszechmocny, czy to on by� tym cz�owiekiem?
Nie znaj�c odpowiedzi, zada� to pytanie Opoce, m�wi�c bez podnoszenia wzroku znad b�yszcz�cych kart.
- Czy to ja zrobi�em?
Us�ysza� westchnienie doktora, lecz Odpowied� nie nadchodzi�a, wi�c zdoby� si� na spojrzenie na swego oskar�yciela. Gdy roz�o�ono przed nim fotografie poczu�, �e badanie tej sprawy b�dzie jak pe�zaj�cy pod czaszk� b�l. Teraz stwierdzi� znowu, �e Decker odwr�ci� wzrok.
- Prosz� mi powiedzie� - spyta�. - Czy ja to zrobi�em?
Decker wytar� wilgotne fa�dy sk�ry pod szarymi oczami. Ju� nie dr�a�.
- Mam nadziej�, �e nie - odpar�.
Odpowied� wyda�a si� absurdalnie �agodna. To przecie� nie by�o jakie� pomniejsze przekroczenie prawa, nad kt�rym dyskutowali, to by�a jedenastokrotna �mier�; a ile� jeszcze mog�o zdarzy� si� opr�cz tego, poza wzrokiem, poza umys�em?
- Prosz� mi powiedzie�, o czym m�wi�em - prosi�. - S�owa...
- Przewa�nie m�wi�e� bez �adu i sk�adu.
- To dlaczego pan uwa�a, �e ja jestem za to odpowiedzialny? Musi pan mie� jakie� powody.
- Troch� to trwa�o - stwierdzi� Decker - zanim u�o�y�em jak�� ca�o�� - opu�ci� wzrok na fotografie �mierci na stole i �rodkowym palcem wyprostowa� zdj�cie, kt�re le�a�o nieco krzywo.
-; Co miesi�c musz� pisa� sprawozdanie z wynik�w twojego leczenia. Wiesz o tym. kolejno odtworzy�em zatem ta�my z naszych poprzednich sesji, aby uchwyci� sens w tym, co robili�my... - m�wi� powoli, znu�ony - ...zauwa�y�em, �e pewne zwroty powtarzaj� si� stale w twoich odpowiedziach. Skryte przez d�ugi czas w innym materiale, ale obecne. Tak jakby� przyznawa� si� do czego�, co jest tak nie do przyj�cia przez ciebie, nawet w transie, �e nie mog�e� zdecydowa� si�, by to bezpo�rednio powiedzie�. I to si� ujawni�o w pewnym kodzie.
Boone zna� kody. Otacza�y go w chwilach ataku choroby. Sygna�y skryte w szumie radiowym, a nadawane przez wyimaginowanego wroga, albo w szmerze ruchu ulicznego przed �witem. Zna� t� sztuk� sam, wi�c nic go teraz nie zdumia�o.
- Zasi�gn��em nieco informacji - ci�gn�� Decker - w�r�d oficer�w policji, kt�rych lecz�. Nic szczeg�lnego. Powiedzieli mi o zab�jstwach. O niekt�rych szczeg�ach dowiedzia�em si� oczywi�cie z prasy. Wydaje si�, �e to trwa od dw�ch i p� roku. Kilka zab�jstw tutaj w Calgary, reszta w promieniu godziny jazdy samochodem. Dzie�o jednego cz�owieka.
- Moje dzie�o.
- Nie wiem - powiedzia� Decker, wreszcie podnosz�c wzrok na Boone'a. - Gdybym by� pewien, doni�s�bym o wszystkim.
- Ale pan nie jest.
- Nie mog� w to uwierzy�, tak samo jak ty. Gdyby to si� okaza�o prawd�, mia�bym du�e k�opoty - pojawi� si� w nim �le skrywany gniew. - Dlatego w�a�nie czeka�em. Maj�c nadziej�, �e b�dziesz ze mn�, kiedy wydarzy si� nast�pne zab�jstwo.
- To znaczy, �e niekt�rzy z tych ludzi zmarli za pana wiedz�?
- Tak - Decker stwierdzi� kategorycznie.
- Jezu!
Ta my�l poderwa�a Boone'a z krzes�a, a� zawadzi� nog� o st�. Sceny morderstw rozpierzch�y si�.
- M�w ciszej - za��da� Decker.
- Ludzie umierali, a pan czeka�?
- Robi�em to dla ciebie, Boone. Doce� to! Boone odwr�ci� si� od niego. Na plecach poczu� ch��d potu.
- Usi�d� - odezwa� si� Decker. - Prosz� usi�d� i opowiedz, co kojarzy ci si�, gdy patrzysz na te fotografie.
Mimowolnie Boone przeci�gn�� d�oni� po twarzy. Wiedzia� od Deckera, jakie to mia�o znaczenie w konkretnym j�zyku cia�a. Umys� u�ywa� cia�a, aby powstrzyma� wyjawienie czego�, albo nawet ca�kowicie wyciszy� jak�� spraw�.
- Boone. Musz� zna� odpowied�.
- Nic nie kojarz� - stwierdzi� Boone, nie odwracaj�c si�.
- W og�le?
- W og�le.
- Obejrzyj je jeszcze raz.
- Nie - odpar� Boone. - Nie mog�.
S�ysza� oddech doktora i ju� oczekiwa� ponowienia ��dania, aby na nowo stan�� w obliczu tej zgrozy. Zamiast tego - ton g�osu Deckera zabrzmia� pojednawczo.
- W porz�dku, Aaron - powiedzia�. - W porz�dku. Od�o�� je.
Boone przycisn�� pi�ci do zamkni�tych oczu. By�y gor�ce i wilgotne.
- Ju� ich nie ma, Aaron - odezwa� si� Decker.
- Nie, wci�� s�.
By�y z nim, �wietnie zapami�tane. Jedena�cie pokoj�w i jedena�cie cia�, utrwalonych oczami duszy, poza wszelkim egzorcyzmem. Mur, kt�rego budowanie zaj�o Deckerowi pi�� lat, zosta� zburzony w ci�gu paru minut, i to przez swojego architekta. Boone zn�w by� zdany na �ask� i nie�ask� swojego szale�stwa. S�ysza�, jak kwili w g�owie z jedenastu p�kni�tych tchawic, z jedenastu przebitych brzuch�w. Oddech i gazy w jelitach �piewa�y star� piosenk� szale�ca.
Dlaczego jego fortyfikacje run�y tak �atwo, po wykonaniu tak wielkiej pracy? Jego oczy � zna�y odpowied�, a p�yn�ce �zy wyznawa�y to, czego j�zyk nie m�g� wyrazi�. By� winny. Nie inaczej. R�ce, kt�re teraz wyciera� o spodnie, torturowa�y i szlachtowa�y. Gdyby nie zaakceptowa� tego, skusi�by je tylko do dalszych zbrodnii. Lepiej, �eby si� przyzna�, chocia� nic nie pami�ta�. Odrzucenie tego, to propozycja, by jego r�ce raz jeszcze wymkn�y si� spod jego kontroli.
Odwr�ci� si� i spojrza� w twarz Deckerowi, kt�ry zebra� fotografie i po�o�y� na stole.
- Pami�tasz co�? - powiedzia� doktor, widz�c zmian� na twarzy Boone'a.
- Tak - odpar�.
- Co?
- Ja to zrobi�em - po prostu stwierdzi� Boone. - Zrobi�em to wszystko.
Rozdzia� II
NAUKI
1
Decker by� naj�yczliwszy m prokuratorem, jakiego m�g� sobie �yczy� ka�dy oskar�ony. Godziny sp�dzane przez niego z Boone'em po tamtym pierwszym dniu zosta�y starannie wype�nione pytaniami, gdy morderstwo po morderstwie badali razem ewidencj� tajemnego �ycia Boone'a. Mimo i� pacjent upiera� si�, �e dokona� tych zbrodnii, Decker zaleca� ostro�no��. Przyj�cie winy nie oznacza�o wyroku skazuj�cego. Musieli by� pewni, �e przyznanie si� nie by�o po prostu d��eniem Boone'a do samozniszczenia, a zbrodnia - ch�ci� otrzymania kary.
Boone nie podejmowa� z Deckerem dyskusji. Lekarz zna� go lepiej ni� on sam. Nie zapomnia� te� stwierdzenia Deckera, �e je�li to wszystko oka�e si� prawd�, to opini� o nim jako o zdolnym lekarzu psychiatrze, wyrzuci� b�dzie mo�na na �mietnik. �adnego z nich nie sta� teraz by�o na pomy�k�. Jedyny spos�b, by uzyska� pewno�� - to prze�ledzi� ka�dy szczeg� zab�jstw - daty, nazwiska, miejsca - w nadziei, �e Boone zacznie sobie przypomina� szczeg�y. Albo ustal�, �e w czasie pope�nienia danego morderstwa Boone bezspornie znajdowa� si� gdzie indziej.
Jedyne przed czym uchyla� si� Boone, to ponowne obejrzenie fotografii. Opiera� si� delikatnym naciskom Deckera przez czterdzie�ci osiem godzin, ust�puj�c dopiero, gdy dobre maniery lekarza zaczyna�y si� psu� i gdy przyst�pi� do obl�enia, oskar�aj�c Boone'a o tch�rzostwo i oszustwo. Czy zachowanie Boone'a to - dopytywa� si� Decker - tylko gra; czy �wiczenie w samo-umartwieniu, kt�re �adnemu z nich nie przynios�o w efekcie nic? Je�li tak, Boone m�g� sobie p�j�� do diab�a z jego gabinetu i zn�w kogo� uszkodzi�.
W ko�cu Boone zgodzi� si� przestudiowa� fotografie.
To, co zobaczy�, nie wydawa�o si� pobudza� jego pami�ci. Wiele detali urz�dzenia pokoju rozmy�o si� w b�ysku flesza; to, co zosta�o, to banalne szczeg�y. Jedyny widok zdolny wywo�a� u niego jak�� reakcj� - twarze ofiar - zosta� zamazany przez zab�jc�, posiekane, nie do rozpoznania; wi�kszo�� specjalist�w z zak�ad�w pogrzebowych nie by�aby w stanie posk�ada� tych poszatkowanych kawa�k�w. C� to znaczy�o wobec drobiazgowego dochodzenia, gdzie Boone sp�dzi� t� czy tamt� noc, z kim i co robi�c. Nigdy nie prowadzi� dziennika, wi�c weryfikowanie fakt�w przychodzi�o z trudno�ci�, bo przez wi�kszo�� czasu - opr�cz godzin sp�dzonych z Lori lub Deckerem - by� sam, nie maj�c alibi. Pod koniec czwartego dnia jego sprawa zacz�a wygl�da� bardzo przekonywaj�co.
- Dosy� - oznajmi� Deckerowi. - Zrobili�my dosy�.
- Chcia�bym jeszcze raz to wszystko przelecie�.
- Po co? - spyta� Boone. - Chc� ju� z tym sko�czy�.
W ci�gu poprzednich dni i nocy powr�ci�o wiele starych objaw�w, oznak choroby, kt�rych, jak s�dzi�, ju� prawie si� pozby�. Udawa�o mu si� zasn�� zaledwie na kilka minut, a przera�aj�ce wizje natychmiast wprowadza�y go w stan t�pego czuwania. Nie m�g� je�� i przez ca�y dzie� dygota� od �rodka. Chcia� temu po�o�y� kres, chcia� o wszystkim opowiedzie� i zosta� ukarany.
- Daj mi jeszcze troch� czasu - m�wi� Decker. - Je�li teraz p�jdziemy na policj�, zabior� mi ci� z r�k. Prawdopodobnie nie zezwol� na to, �ebym mia� do ciebie dost�p. B�dziesz sam.
- Ju� jestem - odrzek� Boone. Odk�d pierwszy raz zobaczy� te fotografie, zerwa� wszelkie kontakty, nawet z Lori, obawiaj�c si�, �e m�g�by kogo� skrzywdzi�.
- Jestem potworem - stwierdzi�. - Obaj to wiemy. Zebrali�my ju� ca�y materia�, kt�rego potrzebowali�my.
- To nie jest kwestia materia�u.
- Wobec tego, czego?
Decker opar� si� o ram� okienn�; ostatnio ogrom cia�a mu ci��y�.
- Nie rozumiem ci�, Boone - powiedzia�.
Wzrok Boone'a przeni�s� si� z m�czyzny na niebo. Dzi� wia� wiatr z po�udniowego wschodu, goni� przed sob� strz�py chmur. Dobrze tam �y� - pomy�la� Boone - wysoko, by� l�ejszym od powietrza. Tu wszystko wydawa�o si� ci�kie; cia�o i poczucie winy zgina�y kark.
- Sp�dzi�em cztery lata pr�buj�c zrozumie� twoj� chorob� i maj�c nadziej�, �e mog� ci� z niej wyleczy�. S�dzi�em, �e mi si� to uda. �e istnieje szansa, aby wszystko zrozumie�...
Umilk�, jakby przygnieciony w�asn� pora�k�. Boone nie by� na tyle pogr��ony we w�asnym cierpieniu, by nie widzie�, jak g��boko cierpi ten cz�owiek. Nie m�g� jednak nic zrobi�, by u�mierzy� jego b�l. Patrzy� tylko na przep�ywaj�ce chmury, na �wiat�o w g�rze i zdawa� sobie spraw�, �e nastaj� dla niego mroczne czasy.
- Kiedy policja ci� zabierze... - odezwa� si� Decker p�g�osem - nie tylko ty zostaniesz sam, Boone. Ja te� b�d� sam. B�dziesz pacjentem kogo� innego: jakiego� psychologa penitencjarnego. Nie b�d� mia� ju� do ciebie dost�pu. Dlatego prosz�... Daj mi jeszcze troch� czasu. Pozw�l zrozumie� tyle, ile zdo�am, zanim mi�dzy nami wszystko si� sko�czy.
Boone czu� niewyra�nie, �e Decker m�wi jak kochanek, jak gdyby z jego punktu widzenia co� ich ��czy�o.
- Wiem, �e cierpisz - ci�gn�� Decker. - Mam wi�c dla ciebie lekarstwo. Proszki, kt�re powstrzymaj� to, co najgorsze. Na czas, dop�ki nie sko�czymy.
- Nie ufam sobie - powiedzia� Boone. - M�g�bym zrobi� komu� krzywd�.
- Nie zrobisz - odpar� pewnie Decker. - Narkotyk wyciszy ci� na noc. Reszt� czasu sp�dzisz ze mn�. Ze mn� b�dziesz bezpieczny.
- Ile czasu pan jeszcze potrzebuje?
- Par� dni, co najwy�ej. Nie prosz� o wiele, prawda? Musz� wiedzie�, dlaczego ponie�li�my kl�sk�.
My�l o ponownym st�paniu po krwawym gruncie przera�a�a go, ale mia� d�ug do sp�acenia. Z pomoc� Deckera uwierzy� w swoj� przysz�o��, zawdzi�cza� doktorowi szans� uchwycenia czego� z ruin tej wizji.
- Tylko szybko - zgodzi� si�.
- Dzi�kuj� ci - odrzek� Decker. - To dla mnie du�o znaczy.
- I b�d� potrzebowa� tych proszk�w.
2
Mia� proszki, Decker je zapewni�. Proszki tak silne, �e chyba nie powiedzia�by nawet, jak si� nazywa, gdyby przerwano ich dzia�anie. Proszki, kt�re u�atwia�y zasypianie, a przebudzenie dzi�ki nim stawa�o si� wizyt� w p�-�yciu, z kt�rego kiedy� uciek� i gdzie kiedy� by� szcz�liwy. Proszki, od kt�rych w ci�gu dwudziestu czterech godzin si� uzale�ni�.
Decker dotrzymywa� s�owa. Gdy poprosi� o wi�cej, dostarczono mu wi�ksz� ilo�� pigu�ek i dzi�ki ich nasennemu dzia�aniu powr�cili do sprawy porz�dkowania materia�u, a doktor wci�� na nowo omawia� szczeg�y zbrodnii Boone'a w nadziei, �e je zrozumie. Nic si� jednak nie wydarzy�o. Wszystko, co Boone i jego coraz bierniejszy umys� wynosili z tych sesji, to zlewaj�ce si� obrazy drzwi, przez kt�re przechodzi�, i schod�w, na kt�re si� wspina�, aby dokona� morderstwa. W coraz mniejszym stopniu mia� �wiadomo�� obecno�ci Deckera, kt�ry walczy� wci�� o to, by wydoby� co� z zamkni�tego umys�u pacjenta. Dla Boone'a istnia�y tylko: sen, wina i nadzieja, coraz wi�ksza nadzieja.
Jedynie Lori, a raczej wspomnienia o niej, przebija�y si� przez dzia�anie narkotyku. Czasem s�ysza� jej g�os wewn�trznym uchem, wyra�ny jak dzwonek, powtarzaj�cy s�owa, kt�re wypowiada�a w jakich� przypadkowych rozmowach, teraz wy�awianych z przesz�o�ci. Zdania te nie mia�y �adnego sensu, mo�e zwi�zane by�y z jakim� zapami�tanym widokiem albo dotykiem. Teraz nie by� w stanie przypomnie� sobie �adnych widok�w ani zbli�e� - narkotyki nadwer�y�y powa�nie jego wyobra�ni�. Zosta�y mu tylko te oderwane s�owa, zdania przygn�biaj�ce dla niego, bo wypowiada� je kto� u jego boku, lecz on nie umia� przywo�a� ich znaczenia. I, co najgorsze, ich d�wi�k przypomina� o kobiecie, kt�r� kocha� i kt�rej ju� nie zobaczy, chocia�by w sali s�dowej. Kobieta, kt�rej obieca� co�, czego nie dotrzyma�, a min�o zaledwie par� tygodni od z�o�enia obietnicy. W swoim nieszcz�ciu nie potrafi� w�a�ciwie ocenia� - ta z�amana obietnica sta�a si� monstrualnym wydarzeniem, na r�wni ze zbrodniami na fotografii. Przygotowa�a go do Piek�a.
Albo do �mierci. Lepiej do �mierci. Nie by� ca�kowicie pewien, ile czasu up�yn�o, odk�d podj�� wsp�prac� z Deckerem, godz�c si� na ot�pienie, by skr�ci� o kilka dni �ledztwo. By� jednak pewien, �e doktor znajduje si� wraz z nim po jego stronie przepa�ci.
Wyperswadowa� mu pewne rzeczy. Ju� nic nie zosta�o do powiedzenia, ani do us�yszenia. Pozostawa�o odda� si� w r�ce prawa i wyzna� swoje zbrodnie albo zrobi� co�, czego nie mog�o ju� dokona� pa�stwo, i zabi� potwora.
Nie o�mieli� si� wtajemniczy� Deckera w sw�j plan; wiedzia�, �e doktor zrobi�by co w jego mocy, aby zapobiec samob�jstwu pacjenta. I tak jeszcze jeden dzie� przerabiali sw�j niezmienny temat. Potem, obiecawszy Deckerowi, �e b�dzie w gabinecie nazajutrz rano, wr�ci� do domu gotuj�c si� do samob�jstwa.
Znalaz� kolejny list od Lori, czwarty, odk�d zerwa� z ni� wszelkie kontakty. Wypytywa�a, co jest nie tak. Przeczyta� uwa�nie, o ile pozwala� mu na to zamroczony umys� i pr�bowa� odpowiedzie�, ale s�owa, kt�re usi�owa� przela� na papier, nie mia�y sensu. Zamiast tego, w�o�y� do kieszeni wezwanie, kt�re mu przys�a�a i wyszed� szuka� �mierci.
3
Ci�ar�wka, pod kt�r� rzuci� si�, nie by�a wyrozumia�a. Zabra�a mu oddech, ale nie �ycie. Pot�uczony i krwawi�cy, pe�en otar� i skalecze� zosta� odwieziony do szpitala. Dopiero potem zrozumia�, �e nie dane mu by�o zgin�� pod ko�ami ci�ar�wki, gdy� nie to by�o mu pisane. Siedz�c na ��ku szpitalnym i czekaj�c a� lekarze znajd� czas, aby si� nim zaj��, m�g� tylko przekl�� swego pecha. Ze straszliw� �atwo�ci� zabiera� �ycie innym; w�asne stawia�o op�r. Nawet w tym przypadku wyst�pi� przeciwko sobie.
Ten pok�j jednak - chocia� nie wiedzia� o tym, gdy zosta� tu uroczy�cie wprowadzony, da� mu co�, czego si� nie spodziewa�. Us�ysza� tu nazw�, kt�ra z czasem zrobi�a z niego nowego cz�owieka. Przywo�a�a go moc� do siebie, jak potwora, kt�rym by� przecie�, i zderzy�a z tym, co cudowne.
Midian.
Ona i on mieli wiele wsp�lnego, nie tylko to, �e dawali obietnice. By�a jednak r�nica, bowiem o ile jego obietnica-wyznanie wiecznej mi�o�ci okaza�a si� pusta w ci�gu paru tygodni, to obietnicy danej przez Midian, a pochodz�cej z nocy, z najciemniejszej nocy, takiej jak jego w�asna - nie mog�a z�ama� nawet �mier�.
Rozdzia� III
WAJDELOTA
Lata choroby, wpisy i wypisy ze szpitali i zak�ad�w psychiatrycznych, nauczy�y Boone'a szacunku do talizmanu, znaku czy pami�tki, maj�cej sta� na stra�y umys�u i serca. Szybko nauczy� si� nie gardzi� takimi rzeczami. Nie lekcewa� tego, co pozwala ci przetrwa� noc - oto dewiza, kt�r� sprawdzi� w praktyce. Wi�kszo�� z tych zabezpiecze� przed chaosem znana by�a jedynie tym, co ich u�ywali. �wiecide�ka, klucze, ksi��ki i fotografie: pami�tki dobrych czas�w, przechowywane troskliwie jako obrona przed z�em. Niekt�re z nich jednak nale�a�y do wszystkich. To s�owa, kt�re s�ysza� wi�cej ni� raz: nonsensowne rymy, kt�rych rytm powstrzymywa� b�l; imiona Bog�w.
A w�r�d nich - Midian.
S�ysza� t� nazw� wymawian� mo�e p� tuzina razy przez ludzi spotykanych na swojej drodze, zwykle przez tych, kt�rzy stracili ju� si�y, by walczy� z chorob�. Gdy przywo�ywali Midian, by�o to jak miejsce ucieczki; miejsce, do kt�rego mo�na zosta� zabranym. I co� wi�cej: miejsce, gdzie wszelkie pope�nione przez nich grzechy - rzeczywiste b�d� wyimaginowane - zostan� im przebaczone. Boone nie zna� pochodzenia tej mitologii, ale nie by� zainteresowany ni� na tyle, by si� dopytywa�, gdzie ono le�y. Nie czu� potrzeby przebaczenia, albo tak tylko my�la�. Teraz wiedzia� lepiej. Teraz wiele spraw czeka�o na oczyszczenie. By�y to okropie�stwa, kt�re umys� ukrywa� przed nim, dop�ki Decker nie wyci�gn�� ich na �wiat�o dzienne, a od kt�rych �adna instytucja znana Boone'owi nie mog�a go uwolni�. Sta� si� istot� innej kategorii.
Midian wzywa�o.
Zamkni�ty w swoim nieszcz�ciu, nie by� �wiadomy, �e kto� dzieli z nim ten bia�y szpitalny pok�j, dop�ki nie us�ysza� ochryp�ego g�osu.
- Midian...
My�la� najpierw, �e to jeden z g�os�w z przesz�o�ci, jak g�os Lori. Ale gdy zn�w do niego dobieg�, rozlega� si� nie u jego boku, jak g�os Lori, lecz z g��bi pokoju. Otworzy� oczy, podni�s� lew� powiek�, klej�c� si� od krwi p�yn�cej z rozci�cia na skroni i spojrza� w stron� m�wi�cego. Widocznie jeszcze jeden z tych rannych nocnych spacerowicz�w, przywieziony do opatrunku i zostawiony samemu sobie, a� przyjdzie jego kolej na pozszywanie. Siedzia� w rogu pokoju po�o�onym najdalej od drzwi, od kt�rych ani na chwil� nie odrywa� dzikiego wzroku, jak gdyby my�la�, �e w ka�dej chwili poka�e si� w nich jego wybawca. Nie da�o si�, zaiste, ustali� jego wieku czy rzeczywistego wygl�du: pokry�y go brud i zlepiona krew. Musz� wygl�da� r�wnie �le albo i gorzej - pomy�la� Boone. Nie zwa�a� na to, ludzie i tak zawsze gapili si� na niego. Na widok facet�w w takim stanie, jak on i m�czyzna w rogu, ludzie woleli przej�� na drug� stron� ulicy.
Podczas gdy jednak on, w swoich d�insach, podkutych butach i czarnej koszulce by� jeszcze jednym nikim, drugi m�czyzna posiada� cechy, kt�re go wyr�nia�y. D�ugi p�aszcz dodawa� mu prawie religijnej powagi, szare w�osy, ciasno zwi�zane z ty�u, zwisa�y do po�owy plec�w w spl�tanym ko�skim ogonie. Na szyi nosi� bi�uteri�, prawie ukryt� pod wysokim ko�nierzem, a na kciukach - dwa sztuczne paznokcie, wygl�daj�ce jakby by�y wykonane ze srebra, zwini�te w hak.
I wreszcie ta nazwa przeze� wypowiedziana.
- Zabierzesz mnie? -- spyta� cicho. - Zabierzesz mnie do Midian?
Ani na chwil� nie spuszcza� wzroku z drzwi. Wygl�da�o na to, �e nie wie nic o obecno�ci Boone'a, a� do momentu, gdy bez ostrze�enia obr�ci� zranion� g�ow� i splun�� przez pok�j. Flegma z �y�kami krwi trafi�a na pod�og� u st�p Boone'a.
- Spieprzaj st�d! - powiedzia�. - Przeszkadzasz im w dost�pie do mnie. Nie przyjd�, dop�ki tu jeste�.
Boone by� zbyt zm�czony na k��tnie i zbyt pot�uczony, by si� podnie��. Pozwoli� m�czy�nie nawija� dalej.
- Wyno� si�! - odezwa� si� zn�w. - Oni nie pokazuj� si� takim jak ty. Nie rozumiesz?
Boone odwr�ci� g�ow� i stara� si� odsun�� od siebie agresywny b�l tego cz�owieka.
- Cholera! - stwierdzi� tamten. - Min��em si� z nimi. Min��em si� z nimi!
Wsta� i podszed� do okna. Na zewn�trz panowa�a nieprzenikniona ciemno��.
- Przeszli obok - wymamrota� nagle p�aczliwie. W nast�pnej chwili znalaz� si� o jard od Boone'a, szczerz�c z�by poprzez brud.
- Masz co� na b�le? - wypytywa�.
- Piel�gniarka da�a mi co� - odpar� Boone. M�czyzna zn�w splun��, tym razem nie na Boone'a, lecz na pod�og�.
- Pi�, cz�owieku - odezwa� si�. - Masz co� do picia?
- Nie.
U�miech natychmiast wyparowa�, a twarz zacz�a si� marszczy� pod wp�ywem �ez. Odwr�ci� si� od Boone'a, szlochaj�c i zn�w zacz�� swoj� litani�.
- Dlaczego mnie nie zabieraj�? Dlaczego po mnie nie przychodz�?
- Mo�e przyjd� p�niej? - powiedzia� Boone. - Kiedy mnie nie b�dzie.
M�czyzna zn�w na niego spojrza�.
- Sk�d wiesz? - spyta�.
Niewiele mia� do powiedzenia na ten temat, ale i to, co wiedzia�, przemilcza�. Zebra� wystarczaj�co wiele fragment�w mitologii Midian, aby nabra� ochoty na wi�cej. Czy� to nie to miejsce, gdzie ci, kt�rzy ju� nie mog� dalej ucieka�, znajduj� dom? I czy on sam nie znajdowa� si� w takim po�o�eniu? Nie pozosta�o mu ju� nic. Ani Decker, ani Lori, ani nawet �mier�. Chocia� Midian by� jeszcze jednym talizmanem, to jednak chcia� us�ysze� o nim co� jeszcze.
- Opowiedz mi - powiedzia�.
- Pyta�em, co wiesz - odrzek� m�czyzna.
- Wiem, �e u�mierza b�l - stwierdzi� Boone.
- I?
- Wiem, �e nie ma stamt�d powrotu.
- Nieprawda - brzmia�a odpowied�.
- Nie?
- S�dzisz, �e gdyby nie by�o stamt�d powrotu, znajdowa�bym si� teraz tutaj? Nie uwa�asz, �e to najwi�ksze miasto na ziemi? Oczywi�cie, �e ludzie mog� wr�ci�...
Rozja�nione �zami oczy utkwi� w Boon'ie. Czy zdaje sobie spraw�, �e nic nie wiem? - zastanawia� si� Boone. Chyba nie. Cz�owiek m�wi� dalej, zadowolony, �e rozprawia o tajemnicy. Albo, w�a�ciwie, o swoim l�ku zwi�zanym z t� tajemnic�.
- Nie id�, bo mo�e nie jestem godzien - powiedzia�. - A oni �atwo nie przebaczaj�. Oni w og�le nie przebaczaj�. Wiesz, co robi�... z tymi, kt�rzy nie s� godni?
Boone w mniejszym stopniu zainteresowany by� rytami przej�cia do Midian ni� przekonaniem tego cz�owieka, �e Midian w og�le istnieje. Nie m�wi� o Midian jak o swego rodzaju Shangrila szale�c�w, lecz jak o miejscu, kt�re mo�na odszuka�, wej�� do� i pogodzi� si� z nim.
- Wiesz, jak tam si� dosta�? - zapyta�.
Cz�owiek odwr�ci� nagle wzrok. Gdy utracili kontakt wzrokowy, Boone wpad� nagle w panik�: ba� si�, �e ten b�kart zachowa reszt� historii dla siebie.
- Musz� wiedzie� - stwierdzi� Boone. Cz�owiek zn�w podni�s� wzrok.
- Rozumiem - powiedzia� i g�os mu si� za�ama�, jak gdyby bawi� go widok rozpaczy Boone'a.
- To na p�nocny zach�d od Athabaski - odpar�.
- Tak?
- Tak s�ysza�em.
- Nikt tam nie mieszka - odrzek� Boone. - Mo�na w�drowa� wieczno��, nawet je�li si� ma map�.
- Midian nie ma na �adnej mapie - powiedzia� m�czyzna. - Szukaj na wsch�d od Peace River, ko�o Shere Neck, na p�noc od Dwyer.
Nie zawaha� si� recytuj�c te wsp�rz�dne. Wierzy� w istnienie Midian r�wnie silnie, a nawet silniej ni� wierzy� w istnienie czterech �cian, w kt�rych zosta� zamkni�ty.
- Jak si� nazywasz? - spyta� Boone. To pytanie niemal zbi�o go z n�g. Ju� dawno nikt nie zadawa� sobie trudu, by zapyta� go o jego imi�.
- Narcyz - odezwa� si� w ko�cu. - A ty?
- Aaron Boone. Nikt nigdy nie nazywa mnie Aaron. Tylko Boone.
- Aaron - powiedzia� tamten..- Gdzie us�ysza�e� o Midian?
- Tam, gdzie i ty - powiedzia� Boone. - Tam, gdzie dowiaduj� si� wszyscy. Od innych. Od pe�nych cierpienia ludzi.
- Od potwor�w - stwierdzi� Narcyz.
Boone nie my�la� tak o nich, ale mo�e w czyich� beznami�tnych oczach tak si� jawili. Gadu�y i p�aksy, niezdolni trzyma� swoje koszmary pod kluczem.
- Tylko ci s� dobrze widziani w Midian - wyja�ni� Narcyz. - Je�li nie jeste� besti�, jeste� ofiar�. Prawda? Mo�na by� tylko tym albo tamtym. Dlatego nie �miem i�� tam sam. Czekam, �eby przyszli po mnie przyjaciele.
- Ludzie, kt�rzy ju� tam poszli?
- Zgadza si� - powiedzia� Narcyz. - Niekt�rzy �yj�. Niekt�rzy zmarli i przychodz� potem. Boone nie by� pewien, czy dobrze s�yszy.
- Przychodz� potem? - spyta�.
- Nie masz czego� na b�l, cz�owieku? - odezwa� si� Narcyz, zn�w zmienionym tonem, tym razem przymilnym.
- Mam jakie� proszki - odpar� Boone, pami�taj�c pigu�ki z dostawy Deckera. - Chcesz?
- Co tylko masz.
Boone by� zadowolony, �e si� ich pozb�dzie. Proszki trzyma�y jego g�ow� w kleszczach, doprowadzaj�c go do punktu, gdzie nie zale�a�o mu na tym, czy �yje, czy ju� nie. A teraz mu zale�a�o. Znalaz� miejsce, do kt�rego m�g� p�j��, gdzie przynajmniej znajdzie kogo�, kto zrozumie koszmary, kt�re znosi�. Nie potrzebuje proszk�w, by dotrze� do Midian. Potrzebuje si�y i ch�ci przebaczenia. T� drug� mia� w sobie. T� pierwsz� jego poranione cia�o b�dzie musia�o znale��.
- Gdzie one s�? - dopytywa� si� Narcyz, a apetyt zaostrzy� jego rysy.
Sk�rzan� kurtk� �ci�gni�to Boone'owi z plec�w zaraz po przyj�ciu przy pobie�nym badaniu uszkodze� cia�a. Wisia�a na oparciu krzes�a, po dwakro� zbyteczna sk�ra. Wsun�� d�o� do wewn�trznej kieszeni, lecz prze�y� szok, gdy zauwa�y� brak znajomej fiolki.
- Kto� mi grzeba� w kurtce.
Przetrz�sn�� reszt� kieszeni. Wszystkie by�y puste. Li�ciki Lori, jego portfel, proszki: wszystko znikn�o. W sekund� poj��, dlaczego chcieli wiedzie�, kim jest i jakie mog� by� tego konsekwencje. Usi�owa� pope�ni� samob�jstwo; bez w�tpienia s�dzili, �e zn�w podejmie pr�b�. W portfelu mia� adres Deckera. Doktor prawdopodobnie ju� znajdowa� si� w drodze, aby zabra� swego krn�brnego pacjenta i dostarczy� go na policj�. Znalaz�szy si� raz w r�kach prawa, nigdy nie zobaczy Midian.
- M�wi�e�, �e masz proszki! - rykn�� Narcyz.
- Zabrali mi!
Narcyz wyrwa� kurtk� z r�k Boone'a i zacz�� j� szarpa�.
- Gdzie? - rycza�. - Gdzie?
Twarz jeszcze raz mu si� zmarszczy�a, gdy zda� sobie spraw�, �e nie zazna spokoju. Rzuci� kurtk� i odwr�ci� si� plecami do Boone'a, a �zy zn�w p�yn�y mu po twarzy, jednak zarazem u�miecha� si� szeroko.
- Wiem, po co jeste� - stwierdzi�, wskazuj�c na Boone'a. Wydawa� na przemian szloch i �miech. - Z Midian ci� przys�ali. �eby zobaczy�, czy jestem godzien.
Przyszed�e� zobaczy�, czy jestem jednym z was, czy nie!
Nie da� Boone'owi szansy zaprzeczenia, jego uniesienie przesz�o w histeri�.
- Siedz� tu i modl� si�, �eby kto� przyszed�; b�agam, a ty tu jeste� ca�y czas i patrzysz, jak si� udupiam! Patrzysz, jak si� udupiam!
Za�mia� si� ci�ko. Potem ci�gn�� �miertelnie powa�nie:
- Nigdy nie zw�tpi�em, ani razu. Zawsze wiedzia�em, �e kto� przyjdzie. Oczekiwa�em jednak twarzy, kt�r� rozpoznam. Mo�e Marvina. Powinienem wiedzie�, �e przy�l� kogo� nowego. To oczywiste. A ty widzia�e�, racja? Ty s�ysza�e�. Nie wstydz� si�. Oni mnie nigdy nie zawstydzili. Zapytaj, kogo chcesz. Pr�bowali. Na okr�g�o. Dobrali si� do mojej pieprzonej g�owy i pr�bowali j� podzieli�, pr�bowali wyrwa� ze mnie Dzikich. Ale trzyma�em si�. Wiedzia�em, �e przyjdziesz pr�dzej czy p�niej, wi�c chcia�em by� got�w. Dlatego to nosz�.
- Mog� ci pokaza� - wyci�gn�� przed siebie kciuki.
Obraca� g�ow� w lewo i w prawo.
- Chcesz zobaczy�? - spyta�.
Nie czeka� na odpowied�. Ju� uni�s� d�onie z obu stron twarzy, a haki dotkn�y sk�ry u nasady uszu. Boone patrzy� - s�owa sprzeciwu czy pro�by by�y zbyteczne. T� chwil� Narcyz pr�bowa� niezliczon� ilo�� razy nie po to, by si� teraz wycofa�. Nie rozleg� si� �aden d�wi�k, gdy- haki, ostre jak brzytwa, rozdar�y sk�r�; krew pop�yn�a natychmiast po szyi i ramionach. Wyraz jego twarzy nie zmieni� si�, mo�e troch� st�a�: maska, w kt�rej po��czy�y si� muza komedii z muz� tragedii. Potem rozpostar� palce po obu stronach twarzy, mocno poci�gn�� ostre haki ku �uchwie. Dzia�a� z precyzj� chirurga. Rany otworzy�y si� idealnie symetrycznie - a� bli�niacze haki spotka�y si� na podbr�dku.
Wtedy opu�ci� jedn� d�o�, ociekaj�c� krwi� z haka i nadgarstka, podczas gdy druga r�ka b��dzi�a po twarzy w poszukiwaniu p�ata sk�ry, kt�ry zosta� oderwany.
- Chcesz zobaczy�? - powiedzia� zn�w.
Boone odpar� p�g�osem:
- Nie r�b tego.
Nie s�ysza�. Ostrym szarpni�ciem do g�ry Narcyz oderwa� mask� sk�ry od mi�ni pod spodem; zdziera�, a� odkry� swoj� prawdziw� twarz.
Boone us�ysza� czyje� krzyki dobiegaj�ce zza niego. Drzwi otwar�y si� i jedna z piel�gniarek stan�a na progu. Widzia� j� k�tem oka: twarz bielsza ni� fartuch, usta szeroko otwarte; a za ni� korytarz i wolno��. Nie m�g� jednak oderwa� wzroku od Narcyza, dop�ki krew wype�niaj�ca przestrze� mi�dzy nimi wypar�a ten drugi widok. Chcia� zobaczy� tajemn� twarz tego cz�owieka. Dzikiego pod sk�r�, Dzikiego przygotowuj�cego go do spokoju Midian. Czerwony deszcz powoli si� rozprasza�. Przestrze� przeja�nia�a si�. Zn�w ujrza� t� twarz, przez chwil�, ale nie rozumia� jej z�o�ono�ci. Czy to anatomia bestii obna�y�a si� przed nim i warcza�a, czy te� tkanka ludzka dogorywa�a w wyniku samookaleczenia? Jeszcze chwila, a zrozumie...
Potem kto� go chwyci� za ramiona i powl�k� w stron� drzwi. W mgnieniu oka zobaczy� Narcyza podnosz�cego bro� swoich r�k, by powstrzyma� "zbawicieli", potem fartuchy otoczy�y go i zas�oni�y. Boone skorzysta� z szansy w u�amku sekundy. Odepchn�� piel�gniark�, z�apa� kurtk� i wybieg� przez nie pilnowane drzwi. Pot�uczone cia�o nie by�o przygotowane do tak gwa�townego dzia�ania. Potkn�� si�, md�o�ci i rw�cy b�l ko�czyn usi�owa�y rzuci� go na kolana, lecz widok Narcyza, otoczonego i sp�tanego, wystarczy�, by doda� mu si�. Zanim ktokolwiek zdo�a� za nim pobiec, ju� znajdowa� si� w hallu. Gdy wypad� przez drzwi w noc, us�ysza� g�os Narcyza, podniesiony w prote�cie: skowyt w�ciek�o�ci, �a�o�nie ludzki.
Rozdzia� IV
NEKROPOLIA
1
Chocia� odleg�o�� z Calgary do Athabaski wynosi�a nieco wi�cej ni� trzysta mil, ta podr� przenios�a w�drowca do granic innego �wiata. Na p�nocy autostrady by�y nieliczne, a ludzi jeszcze trudniej by�o spotka�. Na rozleg�ych obszarach prerii rozci�ga�y si� lasy, moczary, gdzie zamieszka�a dziko��. Kraina ta stanowi�a granic� do�wiadcze� dla Boone'a. Wyznacza�y j� Bonnyville na po�udniowym wschodzie, dok�d dowi�z� go kierowca ci�ar�wki, dwudziestolatek; Barrhead na po�udniowym zachodzie i sama Athabaska. Terytoria le��ce dalej pozostawa�y nieznane, ot, nazwy na mapie. Czy te� �ci�lej - brak tych nazw. Olbrzymie po�acie ziemi upstrzone gdzieniegdzie ma�ymi osiedlami rolniczymi, z kt�rych jedno nosi�o nazw� wymienion� przez Narcyza: Shere Neck.
Map�, na kt�rej znalaz� t� informacj�, zdoby� razem z got�wk� wystarczaj�c� akurat na butelk� brandy, w�amuj�c si� do trzech samochod�w na podziemnym parkingu na przedmie�ciach Calgary. Uciek�, z map� i z fors�, zanim stra�nicy ustalili przyczyn� alarmu.
Deszcz umy� mu twarz; zakrwawion� koszulk� wyrzuci� na �mietnik, szcz�liwy, �e zn�w czuje na ciele swoj� ukochan� kurtk�. Potem z�apa� okazj� do Edmonton i nast�pn� do High Prairie. Posz�o �atwo.
2
�atwo? Szuka� miejsca, o kt�rym tylko s�ysza� plotki w�r�d lunatyk�w? Mo�e i nie�atwo. Ale to by�o konieczne, nawet nieuniknione. Ta podr� zacz�a si� w chwili, gdy ci�ar�wka, pod kt�rej ko�ami mia� zgin��, odrzuci�a go. A chyba nawet na d�ugo przed tym, tylko nie odczyta� poprawnie zaproszenia. Przekonanie o racji swego dzia�ania uczyni�o ze� niemal fatalist�. Je�li Midian istnia�o i chcia�o wzi�� go w swoje obj�cia, to podr�owa� do miejsca, gdzie znajdzie wreszcie troch� zrozumienia i spokoju. Je�li nie istnia�o, je�li by�o tylko talizmanem dla przera�onych i zagubionych - to te� mia�o sens. Chcia� spotka� �mier�, jaka go oczekiwa�a w poszukiwaniu krainy nigdzie nie istniej�cej. To lepsze ni� proszki, lepsze ni� bezowocna gonitwa Deckera w poszukiwaniu zwi�zk�w i przyczyn.
Pr�ba doktora, by wykorzeni� potwora z Boone'a, skazana by�a na niepowodzenie. To jasne jak s�o�ce. Boone-cz�owiek i Boone-potw�r nie dawali si� od siebie oddzieli�. Stanowili jedno��; podr�owali t� sam� drog� w tym samym ciele i umy�le. A cokolwiek znajdowa�o si� na ko�cu tej drogi, �mier� czy chwa�a, by�o przeznaczeniem ich obu.
3
Na wsch�d od Peace River, m�wi� Narcyz, obok miasteczka Shere Neck, na p�noc od Dwyer.
Musia� si� przespa� pod go�ym niebem na poboczu High Prairie, a� do nast�pnego ranka, kiedy z�apa� okazj� do Peace River. Samoch�d prowadzi�a kobieta, grubo po pi��dziesi�tce, dumna z okolicy, kt�r� zna�a od dzieci�stwa i szcz�liwa, �e mo�e mu udzieli� b�yskawicznej lekcji geografii. Nie wspomnia� o Midian, ale Dwyer i Shere Neck zna�a - to ostatnie, licz�ce sobie pi�� tysi�cy dusz, le�a�o na wsch�d od Autostrady numer 67. Zaoszcz�dzi�by dobre dwie�cie mil, gdyby nie zapu�ci� si� tak daleko w g��b High Prairie, jak mu kazano, lecz wcze�niej skierowa� si� na p�noc. Nie ma sprawy - stwierdzi�a, zna�a takie miejsca w Peace River, gdzie farmerzy zatrzymywali si� na posi�ek przed powrotem do swoich gospodarstw. Z�apie tam okazj�, dok�d tylko sobie za�yczy.
- Znasz tam kogo�? - spyta�a.
Odpar�, �e zna.
Zbli�a� si� zmrok, gdy ostatni z kierowc�w wysadzi� go o mil� czy co� ko�o tego od Dwyer. Patrzy�, jak ci�ar�wka oddala si� po �wirowej drodze w coraz ciemniejsz�, niebiesk� przestrze�, potem przeszed� kr�tki odcinek do miasta. Noc pod go�ym niebem i podr�owanie samochodami farmer�w po drogach, kt�re naj�wietniejsze dni mia�y dawno za sob�, odbi�y si� na jego ju� i tak zdezelowanym zdrowiu. Godzin� zaj�o mu, by niezauwa�enie dotrze� na peryferia Dwyer, a w tym czasie zapad�a noc. Jeszcze raz los u�miechn�� si� do niego. Gdyby nie ciemno��, nie spostrzeg�by mo�e �wiate� migaj�cych przed nim, nie na powitanie, lecz ostrzegawczo.
Policja przyby�a tu przed nim, trzy lub cztery samochody, jak oceni�. Mo�liwe, �e ruszyli w po�cig za kim� innym, ale w to w�tpi�. Prawdopodobnie Narcyz, zdany na siebie, powiedzia� przedstawicielom prawa to, co powiedzia� Boone'owi. W takim razie by� to komitet powitalny. Chyba ju� go szukali, dom po domu. A je�li tu, to w Shere Neck tak�e. Oczekiwano go.
Dzi�ki zas�onie nocy, zszed� z drogi prosto na pole rzepaku, gdzie m�g� si� po�o�y� i obmy�li� nast�pne posuni�cie. Z pewno�ci� niem�drze by�oby zjawi� si� w Dwyer. Lepiej skierowa� si� teraz do Midian, zapominaj�c o g�odzie i zm�czeniu i ufaj�c, �e gwiazdy i instynkt go zaprowadz�.
Wsta�, przesi�kni�ty zapachem ziemi i skierowa�, si� tam, gdzie jego zdaniem by�a p�noc. Wiedzia�, �e mo�e chybi� celu o kilka mil, maj�c tak og�lne namiary, albo r�wnie �atwo nie dostrzec go w ciemno�ci. Niewa�ne; nie mia� wyboru, co stanowi�o jakie� pocieszenie.
W trakcie swej kr�tkiej, z�odziejskiej akcji nie , zdoby� zegarka, wi�c up�yw czasu m�g� oceni� obserwuj�c tylko powolny ruch konstelacji nad g�ow�. Powietrze sta�o si� ch�odne, potem lodowate, ale kroczy� dalej pomimo b�lu, unikaj�c, jak tylko mo�liwe, dr�g, chocia� �atwiej by si� po nich sz�o ni� po zaoranym i obsianym gruncie. By�o to rozs�dne posuni�cie. W pewnym momencie zobaczy� dwa samochody policyjne, a za nimi czarn� limuzyn�, kt�re po cichu ci�gn�y drog�, kt�r� przekroczy� minut� wcze�niej. Nie umia� wyt�umaczy� dlaczego, ale by� pewien, i to bardzo, �e pasa�erem limuzyny by� Decker, dobry doktor, wci�� w pogoni za wiedz�.
4
I wtedy - Midian.
Znik�d - Midian. W jednej chwili noc, kt�ra by�a bezkszta�tn� ciemno�ci�, przeobrazi�a si� w zgrupowanie budynk�w na horyzoncie, kt�rych malowane �ciany s�abo �wieci�y szaroniebiesk� po�wiat� pod gwiazdami. Boone sta� tak przez kilka minut i napawa� si� widokiem. W �adnym z okien nie pali�o si� �wiat�o, ani na �adnym ganku. Musia�o by� ju� dobrze po p�nocy, a m�czy�ni i kobiety w miasteczku, wstaj�cy rano do pracy, powinni ju� spa�. Ale ani jednego �wiat�a? To go zdziwi�o. O ma�ym Midian mogli zapomnie� kartografowie i ludzie ustawiaj�cy drogowskazy, ale czy� nie znalaz� si� tu ani jeden cz�owiek cierpi�cy na bezsenno��? Czy dziecko, kt�re ba�o si�, gdy lampa nie �wieci�a przez ca�� noc? Bardziej prawdopodobne by�o to, �e czekali na niego Decker i przedstawiciele prawa ukryci w cieniu, a� on g�upi da si� z�apa� w pu�apk�. Najprostsze rozwi�zanie - to da� nog� i pozwoli� im dalej czuwa�, ale na to nie mia� ju� si�y. Je�li teraz si� wycofa, ile b�dzie musia� czeka�, �eby spr�bowa� powr�ci�, co godzina przeprowadzaj�c rozpoznanie?
Postanowi� posuwa� si� skrajem miasta i zorientowa� si� nieco w jego po�o�eniu. Je�li nie znajdzie �ladu obecno�ci policji, wejdzie tam, zdecydowany na wszystko. Nie po to przeby� ca�� drog�, aby teraz zawraca�.
Midian nie odkry�o si� przed nim, gdy zacz�� je okr��a� od po�udniowo-wschodniego kra�ca. Widzia� tylko pustk�. Nie tylko ani �ladu samochod�w policyjnych na ulicach czy mi�dzy domami; w og�le nie by�o tam �adnych pojazd�w policyjnych, czy innych - �adnych ci�ar�wek, samochod�w terenowych. Zaczyna� si� zastanawia�, czy przypadkiem nie by�o to miasto zamieszkane przez jedn� z tych wsp�lnot religijnych, kt�rych przekonania nie pozwalaj� na u�ywanie elektryczno�ci czy silnika spalinowego.
Gdy wspina� si� na grzbiet niewielkiego wzg�rza, gdzie le�a�o Midian, pojawi�o si� drugie, prostsze wyja�nienie. Po prostu w Midian nikt nie mieszka�. Ta my�l kaza�a mu si� zatrzyma�. Gapi� si� na domy, szukaj�c jakich� �lad�w rozpadu, ale nie znalaz� ich. Dachy nienaruszone, o ile m�g� dostrzec, �aden z budynk�w nie wydawa� si� rozpada�. Jednocze�nie, przy takiej spokojnej nocy, s�ysza� szmer gwiazd, lecz nie s�ysza� �adnych odg�os�w dochodz�cych z miasteczka. Je�li kto� w Midian j�cza� przez sen, noc t�umi�a ten d�wi�k i pozostawa�a tylko cisza.
Midian to by�o miasto-widmo.
Nigdy w swoim �yciu nie czu� si� tak opuszczony. Sta� jak pies, kt�ry wraca do domu i nie zastaje swoich w�a�cicieli; nie wiedz�c, co teraz oznacza �ycie albo co b�dzie oznacza�o.
Tak trwa� kilka minut, zanim wyrwa� si� z tego stanu i kontynuowa� sw�j obch�d miasta. Dwadzie�cia jard�w dalej ujrza� jednak widok o wiele bardziej tajemniczy nawet jak na opustosza�e Midian.
Po przeciwleg�ej stronie miasta le�a� cmentarz. Ze swego punktu widokowego widzia� go doskonale, chocia� otacza�y go wysokie mury. Prawdopodobnie wybudowano go, aby s�u�y� ca�emu regionowi, bo zajmowa� teren znacznie rozleg�ej szy ni� tego wymaga�y potrzeby Midian. Wiele grobowc�w imponowa�o swoimi rozmiarami, a nawet z odleg�o�ci by�o wida�, �e uk�ad alejek, drzew i grob�w nadawa� cmentarzowi wygl�d ma�ego miasta.
Boone ruszy� w kierunku cmentarza schodz�c po zboczu wzg�rza, ca�y czas dobrze widz�c samo miasto. Przyp�yw adrenaliny, zwi�zany z odnalezieniem i blisko�ci� miasta, szybko min��, a b�l i wyczerpanie, dotychczas st�umione oczekiwaniem, powr�ci�y i m�ci�y si� na nim. Wiedzia�, �e d�ugo to nie potrwa, zanim mi�nie zawiod� ca�kowicie i padnie. Mo�e za murami cmentarza znajdzie jaki� k�cik? Tam ukryje si� przed prze�ladowcami i da odpocz�� ko�ciom.
Prowadzi�y tam dwa wej�cia. Ma�a furtka w bocznym murze i wielkie podw�jne wrota, wychodz�ce wprost na miasto. Wybra� pierwsze wej�cie. By�o zamkni�te na klamk�, lecz nie na klucz. Delikatnie pchn�� furtk� i wszed�. Wra�enie, jakie odni�s� na wzg�rzu, znalaz�o tu potwierdzenie - cmentarz by� miastem, grobowce wznosi�y si� wysoko woko�o. Ich wielko�� i, co teraz ocenia� z bliska, staranno�� ich wykonania, zadziwia�y. Jakie� wspania�e rodziny zamieszkiwa�y tutaj, zamo�ne na tyle, by chowa� zmar�ych w takim przepychu? Ma�e wsp�lnoty �yj�ce na prerii trzyma�y si� kurczowo ziemi, jedynego �r�d�a utrzymania, lecz rzadko si� bogaci�y; a je�li ju�, to tylko odkrywaj�c rop� lub z�oto, ale nigdy szcz�liwc�w nie by�o tak wielu. A tu: wspania�e nagrobki, ca�e aleje zbudowane w r�norakich stylach, od klasycznego do barokowego, i ozdobione - aczkolwiek nie mia� pewno�ci, czy znu�one zmys�y m�wi� prawd� - motywami z rozmaitych, zwalczaj�cych si� religii.
Wszystko ju� za nim. Potrzebowa� snu. Nagrobki sta�y tu od, lub d�u�ej. Obejrzy je sobie o �wicie.
Znalaz� legowisko ukryte mi�dzy dwoma grobami i po�o�y� si�. Wiosenna trawa pachnia�a s�odko. Spa� ju� na o wiele mniej wygodnym pos�aniu.
Rozdzia� V
DZIWAD�O
Obudzi�y go odg�osy wydawane przez jakie� zwierz�, kt�rego powarkiwanie wdar�o si� w jego sny i �ci�gn�o go na ziemi�. Otworzy� oczy i usiad�. Nie widzia� psa, ale wci�� go s�ysza�. Mo�e by� za nim; groby odbija�y echo na wszystkie strony. Bardzo wolno odwr�ci� si� i spojrza� przez rami�. Panowa�a g��boka ciemno��, ale nie ca�kiem skrywa�a wielk� besti�, z gatunku trudnego do zidentyfikowania. Nie mo�na si� by�o jednak pomyli� - z jej gard�a p�yn�a gro�ba. S�dz�c z tonu powarkiwania, nie podoba�y jej si� jego odwiedziny.
- Hej, ch�opcze - powiedzia� cicho. - Wszystko dobrze.
Trzeszcza�o mu w ko�ciach, gdy zacz�� si� podnosi�, wiedz�c, �e je�li zostanie na ziemi, zwierz� b�dzie mia�o �atwy dost�p do jego gard�a. Nogi mu zesztywnia�y od le�enia na zimnej ziemi i porusza� si� jak paralityk. Mo�e to w�a�nie powstrzymywa�o zwierz� od zaatakowania, bo tylko po prostu obserwowa�o go, wytrzeszczaj�c bia�ka oczu (jedyny widoczny szczeg�), gdy przyjmowa� wyprostowan� postaw�. Ju� stoj�c, zwr�ci� twarz ku stworzeniu, a ono zacz�o zbli�a� si� w jego stron�. Co� w jego sposobie poruszania si� m�wi�o mu, �e zwierz� jest ranne. S�ysza�, jak wlecze za sob� jedn� z ko�czyn; pochyla�o g�ow� i ku�tyka�o.
Mia� ju� na ustach s�owa pocieszenia, kiedy czyje� rami� zacisn�o si� wok� jego szyi, a� dech mu zapar�o.
- Rusz si� tylko, a ci� wypatrosz�!
Jednocze�nie z t� gro�b� drugie rami� przejecha�o po jego ciele, a palce zag��bi�y si� w brzuchu z tak� si��, �e bez w�tpienia ten cz�owiek m�g� spe�ni� swoj� gro�b� go�ymi r�kami.
Boone odetchn�� p�ytko. Nawet najmniejszy ruch wywo�ywa� zaciskanie �miertelnego uchwytu na szyi i brzuchu. Czu� krew p�yn�c� po brzuchu do d�ins�w.
- Kim jeste�, do cholery? - dopytywa� si� g�os. Nie umia� k�ama�, bezpieczniej by�o powiedzie� prawd�.
- Nazywam si� Boone. Przyszed�em tu