Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie 176 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Stephen Vincent Benet - "Ucieczka Johnny'ego Pye"
T�umaczenie - Tomasz Wy�y�ski
Tekst wklepa� - Tomasz Kaczanowski <
[email protected]>
Dzieci�stwo Johnny'ego Pye up�yn�o w czasach, kiedy o
G�upo�apie - dzi� rzadko si� o nim s�yszy - kr��y�y
najdziwniejsze legendy. Opisywano go r�nie - raz tak, raz
ca�kiem inaczej - chocia� ka�dy przyznawa�, �e G�upo�ap
regularnie pojawia si� w okolicy. Johnny Pye tak�e w to wierzy�.
Johnny by� przybranym dzieckiem i pewnie dlatego tak si� tym
wszystkim przejmowa�.
Po �mierci rodzic�w wzi�li go na wychowanie m�ynarz i
m�ynarzowa. By� to z ich strony dobry uczynek. Ale gdy Johnny
straci� ju� mleczne z�by i zacz�� zachowywa� si� tak jak wszyscy
ch�opcy w jego wieku, przybrani rodzice spadli na niego jak burza
- a to nie by�o ju� takie dobre. Wed�ug w�asnych straszliwie
surowych przekona� post�powali s�usznie - wierzyli przecie�, ze
dziecko staje si� tym m�drzejsze i lepsze, im ostrzej si� je
traktuje. C�, mo�e czasami daje to dobre rezultaty, ale w
przypadku Johnny'ego Pye sta�o si� niestety inaczej.
Johnny by� dzieckiem inteligentnym i pos�usznym - nie mniej
inteligentnym i pos�usznym ni� wi�kszo�� ch�opc�w w Martinsville.
Ale wszystko, co tylko powiedzia� albo zrobi�, zawsze okazywa�o
si� nie takie, jak trzeba - a ju� szczeg�lnie w domu. Wierzcie
mi, dziecko traktowane jak g�upiec zaczyna post�powa� jak
g�upiec - ale nie wszyscy s� o tym przekonani. M�ynarz i
m�ynarzowa my�leli, �e Johnny zm�drzeje, je�li udowodni� mu, �e
jest g�upi, a Johnny sam w ko�cu w to uwierzy�
Bola� na tym, gdy� by� dzieckiem wra�liwym, mo�e nawet bardziej
ni� przeci�tny ch�opiec. Ch�ost� umia� jako� wytrzyma� - ale nie
to, co dzia�o si� w m�ynie. Przypuszczam, � m�ynarz nie robi�
tego celowo. Ale zawsze, odk�d Johnny pami�ta�, na wie�� o
�mierci cz�owieka, kt�rego uwa�a� za g�upca, mawia�: "No,
przyszed� po niego G�upo�ap" - i cmoka� przez chwil� wargami.
W rodzinie m�ynarza, pot�nie zbudowanego m�czyzny z wielk�,
czerwon� g�b�, uchodzi�o to za �art, ale na Johnnym robi�o
straszliwe wra�enie. A� wreszcie w wyobra�ni ch�opca pojawi� si�
obraz G�upo�apa. By� r�wnie� pot�nie zbudowany, nosi� kraciast�
koszul� oraz sztruksowe spodnie i w�drowa� po �wiecie uzbrojony
w maczug� z drzewa orzechowego z o�owian� kul� na ko�cu. Nie
wiem, sk�d wzi�o si� to wyobra�enie, tak wyraziste przecie� -
do��, �e Johnny zna� wygl�d G�upo�apa r�wnie dok�adnie jak
twarze mieszka�c�w Martinsville. Czasami, chc�c si� upewni�,
troch� boja�liwie pyta� kogo� doros�ego, czy G�upo�ap wygl�da
w�a�nie tak. Doro�li oczywi�cie wybuchali �miechem i odpowiadali
twierdz�co. A potem Johnny budzi� si� po nocach w m�ynie, w
swoim pokoiku na poddaszu: nads�uchiwa�, czy na drodze nie
rozlegaj� si� kroki G�upo�apa, i zastanawia� si�, kiedy po niego
przyjdzie. By� jednak ch�opcem na tyle dzielnym, �e nie
opowiada� o tym nikomu.
Ale w ko�cu nie m�g� ju� d�u�ej wytrzyma�. Zbroi� co� w m�ynie
- m�ynarz potrzebowa� w�a�nie m�ki gruboziarnistej, a Johnny
przez pomy�k� nastawi� kamienia na drobny przemia� - ot,
roztrzepany jak to ch�opak. Dosta� za to dwukrotnie baty,
najpierw od m�ynarza, a potem od m�ynarzowej, a na zako�czenie
ojczym powiedzia� mu tak: - No, Johnny, teraz G�upo�ap
przyjdzie po ciebie lada dzie�. Jeszcze nigdy nie widzia�em
r�wnie g�upiego ch�opca.
Johnny spojrza� pytaj�co na m�ynarzow�, �eby zobaczy�, czy ona
tak�e w to wierzy, ale pokiwa�a tylko powa�nie g�ow�. Wieczorem
po�o�y� si� do ��ka, lecz nie m�g� zasn��, gdy� za ka�dym razem,
gdy szele�ci�y ga��zie albo skrzypia�o m�y�skie ko�o, pewien by�,
�e nadchodzi G�upo�ap. A wczesnym rankiem, zanim doro�li wstali,
zawin�� swoje rzeczy w kolorow� chust� i uciek�.
Tak naprawd� to si� nie spodziewa�, �e umknie przed swoim
prze�ladowc� - wiedzia�, �e nie ma przed nim ucieczki. Ale mia�
nadziej�, �e G�upo�ap, zanim go schwyta, przynajmniej troch� si�
zm�czy. Kiedy ruszy� go�ci�cem, pierwszy raz od pewnego czasu
nieco si� uspokoi�, bo by� w�a�nie jasny, wiosenny poranek.
Nabra� otuchy i �eby pokaza�, �e ci�gle �yje i jest tym samym
Johnnym Pye, smyrgn�� kamieniem w ogromn�, ��tozielon� �ab�.
By� dopiero o trzy czy cztery mile od Martinsville, gdy
us�ysza� za plecami turkot jad�cej drog� dwuk�ki. Nie
przestraszy� si�, gdy� wiedzia�, ze G�upo�ap nie potrzebuje
zaprz�g�w, aby go do�cign��, ale zszed� na pobocze, chc�c
przepu�ci� pojazd. Dwuk�ka jednak, zamiast go min��, zatrzyma�a
si� i wyjrza� z niej m�czyzna o czarnych bokobrodach i w
wysokim cylindrze na g�owie.
- Jak si� masz, ma�y ? - zapyta�. - Czy dojad� t�dy do East
Liberty ? - Nazywam si� John Pye i sko�czy�em jedena�cie lat -
grzecznie, ale stanowczo odpowiedzia� Johnny. - Na najbli�szym
rozwidleniu musie pan skr�ci� w lewo. M�wi�, �e East Liberty to
�adne miasteczko, ale sam nigdy tam nie by�em - westchn�� cicho,
poniewa� pomy�la�, �e warto by zobaczy� troch� �wiata, zanim
G�upo�ap go do�cignie. - Hm - mrukn�� m�czyzna - te� jeste�
tu obcy, co ? Widz�, �e bystry z ciebie ch�opak, ale co robisz
tak rano na go�ci�cu ?
- Och, uciekam przed G�upo�apem - szczerze odpowiedzia� Johnny.
- M�ynarz m�wi, �e jestem g�upi, jego �ona to samo, i prawie
wszyscy w Martinsville uwa�aj� mnie za g�upca, opr�cz ma�ej
Susie Marsh. M�ynarz powiedzia�, �e G�upo�ap ju� mnie �ciga,
wi�c pomy�la�em sobie, �e uciekn�, nim przyjdzie.
Siedz�cy w dwuk�ce cz�owiek o czarnych bokobrodach krztusi�
si� przez chwil� ze �miechu. Odzyskawszy oddech, powiedzia�:
- No to wskakuj, ma�y. Niech m�ynarz m�wi, co chce, a ja my�l�,
�e bystry z ciebie ch�opak, skoro potrafisz ucieka� przed
G�upo�apem tak zupe�nie sam. Nie podzielam ma�omiasteczkowych
uprzedze� i akurat potrzebuje bystrego ch�opca, mo�emy wiec
jecha� razem.
- A czy z panem b�d� bezpieczny przed G�upo�apem ? - spyta�
Johnny. - Bo je�li nie, to nic z tego.
- Bezpieczny ? - m�czyzna o czarnych bokobrodach zn�w zacz��
si� krztusi� ze �miechu. - O, jak u Pana Boga za piecem.
Widzisz, jestem doktorem i lecz� ludzi zio�ami - niekt�rzy s�dz�
nawet, �e G�upo�ap i ja pracujemy w tej samej bran�y. Naucz� ci�
fachu, kt�ry jest sto razy lepszy od m�ynarstwa. Wskakuj, ma�y.
- Pa�ska propozycja brzmi rozs�dnie, ale ja si� nazywam Johnny
Pye - odrzek� Johnny i wskoczy� do dwuk�ki. Pojechali turkocz�c
w stron� East Liberty. Doktor bez przerwy gaw�dzi� i �artowa�,
a Johnny szybko doszed� do wniosku, �e nie spotka� dot�d
milszego cz�owieka. Jakie� p� mili przed East Liberty doktor
zatrzyma� dwuk�k� przy �r�dle.
- Po co tu stan�li�my ? - zapyta� Johnny.
- Zaraz zobaczysz - doktor mrugn�� znacz�co. Z baga�nika powozu
wyj�� kuferek z w�osianki pe�en pustych butelek, po czym kaza�
Johnny'emu nape�ni� je �r�dlan� wod� i przyklei� do nich
etykietki. Nast�pnie do ka�dej z butelek wsypa� szczypt�
r�owego proszku, wstrz�sn��, zakorkowa� i schowa� z powrotem
do baga�nika. - Co to jest ? - zainteresowa� si� Johnny.
- "Niezr�wnane uniwersalne remedium s�ynnego doktora Waldo -
zielarz odczytywa� na g�os etykietk� - z�o�one z prawdziwego
w�owego sad�a oraz sekretnych india�skich zi�. Leczy reumatyzm,
stany zamroczenia, migren�, malari�, pi�� rodzaj�w konwulsji oraz
mroczki przed oczami Usuwa plamy z t�uszcze oliwy, nadaje si� do
czyszczenia no�y oraz do polerowania sreber i mosi�dzu. Gor�co
zalecane jako og�lny �rodek tonizuj�cy i czyszcz�cy krew. Ma�a
butelka, jeden dolar - opakowanie rodzinne, dwa i p� dolara".
- Nie wierz�, �e w tym jest w�owe sad�o i sekretnie india�skie
zio�a - stwierdzi� Johnny, nieco zdezorientowany
- To dlatego, �e nie jeste� g�upi - zielarz mrugn�� ponownie. -
G�upo�ap te� by w to nie uwierzy�. A jednak wi�kszo�� ludzi
wierzy. Johnny przekona� si� o tym na w�asne oczy jeszcze tego
samego wieczoru. W East Liberty zielarz otworzy� sw�j kramik,
robi�c to w wielkim stylu. Do bok�w dwuk�ki przymocowa� dwie
p�on�ce pochodnie, spi�� krawat szpilk� z brylantem, a potem
pokazywa� sztuczki karciane i opowiada� �mieszne historie, a�
t�um gapi� si� na niego z wyba�uszonymi oczami. Johnny'emu
pozwoli� brzd�ka� na tamburynie. W ko�cu zacz�� opowiada� o
uniwersalnym remedium doktora Waldo i z pomoc� Johnny'ego
sprzeda� wszystkie butelki niczym �wie�e bu�eczki. Johnny
pomaga� mu potem liczy� wp�ywy: zebrali prawdziw� fortun�.
- No, no - powiedzia� Johnny - nigdy nie wiedzia�em �atwiej
zarobionych pieni�dzy. Ma pan doskona�y fach, panie doktorze.
- Wszystko opiera si� na sprycie i pomys�owo�ci - zielarz
poklepa� Johnny'ego po ramieniu. - G�upcy siedz� w jednym
miejscu i robi� ci�gle to samo, a zr�czny handlowiec nigdy nie
wpadnie w r�ce G�upo�apa.
- C�, prawdziwe szcz�cie, �e pana spotka�em - stwierdzi�
Johnny. - Je�li wszystko opiera si� na pomys�owo�ci, to naucz�
si� pa�skiego fachu, cho�bym p�k�.
Podr�owa� z doktorem do�� d�ugo, a� w ko�cu umia�
przygotowywa� remedium i robi� sztuczki z kartami prawie tak
dobrze jak sam mistrz. Johnny podziwia� doktora, zielarz za�
lubi� ch�opca za pos�usze�stwo Ale pewnego razu przybyli do
miasteczka, gdzie wszystko potoczy�o si� inaczej ni� zwykle.
T�um zgromadzi� si�, i owszem, doktor pokazywa� swoje sztuczki,
ale Johnny przez ca�y czas widzia� jak niepozorny cz�owieczek
o szczurzej twarzy kr��y w�r�d ludzi i szepce im co� do ucha.
A� wreszcie w samym �rodku monologu doktora cz�owiek o szczurzej
twarzy krzykn��: "To ten sam ! Te bokobrody pozna�bym wsz�dzie
!" - a wtedy t�um zarycza� g�ucho i zacz�� wyrywa� sztachety z
najbli�szego ogrodzenia. C�, po chwili wleczono ich obu za
miasto na wyrwanym z ziemi p�ocie, a d�ubie po�y surduta doktora
trzepota�y przy ka�dym wstrz�sie.
Napastnicy nie zn�cali si� szczeg�lnie nad Johnnym - by�
przecie� tylko dzieckiem. Ale ostrzegli ich obu, aby nigdy
wi�cej nie pokazywali si� w mie�cie, a potem wrzucili doktora
w k�p� ost�w i poszli sobie.
- Auuu ! - j�cza� zielarz. - uch ! - A Johnny pomaga� mu
wygramoli� si� z k�py. - Uwa�aj na te osty ! Dlaczego nie da�e�
mi �adnego znaku, g�uptasie ?!
- Znaku ? - zapyta� Johnny. - Jakiego znaku ?
- �e ten szczurzy pysk zacz�� w�szy� w pobli�u - odpowiedzia�
zielarz - Wydawa�o mi si�, �e znam sk�d� t� piekieln� dziur� -
przeje�d�a�em t�dy dwa lata temu, sprzedaj�c prawdziwe z�ote
zegarki po dolarze za sztuk�.
- Przecie� sam mechanizm do prawdziwego z�otego zegarka
kosztuje wi�cej - powiedzia� Johnny.
- Nie by�o �adnych mechanizm�w - j�kn�� zielarz. - W ka�dej
kopercie siedzia� ma�y �liczny �uczek i tyka� a� mi�o.
- O, to by� naprawd� sprytny pomys� ! - powiedzia� Johnny. -
Nigdy bym na to nie wpad�.
- Sprytny ? Au ! - j�kn�� doktor. - To mnie zrujnowa�o ! Kto
by pomy�la�, �e ci durnie przypomn� to sobie jeszcze po dw�ch
latach. A teraz stracili�my konia, dwuk�k�, nie wspominaj�c ju�
o butelkach i pieni�dzach. Hm, nim rozkr�cimy interes na nowo,
trzeba jeszcze wielu zr�cznych sztuczek.
Ale Johnny, chocia� lubi� doktora, zacz�� w�tpi�, czy ma na to
ochot�. Przysz�o mu do g�owy, �e skoro ca�y spryt zielarza zda�
si� tylko na to, �e on, Johnny Pye, zosta� wywieziony z miast
na wyrwanym z ziemi p�ocie, to nie uciek� przed G�upo�apem tak
daleko, jak przypuszcza�. I rzeczywi�cie, gdy k�ad� si�
wieczorem spa�, wyda�o mu si�, �e s�yszy, jak G�upo�ap zbli�a
si� powoli ku niemu: cz�apu-cz�ap, cz�apu-cz�ap, cz�apu-cz�ap.
Naci�gn�� ko�dr� na uszy, lecz dalej s�ysza� odg�os krok�w. I
dlatego, gdy doktor zabra� si� do rozkr�cania interesu na nowo,
Johnny postanowi� odej��. Zielarz nie czu� urazy - u�cisn��
Johnny'emu r�k� i kaza� mu zapami�ta�, �e spryt to pot�ga. A
Johnny kontynuowa� swoj� ucieczk� samotnie. Doszed� do miasta
i na wystawie jednego ze sklep�w zobaczy� wywieszk� z napisem:
"Potrzebny ch�opiec", wszed� wi�c do �rodka.
W sklepie siedzia� przy kantorku kupiec, kt�ry wygl�da� na
wa�n� osobisto�� w swoim wspania�ym ubraniu z czarnego sukna.
Johnny pr�bowa� opowiada� mu o G�upo�apie, ale kupca to nie
zainteresowa�o. Przyjrza� si� tylko uwa�nie Johnny'emu i
pomy�la�, �e ch�opiec wygl�da na pos�usznego i silnego jak na
sw�j wiek. - Ale pami�taj, ch�opcze, �adnych g�upstw ! -
powiedzia� surowo, przyjmuj�c Johnny'ego do pracy.
- �adnych g�upstw ? - spyta� Johnny z b�yskiem nadziei w
oczach. - �adnych - z naciskiem powt�rzy� kupiec. - Powiadam
ci, dla g�upc�w nie ma w tym sklepie miejsca ! Pracuj uczciwie,
a dobrze na tym wyjdziesz. A je�li trzymaj� si� ciebie jakie�
g�upstwa, wybij je sobie z g�owy.
C�, Johnny przyrzek� to ch�tnie. Pracowa� u kupca przez
p�tora roku. Zamiata� sklep, zak�ada� i zdejmowa� okiennice,
biega� na posy�ki, pakowa� towary i mia� mn�stwo roboty przez
dwana�cie godzin na dob�. By� ch�opce pos�usznym i uczciwym i,
jak obieca� mu kupiec, dobrze na tym wyszed�. Podniesiono mu
p�ac� i pozwolono obs�ugiwa� klient�w oraz uczy� si� prowadzenia
ksi�g. A� pewnego razu obudzi� si� nagle w �rodku nocy. I wyda�o
mu si�, ze s�yszy za sob� ci�kie kroki nadchodz�cego G�upo�apa
- ci�gle dalekie, ale coraz bli�sze.
Rano poszed� do kupca i powiedzia�:
- Prosz� pana, przykro mi, ale musz� odej�� ze sklepu. -
C�, przykro mi to s�ysze� - odrzek� kupiec - bo dobry z ciebie
ch�opak. Je�eli chcia�by� dosta� podwy�k�, to...
- Nie o to chodzi - przerwa� Johnny - ale je�li nie mia�by pan
nic przeciwko temu, to chcia�bym zada� panu jedno pytanie.
Przypu��my, �e u pana zostan� - co osi�gn� wtedy w �yciu ?
Kupiec u�miechn�� si�.
- To nie�atwe pytanie - rzek� - a komplementy nie s� moj�
specjalno�ci�. C�, ja sam zaczyna�em w m�odo�ci od zamiatania
sklepu. Jeste� m�odzie�cem inteligentnym i przedsi�biorczym. Nie
widz� powodu, dla kt�rego nie m�g�by� osi�gn�� w �yciu takiego
samego sukcesu jak ja.
- A na czym on polega ? - zapyta� Johnny.
Wida� by�o, �e kupiec zaczyna si� denerwowa�, ale u�miecha� si�
nadal.
- No c� - rzek� - chwali� si� nie lubi�, ale powiem ci co�.
Dziesi�� lat temu by�em najbogatszy w mie�cie. Pi�� lat temu
by�em najbogatszy w okr�gu. A za pi�� lat... c�, zamierzam by�
najbogatszy w stanie.
B�yszcza�y mu oczy, kiedy to m�wi�, ale Johnny przygl�da� si�
jego twarzy. Widzia� ziemist� cer�, worki pod oczami, twardy
zarys szcz�ki. I zda� sobie nagle spraw�, �e chocia� zna kupca
ju� od p�tora roku, jeszcze nie widzia�, �eby cieszy� si� on
z czego� naprawd� - chyba �e dobija� w�a�nie korzystnego targu.
- Przykro mi, prosz� pana - rzek� - je�li tak, to naprawd�
musz� odej��. Widzi pan, uciekam przed G�upo�apem, a gdybym
zosta� tutaj i sta� si� taki jak pan, to G�upo�ap na pewno zaraz
by mnie z�a... - Ty bezczelny smarkaczu ! - rykn�� kupiec,
purpurowiej�c nagle na twarzy. - Ruszaj do kasjera po swoje
pieni�dze i wyno� si� ! - i Johnny nie zd��y� nawet mrugn��, a
ju� znalaz� si� z powrotem na go�ci�cu .Tym razem jednak
odchodzi� pogwizduj�c, bo zd��y� si� ju� przyzwyczai�.
C�, pracowa� potem u wielu r�nych ludzi, ale wszystkich jego
przyg�d nie chc� opisywa� szczeg�owo. Przez jaki� czas by�
pomocnikiem wynalazcy, ale ich drogi si� rozesz�y, poniewa�
Johnny zapyta� pewnego razu, jaki po�ytek przyniesie jego
urz�dzenie, perpetuum mobile, gdy zostanie wreszcie
skonstruowane. I chocia� wynalazca m�wi� g�rnolotnie o
ulepszaniu �wiata i pi�knie bada� naukowych, wida� by�o, �e nie
wie. Tej nocy Johnny us�ysza� kroki G�upo�apa - odleg�e jeszcze,
ale coraz bli�sze - a rano odszed�. Przez jaki� czas przebywa�
u pastora: opuszcza� go niech�tnie, bo by� to dobry cz�owiek.
Ale pewnego wieczoru Johnny przypadkiem zapyta� go podczas
rozmowy, co stanie si� po �mierci z lud�mi innych wyzna�. C�,
pastor mia� szerokie horyzonty, ale odpowied� mog�a by� tylko
jedna. Przyzna�, �e ludzie ci bywaj� dobrzy, przyzna�, ze nie
musz� koniecznie znale�� si� w piekle, ale - nie, nawet
najlepszych i najm�drzejszych spo�r�d nich nie wpu�ci�by nigdy
do nieba, poniewa� nie spe�niali warunk�w okre�lonych przez
doktryn� Ko�cio�a.
Johnny musia� tedy opu�ci� pastora, a potem w�drowa� przez
jaki� czas ze starym zapijaczonym skrzypkiem Nie by� to, jak
podejrzewam, zbyt dobry cz�owiek, ale swoj� gr� wyciska� ludziom
�zy z oczu. Johnny'emu wydawa�o si� wtedy, �e G�upo�ap jest
bardzo daleko. Bo kiedy skrzypek gra�, pomimo jego wad i
s�abo�ci czu�o si� w nim jak�� moc. A jednak pewnej nocy umar�
w przydro�nym rowie, pijany, nie maj�c poza Johnnym nikogo, kto
m�g�by podtrzyma� mu g�ow�. Johnny odziedziczy� po nim skrzypce,
ale niewiele na tym skorzysta�, bo chocia� umia� gra�, nie
potrafi� zagra� tak jak skrzypek - nie mia� w palcach talentu.
A potem, przypadkowo, przy��czy� si� do oddzia�u �o�nierzy. By�
jeszcze za m�ody, aby wst�pi� do wojska, ale sta� si� jakby
maskotk� swojej kompanii i przez pewien czas wszystko sz�o jak
z p�atka. Kapitan by� najdzielniejszym cz�owiekiem, jakiego
Johnny dotychczas spotka�, i umia� odpowiedzie� na ka�de
pytanie, powo�uj�c si� na regulamin i kodeks wojennego prawa
karnego. Ale potem pojechali na Dziki Zach�d walczy� z Indianami
i zn�w si� zacz�y stare k�opoty. Pewnego wieczoru kapitan
powiedzia�: - Johnny, jutro wyruszamy do boju, ale ty
zostajesz w obozie. - Och, nie, prosz� - sprzeciwi� si� Johnny
- chcia�bym wzi�� udzia� w walce.
- To rozkaz - ponuro o�wiadczy� kapitan. Potem wyda� Johnny'emu
pewne dyspozycje i zostawi� mu list do �ony. - Pu�kownik to
sko�czony ba�wan - stwierdzi�. - Jutro wpadniemy prosto w
zasadzk�. - Dlaczego mu pan tego nie powie ? - zapyta� Johnny.
- Powiedzia�em - odrzek� kapitan - ale to pu�kownik.
- Pu�kownik czy nie, je�li to ba�wan, kto� powinien go
powstrzyma�. - W wojsku jest to niemo�liwe - odpowiedzia�
kapitan. - Rozkaz to rozkaz.
Okaza�o si� jednak, �e kapitan si� myli�, poniewa� rankiem,
zanim �o�nierze wyruszyli, Indianie zaatakowali ob�z i dostali
t�gie lanie. - Walczyli�my nie�le - stwierdzi� kapitan tonem
profesjonalisty, gdy by�o ju� po wszystkim - ale gdyby Indianie
czekali na nas w zasadzce, dostaliby nasze skalpy. W ataku na
ob�z nie mieli �adnych szans. - Czemu wi�c nie urz�dzili
zasadzki ? - spyta� Johnny. - C�, przypuszczam, �e oni tak�e
mieli swoje rozkazy - odpowiedzia� kapitan. - No i co, czy
chcia�by� zosta� �o�nierzem ? - Hm. Przyjemne zaj�cie na
�wie�ym powietrzu, ale musz� to jeszcze przemy�le� - odpar�
Johnny.
Wiedzia�, �e odwaga cechowa�a zar�wno �o�nierzy, jak i Indian,
i �e jedni i drudzy byli najdzielniejszymi z dzielnych. Ale
kiedy my�la� o ca�ej sprawie, mia� wra�enie, �e s�yszy w
przestworzach kroki. Zosta� wi�c z �o�nierzami tylko do ko�ca
kampanii, a potem odszed�, chocia� kapitan twierdzi�, �e
pope�nia b��d.
Johnny nie by� ju� teraz dzieckiem: wyrasta� na m�odzie�ca i
mia� m�odzie�cze my�li i uczucia. G�upo�ap, o kt�rym prawie
ca�kiem zapomnia�, wydawa� mu si� tylko dziecinnym snem. Czasami
nawet na�miewa� si� z siebie - jaki� by� g�upi, �e wierzy� w
istnienie tego cz�owieka.
A mimo to nie m�g� nigdzie zagrza� miejsca, bo jaka� jego
wewn�trzna potrzeba nie zosta�a dot�d zaspokojona. Teraz nazwa�by
to ambicj�, ale rzecz by�a ci�gle ta sama. Gdy pr�bowa� jakiego�
nowego zaj�cia, pr�dzej czy p�niej pojawia� si� sen o pot�nie
zbudowanym m�czy�nie w kraciastej koszuli i sztruksowych
spodniach, kt�ry w�drowa� po �wiecie z maczug� z drzewa
orzechowego w gar�ci. Johnny gniewa� si� na siebie za �w sen, ale
mia� on nad nim jak�� szczeg�ln� w�adz�. A� w ko�cu Johnny
sko�czy� dwadzie�cia lat i poczu� strach.
G�upo�ap czy nie - rzek� do siebie - musz� rozwi�za� ten
problem. Powinno by� przecie� co�, czemu mo�na si� po�wi�ci� nie
robi�c przy tym g�upstwa. Wypr�bowa�em ju� spryt, pieni�dze i
p� tuzina innych rzeczy, ale nie znalaz�em w�a�ciwej. Kolej na
ksi��ki - zobaczymy, co z tego wyniknie.
Czyta� wszystko, co tylko wpad�o mu w r�k�, a kiedy w�r�d liter
rozlega�y si� kroki �cigaj�cego autor�w G�upo�apa - co zdarza�o
si� cz�sto - udawa�, �e nie s�yszy. Ale niekt�re ksi��ki
chwali�y jedno, a inne drugie, Johnny za�, chocia� czyta� i
czyta� bez ko�ca, nie m�g� si� w tym po�apa�.
No c� - pomy�la�, kiedy poczu� wreszcie, �e g�owa nap�cznia�a
mu od wiedzy jak kie�basa od farszu - to wszystko ciekawe, ale
troch� przestarza�e. My�l�, �e powinienem pojecha� do
Waszyngtonu i pogada� tam z m�drymi lud�mi. Trzeba du�o rozumu,
�eby rz�dzi� krajem takim jak Stany Zjednoczone, je�li wi�c
istniej� ludzie, kt�rzy znaj� odpowied� na moje pytania, znajd�
ich w�a�nie tam. Spakowa� torb� i pojecha� do Waszyngtonu. By�
skromny jak na sw�j wiek i nie zamierza� stara� si� natychmiast
o audiencj� u prezydenta. Uwa�a�, �e kongresman wystarczy.
Spotka� si� wi�c z pewnym kongresmanem, kt�ry powiedzia� mu, �e
m�ody Amerykanin powinien by� uczciwy i g�osowa� na Parti�
Republika�sk�. Brzmia�o to rozs�dnie, ale Johnny'emu chodzi�o
jednak o co� innego. Potem wybra� si� do senatora, kt�ry
powiedzia� mu, �e m�ody Amerykanin powinien by� uczciwy i
g�osowa� na demokrat�w - to tak�e brzmia�o rozs�dnie, ale
Johnn'emu dalej chodzi�o o co� innego. Obaj m�czy�ni
zachowywali si� uprzejmi i robili dobre wra�enie, a jednak w
samym �rodku ich wywod�w Johnny'emu wyda�o si� nagle, �e s�yszy
kroki - wiecie ju� czyje.
Je�� jednak trzeba, nawet je�li si� marzy o czym� wi�cej, tote�
Johnny zrozumia�, �e lepiej b�dzie zaczepi� si� gdzie� na sta�e
i poszuka� sobie pracy. Zatrudni� si� u spotkanego niedawno
kongresmana, bo pochodzi� on z Martinsville, co zreszt� stanowi�o
przyczyn�, dla kt�rej Johnny poszed� w�a�nie do niego. A po
pewnym czasie zupe�nie zapomnia� o G�upo�apie i o swoich
problemach, gdy� do Waszyngtony przyjecha�a bratanica
kongresmana, i by�a to ta sama Susie Marsh, obok kt�rej siedzia�
w szkole. Ju� wtedy by�a �adna, ale teraz wyros�a na prawdziw�
pi�kno��, wi�c serce Johnn'ego od razu zabi�o mocniej.
- Nie my�l, Johnny, �e zapomnieli�my o tobie w Martinsville -
rzek�a Susie, gdy stryj przedstawi� jej swojego nowego
sekretarza. - Ho, ho, jak napisz� do domu, w mie�cie zahuczy jak
w ulu. Wszyscy wiemy, jak walczy�e� z Indianami, jak budowa�e�
perpetuum mobile, jak podr�owa�e� po kraju ze s�ynnym
uzdrowicielem, jak zbi�e� maj�tek w handlu tekstyliami, jak
potem... Ach, to cudowna historia ! - Hm - niepewnie chrz�kn��
Johnny - jest w tym mo�e odrobina przesady... Ale to mi�o, �e
mnie jeszcze pami�tacie. Wi�c w Martinsville ju� nie uwa�a si�
mnie za g�upca ?
- Ja ci� nigdy nie uwa�a�am za g�upca - odpar�a Susie
u�miechaj�c si� lekko, a serce Johnny'ego zabi�o jeszcze
mocniej.
- A ja zawsze wiedzia�em, �e jeste� �adna, ale nie
przypuszcza�em, �e si� staniesz taka �adna jak teraz - Johnny
chrz�kn�� znowu - ale skoro m�wimy o dawnych czasach, jak tam
m�ynarz i m�ynarzowa ? Opu�ci�em ich znienacka i chocia� �adna
ze stron nie by�a bez winy, my�l�, �e mieli ze mn� utrapienie.
- Zamkn�li oczy na wieki - odpowiedzia�a Susie Marsh - a teraz
mamy nowego m�ynarza. Ale, prawd� m�wi�c, nie jest lubiany, a
m�yn przy nim podupada.
- Szkoda - rzek� Johnny - bo to by� �adny m�yn.
Zada� jej jeszcze inne pytania, kt�re j� tak�e pobudzi�y do
wspomnie�. C�, sami wiecie, jak pr�dko mija czas, kiedy dwoje
m�odych rozmawia ze sob� w ten spos�b.
Prze ca�� zim� Johnny Pye pracowa� ci�ej ni� kiedykolwiek -
zar�wno przedtem, jak i potem. Nie my�la� wcale o G�upo�apie -
tylko o Susie Marsh. Czasami wierzy�, �e Susie go kocha, kiedy
indziej m�g�by przysi�c, �e to niemo�liwe, a� wreszcie nie
wiedzia� ju� nic i mia� tylko zupe�ny m�tlik w g�owie. W ko�cu
jednak wszystko sko�czy�o si� dobrze - Susie przyj�a jego
o�wiadczyny i Johnny my�la�, �e jest najszcz�liwszym
cz�owiekiem na �wiecie. Tej samej nocy obudzi� si� nagle:
us�ysza� kroki zbli�aj�cego si� G�upo�apa - cz�apu-cz�ap,
cz�apu-cz�ap.
Sp�dzi� reszt� nocy bezsennie i zszed� na �niadanie z
podkr��onymi oczami. Ale jego przysz�y stryj nie zauwa�y� �lad�w
niewyspania - �mia� si� w�a�nie, zacieraj�c r�ce.
- No, Johnny, zak�adaj sw�j najlepszy krawat ! - powiedzia�
weso�o. - Mam dzisiaj spotkanie z prezydentem i �eby pokaza�,
�e aprobuj� narzeczonego bratanicy, zabieram ci� ze sob�.
- Z prezydentem ! - Johnny os�upia�.
- Tak, z prezydentem - potwierdzi� kongresman. - Widzisz, jest
projekt pewnej ustawy... ale nie musimy si� tym teraz zajmowa�.
Tylko nie zapomnij przyczesa� w�os�w, Johnny - jeste�my dzisiaj
dum� Martinsville !
Johnny mia� wra�enie, �e jego barki i serce uwalniaj� si� nagle
od ogromnego ci�aru.
- Dzi�kuj�, stryju - rzek� �ciskaj�c panu Marshowi d�o� - nie
wiem, jak stryjowi dzi�kowa�.
Oto mia� wreszcie pozna� cz�owieka, kt�ry m�g� si� czu�
zupe�nie bezpieczny przed G�upo�apem, i wydawa�o mu si�, �e
je�li cho� raz rzuci na� okiem, znikn� wszystkie jego niepokoje
i k�opoty. C�, nie ma znaczenia, o kt�rym prezydencie mowa -
wierzcie mi, mia� postaw� i wygl�d prawdziwego prezydenta.
Wybory wygra� niedawno, nie dokucza�y mu jeszcze blizny po
potyczkach z Kongresem i by� radosny niczym m�ody pstr�g. Johnny
po�era� go oczami. Bo je�li istnieli gdzie� ludzie, kt�rym
G�upo�ap nie m�g� nic zrobi�, oto mia� przed sob� jednego z
nich.
Przez pewien czas prezydent rozmawia� z kongresmanem o
polityce. Wreszcie przysz�a kolej na Johnny'ego.
- No a pan, m�ody cz�owieku - spyta� uprzejmie - czy m�g�bym
co� dla pana zrobi� ? Wygl�da pan na dzielnego, uczciwego
m�odego Amerykanina.
- S�u�y� rad�, panie prezydencie - wtr�ci� kongresman, nim
Johnny zd��y� otworzy� usta - dobr� rad�. M�j m�ody przyjaciel
wi�d� awanturniczy �ywot, a obecnie zamierza o�eni� si� z moj�
bratanic� i ustatkowa�. Czego potrzeba mu najbardziej, to kilku
s��w dojrza�ej m�dro�ci z ust pana prezydenta.
- No c� - prezydent popatrzy� przenikliwie na Johnny'ego. -
Jak to m�wi�, dobra rada nie zawada. Szkoda, �e inni moi go�cie
nie maj� r�wnie ma�ych wymaga�.
Potem nawi�za� z Johnnym rozmow�. Prezydenci widz�, jak sk�oni�
innych do m�wienia, i zanim Johnny zd��y� si� zorientowa�, ju�
opowiedzia� mu histori� swojego �ycia.
- No, no - rzek� prezydent, gdy Johnny umilk� - prawdziwy
obie�y�wiat z pana, m�ody cz�owieku. To nic z�ego. Przy takiej
r�norodno�ci do�wiadcze� wyb�r kariery powinien by� oczywisty.
Polityka ! - dla podkre�lenia swoich s��w uderzy� lekko pi�ci�
w otwart� d�o�.
- Hm - Johnny podrapa� si� po g�owie - my�l� o tym, odk�d
przyjecha�em do Waszyngtonu. Nie wiem tylko, czy si� nadaj�.
- Potrafisz pisa� przem�wienia - stwierdzi� w zamy�leniu
kongresman. - Ju� mi w tym pomaga�e�. Jeste� sympatyczny.
Urodzi�e� si� w biedzie i sam do czego� doszed�e�. Bra�e� nawet
udzia� w wojnie. O, do diab�a ! Przepraszam, panie prezydencie...
Przecie� on ju� dzisiaj wart jest co najmniej pi��set g�os�w !
- Panowie, to dla mnie ogromny zaszczyt - Johnny speszy� si�
nieco, cho� czu� si� mile po�echtany. - Przypu��my jednak, �e
zajm� si� polityk� - co osi�gn� wtedy w �yciu ?
Prezydent spu�ci� skromnie oczy.
- Ka�dy obywatel Stan�w Zjednoczonych - powiedzia� - ma
konstytucyjne prawo ubiegania si� o fotel prezydencki. Oczywi�cie
musi jeszcze umie� wygra� wybory...
- Och - s�owa prezydenta oszo�omi�y Johnny'ego - nigdy o tym
nie my�la�em. No c�, prezydentura to wspania�a rzecz. Ale
pewnie i ogromna odpowiedzialno��...
- To prawda - odrzek� prezydent i wygl�da� przez chwil�
dok�adnie tak jak sw�j w�asny portret na plakietce rozdawanej
podczas kampanii wyborczej.
- Hm. To naprawd� straszliwa odpowiedzialno�� - powiedzia�
Johnny. - Nie wyobra�am sobie, jak zwyk�y �miertelnik mo�e
unie�� taki ci�ar. Panie prezydencie, czy m�g�bym zada� panu
jedno pytanie ?
- Oczywi�cie - prezydent stawa� si� z ka�da chwil�
dostojniejszy, a jego oblicze wyra�a�o coraz g��bsze poczucie
odpowiedzialno�ci i coraz bardziej przypomina�o wizerunek na
plakietce.
- No c�, moje pytanie zabrzmi mo�e troch� g�upio. Panie
prezydencie, �yjemy w ogromnym kraju, zamieszkanym przez miliony
ludzi. Czy mo�na zadowoli� ich wszystkich naraz ? Czy pan, panie
prezydencie, zdo�a tego dokona� ?
Prezydent milcza� przez chwil�, zaskoczony. Wreszcie spojrza�
na Johnny'ego z min� prawdziwego m�a stanu.
- Z pomoc� bo�� - powiedzia� uroczy�cie - i zgodnie z
niez�omnymi zasadami naszej partii b�d� d��y� do tego, a�eby...
Ale zako�czenie zdania nie dotar�o ju� do �wiadomo�ci
Johnny'ego. Poprzez s�owa prezydenta us�ysza� nagle kroki
dochodz�ce z korytarza i wiedzia�, �e to nie sekretarz ani
stra�nik mija drzwi gabinetu. By� rad, �e prezydent powiedzia�:
"Z pomoc� bo��", bo dzi�ki temu kroki jakby przycich�y. W ko�cu
prezydent zamilk�, a Johnny pochyli� z uszanowaniem g�ow�.
- Dzi�kuj� panu, panie prezydencie - rzek� - znam ju� odpowied�
na moje pytanie. My�l�, �e powinienem wr�ci� teraz do
Martinsville. - Wr�ci� do Martinsville ? - prezydent by�
zaskoczony. - Tak jest. S�dz�, �e nie nadaj� si� do polityki.
- I to wszystko, co masz do powiedzenia prezydentowi Stan�w
Zjednoczonych ?! - przysz�y stryj Johnny'ego pieni� si� z
w�ciek�o�ci. Ale prezydent by� cz�owiekiem wi�kszego formatu
ni� kongresman i zd��y� si� ju� zastanowi� nad s�owami
Johnny'ego.
- Chwileczk�, panie Mars - powiedzia�. - Pa�ski m�ody cz�owiek
jest przynajmniej szczery, i to mi si� podoba. I na dodatek o
nic mnie nie prosi - a robi� to wszyscy, kt�rzy odwiedzaj� mnie
tutaj w ci�gu ostatnich sze�ciu miesi�cy - z wyj�tkiem kota
�yj�cego w Bia�ym Domu, cho� podejrzewam, ze on tak�e czego�
chce, bo miauczy. Nie chce pan zosta� prezydentem, m�ody
cz�owieku, i mi�dzy nami m�wi�c, nie pot�piam pana. A czy
chcia�by pan zosta� poczmistrzem w Martinsville ?
- Poczmistrzem w Martinsville ? - zdziwi� si� Johnny. - Ale�...
- C�, poczta zaledwie dziesi�tej rangi - powiedzia� prezydent
- ale pierwszy raz w ca�ym swoim �yciu zrobi�bym wreszcie co�,
na co sam mam ochot�, a Kongres m�g�by jazgota� sobie do woli.
Niech si� pan decyduje: tak czy nie ?
Johnny pomy�la� o swoich w�dr�wkach i o wszystkich zaj�ciach,
kt�rych si� ima�. Przez chwil� my�la� - dziwne, prawda ? - o
starym, zapijaczonym skrzypku le��cym w przydro�nym rowie, ale
widzia�, ze tak nie potrafi. Najd�u�ej jednak my�la� o
Martinsville i o Susie Marsh. I chocia� s�ysza� przed chwil�
kroki G�upo�apa, �wiadomie je zlekcewa�y�.
- Oczywi�cie, �e tak, panie prezydencie - rzek� - bo wtedy
m�g�bym o�eni� si� z Susie.
- Motyw dobry jak ka�dy inny - stwierdzi� prezydent. - Zaraz
ka�� wypisa� nominacj�.
C�, prezydent dotrzyma� s�owa. Johnny po�lubi� swoj� Susie,
a potem oboje przenie�li si� z powrotem do Martinsville. Johnny
pozna� obowi�zki poczmistrza i okaza�o si�, �e jest to fach nie
gorszy od innych. Przez Martinsville nie przechodzi�o wiele
przesy�ek pocztowych, wi�c w wolnych chwilach zajmowa� si�
m�ynarstwem, co r�wnie� stanowi�o niez�e zaj�cie. Co prawda
przez ca�y czas niepokoi�a go troch� my�l, �e nie za�atwi� dot�d
swoich porachunk�w z G�upo�apem, ale nie zwa�a� na to, bo by�
szcz�liwy z Susie. A� po pewnym czasie spotka�o ich jedno z
najniezwyklejszych wydarze� w �yciu m�odej pary - cho� lekarz
twierdzi�, �e niemowl� jest najzupe�niej normalne i zdrowe.
Pewnego wieczoru, gdy jego synek mia� ju� oko�o roku, Johnny
Pye wraca� do domu drog� wzd�u� rzeki. By�o t�dy nieco dalej ni�
przez wzg�rza, ale zapanowa� ju� przyjemny wieczorny ch��d, a
poza tym s� przecie� dni, gdy m�czyzna ma ochot� pospacerowa�
samotnie, cho�by nie wiem jak kocha� swoj� �on� i dzieci.
Duma� w�a�nie nad kolejami w�asnego losu, kt�re wydawa�y mu si�
zdumiewaj�ce i niezwyk�e - podobnie jak wi�kszo�ci ludzi, gdy
rozmy�laj� o swoim �yciu. Zamy�li� si� tak g��boko, �e o ma�o nie
wpad� na starego ostrzyciela no�y, kt�ry ustawi� na skraju drogi
swoje toczyd�o, kamienny kr�g szlifierski poruszany peda�em, a
wok� roz�o�y� narz�dzia. Ostrzyciel przyjecha� wozem, ale
wyprz�g� konia i pozwoli� mu skuba� traw� - mia� starego,
wychudzonego siwka, kt�remu stercza�y wszystkie zebra. By�
zaj�ty, ostrzy� w�a�nie kos�. - Och, przepraszam - powiedzia�
Johnny Pye - nie wiedzia�em, �e kto� tu biwakuje. Prosz� wst�pi�
jutro do mego domu, �ona ma kilka no�y do naostrzenia... -
urwa�, bo starzec spojrza� na niego przeci�gle i przenikliwie.
- Ach, to ty, Johnny Pye ! - powiedzia�. - Jak�e si� miewasz,
Johnny ? D�ugo zwleka�e�... a� czasem my�la�em, �e b�d� musia�
po ciebie przyj��. Ale nareszcie jeste�.
Johnny Pye zadr�a�, cho� by� ju� doros�ym cz�owiekiem. -
Przecie� to nie ty ! - zawo�a� dziko. - To znaczy, ty nim nie
jeste� ! Od dzieci�stwa wiem, jak wygl�da ! To pot�nie
zbudowany m�czyzna w kraciastej koszuli, uzbrojony w maczug�
z drzewa orzechowego z o�owian� kul� na ko�cu !
- Ale� sk�d - spokojnie odpowiedzia� ostrzyciel - mo�e tak mnie
sobie wyobra�a�e�, ale ja wygl�dam inaczej.
Johnny Pye us�ysza� przera�liwy zgrzyt kosy na toczydle.
Starzec spryska� ostrze wod�, popatrzy� na nie i potrz�sn��
g�ow�, niezadowolony
- A zatem, Johnny, czy jeste� got�w ? - spyta� po chwili. -
Got�w ? - ochryple powt�rzy� Johnny. - Oczywi�cie, �e nie jestem
got�w.
- Wszyscy to m�wi� - ostrzyciel no�y pokiwa� g�ow�, a kosa zn�w
zgrzytn�a na toczydle.
Johnny otar� czo�o i postanowi� przekona� starca.
- Widzisz, by�oby lepiej, gdyby� przyszed� wcze�niej - rzek� -
albo p�niej. Mo�e pomy�lisz, �e m�wi� do rzeczy, ale mam teraz
�on� i dziecko.
- Wi�kszo�� ma �ony, niejeden ma dzieci - odrzek� ponuro
starzec. Nacisn�� peda� toczyd�a i kosa zazgrzyta�a znowu. Snop
iskier, kt�ry trysn�� spod ostrza, rozjarzy� si� na chwil� w
zapadaj�cym zmroku. - Och, sko�cz ju� z tym piekielnym ha�asem
! - rozpaczliwie zawo�a� Johnny - i pozw�l mi przez chwil�
pomy�le�. Nie mog� i�� z tob�, m�wi� ci. Nie p�jd�. Jeszcze nie
czas. To przecie�...
Starzec zatrzyma� toczyd�o i dla podkre�lenia swoich s��w
skierowa� kos� w stron� Johnny'ego.
- Podaj mi cho� jeden rozs�dny pow�d. S� ludzie, kt�rych innym
brakuje, gdy odejd�. Czy jeste� jednym z nich ? Czy masz w sobie
spryt i pomys�owo��, kt�rych znikni�cie inni b�d� op�akiwa� ?
- Nie - Johnny pomy�la� o zielarzu. - Mog�em si� ich nauczy�,
ale da�em spok�j.
- Raz - pokaza� na palcach starzec. - Poza tym pustk� zostawia
po sobie bogacz, przynajmniej czasami. Ale ty, zdaje si� nie
jeste� bogaty ?
- Nie. - Johnny pomy�la� o kupcu. - Nie chcia�em.
- Dwa - powiedzia� starzec. - Pomys�owo�� i maj�tek ju�
om�wili�my. Pozostaje bohaterstwo. M�g�bym ci� mo�e wys�ucha�,
gdyby� by� dzielnym �o�nierzem.
Johnny przypomnia� sobie Dziki Zach�d i pole bitwy po walce,
pokryte trupami Indian. Poczu� dreszcz zgrozy.
- Nie - odrzek�. - Walczy�em, ale nie zosta�em bohaterem. -
No c�, jest jeszcze religia - cierpliwie wylicza� starzec -
nauka, ale o czym tu d�u�ej m�wi� ? Obaj wiemy, jak je
potraktowa�e�. M�g�bym mo�e czu� jakie� skrupu�y, gdybym mia�
do czynienia z prezydentem Stan�w Zjednoczonych. Ale tak...
- Och, dobrze wiesz, �e nie jestem prezydentem - j�kn�� Johnny.
- Twoja sprawa nie wygl�da dobrze - starzec potrz�sn�� g�ow�. -
Zdumia�e� mnie, Johnny. Najpierw przez ca�e dzieci�stwo
uciekasz przede g�upot�, a co robisz jako doros�y m�czyzna ?
Bierzesz sobie �on�, osiedlasz si� w rodzinnym mie�cie i chowasz
dzieci, nie wiedz�c nawet, co z nich wyro�nie. Powiniene� si�
domy�li�, �e ci� schwytam. W�a�ciwie to sam jeste� sobie winien.
- Mog� by� g�upcem - w g�osie Johnny'ego zabrzmia�a udr�ka. -
Je�li tak na to spojrze�, wszyscy jeste�my g�upcami. Ale Susie
to moja �ona, a m�j syn to m�j syn. Co do pracy za�... c�,
przecie� kto� musi by� poczmistrzem, bo inaczej ludzie nie
dostawaliby list�w. - A gdyby nawet, to czy strata by�aby taka
wielka ? - zapyta� starzec, unosz�c nieco kos�.
- Chyba nie, wnosz�c z tego, co pisz� na poczt�wkach - odrzek�
Johnny. - Ale tak� mam prac�, wi�c b�d� wykonywa� j� najlepiej,
jak potrafi�.
Starzec tak mocno przycisn�� kos� do toczyd�a, �e spod ostrza
trysn�a d�uga fontanna iskier, kt�re posypa�y si� daleko na
traw�. - Widzisz, ja tak�e mam swoj� prac�, kt�r� wykonuj�
dobrze - odpar�. - Powiem ci, co zrobi�. Nie ma w�tpliwo�ci,
przyszed�e� do mnie sam, ale widz�, �e nie jeste� jeszcze got�w.
Dlatego pozwol� ci odej�� na pewien czas. Skoro ju� o tym mowa -
doda� - pozwol� ci odej�� na zawsze, je�li mi odpowiesz na
jedno pytanie: jak mo�na by� cz�owiekiem, nie b�d�c jednocze�nie
g�upcem ? Po raz pierwszy darowa�bym komu� �ycie, ale najpierw
musia�by� znale�� odpowied�. A teraz mo�esz odej��, Johnny.
Z tymi s�owy powr�ci� do ostrzenia kosy, krzesz�c strug�
iskier, kt�ra przypomina�a warkocz komety. Johnny odszed�.
Zapach ��ki nigdy jeszcze nie wydawa� mu si� r�wnie
orze�wiaj�cy.
Czu� ulg�, ale nie zapomnia� o ostrzycielu no�y i Susie musia�a
czasami prosi� dzieci, �eby nie przeszkadza�y tatusiowi w
rozmy�laniach. Mija� czas i Johnny nawet si� nie obejrza�, jak
sko�czy� czterdzie�ci lat. Zdumia�o go to, poniewa� w m�odo�ci
nigdy si� nie spodziewa�, ze do�yje tego wieku. By�a to jednak
prawda, cho� czu� si� przecie� zupe�nie tak samo jak dawniej,
chyba �e w�a�nie si� schyla�. Sta� si� solidnym i wp�ywowym
obywatelem miasta, lubiano go i szanowano, jego rodzina ros�a,
i wszystko to tak�e u�wiadamia� sobie ze zdumieniem w kr�tkim
czasie jednak zacz�o mu si� wydawa�, �e nigdy nie by�o inaczej.
Spotka� ostrzyciela no�y dopiero po tym, jak jego najstarszy
syn uton�� podczas w�dkowania. Odczuwa� teraz gorycz i gniew,
tote� gdyby m�g� dosta� starca w swoje r�ce, zrobi�by mu
�mierteln� krzywd�. Usi�owa� podj�� z nim walk�, ale
przypomina�o to pr�b� pochwycenia w d�onie ob�oku mg�y. Widzia�
iskry, sypi�ce si� spod ostrzonej kosy, ale nie m�g� nawet
dotkn�� wiruj�cego kr�gu. - Ty tch�rzu ! - zawo�a� - sta� do
walki jak m�czyzna ! Starzec pokiwa� tylko g�ow�; kr�g
obraca� si� bez przerwy. - Dlaczego nie mog�e� zabra� mnie ?!
- wykrzykn�� Johnny Pye, jakby by� pierwszym cz�owiekiem, kt�ry
wypowiada te s�owa. - Jaki� sens ma to wszystko ? Dlaczego nie
mo�esz mnie dzisiaj zabra� ? Chcia� wyrwa� starcowi kos�, ale
nie m�g� jej dotkn��. Upad� na traw� i le�a� tak przez chwil�.
- Czas p�ynie - rzek� starzec, kiwaj�c g�ow�. - Czas p�ynie...
- Nigdy nie z�agodzi mego b�lu po stracie syna - powiedzia�
Johnny Pye.
- Nigdy - odrzek� starzec, kiwaj�c g�ow�. - Ale czas p�ynie.
Czy w imi� swojego �alu chcia�by� zostawi� �on� i dzieci na
pastw� losu ? - Na mi�o�� bosk�, nie ! - zawo�a� Johnny Pye. -
Cz�owiek nie powinien tak post�powa�.
- Wracaj wi�c do domu, Johnny - nakaza� starzec.
Johnny wr�ci� do domu, ale na twarzy mia� bruzdy, kt�rych
przedtem nie by�o.
Czas p�yn�� jak nurt rzeki. Dzieci Johnny'ego Pye po�eni�y si�,
odesz�y na swoje i wkr�tce Johnny doczeka� si� wnuk�w. Susie
zgarbi�a si�, posiwia�a, a� w ko�cu Johnny Pye i jego dzieci
odprowadzili ja na cmentarz. Chocia� m�wi�o si�, �e do�y�a
pi�knego wieku, Johnny nie m�g� w to jako� uwierzy�. Ludzie
m�wili ciszej ni� dawniej, s�o�ce sta�o si� jakby ch�odniejsze,
a Johnny drzema� czasem przed obiadem w fotelu.
Pewnego dni, ju� po �mierci Susie, przez Martinsville
przeje�d�a� �wczesny prezydent. Johnny wymieni� z nim u�cisk
d�oni, a w miejscowej gazecie ukaza�a si� notatka o jego
spotkaniach z dwoma prezydentami w odst�pie pi��dziesi�ciu lat.
Johnny wyci�� artyku� z gazety i nosi� zawsze w portfelu.
Podoba� mu si� ten nowy prezydent, owszem, ale, jak mawia�, nie
m�g� si� nawet r�wna� z tamtym sprzed p� wieku. C�, trudno si�
dziwi�, w owych czasach prezydenci naprawd� zas�ugiwali na miano
prezydent�w - dodawa� Johnny, cho� by� przecie� bardzo dumny z
wycinka.
Dawno ju� nie spacerowa� drog� wzd�u� rzeki - trasa ta nie by�a
oczywi�cie za d�uga, sk�d�e znowu - po prostu nie miewa� na ni�
ochoty. Ale pewnego popo�udnia wymkn�� si� spod kurateli wnuczki,
kt�ra opiekowa�a si� nim teraz, i poszed� nad rzek�. By�a to
stroma droga, naprawd� - nie pami�ta�, �e jest taka stroma.
- C�, witam ci�, Johnny ! - powiedzia� ostrzyciel no�y. -
Musi pan m�wi� troch� g�o�niej - odrzek� Johnny Pye. - S�uch mam
znakomity, ale dlaczego ludzie m�wi� dzi� ciszej ni� dawniej ?
Pan tu obcy ?
- A wi�c to tak - powiedzia� ostrzyciel no�y.
- W�a�nie tak - odrzek� Johnny Pye. Teraz, gdy za�o�y� ju�
okulary i przyjrza� si� przybyszowi, wiedzia�, �e powinien si�
go obawia�, ale za nic w �wiecie nie m�g� sobie przypomnie�
dlaczego.
- Poznaj� pana - powiedzia� niespokojnie. - Mam znakomit�
pami�� do twarzy. A i pa�skie nazwisko mam na ko�cu j�zyka...
- Och, mniejsza o nazwiska - przerwa� ostrzyciel no�y. -
Jeste�my starymi znajomymi. Zada�em ci przed laty pytanie - czy
pami�tasz je jeszcze ?
- Tak, pami�tam - powiedzia� Johnny Pye. Zachichota�, starczo
i piskliwie. - Ze wszystkich g�upich pyta�, jakie mi
kiedykolwiek zadano, to by�o chyba najg�upsze !
- Naprawd� ? - spyta� ostrzyciel no�y.
- Aha - odrzek� Johnny Pye. - Zapyta�e� mnie, jak mo�na by�
cz�owiekiem, nie b�d�c jednocze�nie g�upcem. Odpowied� jest
prosta: nie mo�na, chyba �e w grobie. Wie to ka�dy dure�. -
Tak ? - spyta� ostrzyciel no�y.
- Oczywi�cie - odrzek� Johnny. - Ja tak�e to wiem. W
listopadzie sko�cz� dziewi��dziesi�t dwa lata i zna�em dw�ch
prezydent�w. Pierwszego z nich spotka�em...
- Ch�tnie pos�ucha�bym twojej opowie�ci - przerwa� ostrzyciel
no�y - ale jeszcze nie sko�czyli�my. Skoro wszyscy ludzie to
g�upcu, sk�d wobec tego bierze si� post�p ?
- Och, g�upota to przecie� nie wszystko - niecierpliwie
odpowiedzia� Johnny. - Ludzie bywaj� odwa�ni, m�drzy albo
pomys�owi i w�a�nie oni cal po calu popychaj� �wiat do przodu.
A poza tym g�upota cz�sto ma w sobie ziarnko m�dro�ci. M�j Bo�e,
przecie� stw�r, kt�ry wype�z� z morza na l�d albo, je�li wolisz
da� si� wygoni� z Raju, tak�e musia� by� g�upi ! Ludzi nie wolno
s�dzi� wedle tego, co inni o nich my�l� - trzeba patrzy� na ich
czyny. Niewiele wart by�by cz�owiek, kt�rego nigdy nie uwa�ano
by za g�upca - szczeg�lnie za �ycia. - Odpowiedzia�e� na moje
pytanie - stwierdzi� ostrzyciel no�y. - Odpowiedzia�e�
najlepiej, jak potrafisz. Od �miertelnika trudno wymaga� wi�cej.
Musz� wobec tego dotrzyma� warunk�w naszej umowy.
- Jakich warunk�w ? - spyta� Johnny.
- Och, mam pozwoli� ci odej��, stary g�upcze ! - rzek� gniewnie
ostrzyciel no�y. - Wr�c� po ciebie dopiero w dniu S�du
Ostatecznego. B�d� k�opoty w urz�dzie - doda� - ale mo�na
przecie� czasem zrobi� co�, na co ma si� samemu ochot�.
- Phi ! Nie wiem, czy si� zgodz� - Johnny podrapa� si� po
g�owie. - A to dlaczego ? - ura�onym tonem spyta� ostrzyciel
no�y. - Niecz�sto proponuj� ludziom nie�miertelno��.
- To bardzo mi�o z twojej strony, ale widzisz, sprawa wygl�da
tak - Johnny zamy�li� si� na chwil�. - Nie - powiedzia� wreszcie
- ty nie mo�esz tego zrozumie�. Nie masz, tak na oko, nawet
siedemdziesi�ciu lat, a �aden m�ody cz�owiek nie mo�e tego
zrozumie�
- Pozw�l mi spr�bowa� - poprosi� ostrzyciel no�y.
- No c�, sprawa wygl�da tak - Johnny Pye zn�w podrapa� si�
po g�owie. - Nie my�l, �e gdyby� mi to zaproponowa�
czterdzie�ci... nawet dwadzie�cia lat temu, zgodzi�bym si�
natychmiast... Ale... hm, we�my jaki� szczeg�... na przyk�ad
z�by...
- No tak, oczywi�cie. Ale nie s�dzisz chyba, �e mog� ci pom�c
w tej sprawie - stwierdzi� ostrzyciel no�y.
- Nie s�dz� - powiedzia� Johnny Pye. - Widzisz, mam znakomit�
sztuczn� szcz�k�, ale dzia�a mi troch� na nerwy, kiedy skrzypi.
Okulary, przypuszczam, tak�e nie ?
- Niestety - odrzek� ostrzyciel no�y. - Nie mog� si� w to
wtr�ca�. Czas podlega innemu wydzia�owi. Szczerze m�wi�c, trudno
przypu�ci�, �e w wieku, powiedzmy, stu osiemdziesi�ciu lat
wygl�da�by� tak samo jak teraz. By�by� jednak fenomenem ! -
Mo�e - powiedzia� Johnny Pye - ale wiesz, hm, jestem ju� stary.
Zupe�nie tego po mnie nie wida�, a jednak to prawda. Moi
przyjaciele odeszli, Susie i ch�opiec tak�e. W moim wieku nie
ma si� ju� kontaktu z m�odymi lud�mi, nie licz�c dzieci. �y� tak
i �y� a� do dnia S�du Ostatecznego i nawet nie m�c porozmawia�
z nikim naprawd� rozumnym - nie, m�j panie, to przyzwoita
oferta, ale ja nie mam na to ochoty. �al mi tylko Martinsville,
bo mo�e nie post�pi� jak patriota. Gdyby jeden z tutejszych
notabli �y� do dnia S�du Ostatecznego, mia�oby to cudowny wp�yw
na atmosfer� miasta i na dzia�alno�� Izby Handlowej. Ale
przynajmniej raz w �yciu cz�owiek ma prawo zrobi� co� wy��cznie
dla siebie - urwa� i spojrza� na ostrzyciela no�y. - Przyznam,
�e chcia�bym przetrzyma� Ike'a Leavisa. S�uchaj�c go, mo�na by
pomy�le�, �e to on pierwszy do�y� dziewi��dziesi�tki. Ale
przypuszczam, �e...
- Niestety, taka umowa jest niezgodna z przepisami - stwierdzi�
ostrzyciel no�y.
- Tak sobie tylko pomy�la�em - powiedzia� Johnny Pye. - A Ike
jest w porz�dku - odczeka� chwile. - Powiedz mi... - zni�y� g�os
- no, wiesz, co mam na my�li. Potem. Chodzi o to... - zakas�a� -
czy zobaczy si� znowu przyjaci� ? Czy jest tak... jak wierz�
niekt�rzy ludzie ?
- Nie mog� ci powiedzie� - rzek� ostrzyciel no�y. - Pracuj�
tylko po tej stronie.
- Zapyta� mo�na - pokornie powiedzia� Johnny Pye. Spojrza� w
mrok. Spod kosy trysn�� ostatni snop iskier. Kr�g zatrzyma� si�.
- Hm. To dobrze naostrzona kosa - powiedzia�, pr�buj�c palcem
ostrza - ale za moich czas�w ostrzono kosy lepiej - przez chwil�
nads�uchiwa� i rozgl�da� si� niespokojnie.
- O Bo�e ! - wykrzykn��. - Helen mnie szuka. Zabierze mnie do
domu.
- Nie tym razem - rzek� ostrzyciel no�y. - Tak, ta kosa jest
z dobrej stali. No c�, chod�my, Johnny.