1735
Szczegóły |
Tytuł |
1735 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
1735 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 1735 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
1735 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Tytu�: "Totem"
Autor: David Morrell
Totem
(Prze�o�yli: Blanka Kuczborska i J.T. Mirkowicz)
TOTEM:
1. u lud�w pierwotnych zwierz� albo przedmiot uwa�ane za uosobienie przodka danej rodziny lub klanu i stanowi�ce ich god�o.
2. wizerunek tego�.
Jest powszechnie wiadome, �e Ksi�yc wywiera wp�yw na ludzi i zwierz�ta. Zale�no�ci istniej� nie tylko mi�dzy okresem owulacji u kobiet a fazami Ksi�yca; tak�e najwi�cej wypadk�w w fabrykach zdarza si� w czasie pe�ni. Do pe�nej tarczy Ksi�yca wyj� psy, kojoty i wilki, jego dziwn� moc odczuwaj� lunatycy.
Podobnie jak staro�ytni, wierzymy w zwi�zki Ksi�yca z mi�o�ci� i p�odno�ci�. Zale�ne s� od niego r�wnie� przyp�ywy i odp�ywy, a tak�e ruchy tektoniczne skorupy ziemskiej. By� natchnieniem dla poet�w, obiektem kultu dla wielu lud�w pierwotnych. Dniem po�wi�conym Ksi�ycowi jest poniedzia�ek, Lunae dies.
Jacob Steiger, Patologia ob��du
CZʌ� PIERWSZA
1
Slaughter wszed� do knajpy, staraj�c si� ukry� zdenerwowanie. By� czwartek, dziesi�ta wieczorem. W na wp� wype�nionej sali ludzie siedzieli przy stolikach i barze, z szafy graj�cej s�czy�a si� t�skna muzyka country, ale nikt nie rozmawia�. Wszyscy obrzucili komendanta policji ukradkowym spojrzeniem i szybko przenie�li wzrok w r�g sali. Siedzia� tam samotnie m�czyzna z butelk� whisky w r�ce, w kapeluszu kowbojskim zsuni�tym na ty� g�owy.
Najbardziej jednak rzuca� si� w oczy rewolwer le��cy przed nim na stole.
Slaughter odetchn�� g��boko, podszed� do baru i z pozorn� niedba�o�ci� opar� si� o blat. Mia� ochot� na piwo, ale wiedzia�, �e potem nie m�g�by sobie tego darowa�. Nie dlatego, �e by� na s�u�bie, ale poniewa� pi�by dla ukojenia nerw�w. Nie m�g� sobie pozwoli� na tak� s�abo��, bo jeszcze ludzie zacz�liby co� podejrzewa�. Rzuci� wi�c kr�tko:
- Col�, prosz�.
Pomimo muzyki, jego s�owa zabrzmia�y tak g�o�no, jak gdyby panowa�a martwa cisza, i wszystkie pary oczu zn�w skierowa�y si� w jego stron�. Udaj�c, �e tego nie dostrzega, poci�gn�� �yk ze szklanki; barman by� tak wystraszony, �e zapomnia� doda� lodu. To i lepiej - kostki by tylko brz�cza�y. Slaughter rozejrza� si� po sali i, jakby dopiero teraz go zauwa�y�, z u�miechem skin�� g�ow� m�czy�nie w rogu.
- Cze��, Willie.
- Czo�em, komendancie.
- Mog� si� przysi���?
- Prosz� bardzo. Pod warunkiem, �e nie zas�onisz mi drzwi.
- Je�li tylko o to ci chodzi...
Slaughter podszed� do stolika i usiad� po prawej r�ce Williego, �eby w razie czego m�c chwyci� rewolwer, ale m�czyzna odsun�� si� szybko z krzes�em, zabieraj�c bro�.
Slaughter upi� troch� coli i cho� r�ce nieznacznie mu dr�a�y, po�o�y� je obie przed sob� na stole.
- Siedzisz tu tak sam, Willie?
- W�a�nie. Siedz� tu ca�kiem sam. Hej, wy dwaj, gdzie leziecie, do kurwy n�dzy?
Slaughterowi uda�o si� zachowa� kamienn� twarz, kiedy Willie chwyci� rewolwer i skierowa� go w stron� dw�ch m�odych kowboj�w zmierzaj�cych do drzwi.
- Idziemy rano do pracy.
- Macie tu zosta�. Napijcie si� jeszcze po jednym. Ja stawiam.
- Ale nie mo�emy...
- Radz� wam pos�ucha�.
Willie odci�gn�� kurek. Kowboje spojrzeli po sobie i zawr�cili w stron� kontuaru.
- O w�a�nie. Napijcie si�.
Willie wolno od�o�y� rewolwer.
Slaughter obserwowa� go uwa�nie. Sam by� nie�le zbudowany, ale nie a� tak pot�nie jak Willie. W zamglonych alkoholem oczach olbrzyma migota�y z�e b�yski. Nie chcia� z nim walczy�; wiedzia�, �e Willie dobrowolnie nie odda broni, a je�li on wyci�gnie swoj�, wywi��e si� strzelanina.
Wskaza� g�ow� na dw�ch m�odych kowboj�w.
- O co chodzi, Willie? Ch�opcy chc� si� troch� przespa�.
- Maj� jeszcze wiele czasu na spanie. S� m�odzi. Nie potrzebuj� tyle snu.
- Wygl�da na to, �e i tobie nie zaszkodzi�oby waln�� si� do ��ka.
Willie odwr�ci� si� do niego.
- Jeste� pewien, �e chcesz tu siedzie�?
- Pr�buj� tylko nawi�za� rozmow�.
- A sk�d wiesz, �e chc� rozmawia�?
Komendant wzruszy� ramionami i upi� �yk coli.
- Jak sobie �yczysz. - Odczeka� chwil�. - Dlaczego siedzisz ze spluw�, Willie?
- Mam sw�j pow�d. Czekam sobie.
- Na kogo�, kogo znam?
Willie nie odpowiedzia�.
- Na kogo�, kogo...
- Jasne, �e go znasz. Czekam na brata.
Oczy Williego zw�zi�y si�; podni�s� butelk� whisky do ust. Slaughter pochyli� si�, zamierzaj�c chwyci� rewolwer, ale kiedy zobaczy�, jak Willie, pij�c, patrzy na niego k�tem oka, nie wyci�gn�� r�ki.
- M�dra decyzja - pochwali� go olbrzym.
- Pewnie tak.
- Nie chcia�bym ci� zastrzeli�.
- To mi�o. Ale ci ludzie...
- Zostan� tutaj.
- Je�li tw�j brat przyjdzie...
- Przyjdzie, przyjdzie. Zawsze przychodzi. Ju� powinien tu by�.
- Ale ci ludzie... je�li dojdzie do rozr�by... Nie chcesz chyba, �eby im si� co� sta�o.
- Nie chc�, �eby wyszli i go ostrzegli.
- Tak, rozumiem... Musia� ci mocno...
- Nie b�d� o tym m�wi�. - Willie zwr�ci� si� do m�czyzny stoj�cego przy szafie graj�cej. - Pu�� od nowa t� piosenk�! S�yszysz chyba, �e si� sko�czy�a! Pu�� j�, do jasnej cholery!
M�czyzna szybko wrzuci� monet� i nacisn�� guzik. Ze zdartej p�yty pop�yn�a ta sama smutna melodia.
- No, od razu przyjemniej.
Willie u�miechn�� si� i poci�gn�� whisky.
C� mog� poradzi�, �e...
- Z�apa�e� go ze swoj� �on�?
- Dosz�y mnie s�uchy.
- S�uchy to jeszcze nie fakt.
- Powiedzia� mi recepcjonista z motelu przy autostradzie.
- To powa�niejsza sprawa.
- W�a�nie, do kurwy n�dzy!
Slaughter wolno przeni�s� wzrok z rewolweru na drzwi.
- Willie, przecie� w gruncie rzeczy wcale tego nie chcesz.
Willie prychn��.
- Przypu��my, �e go zabijesz.
- No, przypu��my.
- Potem b�dziesz jeszcze musia� rozprawi� si� ze mn� i ca�� mas� innych.
- Nie obchodzi mnie, co b�dzie potem. Jak go zabij�, to niech si� dzieje, co chce.
- Pomy�l tylko przez chwil�. Gdyby� naprawd� chcia� go zabi�, czeka�by� w krzakach. Ale nie, przychodzisz tutaj, �eby pokaza�, �e to nie �arty, a w g��bi ducha masz nadziej�, �e kto� ci� od tego odwiedzie.
- Wiesz, j� te� powinienem zabi�, ale ona zawsze by�a s�aba. I zawsze jej si� podoba�.
- Nie przyniesie ci �adnej ujmy, je�li...
- Slaughter, mo�e by� si� wreszcie zamkn��, co?
Komendant poczu� ucisk w �o��dku. Willie odsun�� si� gwa�townie od sto�u, jednocze�nie podnosz�c rewolwer.
Slaughter a� podskoczy�; nagle zobaczy�, �e w drzwiach stoi brat Williego, Orval.
- Nie ruszaj si�, ty bydlaku!
Ale Orval nie pos�ucha�, tylko ruszy� przez sal�; ludzie rozpierzchli si� w pop�ochu. Olbrzym wzi�� brata na cel.
- Willie! - krzykn�� Slaughter.
Orval podni�s� r�ce. Slaughter poderwa� si� z krzes�a i rzuci� na Williego, szarpi�c si� z nim, �eby mu wyrwa� bro�, albo przynajmniej skierowa� luf� w sufit.
- W porz�dku, komendancie. Niech mnie zastrzeli - odezwa� si� Orval.
Obaj szamocz�cy si� m�czy�ni zastygli bez ruchu, patrz�c na niego szeroko otwartymi oczami.
- Co?
- S�ysza�e�, Willie. Zas�u�y�em na to.
- W�a�nie, do kurwy n�dzy!
- Wypieprzy�em j�. Do diab�a, nie b�d� zaprzecza�, cho� po prawdzie to ona wypieprzy�a mnie. Prawie mnie zgwa�ci�a, je�li chcesz wiedzie�.
Slaughter mocniej zacisn�� r�k� na nadgarstku Williego.
- To moja �ona!
- No w�a�nie, o tym te� chcia�em pogada�. Siedzi teraz w autobusie. Na twoim miejscu dzi�kowa�bym Bogu.
Slaughter wyszarpn�� Williemu rewolwer. Cofn�� si� o krok, z nadziej�, �e nikt nie zauwa�y, jak dr�� mu r�ce.
Willie rzuci� si� do drzwi.
- Hej, pozw�l jej wyjecha�, na mi�o�� bosk�. Gdzie ty by�e�, ma�y? Wsz�dzie ci� szuka�em.
Willie zatrzyma� si� i wlepi� wzrok w brata.
- Czeka�em tu na ciebie.
- Powinienem si� domy�li�. Zawsze tu jeste� po dziesi�tej - powiedzia� Orval.
Willie nie spuszcza� z niego oczu. A potem nagle zarechota�.
- Ty �wi�ski ryju.
- No, no, nie nazywaj mnie tak, bo p�jd� do domu po w�asn� spluw�. Albo nie. U�yj� twojej. Hej, komendancie, daj no na chwil� t� pukawk�.
- Nic ci po niej. Jest nie nabita - powiedzia� Willie.
- Co takiego?
Bracia wybuchn�li �miechem.
Slaughter spojrza� w d�, na rewolwer w d�oni. Wypchn�� b�benek i zobaczy�, �e rzeczywi�cie nie ma w nim naboi.
Bracia nadal ryczeli ze �miechu.
- Chcia�em ci nap�dzi� pietra.
Slaughter poczu� niemoc, kt�ra nie zostawia�a nawet miejsca na z�o��. Patrzy� bez s�owa na rewolwer, a potem wci�� dr��c� r�k� wsun�� go za pas. M�g�by zabra� Williego na posterunek pod zarzutem zak��cania spokoju, ale nie widzia� w tym sensu. Bro� by�a nie nabita. Nikomu nic si� nie sta�o. Klienci baru zaczynali ju� si� bawi� ca�� sytuacj�. B�d� mieli si� z czego �mia� przez �adne par� miesi�cy. Machn�� r�k� i podszed� do braci.
- Willie, w�a�ciwie powinienem...
- Bez urazy, komendancie.
- Ale je�li jeszcze raz wytniesz taki numer, nie ujdzie ci to na sucho! - Uda�, �e �mieje si� wraz z nimi. Bracia podeszli do baru.
- Ja stawiam - powiedzia� Orval.
Slaughter ruszy� do drzwi.
- Hej, co z moim rewolwerem?
- Mo�esz si� z nim po�egna�, Willie.
- Niech go we�mie - wtr�ci� Orval. - Za ten numer m�g� ci� wsadzi� do paki!
Slaughter podszed� do drzwi.
- Dobrze, �e pan przyjecha� - powiedzia� stoj�cy przy nich w�a�ciciel knajpy. - To si� mog�o sko�czy� inaczej.
- Tak, mieli�my szcz�cie. - Slaughter kiwn�� g�ow� na po�egnanie. Wychodz�c us�ysza� jeszcze s�owa jednego z braci:
- By�a naprawd� okropna. Jak mog�e� z ni� wytrzyma� tyle lat?
Zamkn�� za sob� drzwi i wyszed� na ulic� sk�pan� blaskiem ksi�yca. Po uszy mia� tych braciszk�w, ich pija�stwa, ich kawa��w. Ju� nieraz sprawiali mu k�opoty. Powinien si� domy�li�, �e nic strasznego si� nie stanie. B�d� teraz pili do zamkni�cia lokalu, a potem p�jd� do burdelu. W�da i baby, jedynie to ich interesuje. �ona Williego tylko im przeszkadza�a, cho� kto wie, czy nie przespa�a si� z Orvalem wy��cznie po to, �eby sk��ci� braci i w zamieszaniu da� nog� z miasta. Trudno powiedzie�. Slaughter nie przypuszcza�, �e jest do�� sprytna, by ukartowa� co� takiego. Ale by� pewien, �e Willie nigdy nie pozwoli�by jej uciec, gdyby pu�ci�a si� z kim� innym, nie z jego bratem.
Spojrza� zn�w na swoje trz�s�ce si� r�ce i pokr�ci� g�ow�. �e te� tych dw�ch g�wniarzy nap�dzi�o mu stracha! Powinien si� wstydzi�. Podszed� do radiowozu, wsiad� i spojrza� przez szyb� na migocz�cy w oddali ksi�yc.
Tak, to miasto by�o pe�ne podobnych typ�w. Jeste�my siebie warci - pomy�la�. Do diab�a, rewolwer nie by� nawet nabity. Nie m�g� opanowa� dr�enia r�k. Swego czasu nie da�by� si� tak �atwo nabra� - powiedzia� sobie, mocuj�c si� z kluczykami, zanim wsun�� w�a�ciwy do stacyjki. Tak, ale to by�o w innym mie�cie.
Wreszcie zapali� silnik i, cho� nadal mia� mi�kkie kolana, kiedy naciska� sprz�g�o lub gaz, ruszy� wolno w kierunku przedmie�cia.
Przyjecha� tu z Detroit pi�� lat temu. Nigdy nikomu nie zdradzi�, co go naprawd� do tego sk�oni�o. M�wi�, �e mia� do�� �ycia w wielkim mie�cie, do�� ustawicznej przemocy. Przyjecha� do Wyoming w poszukiwaniu lepszego, spokojniejszego �ycia, i za zaoszcz�dzone pieni�dze pr�bowa� z pocz�tku swych si� jako hodowca koni. Ale niezbyt mu to sz�o i kiedy zmar� dotychczasowy komendant policji, podda� si� i wyst�pi� do rady miejskiej o t� prac�. W ko�cu by� wyszkolonym policjantem i nie s�dzi�, aby w ma�ej mie�cinie czeka�y go k�opoty, kt�rym by nie podo�a�. Tak sobie przynajmniej m�wi�. Ale za ka�dym razem kiedy przerywa� b�jk�, zbli�a� si� do rozbitego samochodu albo wchodzi� w nocy do sklepu, bo spostrzeg� nie domkni�te drzwi, czu� znajomy, czasem mocno dokuczliwy skurcz �o��dka i r�ce zaczyna�y mu si� poci�. Chwilami podejrzewa�, �e tylko po to wr�ci� do pracy w policji, �eby upora� si� z przesz�o�ci�.
Nikt nic o nim nie wiedzia� i nikt nic nie zauwa�a�. Z pocz�tku niekt�rzy si� obawiali, �e jako przybysz ze wschodu mo�e by� dla nich zbyt ostry, mo�e traktowa� ich r�wnie bezwzgl�dnie jak wielkomiejskich przest�pc�w. Ale cz�onkowie rady zatelefonowali do Detroit i dowiedzieli si�, �e cieszy si� jeszcze lepsz� opini�, ni� sam twierdzi. Jego dawni prze�o�eni poinformowali radnych, �e nigdy nie by�o na niego �adnej skargi i nigdy nie nadu�ywa� swoich uprawnie�. Przyj�to go wi�c na okres pr�bny, a poniewa� wszystkim bardzo si� podoba�, dosta� prac� na sta�e. Przest�pczo�� w mie�cie spad�a b�yskawicznie.
On te� polubi� tutejszych mieszka�c�w. Wprawdzie m�wi� sobie czasem, �e strasznie nisko upad�, skoro musi zajmowa� si� takimi dupkami jak ci dwaj bracia, ale w�a�ciwie ich te� lubi�. Przy ca�ej swojej g�upocie i sk�onno�ci do rozr�by nie byli z gruntu �li. Wi�kszo�� obywateli stanowili tu prostoduszni, dobrzy ludzie. Problemy, jakie go n�ka�y, by�y jego w�asne, przywi�z� je ze sob�, nikt z tubylc�w mu ich nie przysparza�. Ponadto mia� tu swoje ranczo, jak lubi� je nazywa�, cho� posiada� tylko dwa hektary, na kt�rych pas�y si� jego dwa konie. Ale sam dom by� bardzo wygodny. Mia� te� przyjaci�: ludzi, z kt�rymi pracowa�. Kiedy� by� �onaty, ale �ona rozwiod�a si� z nim; to si� cz�sto zdarza w�r�d policjant�w, dla kt�rych praca jest wa�niejsza od ma��e�stwa. Zatrzyma�a dzieci, ch�opca i dziewczynk�; rzadko je widywa�, tylko kiedy przyje�d�a�y w odwiedziny. Bawi�y u niego miesi�c temu; od ich wyjazdu doskwiera�a mu samotno��. Ale poza tym by�o mu tu bardzo dobrze. Cho� jak ka�dy ba� si� �mierci, przynajmniej m�g� by� pewien, �e nie zako�czy �ycia wykrwawiaj�c si� w jakim� ciemnym zau�ku.
Spojrza� na g�ry otaczaj�ce dolin�: pokryte �niegiem wystrz�pione szczyty osrebrza� blask ksi�yca. P�niej skoncentrowa� uwag� na drodze, kt�r� jecha� przez przedmie�cie w kierunku autostrady. Wypatruj�c przekraczaj�cych dozwolon� pr�dko�� kierowc�w, dojrza� ob�y kszta�t le��cy na poboczu. Najpierw my�la�, �e to worek, kt�ry spad� z jakiej� ci�ar�wki, ale kiedy podjecha� bli�ej, w �wietle reflektor�w zobaczy� plecak i rozci�gni�te pod nim cia�o.
Ze zgrzytem opon zatrzyma� si� na przydro�nym �wirze, nie gasz�c silnika ani �wiate�. �eby lepiej widzie�, zapali� jeszcze specjalny reflektor zamontowany przy lusterku. Przez chwil� si� waha�, ale awantura w barze pomog�a mu si� prze�ama�. Po niedawnym napi�ciu by� teraz znacznie spokojniejszy, mniej rozedrgany w �rodku. Z latark� w r�ce, wysiad� z samochodu przy wt�rze �wierszczy ukrytych w wysokiej trawie. Raz jeszcze przystan�� na moment w pe�nym �wietle ksi�yca, potar� usta i ruszy� w kierunku cia�a.
By� to m�czyzna. Le�a� policzkiem na �wirze. Dwadzie�cia par� lat. Str�j do turystyki g�rskiej. Pionierki.
Pochyliwszy si�, Slaughter zobaczy�, �e oczy ch�opaka s� zamkni�te. Wzi�� go za nadgarstek, ale nie wyczu� pulsu, a d�o� opada�a bezw�adnie. To si� musia�o sta� niedawno. Cia�o jeszcze nie zacz�o sztywnie�. Co si� tu mog�o wydarzy�? Na ramieniu i biodrze dojrza� zakrzep�� krew. Ch�opak by� zapewne ofiar� wypadku drogowego, kt�rego sprawca zbieg�. Ale je�li wypadek zdarzy� si� niedawno, krew nie zd��y�aby skrzepn��. Slaughter nic nie rozumia�.
Przeszuka� plecak, znalaz� nylonowy namiot i resztki �ywno�ci. Potrz�sn�� manierk�. Na dnie pozosta�a ju� tylko odrobina wody. S�dz�c po zaro�cie, ch�opak sp�dzi� w g�rach �adne par� dni. Pewnie wybra� si� do miasta, �eby uzupe�ni� zapasy, ale dotar� do szosy ju� po zmroku i kto� go potr�ci�. Mo�e zatrzymuj�c auta wyszed� na �rodek i, obci��ony plecakiem, nie zd��y� w por� uskoczy�. Biedny szczyl. Slaughter westchn�� g��boko i wyprostowa� si�, spogl�daj�c na wysok� traw�, a potem na ksi�yc. Trzeba b�dzie sprawdzi�, czy ch�opak ma w portfelu jaki� dokument stwierdzaj�cy to�samo��. Ale na razie musia� wr�ci� do samochodu, wezwa� ludzi z posterunku i kogo� z kostnicy.
2
Niewidomy wyczu� niebezpiecze�stwo niemal jednocze�nie z psem.
- Co si� sta�o?
Pies, wyra�nie zdenerwowany, przysun�� si� bli�ej.
- Jest tu kto?
Nikt nie odpowiedzia�. Znajdowali si� w bocznej alejce, kilka krok�w od domu. Ta cz�� miasta by�a stara, podobnie jak sam niewidomy; z rozm�w z s�siadami wiedzia�, �e domy s� tu dobrze utrzymane, okaza�e, otoczone drzewami i krzewami.
Pies zawarcza�. Niewidomy wyszed� z nim na spacer, �eby przed snem za�y� troch� ruchu. Jego zegarek Braille'a pokazywa� wprawdzie, �e dochodzi p�noc, ale ta pora mu odpowiada�a - by�o ciszej, mniej ludzi, panowa� przyjemny spok�j. Cz�sto spacerowa� noc�, ale nigdy dot�d nie czu� si� zagro�ony. Teraz jednak zaniepokoi� go szmer w pobliskich krzakach. W oddali us�ysza� warkot samochodu.
- Jest tu kto? - zapyta� ponownie.
Poczu�, �e pies ci�gnie go z powrotem w kierunku domu. Wci�� warcza� i niewidomy nie m�g� zrozumie�, co si� dzieje. W ko�cu by� to du�y owczarek niemiecki; nikt o zdrowych zmys�ach z nim nie zadziera�. Sam mia� na sobie stare ubranie, wi�c nie wygl�da� zamo�nie.
Mo�e to jakie� zwierz�? Ale jakie zwierz� tu, w mie�cie, mog�o tak wystraszy� psa? By� wytresowany, �eby nie zwraca� uwagi na koty ani na psy, a poza tym nie szarpa� si� do przodu, tylko ci�gn�� swojego pana z powrotem do domu.
Przez ca�e dziesi�� lat niewidomy ani razu nie s�ysza�, �eby jego pies tak warcza�. W krzakach zn�w co� zaszele�ci�o. Pies ci�gn�� z niespotykanym uporem.
W ko�cu niewidomy podda� si� i ruszy� za owczarkiem, jak zwykle pow��cz�c nogami. Musia� jednak przyspieszy�, �eby dotrzyma� psu kroku. Stara� si� nie ulega� panice, ale strach podchodzi� mu do gard�a, a szelest za plecami si� wzmaga�.
Potkn�� si� na chodniku, kiedy pies skr�ci� w stron� domu. Wymacuj�c stopnie lask�, zacz�� si� wspina� po schodach. Spieszy� si�, bo zna� dobrze psa, wiedzia�, �e nie jest tch�rzliwy. Jedynym celem tresowanego owczarka by�o zapewnienie bezpiecze�stwa swojemu panu.
�lepiec wymaca� zamek, wsun�� i przekr�ci� klucz, po czym wpad� do �rodka i zatrzasn�� drzwi.
W nast�pnej chwili co� waln�o w nie od zewn�trz.
3
Slaughter sta� obok karetki pogotowia i patrzy�, jak dw�ch sanitariuszy wyjmuje z niej cia�o, uk�ada je na w�zku i wiezie do drzwi wahad�owych na ty�ach szpitala. Wcze�niej b�yskawicznie zaaplikowali ofierze zastrzyki pobudzaj�ce akcj� serca oraz podali tlen przez mask�, ale bez reakcji. Teraz, pewni, �e maj� do czynienia z trupem, ju� si� nie spieszyli.
Niemal pow��cz�c nogami, weszli do budynku. Slaughter wiedzia�, �e ich powolno�� nie ma nic wsp�lnego z oboj�tno�ci�, gdy� wielokrotnie obserwowa� podobne sceny, zar�wno tu, jak i w Detroit. Mieli nadziej�, �e uda im si� przywr�ci� turyst� do �ycia, a skoro si� nie uda�o, rozczarowanie zgasi�o ich energi�.
Piel�gniarki siedz�ce w rejestracji popatrzy�y na cia�o przykryte prze�cierad�em, a stoj�cy obok starszy m�czyzna, doktor Markle, skierowa� na Slaughtera zatroskane spojrzenie.
- Ci�ka noc, co, Nathan? - spyta�.
- W�a�ciwie nie. Dopiero to.
- Dy�urny powiedzia�, �e przywozicie ofiar� wypadku.
- Na to wygl�da. Mam zdj�cia, je�li chcesz obejrze�. - Slaughter poda� lekarzowi kopert�. - Moi ludzie s� nadal na miejscu. Szukaj� �lad�w opon, przeczesuj� traw� na poboczu. S�dz�, �e facet zmar� na skutek potr�cenia przez samoch�d, chyba �e sekcja wyka�e co� innego.
- Mia� przy sobie dokumenty?
- Tak, w portfelu. Nie znam go. Joseph Litton. Dwadzie�cia osiem lat. Z Omahy, w Nebrasce. Wygl�da na to, �e w�drowa� po g�rach. Nie wiadomo, czy by� �onaty, czy mia� rodzin�.
- Przynajmniej nie trzeba natychmiast nikogo zawiadamia�.
- Ale chcia�bym rano mie� wynik sekcji. Je�li si� potwierdzi, �e to ofiara wypadku, musz� jak najszybciej wys�a� ludzi, �eby sprawdzili warsztaty.
- Nie ma sprawy. Do rana sko�cz�. M�j Bo�e, to dopiero czwartek. �adny weekend si� nam zapowiada, skoro ju� zaczynaj� si� k�opoty.
Spojrzeli na prze�cierad�o zakrywaj�ce cia�o na w�zku. Dwaj sanitariusze wie�li je teraz korytarzem do windy; Slaughter potrz�sn�� smutno g�ow� i wraz z lekarzem ruszy� za w�zkiem.
Komendant popatrzy� uwa�nie na starego przyjaciela. Markle by� wymizerowany, porusza� si� z trudem, drobne, chude cia�o chyli�o si� do ziemi, siwe w�osy by�y przerzedzone i matowe. Na policzkach i szyi zwisa�y fa�dy sk�ry. Przez te dwa miesi�ce, odk�d zmar�a mu �ona, naprawd� si� posun��. Slaughterowi nie podoba� si� jego �wiszcz�cy oddech ani szaro�� twarzy i r�k.
- My�la�em, �e troch� sobie odpoczniesz, nie b�dziesz ju� bra� nocnych dy�ur�w - rzek�.
- Trudno pozby� si� starych nawyk�w.
- Ale te nocne dy�ury...
- To spos�b na wype�nienie sobie czasu. W domu nie mam co robi�. Czuj� si� dobrze, wierz mi.
Slaughter nie wierzy�. Ale zna� przyjaciela, wiedzia�, �e jest twardy i uparty, wiedzia� te�, �e cokolwiek powie, nie zmieni jego przyzwyczaje�.
Stan�� przy windzie i nacisn�� guzik.
- W ka�dym razie nie musisz si� spieszy�. Masz przed sob� ca�� noc.
- Nie przewiduj� �adnych trudno�ci. Powiem ci, co zrobimy. Jak zwykle wracasz do domu o drugiej?
Slaughter kiwn�� g�ow�.
- Wst�p tu po drodze. Mo�e b�d� ju� co� wiedzia�.
- Chcia�bym mie� twoj� energi�.
- Masz, tylko o tym nie wiesz. S�uchaj, nie martw si� tak. Accum wr�ci� ju� z sympozjum w Seattle. Bierze podw�jny dy�ur. B�d� mia� mas� czasu na wypoczynek.
- Mam nadziej�.
Drzwi windy rozsun�y si�. Slaughter patrzy�, jak Markle wchodzi do �rodka z dwoma sanitariuszami i cia�em. Staruszek odwr�ci� si�, �eby nacisn�� w�a�ciwy guzik, po czym z u�miechem pu�ci� oko do komendanta. W nast�pnej chwili drzwi zasun�y si� i winda zacz�a zje�d�a� do kostnicy w podziemiach.
Slaughter oci�ga� si� chwil�, zanim odszed�. Dzielny stary Markle. I jeszcze puszcza oko! Slaughter u�miechn�� si�. Min�� rejestracj�, wyszed� na zewn�trz i skierowa� si� do radiowozu. Pozna� Markle'a w pierwszych dniach po obj�ciu stanowiska komendanta. Znaleziono zw�oki cz�owieka zabitego z broni palnej i stary udowodni�, �e by�o to samob�jstwo. Slaughter z ulg� stwierdzi�, �e cho� miasto jest o tyle mniejsze od Detroit, mo�e liczy� na fachow� pomoc, do jakiej jest przyzwyczajony. Nie tylko ze strony Markle'a, ale r�wnie� g��wnego anatomopatologa, Accuma, jeszcze lepszego specjalisty. Ale Markle by� bardziej przyjacielski i bardziej pomocny, nie tylko w pracy, lecz r�wnie� na gruncie towarzyskim. Wprowadzi� Slaughtera w tajniki tutejszej spo�eczno�ci, pokaza� mu, kto jest kim we w�adzach miasta, i pom�g� poczu� si� pewniej w nowej roli. W kr�tkim czasie stali si� bliskimi przyjaci�mi. Bywali u siebie w weekendy, chodzili po pracy na chili i dzwonili do siebie regularnie. Slaughter lubi� starego lekarza i jego �on�, kt�rej �mier� op�akiwa� wraz z nim, staraj�c si� go pocieszy�, jak m�g�. C�, dzi� w nocy jeszcze si� zobacz� i mo�e um�wi� na weekend.
Wyjecha� z parkingu. Radio pod tablic� rozdzielcz� zatrzeszcza�o.
- Tak, tu Slaughter.
- Na ulicy w pobli�u szpitala grasuje jaki� w��cz�ga.
- Za�atwi� to. Gdzie go widziano?
Wys�ucha� informacji oficera dy�urnego i odwiesi� mikrofon. Chcia� ju� w��czy� syren�, ale si� rozmy�li�. Tak, staruszek mia� racj�. Weekend �adnie si� zapowiada, skoro k�opoty zaczynaj� si� ju� w czwartek.
4
Markle patrzy�, jak sanitariusze wwo�� zw�oki do kostnicy. Sk�ada�a si� z trzech pomieszcze� w podziemiach. Jedno by�o czym� w rodzaju przebieralni, z umywalk� i szaf� na fartuchy. W drugim znajdowa�y si� trzy sto�y z rowkami i rynienk� na krew; nad nimi wisia� mikrofon. By�y tu szafki na instrumenty, lada, zielone kafelki na �cianach i �wietl�wki na suficie. Wsz�dzie unosi� si� zapach mocnych �rodk�w dezynfekuj�cych. Najdalsze, trzecie pomieszczenie stanowi�a ch�odnia, w kt�rej w razie potrzeby trzymano zw�oki, op�niaj�c proces rozk�adu.
Wci�gaj�c w nozdrza ostry zapach, Markle patrzy�, jak sanitariusze uk�adaj� nagie cia�o na �rodkowym stole i zarzucaj� na nie prze�cierad�o.
- Czy mo�emy panu w czym� jeszcze pom�c?
- Nie, wystarczy, �e go rozebrali�cie. Dam sobie rad�. Ale zostawcie w�zek w przebieralni. Przyda si�, jak sko�cz�.
Kiwn�li g�owami.
- Niesamowit� mamy dzi� noc.
- Tak? Dlaczego?
- Przez ten ksi�yc. �wieci tak jasno, �e mo�na by je�dzi� bez �wiate�.
- Ba, zmienia si� pora roku, nadchodzi lato. Po tych wszystkich deszczach zapomnieli�my, jak wygl�da pogodna noc.
- Tak, pewno ma pan racj�. Musimy wraca� na dy�ur. Chyba nie trzeba b�dzie ju� nigdzie jecha�, ale powinni�my by� na g�rze. Na wszelki wypadek.
- Do zobaczenia p�niej.
- Niech pan wpadnie do nas na kaw�.
- Zajrz�, obiecuj�.
Markle zacz�� �ci�ga� prze�cierad�o z cia�a. Us�ysza� trzask drzwi, gdy sanitariusze wyszli z przebieralni, potem jeszcze jeden trzask, gdy opu�cili hol. Nareszcie by� sam.
Twarz wykrzywi� mu grymas b�lu, spot�gowanego wysi�kiem, �eby nic po sobie nie pokaza�, kiedy z nimi rozmawia�. Opar� si� o najbli�szy st� i z trudem chwytaj�c powietrze, walcz�c z b�lem �ciskaj�cym mu klatk� piersiow�, nerwowo zacz�� szuka� w kieszeni lekarstwa. Wreszcie znalaz� tabletk� i w�o�y� do ust, lecz j�zyk mia� zbyt wyschni�ty, �eby j� prze�kn��. Przesun�� si� do lady, nala� sobie troch� wody w pust� zlewk� i popi�. Kilka kropli pociek�o mu po policzku. Chwyci� si� lady i czeka�; mijaj�ce sekundy z�o�y�y si� w pe�n� minut�. W ko�cu b�l ust�pi� i Markle zn�w m�g� odetchn�� g��biej.
Nie ca�kiem g��boko, ale na tyle, �eby si� wyprostowa�. Wyj�� chusteczk� do nosa, otar� podbr�dek i czo�o.
To by�o szale�stwo. Powinien i�� do domu, ale wiedzia�, �e Slaughter czeka na wyniki sekcji, a Accum przyjdzie do pracy dopiero nazajutrz. Zreszt� pal sze�� wyniki, chodzi o to, �e je�li dowiedz� si� o tych b�lach, nie pozwol� mu pracowa�. I co wtedy zrobi? Po�o�y si� do ��ka i b�dzie czeka� na �mier�? Nie, ten b�l to tylko angina pectoris. Poradzi sobie z tym. Nikt nie musi wiedzie�.
Stan�� pro�ciej, pewniej. W ci�gu nast�pnej minuty poczu� si� na tyle lepiej, �e postanowi� doj�� do przebieralni. Uda�o mu si� to bez trudu, wi�c usiad� i powiedzia� sobie, �e teraz, po za�yciu lekarstwa, nie ma si� ju� o co martwi�. A jednak mia� k�opoty z oddychaniem, kiedy si� my�, wk�ada� fartuch, mask� na twarz i czepek. W masce oddycha�o si� jeszcze ci�ej, z wysi�kiem wci�ga� przez ni� powietrze, ale lata praktyki zrobi�y swoje. W�o�y� gumowe r�kawiczki i wr�ci� do pomieszczenia, w kt�rym znajdowa�y si� sto�y. �rodkowy st� by� pusty.
Markle rozejrza� si�. Czu�, �e na piersi zn�w zaciska mu si� �elazna obr�cz.
Na pod�odze zobaczy� zrzucone prze�cierad�o.
- Co u dia...?
By� pewien, �e m�czyzna nie �yje. S�ysza�, co m�wili sanitariusze. Sam te� szuka� u niego oznak �ycia, bez rezultatu.
- Co do diab�a...?
Przeni�s� wzrok na drzwi wiod�ce do ch�odni. By�y nie domkni�te. Je�li ten cz�owiek jakim� cudem o�y�, musia� by� zdumiony, przera�ony. Chcia� czym pr�dzej znale�� kogo�, kto by mu powiedzia�, co si� sta�o, ale z dwojga drzwi wybra� te niew�a�ciwe, do ch�odni. Nie le�a�y tam wprawdzie �adne zw�oki, ale na pewno ju� si� zorientowa�, �e to kostnica. I jest nieprzytomny ze strachu.
Drzwi otworzy�y si� wolno, ukazuj�c nagiego m�czyzn�, kt�ry wyda� z siebie odg�os podobny do warczenia.
- O m�j Bo�e, nie.
Markle cofn�� si�. Zobaczy� rany na ramieniu i biodrze, rany, kt�re zdziwi�y go ju� w trakcie rozbierania ofiary wypadku przez sanitariuszy. Samoch�d nie zostawia takich obra�e�. Powstrzyma� si� jednak z os�dem do czasu bli�szych ogl�dzin. Patrz�c teraz na m�czyzn� posuwaj�cego si� w jego kierunku, na oczy - oczy, kt�re nie mog�y znie�� �wiat�a, wi�c ranny os�ania� je ramieniem - nabra� pewno�ci, �e to nie wypadek samochodowy by� przyczyn� tragedii. Cofa� si� dalej, a� uderzy� plecami o �cian�. Przeszy� go ostry, promieniuj�cy b�l.
- Dobry Bo�e, prosz�, nie... - wyszepta� jeszcze.
Przez jedn�, niewiarygodnie d�ug� sekund� widzia� twarz �ony. Pomy�la� o Slaughterze; �a�owa�, �e si� z nim nie po�egna�. Pomy�la� o bardzo wielu rzeczach. Nagi m�czyzna zbli�y� si� do niego, rozpo�cieraj�c r�ce. Markle wstrzyma� oddech i zacz�� zsuwa� si� po �cianie. Czu�, �e co� rozrywa mu pier�. Jak�� cz�stk� �wiadomo�ci spojrza� na siebie jakby z zewn�trz, a potem obserwuj�cy i obserwowany rozp�yn�li si� w nico��.
5
Slaughter przeszukiwa� chaszcze, na wszelki wypadek trzymaj�c r�k� przy kaburze. By� pi�� przecznic od szpitala. Domy by�y tu obdrapane, bez p�ot�w, obro�ni�te g�stymi, spl�tanymi krzakami; na ty�ach majaczy�y ogromne drzewa, jak w lesie. Komendant o�wietla� sobie drog� latark�, ale ksi�yc sta� tak wysoko, �e miejscami by�o jasno jak w dzie�. Mimo to co rusz si� potyka�: o kup� kamieni, o star� piaskownic�, o wywr�cony karmnik. Wsz�dzie tu m�g� si� kto� ukry�. Krzaki ros�y tak g�sto, �e �atwo go by�o przeoczy�. Slaughter rozgl�da� si� w �wietle ksi�yca. Podejrzewa�, �e wszystkie ogr�dki w tej okolicy s� podobnie zapuszczone. Mo�e sobie szuka� ca�� noc, kr���c dooko�a, a i tak nie znajdzie w��cz�gi. Do diab�a, przecie� ten typ spokojnie mo�e si� przenosi� w miejsce, kt�re on w�a�nie sprawdzi�. To do niczego nie prowadzi!
Tylko musisz by� pewien, �e nie pr�bujesz si� sam oszuka� - powiedzia� sobie. Chcesz zaprzesta� poszukiwa�? W porz�dku. W��cz�ga, je�li w og�le tu by�, pewnie dawno sobie poszed� i popija gdzie� piwo. Ale r�wnie dobrze czyha tu� obok, czekaj�c na w�a�ciwy moment, �eby si� na ciebie rzuci�. Mo�e chcesz zrezygnowa�, bo si� boisz?
Nie. Sp�dzi�em tu ju� p� godziny. To nie ma sensu.
A wi�c jeste� pewien?
Tak.
W porz�dku.
Ostatecznie przesta� si� waha�, kiedy wpad� na krzak r�y i podrapa� si� dotkliwie. Odwr�ci� si� i popatrzy� na dom, z kt�rego zg�oszono obecno�� w��cz�gi. W �rodku pali�y si� �wiat�a, ganek wychodz�cy na ty� ogrodu by� r�wnie� o�wietlony; za oszklonymi drzwiami sta�a kobieta i wpatrywa�a si� w ciemno��.
Przedar� si� przez chaszcze na zaniedbany trawnik. Zdj�� go strach, �e w��cz�ga zaatakuje go od ty�u, i mia� ochot� si� obejrze�, ale wzi�� si� w gar��, wszed� po skrzypi�cych schodach na ganek i zajrza� przez drzwi.
- Nic nie znalaz�em, prosz� pani. Przykro mi.
Kobieta mia�a jakie� sze��dziesi�t lat, ufarbowane na rudo w�osy i mocno umalowane usta; obur�cz przytrzymywa�a po�y szlafroka.
- Widzia�am go, panie Slaughter. Czai� si� w tych krzakach, a potem przekrad� si� na czworakach przez trawnik.
- Nie twierdz�, �e si� pani myli. Ale jest ciemno. Mo�e to by� pies.
Potrz�sn�a g�ow�.
- Na pewno nie.
- Nie s�dz�, �eby tu wr�ci�. Niech pani dobrze zamknie drzwi i nie gasi �wiat�a na ganku. Je�li zn�w co� pani zobaczy, prosz� dzwoni� na posterunek. Natychmiast kto� przyjedzie.
- I to wszystko? Ju� po krzyku?
- Nie wiemy, kto tu by�. Nic pani nie zrobi�. Mo�e to po prostu jaki� pijak wracaj�cy na czworakach do domu. Dopilnuj�, �eby radiow�z przejecha� t�dy dzi� w nocy par� razy.
Patrzy�a na niego bez s�owa.
- Tyle tu dom�w naoko�o, czemu mia�by si� w�amywa� akurat do pani? Niech si� pani po�o�y. Takie rzeczy si� zdarzaj�.
- Nie mnie.
- Rozumiem pani�. To naprawd� nieprzyjemne.
Powiedzia� jeszcze par� uspokajaj�cych s��w i poczeka�, a� kobieta zamknie drzwi na zasuw�. Kiedy zszed� z ganku, zn�w ogarn�� go mrok. Obchodz�c dom zobaczy�, �e kobieta zapala w nim ka�d� �ar�wk�. C�, nie zaszkodzi - pomy�la�. Mo�e b�dzie jej �atwiej zasn��. Wsiad� do samochodu i ruszy�; jad�c ulic�, wpatrywa� si� w krzaki wok� dom�w.
W Detroit taka noc by�aby zupe�nie normalna, a nawet spokojna, ale tutaj by�a czym� niecodziennym. Sam w��cz�ga jeszcze nie stanowi� sensacji, zak�adaj�c �e kobieta rzeczywi�cie go widzia�a. Od czasu do czasu zdarza�y si� takie wezwania. Ale teraz, po tej historii z bra�mi i znalezieniu zw�ok, Slaughter mia� wra�enie, �e k�opoty zaczynaj� si� mno�y�; ogarn�o go z�e przeczucie.
Min�� cztery przecznice i znalaz� si� w nowszej dzielnicy miasta; po obu stronach sta�y porz�dne, zadbane domy, w kt�rych pogaszono ju� �wiat�a. Jednak�e, ku zdziwieniu komendanta, dziesi�ty dom po prawej stronie by� o�wietlony. My�l�c o w��cz�dze i o kobiecie, kt�ra ze strachu w��czy�a wszystkie lampy, podjecha� pod dom i zatrzyma� w�z. Zanim wszed� po schodkach i zadzwoni� do drzwi, sprawdzi� dok�adnie ogr�d.
Us�ysza� d�wi�k dzwonka w �rodku. Czeka�, ale nikt nie podchodzi�. Zadzwoni� jeszcze raz. By� ju� niemal got�w wywa�y� drzwi, kiedy wreszcie si� otworzy�y.
- Pan komendant?
- W��czy si� tu jaki� podejrzany typ. Kiedy zobaczy�em �wiat�o...
- Wszystko w porz�dku. Dzi�kuj� za ostrze�enie... Piek� chleb. Chcesz spr�bowa�?
- Jestem na s�u�bie.
- Mo�esz wzi�� kanapk� ze sob�.
Slaughter kiwn�� g�ow� z u�miechem, wszed� i poca�owa� kobiet�. By�a wysoka, cho� nie tak jak on. Przycisn�a si� do niego, przylegaj�c wyzywaj�co piersiami.
- Trzeba przyzna�, �e umiesz si� wita� z dziewczyn� - powiedzia�a, odsuwaj�c si� z u�miechem.
- Rutyna, moja droga.
- Nie �wi�tusz, Nathan.
Zn�w do niego przylgn�a. Tym razem przy poca�unku �mia�o wsun�a mu j�zyk do ust.
- Chwileczk�, m�wi�em, �e jestem na s�u�bie.
- Nie masz nawet dziesi�ciu minut?
- Masz jaki� spos�b, �eby to trwa�o a� tak d�ugo?
Podni�s� brew, a ona si� roze�mia�a.
- Chod� zje�� kromk� chleba, zanim zaczn� ci� dr�czy� wyrzuty sumienia.
Wzi�a go za r�k� i poprowadzi�a przez hol do kuchni. Slaughterowi podoba�y si� bia�e �ciany i czysto��, jaka tu zawsze panowa�a.
Jednak kiedy zobaczy� kuchni�, wybuchn�� g�o�nym �miechem.
- Co za tajfun t�dy przeszed�?
- Nie co dzie� piek� chleb.
- Mam nadziej�. B�dziesz sprz�ta� ca�� noc.
- Chyba �e p�niej przyjedziesz mi pom�c.
- W sypialni te� jest taki ba�agan?
Wci�gaj�c w nozdrza zapach dro�d�y, popatrzy� na odcisk zabrudzonej m�k� d�oni na d�insach kobiety. Obserwowa� jej ruchy, kiedy kroi�a chleb i podchodzi�a, �eby go pocz�stowa�.
- Wspania�a jeste�.
Jej d�ugie ciemne w�osy by�y tu i �wdzie upstrzone m�k�. Wyci�gn�� r�k�, �eby j� strzepn��.
- Umiem te� gotowa�. I szy�.
- A chleb jest pyszny. Cofam wszystko, co powiedzia�em. Ten ba�agan bardzo mi si� podoba.
Z pe�nymi ustami wolno �u� chleb, delektuj�c si� s�odkawym, dro�d�owym smakiem.
- Napijesz si� kawy?
- Ch�tnie, Marge.
Odwr�ci�a si� do niego.
- Jakie� k�opoty?
- No, cho�by ten w��cz�ga.
- A wi�c to prawda?
Ugryz� kolejny k�s chleba.
- Je�li staruszce si� nie przywidzia�o.
- My�la�am, �e �artujesz.
- Wieczorem by�a rozr�ba w barze. Potem znalaz�em trupa przy autostradzie. Kto� przejecha� cz�owieka i uciek�. A� boj� si� my�le�, co jeszcze mo�e si� zdarzy�. W Detroit bywa�o, �e jedna rzecz poci�ga�a za sob� drug� i nie by�o temu ko�ca.
- To przez ten ksi�yc.
Spojrza� na ni�, unosz�c brwi.
- Tak czasem dzia�a na ludzi. Jest pe�nia - doda�a.
- W�tpi�, Marge.
Nala�a mu kawy, doda�a �mietanki i cukru.
- Nie mam wiele czasu. Stary Markle na mnie czeka.
- No to daj sobie spok�j z kaw�.
Marge przylgn�a do niego, przytulaj�c szczup��, opalon� twarz do jego policzka. Powoli osun�li si� na ziemi�. Cudowny by� ten zapach chleba, kt�ry spowija� kobiet�.
6
Wspina�o si� po schodach. �wiat�o by�o o�lepiaj�ce. Jedn� r�k� zas�aniaj�c oczy, drug� trzyma�o si� mocno por�czy, wchodz�c po omacku coraz wy�ej. Nawet w fartuchu lekarskim dr�a�o z zimna; musia�o si� st�d wydosta�.
Dosz�o do drzwi i zatrzyma�o si�, nas�uchuj�c. Po drugiej stronie nikogo nie by�o; nacisn�o klamk�. Bia�y hol i jeszcze ja�niejsze jarzeni�wki sprawi�y, �e j�kn�o, mru��c oczy przed blaskiem.
Us�ysza�o g�osy i zamar�o. Dochodzi�y gdzie� z g��bi. Spojrza�o przez szpar� w drzwiach.
Te g�osy. Kobiece g�osy. �ciszone, niskie - nie s�ysza�o, co m�wi�. Poczu�o z�o��; musia�o si� st�d wydosta�. Zobaczy�o drzwi po drugiej stronie holu, czerwon� wywieszk� i okno, a za nim upragnion� ciemno��. Czu�o, �e narasta w nim furia. Potem us�ysza�o skrzypni�cie i oddalaj�ce si� kroki, kt�re wreszcie ucich�y zupe�nie.
Ju� nie s�ysza�o g�os�w.
Wyjrza�o przez drzwi, zobaczy�o kobiet� w bia�ym stroju i spiczastym czepku. By�a odwr�cona ty�em, pisa�a co� przy kontuarze. Z daleka wygl�da�a niepozornie. Wysz�o za pr�g, czuj�c pod go�ymi stopami zimne, g�adkie kafle posadzki.
Je�li kobieta si� odwr�ci, musi j� natychmiast uciszy�, zanim zacznie wrzeszcze�.
7
Kiedy us�ysza�a trzask, obejrza�a si�, ale niczego nie dostrzeg�a.
Co to by�o? - pomy�la�a. Pewno kt�ry� z lekarzy wyszed� zaczerpn�� �wie�ego powietrza. Ch�tnie by si� do niego przy��czy�a.
Zw�aszcza do jednego z nich.
U�miechn�a si�.
Potem us�ysza�a inny odg�os: tym razem by�o to skrzypni�cie drzwi wej�ciowych tu� obok rejestracji. Wszed� Slaughter i skin�� jej g�ow�.
- Doktor Markle jeszcze nie sko�czy� - powiedzia�a.
- Mo�e poszed� do siebie na g�r�, nic pani nie m�wi�c? Sprawdz�, czy nie czeka na mnie w gabinecie.
Patrzy�a na niego, kiedy j� mija�. By� w jej typie: wysoki, przystojny, dobrze zbudowany, trzydziestoparoletni - zawsze mia�a powodzenie u m�czyzn w tym wieku. Ale jego praca by�a s�abo p�atna; piel�gniarka nie mia�a zamiaru marnowa� szansy u pewnego sta�ysty przez przelotn� przygod� z glin�.
Niemniej obserwowa�a komendanta, kiedy podchodzi� do windy i naciska� guzik. Podoba�y jej si� te kr�tko obci�te, jasne w�osy i bystre, �ywe oczy. Otaksowa�a spojrzeniem be�owy mundur, kowbojski kapelusz, buty, odznak� na koszuli. Zatrzyma�a wzrok na pasie z kabur� wok� bioder, a kiedy Slaughter si� odwr�ci�, obdarzy�a go u�miechem. Skin�� g�ow� i wsiad� do windy, kt�ra w�a�nie przyjecha�a.
Przez chwil� piel�gniarka patrzy�a za nim w zamy�leniu, a potem wr�ci�a do sporz�dzania wykresu.
8
Slaughter szed� holem na pierwszym pi�trze. W tej cz�ci szpitala mie�ci�y si� gabinety poszczeg�lnych lekarzy. Kiedy zobaczy�, �e u Markle'a pali si� �wiat�o, wszed� do �rodka, ale staruszka tam nie by�o. Czasem tak robi� - zostawia� �wiat�o, nawet gdy nie zamierza� od razu wraca�. Z drugiej strony, m�g� na przyk�ad wyj�� tylko na chwil� do toalety.
Slaughter wzruszy� ramionami i nala� sobie fili�ank� kawy z podgrzewacza na stole, potem usiad� i zacz�� przegl�da� czasopisma medyczne. Kiedy si�gn�� po ostatnie i nadal nie znalaz� nic, co by rozumia�, zorientowa� si�, �e fili�anka po kawie jest pusta. Zbli�a�a si� druga w nocy.
Markle nie m�g� by� tak d�ugo w toalecie - chyba �e z jego zdrowiem by�o gorzej, ni� si� Slaughter obawia�. Zaniepokojony, wyszed� na korytarz i zajrza� do toalety, ale kabiny by�y puste. Pomy�la� sobie, �e zachowuje si� g�upio. Markle widocznie jeszcze nie sko�czy� i wci�� pracowa� w kostnicy. Znudzony czekaniem, Slaughter postanowi� zjecha� na d�.
Trupy go nie przera�a�y; ba� si� rzeczy nag�ych, nieoczekiwanych, i cho� nie gustowa� szczeg�lnie w widoku sekcji, nie stara� si� go te� unika�. Je�li staruszek mia� ju� jakie� pierwsze wyniki, komendant chcia� je pozna�, przekaza� wiadomo�� na posterunek, wyznaczy� obowi�zki na jutro. Wtedy, po wype�nieniu s�u�by, m�g�by wr�ci� do Marge.
Pod wp�ywem impulsu, nie chc�c czeka� na wind�, zdecydowa� si� zej�� wilgotnymi betonowymi schodami; zbieg� na parter, a potem do podziemia. Wszed� z holu do kostnicy i zatrzyma� si� w przebieralni. Nie s�ysza� �adnych d�wi�k�w. Ale lekarz w trakcie sekcji nie robi du�o ha�asu. Przeszed� do �rodkowego pomieszczenia i zobaczy� zgniecione prze�cierad�o, puste sto�y.
Markle musia� sko�czy�. Gdzie si�, do diab�a, podziewa�? Wiedzia� przecie�, �e Slaughter czeka na wyniki. Nieliczenie si� z innymi nie le�a�o w naturze staruszka. Slaughter z trudem pohamowa� gniew. Ju� chcia� wybiec, �eby go szuka�, ale wiedziony niejasn� intuicj�, post�pi� dwa kroki do przodu. Drzwi zamkn�y si� za nim.
K�tem oka dojrza� co� po prawej stronie; przesun�� wzrok na to, co dotychczas zas�ania�y mu otwarte drzwi. Przez chwil� nie m�g� si� poruszy�. Czu� si� tak, jakby jakie� lodowate ostrze przeszy�o mu pier�. Potem rzuci� si� na kolana, z szale�cz� nadziej�, �e nad znanym sobie ubraniem zobaczy pod mask� inn� twarz.
Ale nadzieja by�a p�onna. Twarz Markle'a wykrzywia� ostateczny, groteskowy grymas agonii. Jego wytrzeszczone oczy patrzy�y w sufit. Slaughter chwyci� starca za nadgarstek. Pr�bowa� wyczu� t�tno... daremnie.
- Jezu Chryste! - krzykn�� i wybieg�.
9
Patrzyli na pod��czone do czujnik�w cia�o staruszka na stole w sali reanimacyjnej; obok, w zasi�gu r�ki le�a�y elektrody wstrz�sowe, ale krzywa EKG bieg�a r�wn�, prost� lini�, przy wt�rze brz�czyka alarmowego.
Slaughter odwr�ci� si� do Accuma i zapyta� �ami�cym si� g�osem:
- Nic si� ju� nie da zrobi�?
- Pr�bowali wszystkiego. Sam bym nic wi�cej nie zdzia�a�, gdybym tu by� od pocz�tku. Nie �y� ju�, kiedy go znalaz�e�.
Slaughter spojrza� raz jeszcze na Markle'a, na jego nieodwo�alnie sztywne cia�o, na wykr�con� b�lem twarz.
- Trzeba przynajmniej zamkn�� mu oczy.
- Powinni to zrobi�, kiedy przerwali reanimacj�.
Accum nachyli� si�, �eby wy��czy� brz�czyk, po czym opu�ci� zmar�emu powieki. Slaughter zn�w poczu�, jak przeszywa go lodowate ostrze. Kocha� staruszka. Wiedzia�, �e b�dzie mu go bardzo brakowa�o.
- W pewien spos�b czuj� si� winny.
- Nie rozumiem, dlaczego.
- Zleci�em mu robot� na dzisiejsz� noc.
- To nie mia�o �adnego znaczenia. By�o jasne, �e umiera. Mog�o go zabi� nakrywanie do sto�u.
- I mimo to pozwala�e� mu pracowa� dalej?
- Co by to da�o, gdybym si� sprzeciwi�? Tacy ludzie jak on tylko szybciej umieraj�, kiedy im si� odbierze prac�.
Slaughter odwr�ci� si� i przyjrza� uwa�nie Accumowi. Dor�wnywa� mu wzrostem, ale by� chudszy. Zawsze w ciemnym garniturze, kt�ry kontrastowa� z jego cer� o barwie talku. D�ugie ciemne w�osy, g�adko zaczesane. Lekarz s�dowy musia� wiedzie�, �e sam wygl�da jak nieboszczyk albo przedsi�biorca pogrzebowy. Ale najwyra�niej niewiele dba� o wygl�d. Dobrze wykonywa� swoj� prac�, mo�na powiedzie�, �e zbyt dobrze. W�a�ciwie nic innego nie robi�. Rzadko gdzie� wychodzi�, rzadko si� z kim� spotyka�. Nie mia� rodziny. Tego rodzaju monotonne �ycie nikomu nie wychodzi na zdrowie - pomy�la� Slaughter. Ale z drugiej strony i on by� w podobnej sytuacji, nie m�wi�c ju� o tym, �e obaj przybyli ze wschodu, gdzie mieli ci�kie przej�cia. Slaughter nigdy nie wspomina� Accumowi o swoich, ale mia� dla niego wiele sympatii i zrozumienia, opartego na ich wielkiej pasji do wykonywanego zawodu. Niemniej ten cz�owiek spokojnie patrzy� na wzmagaj�ce si� symptomy choroby serca Markle'a i mo�e pozwala� mu nadal pracowa� z przyja�ni, a mo�e w wyniku zawodowego znieczulenia, obcowania z trupami, swoistego fatalizmu.
Slaughter nie wiedzia�. I nie chcia� go os�dza�, by nie nara�a� ich wzajemnych stosunk�w.
Accum zmarszczy� brwi pod bacznym spojrzeniem komendanta.
- To atak serca, ale je�li chcesz zna� szczeg�y, podam ci je za par� godzin.
- Nie, nie ma po�piechu. Nie mog� �cierpie� my�li, �e b�dziesz go kroi�. Zaczekam do rana.
- A co z tym trupem, kt�rego mu przywie�li�cie?
- Nie wiem. Staruszek mia� na sobie mask� i czepek, ale nie mia� fartucha. Pewno nie zd��y� si� nawet zabra� do roboty.
- To wa�ne?
- Prawdopodobnie ofiara wypadku, kt�rego sprawca zbieg�. Ale musimy wiedzie� na pewno.
- Zaraz si� wezm� do pracy.
Slaughter rozumia� lekarza: jego te� nagli�a potrzeba dzia�ania, zaj�cia si� czym�.
- Tak, �ycie nie mo�e stan�� w miejscu tylko dlatego, �e umar� przyjaciel. W ka�dym razie nie w naszych zawodach.
- I tak nie spa�bym ca�� noc, tylko le�a� i my�la� o nim.
- Dzi�kuj�, �e przyjecha�e�.
- Zaraz, zaraz, on by� i moim przyjacielem - oburzy� si� Accum. - Wiem, �e wy dwaj byli�cie ze sob� bardzo blisko, ale my te� si� przyja�nili�my. Pospieszy�em tu z nadziej�, �e mo�e m�g�bym co�...
Ale nie m�g�. Spojrzeli jeszcze raz na Markle'a.
- Biedny staruszek. Jego twarz czasami si� tak wykrzywia�a. Nie s�dz�, �eby cierpia�. Wszystko wskazuje na to, �e �mier� nast�pi�a szybko.
- Mam nadziej�. Ze wzgl�du na niego. - Slaughter uj�� staruszka za r�k�. By�a ju� zimna i nieczu�a, ale u�cisn�� j�, �ycz�c mu szcz�cia w d�ugiej podr�y, i wolno odwr�ci� si� do drzwi. - Przejad� si� troch� po mie�cie.
- Nale�eli�my do najbli�szych mu os�b. Chyba powinni�my zaj�� si� pogrzebem.
- Jutro. - Slaughter ruszy� do drzwi, ale zatrzyma� si� jeszcze chwil�, patrz�c na Markle'a. - No, do zobaczenia.
Sam nie wiedzia�, czy �egna si� z Accumem, czy ze starym przyjacielem, i stara� si� tego nie docieka�, kiedy min�wszy piel�gniarki wyszed� przez drzwi wahad�owe w noc i ruszy� do radiowozu.
10
Accum odprowadzi� go wzrokiem, a potem odwr�ci� si� do Markle'a. Wyda� polecenia sta�ystom, ale zwleka� z odej�ciem. Tak si� przyzwyczai� do ci�kiej choroby staruszka, �e od jakiego� czasu mia� go ju� niemal za martwego i teraz nie by� pewien, czy czuje smutek, czy tylko jego namiastk�. Dr�czy�o go to. Ca�e lata tak blisko obcowa� ze �mierci�, �e �ycie wydawa�o mu si� czym� efemerycznym, zbyt kr�tkotrwa�ym, �eby przyk�ada� do niego wielk� wag�. Mimo wszystko oci�ga� si� z odej�ciem. W ko�cu wyszed� z sali i zjecha� wind� do podziemi. A jednak czu� smutek, prawdziwy smutek. W gruncie rzeczy z trudem powstrzymywa� �zy. W�a�nie dlatego mia� niewielu przyjaci�, dlatego si� nie o�eni� - wola� unika� takich prze�y�. Nie maj�c bliskich, nie cierpi si�, kiedy umr�. �ycie nauczy�o go tego dawno temu.
Teraz musia� si� czym� zaj��. Wszed� do przebieralni i wzi�� fartuch, ale pomy�la�, �e najpierw sprawdzi, czy wszystko gotowe. W �rodkowym pomieszczeniu zobaczy� pogniecione prze�cierad�o i otwarte drzwi ch�odni. Tam musz� by� zw�oki; staruszek by� zbyt s�aby, �eby zamkn�� drzwi. Stary Markle. Accum zdusi� szloch. Zajrza� do ch�odni. By�a pusta. Ogarn�o go zdumienie; zapominaj�c o smutku, zacz�� si� zastanawia�, gdzie te� Markle m�g� umie�ci� cia�o. W izbie przyj�� na czas przygotowa�? Odbiega�o to od przyj�tych zwyczaj�w, ale mo�e by� ju� wtedy lekko zamroczony.
Podszed� do telefonu i po��czy� si� z rejestracj�.
- M�wi doktor Accum. Slaughter przywi�z� tu dzisiaj zw�oki ofiary wypadku.
- Zgadza si�.
- Nie ma ich w kostnicy. Niech pani sprawdzi w izbie przyj��, dobrze?
- Ale sama widzia�am, jak je zwozili.
- Jest pani pewna?
- Doktor Markle zjecha� razem z sanitariuszami.
- Chwileczk�.
Wyszed� na korytarz i zajrza� do jednego z s�siednich pomieszcze�. Zobaczy� na stole porz�dnie z�o�on� odzie� ze �ladami zaschni�tej krwi. Zajrza� jeszcze do kilku innych pokoi i wr�ci� do telefonu.
- Tu znowu Accum. Niech si� pani lepiej dobrze rozejrzy, bo albo umieszczono zw�oki przez pomy�k� razem z chorymi, albo kogo� trzymaj� si� g�upie �arty.
11
Clifford zboczy� z ulicy, �eby p�j�� na skr�ty, chocia� wcze�niej omal nie wybra� innej drogi, �eby odwiedzi� przyjaciela; jednak przypomnia� sobie w por�, �e ten wyjecha� z miasta. Jak m�g� o tym zapomnie�? Jego �ona zawsze narzeka�a, �e po pijaku nie wraca do domu, wi�c tym razem wr�ci i sprawi jej niespodziank�.
Zataczaj�c si�, szed� ��k� w kierunku zagr�d dla byd�a, gdy nagle o�lepi� go blask ksi�yca. Idealnie okr�g�a kula wysun�a si� zza chmury, b�yszcz�c ol�niewaj�co. Clifford zatrzyma� si� i spojrza� w g�r�, przymykaj�c najpierw jedno oko, potem drugie. Nie, niemo�liwe. Pomy�la�, �e to sprawka whisky. Nigdy jeszcze nie widzia� ksi�yca tych rozmiar�w i by� pewien, �e to po alkoholu wydaje mu si� tak wielki. Zacz�� �piewa�:
Na niebie ju�...
Ruszy� dalej.
Ksi�yc �wieci...
Potkn�� si� i upad� na ��k�. U�o�y� si� wygodnie po�r�d traw i krzew�w, i przekr�ciwszy si� na plecy, obserwowa� ksi�yc. R�s� nad nim i pot�nia�, zdawa� si� wirowa�... Clifford potrz�sn�� g�ow�, niezdarnie podni�s� si� na czworaki, a potem na nogi. Zachwia� si�, wyci�gn�� ramiona w bok dla utrzymania r�wnowagi i tak maszerowa� przez ��k�, z rozpostartymi r�kami, wyobra�aj�c sobie, �e st�pa po linie. Wia� wiatr, niezbyt silny, lecz uparty. Clifford s�ysza� jego szum w krzakach, czu� magnetyzm ksi�yca. Nagle potkn�� si� i polecia� w d�. Kiedy wreszcie wyr�n�� plecami w ziemi�, zamroczy�o go i nie m�g� si� podnie��. Le�a� na dnie rowu. Patrz�c w g�r�, gdzie znad czarnej kraw�dzi spoziera� na niego ksi�yc, zda� sobie spraw�, �e spad� z wi�kszej wysoko�ci, ni� s�dzi� w pierwszej chwili. Zamruga�, odp�dzaj�c st�piony przez whisky b�l, wyci�gn�� r�k�, �eby dotkn�� l�ni�cej tarczy, i znu�ony bezskutecznym wysi�kiem, zapad� w sen.
Kiedy si� obudzi�, ksi�yc by� jeszcze ja�niejszy, cho� zszed� nieco ni�ej. Wiatr si� uspokoi�, mimo �e dalej szele�ci� w krzakach. Naraz Clifford zobaczy� psa wy�aniaj�cego si� z zaro�li.
Zwierz� stan�o nad kraw�dzi�, na tle ksi�yca - otaczaj�ca je jasna po�wiata nie pozwala�a dojrze� nic wi�cej pr�cz czarnego jak smo�a kszta�tu. Patrzy�o na niego; Clifford poczu� jego si��, jego ogrom, a przede wszystkim jego obecno��.
- Co...?
W�a�ciwie nie by� pewien, co to za stworzenie. Pijany, ot�pia�y snem, widzia� je podw�jnie, widzia�, jak migoce i ro�nie, a potem odbija si� od kraw�dzi i skacze w d� na niego. Krzycz�c, stara� si� jako� odsun��, ale zwierz� ca�ym ci�arem wyl�dowa�o mu na piersi. Teraz nie widzia� nic.
- Tylko nie twarz!
Ale ono rwa�o, szarpa�o. Jednego policzka ju� nie mia�.
- Tylko nie twarz! O Jezu, nie twarz!
12
Obudzi� si� z krzykiem.
- Nathan, co si� sta�o? - spyta�a Marge.
Slaughter spojrza� na jej r�k�, zaci�ni�t� na swoim ramieniu. Siedzia� na ��ku sztywno wyprostowany i oblany potem; dopiero po chwili zrozumia�, gdzie jest.
Potrz�sn�� g�ow�.
- Nic, nic. - Przetar� twarz r�kami. - Mia�em koszmarny sen.
Rozejrza� si� po pokoju, pr�buj�c doj�� do siebie.
- Jeste� pewien, �e nic ci nie jest?
Wzruszy� ramionami, wci�gaj�c g��boko powietrze.
- Od jakiego� czasu ju� ci si� to nie zdarza�o.
- Nachodzi mnie, kiedy jestem wytr�cony z r�wnowagi. Wyszed� nagi spod ko�dry, w�o�y� slipy i spodnie.
- Ten sam co zawsze?
Kiwn�� g�ow�.
- Z Detroit?
- Tak.
Nie lubi� o tym m�wi�. Ruszy� do kontaktu, by zapali� �wiat�o, ale ksi�yc �wieci� tak jasno, �e podszed� do okna, �eby na niego spojrze�.
- Nigdy nie widzia�em tak ksi�ycowej nocy. - Odwr�ci� si� do niej. - Masz papierosa? - zapyta�.
Siedzia�a na ��ku, przykryta do pasa prze�cierad�em; piersi mia�a go�e. Ca�a by�a sk�pana w srebrzystej po�wiacie.
- A� tak �le?
Bardzo rzadko palili, ale trzymali paczk� papieros�w na wypadek nawrotu wspomnie�. Slaughter my�l�c o starym przyjacielu, my�la� r�wnie� o tym pierwszym przypadku, nad kt�rym razem pracowali: �mierci od broni palnej, kt�ra okaza�a si� samob�jstwem. Samob�jc� by� m�� Marge. W ten spos�b Slaughter j� pozna� i w nast�pnych latach coraz bardziej si� zbli�ali, wspomagaj�c si� w trudnych chwilach. Ostatnio, coraz bardziej samotny po wizytach dzieci, cz�sto si� z ni� spotyka�. Rozumia�a go i nie domaga�a si� niczego wi�cej. Kiedy� on jej pom�g�, teraz ona ch�tnie pomaga�a jemu. I j�, i jego dr�czy�y koszmary.
Nie czekaj�c na odpowied�, Marge si�gn�a do stolika nocnego.
- Zosta�o tylko kilka.
- Maj� ju� pewno z rok.
Rzuci�a mu niemal pust� paczk�.
Podzi�kowa� jej zapalaj�c, i zn�w spojrza� przez okno na ksi�yc.
- Powiniene� pogada� z psychiatr�.
- To przez Markle'a. Znalezienie go w kostnicy...
- Jak tych dwoje dzieciak�w w sklepie?
Tyle wiedzia�a. Nic wi�cej jej nie powiedzia�.
- Co� w tym rodzaju... po prostu strach przed �mierci�.
Zaci�gn�� si� papierosem. Mia� gorzki smak, jak ze zbutwia�ych li�ci. Zakr�ci�o mu si� w g�owie.
- Nic na to nie mog� poradzi�.
- Na co? Na koszmar? Na �mier� Markle'a?
- Na jedno i drugie.
Odwr�ci� si� do ni