1727
Szczegóły |
Tytuł |
1727 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
1727 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 1727 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
1727 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
CZEKOLADA
Joanne Harris
Prze�o�y�a Zofia Kierszys
Tytu� orygina�u: CHOCOLAT
Copyright (c) Joann� Harris, 1999 Ali rights reserved
Ilustracja na ok�adce
Kadr z filmu "Czekolada". Prawa na terenie Polski
VISION Film Distribution Company.
Redakcja Jacek Ring
Redakcja techniczna El�bieta Babi�ska
Korekta
Gra�yna Nawrocka
Sk�ad i �amanie El�bieta Rosi�ska
ISBN 83-7255-868-X Warszawa 2002
Wydawca
Pr�szy�ski i S-ka SA
02-651 Warszawa, ul. Gara�owa 7
1
11 lutego T�usty wtorek
Przywia� nas wiatr zapust�w. Wiatr wyj�tkowo ciep�y w lutym, roznosz�cy zapachy sma�onych na patelni nale�nik�w i kie�basek i s�odkich od cukru pudru wafli na podgrzanym talerzu, wiatr rozrzucaj�cy konfetti w powietrzu i przetaczaj�cy papierowe ko�nierze i mankiety w rynsztoku, wiatr b�d�cy jak�� idiotyczn� odtrutk� na zim�. Daje si� wyczu� gor�czkowe podniecenie ludzi, kt�rzy t�ocz� si� z obu stron w�skiej g��wnej ulicy i wykr�caj� szyje, �eby zobaczy� pokryty karbowan� bibu�k� char z rozetami z papieru i p�kami pow��czystych wst��ek. Anouk patrzy szeroko otwartymi oczami, stoj�c pomi�dzy torb� do zakup�w i smutnym br�zowym psem. Nieraz ju� widywa�y�my, ona i ja, pochody karnawa�owe - korow�d dwustu pi��dziesi�ciu udekorowanych woz�w w Pary�u w t�usty czwartek zesz�ego roku i sto osiemdziesi�t woz�w r�wnie wspania�ych w Nowym Jorku i dwa tuziny maszeruj�cych orkiestr w Wiedniu, klown�w na szczud�ach, Grosses Tetes, chwiejne g�owy z papier-mache i majoretki kr�c�ce roziskrzonymi batutami. Ale kiedy ma si� sze�� lat, �wiat jeszcze si� objawia pe�en szczeg�lnego blasku. Drewniany w�z napr�dce przystrojony bibu�k� i poz�ot�,
CZEKOLADA
a na nim sceny z ba�ni. �eb smoka na tarczy, Rapunzel w we�nianej peruce, piernikowy domek Baby-Jagi z lukrowanej i poz�acanej tektury i sama Baba-Jaga w drzwiach, gro��ca niedorzecznie zielonymi paznokciami gromadce oniemia�ych dzieci... Maj�c sze�� lat, mo�na postrzega� subtelno�ci, kt�re rok p�niej s� ju� niezauwa�one. Pod pow�ok� z papier-mache czy plastiku Anouk jeszcze widzi prawdziw� czarownic�, prawdziwe czary. Podnosi wzrok na mnie. Jej niebieskozielone oczy - jak ziemia z lotu ptaka - b�yszcz�.
- Zostaniemy? Zostaniemy tutaj?
Musz� j� upomnie�, �eby m�wi�a po francusku.
- Ale czy zostaniemy? Czy tak? - Czepia si� mojego r�kawa. Jej w�osy, sko�tunione w podmuchu wiatru, s� jak wata cukrowa.
Zastanawiam si�. Nie gorzej tu ni� gdzie indziej. Lan-squenet-sous-Tannes, miasteczko-wie�, dwie�cie dusz najwy�ej, punkcik na trasie szybkiego ruchu pomi�dzy Tuluz� i Bordeaux. Wystarczy mrugn�� i punkcik zniknie. G��wna ulica, dwa rz�dy burych, oszalowanych deskami dom�w chyl�cych si� ukradkiem ku sobie, kilka bocznych uliczek r�wnoleg�ych jak z�by wygi�tego widelca. Ko�ci� w kwadracie sklepik�w, �wie�o pobielony. I wok� tej osady czujnie rozmieszczone farmy, sady, winnice, po�acie ziemi zamkni�te, skoszarowane zgodnie z surowym re�imem gospodarki wiejskiej: tutaj jab�ka, tam kiwi, melony, cykoria pod szarymi pokrywami z plastiku, winoro�le zmarnia�e, martwe w rozrzedzonym s�o�cu lutego, ale oczekuj�ce triumfalnego zmartwychwstania w marcu... Rzeka Tannes, niewielki dop�yw Garonny, wytycza sobie drog� przez bagniste ��ki. A tutejsi ludzie? Jak to ludzie; by� mo�e troch� za bladzi, w tym pozasezonowym s�o�cu, troch� zbyt szarzy. Chustki i berety maj� koloru swoich w�os�w: br�zowe, czarne, popielate. Twarze - pomarszczone jak jab�ka z zesz�ego lata, oczy wbite w zmarszczki jak rodzynki w ciasto. Nieliczne dzieci rzucaj� si� w oczy dzi�-
ki kolorom: czerwonemu, jasnozielonemu i ��temu, wydaj� si� jak�� nietutejsz� ras�.
Kiedy zbli�a si� oci�ale traktor, kt�ry ci�gnie w�z, du�a kobieta w p�aszczu w szkock� krat�, o zbola�ej kanciastej twarzy chwyta si� za ramiona i krzyczy co� w niezbyt dla mnie zrozumia�ym miejscowym dialekcie. Na wozie stoi w�r�d wr�ek, syren i chochlik�w przysadzisty �wi�ty Miko�aj, chocia� to nie jego pora, i agresywnie, prawie niepohamowanie ciska w t�um cukierki. Podstarza�y m�czyzna w pil�niowym kapeluszu, a nie w okr�g�ym berecie popularnym w tym rejonie, podnosi br�zowego smutnego psa spomi�dzy moich n�g i grzecznie przeprasza spojrzeniem. �adne szczup�e palce wsuwa w psie kud�y. Zwierz� skomli. Na twarzy jego pana maluje si� czu�o��, niepok�j, poczucie winy.
Nikt tutaj na nas nie patrzy. R�wnie dobrze mog�yby�my by� niewidzialne, a przecie� nasz wygl�d �wiadczy, �e jeste�my tu tylko przejazdem. Ci ludzie s� grzeczni, nikt si� na nas nie gapi - na kobiet� z d�ugimi w�osami wsuni�tymi pod ko�nierz pomara�czowej kurtki i w d�ugim jedwabnym szaliku trzepocz�cym wok� szyi i na dziecko w ��tych, wysokich nad kolana butach i niebieskim jak niebo nieprzemakalnym p�aszczyku. Nasz koloryt, nasze ubranie - tutaj egzotyczne, nasze twarze - mo�e za blade, mo�e za �niade - nasze w�osy �wiadcz�, �e jeste�my inne, cudzoziemskie, nieokre�lenie dziwne. Ludzie w Lans-quenet opanowali sztuk� obserwowania nie wprost. Czuj� ich spojrzenia jak oddech na karku, nie wrogie, ale zimne. Stanowimy dla nich ciekawostk�, cz�� widowiska karnawa�owego, powiew z obczyzny. Czuj� ich wzrok, kiedy si� odwracam, �eby kupi� galette od przekupnia. W papierze gor�cym i przet�uszczonym ten pszenny placek jest kruchy na brzegach, ale w �rodku pulchny i dobry. Odrywam kawa�ek i daj� Anouk, wycieram jej z podbr�dka roztopione mas�o. Oty�y, �ysawy przekupie� ma grube okulary i twarz l�ni�c� od pary buchaj�cej z gor�cego p�-
miska. Mruga do Anouk, drugim okiem ogarnia wszystkie szczeg�y. Wie, �e p�niej padn� pytania.
- Na wczasach, madame? - Ma�omiasteczkowa etykieta pozwala mu zagadn��. Pod jego oboj�tno�ci� handlowca widz� rzeczywisty g��d wiadomo�ci. Wiedza jest tutaj walut�, Agen i Montauban s� tak blisko, �e tury�ci rzadko tu zagl�daj�.
- Chwilowo.
- Wi�c z Pary�a? - m�wi, oceniaj�c po ubraniu. Na tej krzykliwej wsi ludzie s� bezbarwni. Kolor to luksus, �le wygl�da. Jaskrawe kwiaty przydro�ne to chwasty nachalne i bezu�yteczne.
- Nie, nie. Nie z Pary�a.
Char ju� dojecha� prawie do ko�ca ulicy. Ma�a orkiestra - dwie piszcza�ki, dwie tr�bki, puzon i b�ben - id�c za wozem, gra nie wiadomo jakiego marsza. Za orkiestr� gromada dzieci zbiera z bruku niewy�apane cukierki. Niejedno z nich jest w przebraniu. Czerwony Kapturek i co� kud�atego - wilk - k��c� si� po kole�e�sku.
Ty�y zamyka jaka� czarna posta�. W pierwszej chwili my�l�, �e nale�y do parady - Doktor Plaga, by� mo�e, ale potem rozpoznaj� staromodn� sutann� wiejskiego ksi�dza. Ten ksi�dz ma niewiele ponad trzydzie�ci lat, chocia� sztywno wyprostowany wydaje si� starszy. Odwraca si� do mnie i widz�, �e on te� jest tu obcy; ma wysoko osadzone ko�ci policzkowe, jasne oczy cz�owieka z p�nocy i d�ugie palce pianisty, kt�re trzyma na srebrnym krzy�u zwisaj�cym mu z szyi. Mo�e w�a�nie ta jego nietutejszo�� daje mu prawo przygl�dania mi si�. W jasnych zimnych oczach nie ma jednak powitania. Jest kocia nieufno��, obawa o swoje terytorium. U�miecham si� do niego. Zaskoczony, odwraca wzrok i skinieniem przywo�uje dwoje k��c�cych si� dzieci. Wskazuje im za�miecon� jezdni�. Niech�tnie zaczynaj� zgarnia� pomi�te chor�giewki i przenosi� je do pobliskiego �mietnika. Kiedy si� do nich odwracam, on zn�w patrzy na mnie, wydawa�oby mi si� nawet, �e taksuj�co, gdyby nie by� ksi�dzem.
Lansquenet-sous-Tannes to w�a�ciwie wie� bez komisariatu policji, a wi�c i bez przest�pstw. Usi�uj� wejrze�
istot� rzeczy jak Anouk, teraz jednak wszystko mi si� zamazuje.
_ Zostaniemy? Maman, zostaniemy? - Anouk natarczywie ci�gnie mnie za r�kaw. - Mnie si� tu podoba. Zostaniemy?
Bior� j� w obj�cia i ca�uj� w czubek g�owy. Pachnie dymem, sma�onymi nale�nikami i ciep�� po�ciel� w zimowy poranek.
- Czemu� by nie? Tu nie gorzej ni� gdzie indziej.
- Tak, oczywi�cie - m�wi� w jej w�osy - zostaniemy. - To niezupe�nie k�amstwo. Tym razem to mo�e nawet prawda.
Karnawa�owa parada si� sko�czy�a. Raz w roku ta wie� ja�nieje przelotnym blaskiem, ale teraz ciep�o zmieni�o si� w ch��d, ludzie si� rozchodz�. Przekupnie pakuj� swoje markizy i gor�ce p�miski, dzieci wyrzucaj� papierowe stroje i ozdoby. Przewa�a nastr�j zak�opotania, zawstydzenia po nadmiarze ha�asu i kolor�w. Podobnie latem ustaje deszcz, wsi�ka poprzez spieczone kamienie w sp�kan� ziemi�, prawie nie zostawiaj�c �ladu. W dwie godziny p�niej Lansquenet-sous-Tannes jest znowu niewidoczne jak zaczarowana wioska, kt�ra ukazuje si� tylko raz na rok. A co do tej parady, jest tak, jakby�my wcale jej nie ogl�da�y.
W nasz pierwszy tu wiecz�r nie mamy elektryczno�ci, za to jest gaz. Zapalam �wiec�. Sma�� dla Anouk nale�niki i jemy przy kominku. Za talerze s�u�� nam stronice starego magazynu, bo dopiero jutro b�d� mogli nam dostarczy� rzeczy. Ten lokal sklepowy by� niegdy� piekarni� i jeszcze wida� wyrze�biony nad w�skimi drzwiami k�os zbo�a. Pod�og� pokrywa m�czny py� i wchodz�c, musia�y�my przej�� przez zasp� reklam dostarczonych przez poczt�. Przyzwyczajona jestem do cen miejskich, tutaj dzier�awa wydaje mi si� �miesznie tania, chocia� i tak zauwa�y�am bystre, podejrzliwe spojrzenie kobiety w agencji, kiedy odlicza�am banknoty. Umow� dzier�awn� podpisa�am jako Yianne Rocher hieroglifem, kt�ry m�g�by nic nie znaczy�.
Ze �wiec� zwiedzamy nasze nowe terytorium. Stwierdzam, �e stare piece pod warstw� t�uszczu i sadzy pozostaj� w zdumiewaj�co dobrym stanie. Na �cianach znajduje si� sosnowa boazeria, pod�ogi s� z glinianych kafli. W pokoju na zapleczu Anouk znalaz�a star� markiz�, wi�c j� stamt�d wyci�gamy. Spod wyblak�ego p��tna rozbiegaj� si� paj�ki. Mieszkanie nad sklepem to dwa pokoje z �azienk� i niedorzecznie male�kim balkonikiem, kt�ry zdobi skrzynka z terakoty i w niej uschni�te geranium.
Anouk si� krzywi.
- Tu bardzo ciemno, maman - m�wi chyba zal�kniona, niepewna w obliczu takiego zapuszczenia. - I pachnie smutno.
Ma racj�. Ten zapach jest jak �wiat�o dzienne zamkni�te przez tyle lat, �e skwa�nia�o, zje�cza�o - zapach mysich odchod�w i duch�w rzeczy zapomnianych, nieop�akiwa-nych. Echo odbija si� jak w jaskini. Ma�e ciep�o naszej obecno�ci tylko przyciemnia ka�dy cie�. Woda z myd�em i farba, i blask s�o�ca sprawi�, �e brudu nie b�dzie, ale ten smutek to co innego, beznadziejny odd�wi�k domu, w kt�rym od lat nikt si� nie �mia�. Blada i wielkooka w blasku �wiecy, Anouk zaciska d�o� na mojej r�ce.
- Czy musimy spa� tutaj? - pyta. - Pantoufle'owi si� nie podoba. On si� boi.
U�miecham si� i ca�uj� j� w z�ocisty, wyd�u�ony powag� policzek.
- Pantoufle nam pomo�e.
Zapalamy �wiece, �eby pali�y si� w ka�dym pomieszczeniu: z�ot�, czerwon�, bia�� i pomara�czow�. Ja wol� sama robi� moje kadzidlane, ale kiedy ich nie mam, te kupne ostatecznie si� nadaj�, rozsnuwaj� wo� lawendy, cedru, palczatki kosmatej. Potem chodzimy po ca�ym domu, ka�da ze �wiec� w r�ce. Anouk ma tr�bk�, wi�c tr�bi, ja potrz�sam starym rondlem, w kt�rym grzechocze metalowa �y�ka, i wykrzykujemy, �piewamy wniebog�osy:
- Precz! Precz! Precz!
A� �ciany si� trz�s�, oburzone duchy uciekaj�, zostaje po nich tylko s�aby zapaszek spalenizny i sporo odpadaj�cego tynku. Patrz poza te �ciany sp�kane, sczernia�e, poza ten smutek rzeczy porzuconych i zacznij widzie� nik�e zarysy, taki obraz, jaki ma si� w oczach jeszcze przez chwil� po iskrzeniu si� sztucznych ogni. No i prosz�, �ciana ju� ol�niewa farb� z�ocist�, do�� n�dzny fotel nabiera triumfalnie koloru pomara�czy, stara markiza nagle ukazuje spod brudu i kurzu �un� swoich kolor�w.
- Precz! Precz! Precz!
Anouk i Pantoufle tupi� i �piewaj�, nik�e obrazy s� coraz ostrzejsze - czerwony sto�ek przy obitej winylem ladzie, sznur dzwonk�w wzd�u� drzwi wej�ciowych. Oczywi�cie wiem, �e to tylko zabawa dla uspokojenia przera�onego dziecka. Trzeba tu ci�ko popracowa�, zanim cokolwiek z tego si� urzeczywistni. A jednak wystarcza bodaj chwilowe wra�enie, �e ten dom wita nas mi�o, tak jak my go witamy. Chleb i s�l na progu, �eby udobrucha� mieszkaj�ce tu bogi, drewno sanda�owe na poduszeczce, �eby os�odzi� nasze sny.
Potem Anouk mi m�wi, �e Pantoufle ju� si� nie boi, zatem wszystko w porz�dku.
K�adziemy si� razem na bia�ym od m�ki materacu i �pimy ubrane przy wszystkich pal�cych si� �wiecach, a kiedy si� budzimy, jest ju� poranek.
2
12 lutego �roda popielcowa
Rzeczywi�cie obudzi�y nas dzwony. Niezupe�nie zdawa�am sobie spraw�, �e jeste�my tak blisko ko�cio�a, dop�ki nie us�ysza�am grzmi�cego dummm i zaraz melodii dzwon�w fla-di-dadi.
Dummm fla-di-dadi-dumm.
Spojrza�am na zegarek. Sz�sta. Zza po�amanych okiennic przes�cza�o si� z�otoszare �wiat�o. Wsta�am i podesz�am do drzwi balkonowych. W porannym s�o�cu rynek l�ni� mokrymi kocimi �bami, naprzeciwko, za rynkiem kwadratowy ko�ci� ja�nia� swoj� biel�, wznosz�c si� nad kotlin� ciemnych fasad sklep�w. Piekarnia, kawiarnia, sklep z zaopatrzeniem cmentarnym - p�ytkami kamiennymi, kamiennymi anio�kami, wiecznymi r�ami z blach -i ich wystawy dyskretnie zas�oni�te, jak gdyby przy warowa�y poni�ej punktu sygnalizacyjnego, bia�ej wie�y ko�cielnej, na kt�rej zegar, wskaz�wkami po�yskuj�cymi czerwono na rzymskich cyfrach, obwieszcza�, �e jest dwadzie�cia po sz�stej, zapewne, �eby zdezorientowa� diab�a, i Matka Boska z zawrotnej wysoko�ci patrzy�a na rynek troch� znudzona. Na kr�tkim szpicu wie�y obraca�a si� z zachodu na p�nocny zach�d, przepowiadaj�c pogod�, obleczona w d�ug� szat� posta� z kos�. Po chwili znad uschni�tego geranium zobaczy�am pierwszych wiernych w drodze na msz�. Rozpozna�am p�aszcz w szkock� krat� i pomacha�am r�k� do tej kobiety, ale tylko szczelniej otuli�a si� p�aszczem i przy�pieszy�a kroku. Za ni� szed� cz�owiek w pil�niowym kapeluszu ze swoim smutnym br�zowym psem. Kiedy u�miechn�� si� do mnie, zawo�a�am rze�ko "dzie� dobry", najwidoczniej jednak ma�omiasteczkowa etykieta nie pozwala�a na tak� bezceremonial-no��, bo nie odpowiedzia�, te� przy�pieszy� kroku i z psem wszed� do ko�cio�a.
Potem nawet nikt nie spojrza� na moje okna, chocia� naliczy�am sze��dziesi�t g��w - w beretach, chustkach, kapeluszach nasuni�tych g��boko, �eby ich nie zerwa� niewidzialny wiatr. Nikt nie spojrza�, a przecie� wyczuwa�am ciekawo�� w ich sztucznej oboj�tno�ci. Mamy wa�ne sprawy do przemy�lenia, m�wi�y pochylone g�owy i zgarbione ramiona. Nogi uparcie nios�y ich po kocich �bach jak nogi dzieci, kiedy id� do szko�y. Nie moja rzecz, oczywi�cie. Ale pomy�la�am, �e je�li gdzie� potrzeba troch� czar�w, to w�a�nie... Stare nawyki nigdy nie zanikaj�. Kto raz zajmowa� si� spe�nianiem pragnie�, nigdy nie b�dzie ca�kowicie wolny od takich odruch�w. W dodatku ten wiatr, ten wiatr zapust�w jeszcze dmucha, nios�c ze sob� s�aby zapach t�uszczu i waty cukrowej, i prochu, i gor�ce mocne zapachy prze�omu, sprawiaj�c, �e d�onie sw�dz�, serce bije szybciej.
Na jaki� czas wi�c zostaniemy. Na jaki� czas. Dop�ki nie zmieni si� kierunek wiatru.
W sklepie z towarami mieszanymi kupi�y�my farb�, p�dzle, wa�ki, myd�o i wiadra. Zacz�y�my od g�ry. Zdziera�y�my firanki, wyrzuca�y�my zepsute wyposa�enie na rosn�c� stert� w male�kim ogr�dku na ty�ach domu, my�y�my pod�ogi i w�skie, brudne od sadzy schody, a� fala potopu je zalewa�a i kilka razy przemok�y�my do suchej nitki. Szczoteczka do szorowania Anouk sta�a si� �odzi� podwodn�, moja szczotka - tankowcem, i puszcza�y�my po schodach do sieni mydlane torpedy. W tym zam�cie us�ysza�am brz�k dzwonka. Zapracowana, ze szczotk� w jednej r�ce i myd�em w drugiej, podnios�am wzrok i ujrza�am wysok� posta� ksi�dza. A zastanawia�am si�, jak d�ugo b�dzie zwleka�, zanim przyjdzie. Teraz patrzy� na nas z u�miechem. Z u�miechem w�adczym, ogl�dnym, przychylnym. Pan dziedzic wita wie�niak�w przyby�ych nie w por�. Czu�am, �e �wietnie widzi m�j mokry brudny kombinezon, w�osy zwi�zane czerwonym szalikiem, bose stopy w ociekaj�cych sanda�ach.
- Dzie� dobry. - Rzeczu�ka pomyj zmierza�a do jego wypucowanego buta. Spu�ci� oczy na swoje obuwie, po czym zn�w spojrza� na mnie. - Francis Reynaud - przedstawi� si�, odst�puj�c nieznacznie na bok. - Curetej parafii.
Parskn�am �miechem. Nie zdo�a�am si� powstrzyma�.
- To dopiero - powiedzia�am z�o�liwie. - My�la�am, �e ksi�dz by� przebrany na parad�. Grzecznie si� roze�mia�.
- Che-che-che.
Wyci�gn�am do niego r�k� w ��tej plastikowej r�kawiczce.
- Yianne Rocher. A ten bombardier tam z ty�u to moja c�rka, Anouk.
Ze schod�w dolatywa�y mydlane eksplozje i odg�osy szamotaniny Anouk z Pantoufle'em. Dotar�o do mnie jednak, �e ksi�dz czeka na szczeg�y o panu Rocher. O ile� �atwiej mie� wszystko urz�dowo na papierze, ni� nieprzyjemnie m�tnie o tym rozmawia�...
- Dzi� rano pani pewnie mia�a du�o zaj��. Nagle zrobi�o mi si� go �al. Tak si� stara nawi�za� kontakt. Zn�w zobaczy�am ten wymuszony u�miech.
- Tak, rzeczywi�cie, musimy doprowadzi� dom do porz�dku mo�liwie jak najszybciej. A to wymaga czasu. Ale i bez tego nie by�yby�my dzi� na mszy, monsieur le cure.
nie chodzimy do ko�cio�a - wyja�ni�am �agodnie, uspokajaj�co, ale wyra�nie si� zgorszy�, nieomal obrazi�.
- Och, tak.
By�am zanadto bezpo�rednia. On by wola�, �eby�my na wst�pie kr��yli wok� siebie jak ostro�ne koty.
- Ale bardzo ksi�dz uprzejmy, �e zechcia� przyj�� i nas pozna� - ci�gn�am �wawo. - Mo�e by ksi�dz nam pom�g� pozna� tutejszych ludzi.
On jest troch� jak kot, dosz�am do wniosku. Te zimne, jasne oczy, niewytrzymuj�ce spojrzenia, ta niespokojna czujno�� i on - taki wystudiowany, pe�en rezerwy.
- Zrobi�, co w mojej mocy. - Ju� zoboj�tnia�, wie, �e nie b�dziemy nale�a�y do jego trz�dki. A przecie� sumienie mu nakazuje da� wi�cej, ni� chcia�by da�. - Potrzebna pani pomoc?
- No, przyda�by si� kto�. Nie ksi�dz, oczywi�cie - doda�am szybko, widz�c, �e otwiera usta, �eby co� powiedzie�. -Kto�, kto m�g�by popracowa� za pieni�dze. Tynkarz, kto� do roboty przy urz�dzaniu... - Poruszy�am bezpieczny temat.
- Nikt taki nie przychodzi mi na my�l - powiedzia�. Chyba najostro�niejszy ze wszystkich ludzi, kt�rych w �yciu spotka�am. -Ale rozejrz� si�.
Mo�e si� rozejrzy. Zna swoj� powinno�� wobec przyjezdnych. Od razu jednak wiedzia�am, �e nikogo takiego nie znajdzie. Mi�a us�u�no�� nie le�y w jego naturze. Ostro�nie popatrzy� na chleb i s�l przy drzwiach sieni.
- To na szcz�cie. - U�miechn�am si�.
Omi�t� spojrzeniem te symbole wyra�nie ura�ony.
- Maman. - G�owa Anouk ukaza�a si� w drzwiach, w�osy jej stercza�y jak krzywe kolce. - Pantoufle chce si� pobawi�. Mo�emy wyj��?
Przytakn�am.
- Ale tylko do ogrodu. - Star�am jej smug� brudu znad nosa. -Wygl�dasz jak �obuziak. - Zerkn�a na ksi�dza, ale zd��y�am powiedzie�, zanim zrobi�a min�. -Anouk, to jest monsieur Reynaud. Nie przywitasz si�?
- Dzie� dobry! - wrzasn�a, biegn�c do drzwi wyj�ciowych. - Do widzenia!
Mign�y ��ty sweterek i czerwone spodnie kombinezonu w wariackim posuwistym p�dzie po zamydlonej pod�odze i ju� jej nie by�o. Nie po raz pierwszy nagle zobaczy�am Pantoufle'a znikaj�cego w �lad za ni� - ciemn� plam� na tle ciemnej framugi.
- Ona ma tylko sze�� lat - po�pieszy�am z wyt�umaczeniem.
Reynaud u�miechn�� si� kwa�no, jak gdyby pierwsze zetkni�cie z moj� c�rk� mog�o utwierdzi� ka�dego w najgorszych podejrzeniach wobec mnie.
3
Czwartek, 13 lutego
Chwa�a Bogu, to ju� poza mn�. Wizyty bardzo mnie m�cz�. Rzecz jasna, nie odnosi si� to do ciebie, mon pere. Moja cotygodniowa wizyta tutaj jest luksusem, m�g�bym prawie powiedzie�, moim jedynym. Mam nadziej�, �e podobaj� ci si�, mon pere, te kwiaty. S� niepozorne, lecz pi�knie pachn�. Postawi� je przy twoim fotelu, aby� wci�� je widzia�. I �adny st�d widok masz na ��ki i na Tannes w po�owie zasi�gu wzroku, i na p�yn�c� du�o dalej Garonn�. Nieomal mo�na by sobie wyobra�a�, �e nie ma ludzi. Och, ja si� nie uskar�am. Powiniene� jednak wiedzie�, jak trudno jednemu cz�owiekowi znie�� ich drobne sprawy, ich niezadowolenie, g�upot�, tysi�ce b�ahych problem�w... We wtorek mieli parad� zapustn�. Istne dzikusy wykrzykuj�ce i wrzeszcz�ce. Claude, najm�odszy Louisa Perrina, strzeli� do mnie z pistoletu na wod�. A Perrin nic na to, tylko powiedzia�, �e smarkacz musi si� wyszumie�. Ja przecie� jedynie chc� ich prowadzi�, mon pere, uwolni� od grzechu. Czemu� wi�c sprzeciwiaj� mi si� na ka�dym kroku jak dzieci, kt�re nie chc� je�� zdrowych posi�k�w, lecz rzucaj� si� na �akocie, a potem choruj�. Wiem, mon pere, �e rozumiesz. Przez pi��dziesi�t lat d�wiga�e� to wszystko na swoich barkach, silny i cierpliwy. Zas�u�y�e� na ich mi�o��, kochali ci�. Czy a� tak bardzo czasy si� zmieni�y? Ja tu-
taj budz� l�k i szacunek... lecz mnie nie kochaj�. Twarze maj� ponure, niech�tne, zdani s� na potajemne s�abostki, na wyst�pki w odosobnieniu. Czy nie rozumiej�? B�g widzi wszystko. Ja widz� wszystko. Paul-Marie Muscat bije swoj� �on�. Co tydzie� p�aci za to dziesi�cioma zdrowa�kami i odchodzi od konfesjona�u, �eby znowu j� bi�. A ona, ta jego �ona, kradnie. W zesz�ym tygodniu na targowisku ukrad�a z kramu sztuczn� bi�uteri�. A zn�w Guillaume Duplessis chce wiedzie�, czy zwierz�ta maj� dusze, i p�acze, gdy m�wi� mu, �e nie maj�. Charlotte Edouard podejrzewa, �e jej m�� ma kochank�... wiem, �e ma trzy, lecz w konfesjonale musz� milcze�. A jakie� s� te dzieci! Gdy s�ysz� ich ��dania, krew mnie zalewa, w g�owie mi si� kr�ci. Lecz nie mog� sobie pozwoli� na okazanie s�abo�ci. Owce nie s� tymi uleg�ymi, mi�ymi stworzeniami z sielanek. Ka�dy wie�niak to powie. S� chytre, czasami niegodziwe, patologicznie g�upie. �agodny pasterz nie ukr�ci niesforno�ci i bunt�w swojej trzody. Nie mog� sobie pozwoli� na �agodno��. Dlatego raz w tygodniu folguj� mojemu jedynemu odpr�eniu. Usta, mon pere, masz zapiecz�towane jak usta konfesjona�u, oczy zawsze otwarte, serce zawsze pe�ne dobroci. Na godzin� przy tobie zdejmuj� brzemi�. Mog� by� omylny.
Jest nowa parafianka. Niejaka Yianne Rocher, wdowa, jak mniemam, z ma�ym dzieckiem. Pami�tasz, mon pere, piekarni� starego Blaireau? Cztery lata temu Blaireau umar� i jego dom popad� w ruin�. Ot� ona wydzier�awi�a ten dom i zamierza otworzy� piekarni� w przysz�ym tygodniu. W�tpi�, czy si� utrzyma. Ju� mamy piekarni� Poitou po drugiej stronie rynku, a zreszt� ona tu nie pasuje. Do�� mi�a kobieta, nic wszelako nie ma z nami wsp�lnego. Dwa miesi�ce nie min� i wr�ci do du�ego miasta, bo tam jej miejsce. Dziwne, nie dowiedzia�em si�, sk�d pochodzi. Z Pary�a czy mo�e nawet z zagranicy. M�wi z czystym akcentem - prawie za czystym jak na Francuzk� z p�nocy, gdzie skracaj� samog�oski. Jej oczy raczej �wiadcz� o pochodzeniu w�oskim czy portugalskim, a cera... W�a�ciwie jej si� nie przyjrza�em. Odnawia�a piekarni� przez ca�y wczorajszy dzie�, a tak�e dzisiejszy. Zas�oni�a pomara�czowym plastikiem okno wystawowe i od czasu do czasu albo ona, albo jej ma�a rozbrykana c�rka wychodzi, wylewa z kub�a pomyje do �cieku, rozmawia �ywo z kt�rym� z pomocnik�w. Dziwnie �atwo ich sobie za�atwi�a. Zaofiarowa�em si�, �e pomog� jej kogo� znale��, lecz w�tpi�em, czy b�d� ch�tni w�r�d naszych parafian. A tu dzi� wczesnym rankiem Clairmont przyni�s� jej drewno, potem Pour-ceau wszed� tam z drabin�. Poitou przys�a� troch� mebli i widzia�em, jak sam, nieomal ukradkiem, ni�s� fotel przez rynek. Nawet Narcisse, obmawiaj�cy bli�nich malkontent, kt�ry mnie stanowczo odm�wi�, gdy w listopadzie prosi�em o przekopanie ziemi na cmentarzu, pospieszy� tam z narz�dziami, �eby uporz�dkowa� jej ogr�d. Dzi� rano za dwadzie�cia dziewi�ta podjecha�a ci�ar�wka dostawcza. Duplessis wyprowadza psa o tej porze i w�a�nie przechodzi�, a ona go zawo�a�a do pomocy przy wy�adowywaniu. Got�w w przej�ciu uchyli� kapelusza, stan�� zaskoczony i przez sekund� by�em pewny, �e zaraz p�jdzie dalej. Nie poszed�. Ona jeszcze co� powiedzia�a, nie s�ysza�em co, tylko przez ca�y rynek dolecia� jej �miech. Cz�sto si� �mieje i nadmiernie wtedy dla zabawy gestykuluje. To zn�w chyba cecha wielkomiejska. My tu przywykli�my do pow�ci�gliwo�ci otaczaj�cych nas ludzi. Ufam wszelako, �e ona ma dobre intencje. W fioletowym szaliku na g�owie zawi�zanym po cyga�sku, potargana, poniewa� wi�kszo�� w�os�w si� spod niego wymyka, umazana bia�� farb�, nie wydawa�a si� przej�ta swoim wygl�dem. Duplessis potem nie m�g� sobie przypomnie�, co mu powiedzia�a, lecz przyzna�, jak to on nie�mia�o, �e chocia� ta dostawa - kilka skrzynek i kraty z utensyliami kuchennymi -nie by�a du�a, niekt�re skrzynki by�y do�� ci�kie. Nie pyta� jej, co w nich jest, jego zdaniem jednak za skromne to wyposa�enie, aby piekarnia prosperowa�a.
Nie my�l, mon pere, �e ca�y dzie� straci�em na obserwowanie piekarni. Po prostu widz� ten dom stoj�cy prawie naprzeciwko mojego domu - kt�ry by� twoim, mon pere, zanim sta�o si� to wszystko. Przez ca�y wczorajszy dzie� i po�ow� dzisiejszego stuka� tam m�otek, odbywa�o si� szorowanie, pobielanie, malowanie, a� wbrew sobie jestem ciekaw rezultat�w. Nie ja jeden. S�ysza�em niechc�cy, jak madame Clairmont przed piekarni� Poitou g�o�no plotkowa�a z gromadk� przyjaci�ek o udziale swego m�a w tym remoncie. Pad�y s�owa "czerwone okiennice", zanim one mnie zauwa�y�y i chytrze zni�y�y g�os do szeptu. Jak gdyby mnie to obchodzi�o! Z pewno�ci� ta nowo przyby�a wnios�a tu po�ywk� dla plotkarstwa, je�li ju� nic poza tym. Stwierdzam, �e okno wystawowe z pomara�czow� zas�on� przyci�ga wzrok w najmniej odpowiednich chwilach. Wygl�da jak ogromny cukierek, kt�ry czeka, by rozwin�� go z papierka, albo jak jaka� resztka z zapustnej parady. Jest co� denerwuj�cego w tej jaskrawo�ci i w b�yskach s�o�ca na fa�dach plastiku. B�d� rad, gdy prace si� sko�cz� i ten dom stanie si� znowu zwyczajn� piekarni�.
Piel�gniarka usi�uje podchwyci� m�j wzrok. My�li, �e ja ciebie, mon pere, m�cz�. Jak mo�esz �cierpie� dono�ne g�osy takich nianiek, ich spos�b bycia, dobry w pokoju dziecinnym? Chyba pora, by�my troszeczk� wypocz�li. Jej fi-luterno�� dra�ni nie do zniesienia. A przecie� ona ma dobre intencje, twoje oczy, mon pere, mi to m�wi�. Wybacz im, bo nie wiedz�, co czyni�. Ja nie jestem dobry. Przychodz� tu, maj�c siebie na wzgl�dzie, nie ciebie, mon pere. Wszelako mi�o mi wierzy�, �e moje wizyty sprawiaj� ci przyjemno��, utrzymuj� ci� w ��czno�ci z twardym �wiatem, kt�ry dla ciebie zmi�k� i sta� si� nijaki. Godzina telewizji co wiecz�r, odwracanie pi�� razy dziennie, jedzenie przez rurk�. M�wienie o tobie, jakby� by� rzecz� - czy mo�e nas s�ysze�? czy rozumie? Twoje opinie niepotrzebne, wyrzucone... Zamkni�cie przed wszystkim, a jednak odczuwanie, my�lenie. To w�a�nie jest prawda piek�a odartego ze �redniowiecznej krzykliwo�ci. Taka utrata kontaktu. Jednak�e do ciebie si� zwracam, aby� mnie nauczy� komunikatywno�ci. Mon pere, naucz mnie nadziei.
4
Pi�tek, 14 lutego Dzie� �wi�tego Walentego
Ten z psem ma na imi� Guillaume, a jego pies - Charly. Wczoraj mi pomaga� wnosi� sprz�t, dzi� rano by� pierwszym klientem. Przyszed� z Charlym, przywita� si� nie�mia�o, tak grzecznie, �e a� dwornie.
- Cudownie tu teraz - powiedzia�. - Prawie ca�� noc pani pracowa�a. Roze�mia�am si�.
- Wszystko inaczej - doda�. - A my�la�em, nie wiem dlaczego, �e zn�w b�dzie piekarnia.
- Co? �eby psu� interesy biednemu monsieur Poitou? Ale by mi podzi�kowa�! I tak ma do�� zmartwienia ze swoim lumbago i z tym, �e jego �ona �le sypia.
Guillaume pochyli� si�, co� poprawi� przy obro�y Char-ly'ego, �eby ukry� b�ysk w oczach, kt�ry jednak zobaczy�am.
- Wi�c ju� go pani zna.
- Znam. Da�am mu przepis na kleik nasenny.
- Je�eli podzia�a, b�dzie pani wdzi�czny do ko�ca �ycia.
- Podzia�a - zapewni�am. Wyci�gn�am spod lady r�ow� ma�� bombonierk� ze srebrnym �ukiem walentynki. -Prosz�. Prezencik dla pana, mojego pierwszego klienta.
Troch� si� przerazi�.
- Doprawdy, madame, ja...
- Niech mi pan m�wi Yianne. I bardzo prosz�. - Wetkn�am mu bombonierk� w r�ce. - Smaczne. Pana ulubione.
U�miechn�� si� i pieczo�owicie wciskaj�c to pude�ko do kieszeni p�aszcza, zapyta�:
- Sk�d pani wie?
- Och, po prostu mam rozeznanie - za�artowa�am. - Zawsze wiem, co kto lubi. Wi�c niech mi pan wierzy, te s� pana ulubione.
Szyld by� got�w dopiero w po�udnie. Georges Clair-mont osobi�cie go zawiesi� i wylewnie przeprasza�, �e tak p�no. Szkar�atne okiennice wygl�daj� pi�knie na �wie�o pobielonej �cianie. Narcisse, bez przekonania narzekaj�c na niedawne mrozy, ofiarowa� do moich skrzynek sadzonki geranium ze swoich inspekt�w. Da�am im walentynko-we bombonierki i odeszli jednakowo mile zaskoczeni. Potem opr�cz kilkorga dzieci w wieku szkolnym mia�am niewielu klient�w. Normalne, kiedy nowy sklep otwiera si� w male�kim miasteczku - surowy kodeks zachowywania si� w takich sytuacjach nakazuje ludziom pow�ci�gliwo��, wi�c udaj� oboj�tno��, chocia� nurtuje ich ciekawo��. Jaka� staruszka w tradycyjnie czarnych szatach wiejskiej wdowy zaryzykowa�a i przysz�a. P�niej �niady przystojniak kupi� trzy identyczne bombonierki, nie pytaj�c, co w nich jest. A potem przez d�ugie godziny nie przyszed� nikt. Tego si� spodziewa�am, oni tu potrzebuj� czasu, �eby oswoi� si� ze zmian�. By�o kilka bacznych zerkni�� w moje okno wystawowe i na tym si� ko�czy�o. Jednak pod tym wymuszonym brakiem zainteresowania wyczuwa�am wrzenie szept�w, domys��w, drganie firanek, zdobywanie si� na decyzj�. No i w ko�cu przysz�o siedem czy osiem kobiet naraz, w�r�d nich Caroline Clairmont, �ona mojego szyldziarza. Dziewi�ta, raczej nienale��ca do tej grupy, tylko stan�a przed wystaw�, nieomal przytykaj�c nos do szyby - ta kobieta w p�aszczu w szkock� krat�.
Klientki rozgl�da�y si� uwa�nie, chichota�y jak pensjonarki, waha�y si�, upojone swoj� zbiorow� niesubordynacj�.
- I pani sama robi to wszystko? - zapyta�a Cecile, w�a�cicielka apteki na g��wnej ulicy.
- Powinnam odmawia� sobie tego w czasie postu - powiedzia�a Caroline, pulchna blondynka w p�aszczu z futrzanym ko�nierzem.
- Nikomu nie powiem - obieca�am. Popatrzy�am na tamt� za oknem, nadal gapi�c� si� na wystaw�. - Znajoma pa� nie przyjdzie do nas?
- Och, ona nie jest z nami - odpowiedzia�a Joline Drou, nauczycielka w miejscowej szkole, o ostrych rysach twarzy. - To Josephine Muscat. - Doda�a z lito�ciw� pogard�. - W�tpi�, czy wejdzie.
Tamta za szyb�, jak gdyby s�ysz�c, zarumieni�a si� lekko i spu�ci�a g�ow�. Jedn� r�k� przy�o�y�a do nadbrzusza dziwnie obronnym gestem. Zobaczy�am, jak jej pos�pne usta si� poruszaj�, modli�a si� czy mo�e kl�a.
Obs�u�y�am te panie - bia�a bombonierka, r�a, z�ota wst��ka, dwie papierowe tr�bki, r�owy �uk walentynki. Wykrzykiwa�y si�, �mia�y. Na zewn�trz Josephine Muscat mamrota�a, ko�ysa�a si�, przyciskaj�c pi�ci do �o��dka. Kiedy za�atwia�am ostatni� klientk�, unios�a g�ow� do�� wyzywaj�co i wesz�a. Obs�u�enie ostatniej klientki bardziej mnie zaj�o ni� us�ugiwanie jej poprzedniczkom. Madame chcia�a tylko takie to a takie czekoladki w bia�ej bombonierce zdobnej w kwiaty, wst��ki i z�ote serduszka oraz pust� kart�, bez �adnego nadruku - na co jej towarzyszki wywr�ci�y oczami szelmowsko chi, chi, chi, chi. O ma�o wi�c nie przegapi�am chwili wkroczenia Josephine. Du�e r�ce, o dziwo, okaza�y si� zwinne, szorstkie, poczerwienia�e od prac domowych. Jedna r�ka jeszcze spoczywa�a na do�ku, druga b�yskawicznie opad�a do boku jak r�ka rewolwerowca. I szast! srebrzysta paczuszka z r� - i cen�: dziesi�� frank�w - znik-n�a z p�ki, wlecia�a w kiesze� p�aszcza.
Dobra robota.
Udawa�am, �e tego nie zauwa�y�am. Panie wysz�y. Josephine zosta�a sama przed lad�. Niby to patrz�c na wystaw�, przerzuci�a nerwowo, ale ostro�nie par� bombonierek. Zamkn�am oczy. Jej my�li, kt�re odbiera�am, by�y z�o�one, niepokoj�ce. Raptownie przelatywa�y przez g�ow� szeregiem obraz�w: dym, gar�� b�yskotek, zakrwawiona pi��. Pod tym roztrz�siony ukryty nurt udr�ki.
- Madame Muscat, czym mog� s�u�y�? - zapyta�am �agodnie. - Czy mo�e pani chce tylko si� rozejrze�?
Mrukn�a co� niedos�yszalnie i odwr�ci�a si�, �eby wyj��.
- Chyba wiem, co pani lubi. - Si�gn�am pod lad�, wyci�gn�am tak� sam�, ale wi�ksz� srebrzyst� paczuszk�, jak� ona zw�dzi�a. Paczuszk� owi�zan� bia�� wst��k� z naszytymi male�kimi ��tymi r�yczkami.
Spojrza�a na mnie sp�oszona. Posun�am ku niej po ladzie ten prezent.
- Od firmy - powiedzia�am. -W porz�dku. To pani ulubione.
Josephine Muscat odwr�ci�a si� i uciek�a.
5
Sobota, 15 lutego
Wiem, dzisiaj nie dzie� mojej wizyty. Jednak musz� si� wypowiedzie�, mon pere. Piekarnia otwarta od wczoraj. Tylko �e to nie jest piekarnia. Gdy obudzi�em si� wczoraj o sz�stej rano, os�ony by�y ju� zdj�te, markiza i okiennice na swoich miejscach i okno wystawowe otwarte. Ten do�� odrapany stary dom, zwyczajny jak wszystkie inne woko�o, mo�na by teraz okre�li�: czerwono-z�ota konfitura na ol�niewaj�co bia�ym tle. Czerwone geranium w skrzynkach okiennych. Girlandy z kolorowej bibu�ki okr�cone na por�czach. I nad drzwiami d�bowy szyld: r�cznie wypisane czarne litery:
La Celeste Praline Chocolaterie Artisanale
Rzecz jasna, to �mieszne. Taki sklep m�g�by si� podoba� w Marsylii czy w Bordeaux - nawet w Agen, gdzie z ka�dym dniem jest wi�cej turyst�w. Ale w Lansquenet--sous-Tannes? I to na pocz�tku tradycyjnego okresu samo-wyrzeczenia? Koncepcja wydaje si� przewrotna, mo�e jest przewrotna rozmy�lnie. Zobaczy�em t� wystaw� z bliska
dzisiaj rano. Na bia�ej marmurowej p�ce u�o�one rz�dem niezliczone bombonierki, tr�bki ze srebrnego i z�otego papieru, rozety, dzwonki, kwiaty, serca i d�ugie skr�ty r�nobarwnych wst��ek. W szklanych dzbankach i naczyniach s� czekoladki, pralinki, ca�uski, trufelki, bakalie, owoce kandyzowane, piramidki orzech�w laskowych, muszle z czekolady, skrystalizowane p�atki r� i fio�ki... W cieniu na p� spuszczonej �aluzji po�yskuj� jak skarby w g��binie morza, czy te� w jaskini Aladyna, �e u�yj� tych przes�odzonych frazes�w. Po�rodku wystawy skomponowana scena. Domek Baby-Jagi, �ciany z pain d'epices w polewie czekoladowej z detalami ze srebrzystego i z�ocistego lukru, dach�wki z florentynek; �ciany porasta dziwne dzikie wino z cukru i czekolady, marcepanowe ptaki �piewaj� na czekoladowych drzewach... a sama Baba-Jaga, ciemna czekolada od czubka spiczastego kapelusza do skraju d�ugiej peleryny, na p� stoi, na p� siedzi okrakiem na miotle, zrobionej ze �lazu z d�ugimi skr�conymi korzeniami jak ten, kt�ry wisi w kramach, gdzie sprzedaj� s�odycze na zapusty. Z mojego okna widz� to jej okno wystawowe niczym oko przymru�one chytrze, konspiracyjnie.
Z powodu sklepu i towaru w tym sklepie Caroline Clair-mont nie dotrzyma�a postnego �lubowania. Spowiada�a si� u mnie wczoraj z dziewcz�c� zadyszk� wprost dyskredytuj�c� jej �al za grzechy.
- Och, mon pere, tak strasznie �a�uj�! Ale co mog�am zrobi�, kiedy ta urocza Rocher by�a taka mi�a? To znaczy, wcale nie mia�am takiego zamiaru, a potem by�o ju� za p�no, chocia� je�eli kto� powinien zrezygnowa� z czekolady... To znaczy, od zesz�ego roku czy dw�ch lat, jestem w biodrach jak balon, a� wola�abym umrze�...
- Dwie zdrowa�ki! - Bo�e, ta kobieta. Przez kratki konfesjona�u widzia�em jej pe�ne uwielbienia oczy. Na moj� raptowno�� zareagowa�a, udaj�c skruch�.
- Oczywi�cie, mon pere.
-I pami�taj, dlaczego w wielki post po�cimy. Nie
z pr�no�ci. Nie po to, by zaimponowa� znajomym. Nie po to by zmie�ci� si� latem w modne drogie suknie. - Rozmy�lnie by�em brutalny. Ona wszak tego chce.
- Tak, ja jestem pr�na, prawda? - Kr�tki szloch, �ezka, delikatnie starta ro�kiem batystowej chustki. - Po prostu pr�na idiotka.
- Pami�taj o naszym Panu. O Jego ofierze. O Jego pokorze. - Czu�em jej perfumy z jakich� kwiat�w, zbyt mocne w tym zamkni�tym mroku. Zastanawiam si�, czy to pokusa. Je�li tak, jestem z kamienia. - Cztery zdrowa�ki.
Ogarnia mnie jaka� rozpacz, �ciera dusz�, po trochu j� zmniejsza. Podobnie katedr� mog� z biegiem lat niszczy� osady kurzu i piachu. Czuj�, jak ta rozpacz kruszy moj� stanowczo��, moj� rado��, moj� wiar�. Chcia�bym przeprowadzi� ich przez ci�kie pr�by, przez g�usz�. A c� ja tu mam? Ospa�y poch�d k�amc�w, oszust�w, �akomczuch�w, �a�o�nie samych siebie zwodz�cych. Bitwa Dobra ze Z�em ogranicza si� do grubej kobiety, kt�ra stoi przed sklepem z czekolad� i pyta sama siebie: Wejd�? Nie wejd�? G�upio niezdecydowana. Diabe� jest tch�rzem, nie pokazuje swego oblicza. Jest bezcielesny, rozprasza si� i milionami cz�stek przenika, wpe�za niegodziwie w ludzk� krew, w ludzkie dusze. Ty, mon pere, i ja urodzili�my si� za p�no. Przemawia do mnie surowy, czysty �wiat Starego Testamentu. W�wczas my, ludzie, wiedzieli�my, na czym stoimy. Szatan wkracza� mi�dzy nas cia�em. Podejmowali�my trudne decyzje, po�wi�cali�my nasze dzieci w imi� Boga. Kochali�my Boga, lecz bardziej l�kali�my si� Jego gniewu.
My�l�, �e nie pot�piam Yianne Rocher. Co wi�cej, raczej wcale o niej nie my�l�. Ona jest tylko jednym z destrukcyjnych wp�yw�w, jakie dzie� w dzie� musz� zwalcza�. My�l� wszelako o tym sklepie z karnawa�ow� markiz�, o tym zmru�eniu oka b�d�cym kpin� z samozaparcia, kpin� z wiary... Odwracaj�c si� od drzwi, aby powita� parafian, widz� ruch. Skosztuj mnie. Spr�buj. Posmakuj. W ci-
szy pomi�dzy zwrotkami psalmu s�ysz� klakson ci�ar�wki dostawczej, kt�ra tam podje�d�a. M�wi�c kazanie - nawet kazanie, mon pere - milkn� w p� zdania pewny, �e szeleszcz� papierki czekoladek.
Dzi� w kazaniu u�y�em s��w mocniejszych ni� zwykle, chocia� wiernych by�o niewielu. Jutro ka�� im za to zap�aci�. Jutro, w niedziel�, gdy sklepy b�d� zamkni�te.
6
Sobota, 15 lutego
Szko�a sko�czy�a si� dzi� wcze�nie. O dwunastej zaroi�o si� na rynku od taszcz�cych swoje szkolne torby kowboj�w i Indian w d�insach i jaskrawych kurtkach z kapturami. Niekt�rzy ze starszych uczni�w za podniesionymi ko�nierzami �mili niedozwolone papierosy i mijaj�c La Celeste Praline, nonszalancko rzucali okiem na wystaw�. Jeden ch�opiec szed� sam, nadzwyczaj poprawny w szarym p�aszczu i berecie, ze szkolnym cartable akurat szeroko�ci jego ma�ych ramion. Przez d�ug� chwil� wpatrywa� si� w wystaw�, ale szyba w s�o�cu b�yszcza�a, tote� nie mog�am dojrze� wyrazu jego twarzy. Kiedy podesz�o czworo dzieci w wieku Anouk, ruszy� szybko dalej. Dwa nosy otar�y si� o szyb�, po czym dzieci zbi�y si� w gromadk�, pogrzeba�y w kieszeniach i zebra�y swoje zasoby. Chwila wahania i decyzja, kogo wydelegowa�. Udawa�am, �e jestem bardzo zaj�ta czym� za lad�.
- Madame? - Malec, troch� umorusany, przygl�da� mi si� podejrzliwie. Rozpozna�am kilku z parady w t�usty wtorek.
- No, zgaduj�, �e chcesz kupi� cukierki arachidowe. -Min� mia�am powa�n�, bo takie kupno s�odyczy to powa�na sprawa. - S�usznie. Podzieli� si� nimi �atwo, nie topniej� w kieszeniach i mo�na kupi� - pokaza�am roz�o�onymi r�kami - och, co najmniej tyle za pi�� frank�w. Dobrze zgad�am?
Bez u�miechu przytakn�� w odpowiedzi jak biznesmen biznesmenowi. Da� mi bilon ciep�y i troch� lepki. Wzi�� paczk� pieczo�owicie.
- Podoba mi si� ten domek z piernika na wystawie -powiedzia� powa�nie. W drzwiach tamtych troje niepewnie podskakiwa�o, jak gdyby dla kura�u. - Jest w dech�. -Zuchwale wypu�ci� z ust to okre�lenie jak dym z palonego potajemnie papierosa. U�miechn�am si�.
- Bardzo w dech� - przyzna�am. - Mo�ecie, ty i twoi kumple, przyj��, je�li chcecie, i pom�c mi go zje��, kiedy go stamt�d zdejm�.
Szeroko otworzy� oczy.
- W dech�!
- Super w dech�!
- Kiedy?
Wzruszy�am ramionami.
- Powiem Anouk, �eby wam przypomnia�a. To moja c�reczka.
- Wiemy. Widzieli�my j�. Nie chodzi do szko�y. -W tym zabrzmia�o troch� zawi�ci.
- P�jdzie w poniedzia�ek. Pozwalam jej zaprasza� przyjaci�. Szkoda, �e tu jeszcze ich nie ma. Pomogliby urz�dzi� now� wystaw�.
Nogi zaszura�y, lepkie d�onie si� wysun�y do przepy-chanki, kto pierwszy.
- My mo�emy...
-Ja mog�...
- Jestem Jeannot...
- Claudine...
- Lucie...
Da�am im po myszce z cukru i wybiegli na rynek, jak gdyby wiatr ich porwa� niczym nasiona dmuchawca. Blask s�o�ca zsuwa� si� kolejno z ich plec�w - czerwonych - pomara�czowych - zielonych - niebieskich - a potem znik-n�li- Z cienistego �uku ko�cio�a patrzy� na nich ksi�dz Francis Reynaud, chyba pot�piaj�co. Ale dlaczego mia�by pot�pia�, zastanowi�am si� zdumiona. Po obowi�zkowej wizycie w nasz pierwszy dzie� ju� si� nie pokaza�, tylko s�ysz� o nim cz�sto. Guillaume m�wi o nim z szacunkiem, Narcisse ze z�o�ci�, Caroline filuternie, jak zapewne o ka�dym m�czy�nie poni�ej pi��dziesi�tki. Raczej nie ma ciep�a w tym, co s�ysz�. To ksi�dz nie st�d, jak wnosz�, uko�czy� seminarium w Pary�u, wiedz� ma wy��cznie ksi��kow�, nie zna tej ziemi, jej potrzeb i wymaga�. Tego dowiedzia�am si� od Narcisse'a, kt�ry jest z nim na wojennej stopie, odk�d nie chodzi� na msze w czasie �niw.
- Ksi�dz nie cierpi g�upc�w - twierdzi Guillaume i widz� przeb�ysk poczucia humoru za okr�g�ymi okularami -a my tu przewa�nie trzymamy si� naszych g�upich przyzwyczaje�, raczej g�upiej, niezmiennej rutyny. - M�wi�c, g�aszcze Charly'ego serdecznie, na co Charly odpowiada powa�nym, kr�tkim szczekni�ciem.
- On my�li - innym razem powiedzia� Guillaume pos�pnie - �e to �mieszne tak si� przywi�za� do psa. Jest o wiele za dobrze wychowany, �eby powiedzie� wprost, ale uwa�a, �e to... niew�a�ciwe. Cz�owiek w moim wieku...
Przed emerytur� Guillaume by� nauczycielem w miejscowej szkole, w kt�rej teraz wobec zmniejszaj�cej si� liczby dzieci wystarczy dwoje nauczycieli. Nierzadko starsi ludzie nadal m�wi� o Guillaumie le maitre d'ecole. Patrzy�am na niego, delikatnie drapa� Charly'ego za uszami, i zn�w jak podczas parady widzia�am w nich smutek, ukradkowo�� b�d�c� prawie poczuciem winy.
- Cz�owiek w ka�dym wieku mo�e sobie wybiera� przyjaci� tam, gdzie chce - przerwa�am mu do�� krewko. - Mo�e monsieur le cure m�g�by si� czego� nauczy� od samego Charly'ego.
- Monsieur le cure stara si�, jak mo�e - upomnia� mnie Guillaume �agodnie. - Nie powinni�my wymaga� wi�cej.
Nie odpowiedzia�am. W mojej bran�y szybko mo�na si� nauczy� prawdy, �e dawanie nie ma granic.
Guil�aume wyszed� z La Praline z ma�� torebk� floren-tynek w kieszeni. Zanim skr�ci� na rogu avenue des Francs Bourgeois, zobaczy�am, jak si� pochyla, �eby pocz�stowa� i pog�aska� psa. Pies szczekn�� i pomerda� kr�tkim, grubym ogonem. Niekt�rzy ludzie nigdy nie musz� zastanawia� si� nad dawaniem.
Lansquenet-sous-Tannes staje si� dla mnie terenem coraz bardziej nieznanym. Poznaj� twarze, nazwiska. Pierwsze tajemne sznurki r�nych dziej�w skr�caj� si� ze sob� w jedn� p�powin�, kt�ra ostatecznie nas zwi��e. To miejscowo�� bardziej z�o�ona, ni� si� wydaje na pocz�tku, s�dz�c z geografii. G��wna rue jest jak d�o� z rozsuni�tymi palcami. Wybiegaj� z niej r�wnoleg�e ulice: avenue des Poetes, rue des Francs Bourgeois, ruelle des Freres de la Revolution - kt�ry� z planist�w tego miasteczka musia� by� zaciek�ym republikaninem. M�j rynek, place St. Jerome, jest ko�cem tych wyci�gni�tych palc�w, ko�ci� bia�y i dumny stoi jak w pod�u�nym czworoboku z czerwonych gont�w, i staruszkowie graj� tu w petanque w pogodne wieczory. Za rynkiem wzg�rze opada stromo ku strefie w�skich uliczek zbiorczo zwanych Les Marauds. To s� male�kie slumsy Lansquenet, na p� oszalowane domy zataczaj� si� po nier�wnych kocich �bach nad rzek� Tannes, ale pewna odleg�o�� dzieli je od bagien. Kilka jest zbudowanych na samej rzece, na ju� butwiej�cych platformach, dziesi�tki na kamiennym nabrze�u, gdzie wilgo� z leniwej wody dope�za do ich ma�ych, wysoko umieszczonych okien. Les Marauds w takim miasteczku jak Agen swoj� dziwaczno�ci� i wiejsk� ruin� przyci�ga�yby turyst�w. Ale tutaj turyst�w nie ma. Ludzie w Les Marauds szukaj� jedzenia, �yj� z tego, co zdo�aj� wyrwa� rzece. Wi�kszo�� ich dom�w to opuszczone rudery, bzy wyrastaj� z wal�cych si� �cian.
Zamkn�am La Praline na dwie godziny przerwy obiadowej i posz�am z Anouk nad rzek�. Parka chudych dzieciak�w chlapa�a si� w zielonym mule przy brzegu; nawet w lutym mdli�o od nieczysto�ci i zgnilizny. By�o zimno, ale s�onecznie. Anouk w czerwonym we�nianym p�aszczyku i kapeluszu biega�a po kamieniach i nawo�ywa�a Pan-toufle'a skacz�cego za ni�. Ju� si� przyzwyczai�am do Pan-toufle'a - jak do ca�ej reszty tej dziwnej mena�erii, kt�r� ona �wawo ci�gnie za sob� - a� chwilami nieomal widz� go, modrookiego z szarym pyszczkiem; i �wiat nagle si� rozja�nia, jak gdyby zosta� gdzie� przeniesiony, a jestem wtedy Anouk, patrz� jej oczami, pod��am tam, dok�d ona pod��a. W takich chwilach czuj�, �e mog�abym umrze� z mi�o�ci do niej, mojej ma�ej obcej, i serce mi wzbiera niebezpiecznie, a� jedynym ratunkiem jest bieganie, tak jak ona to robi - w czerwonym roztrzepotanym p�aszczyku, skrzydlata i z w�osami niczym ogonem komety na tle �aciatego niebieskiego nieba.
Czarny kot przebieg� mi drog�, wi�c zatrzyma�am si�, zacz�am ta�czy� wok� niego w kierunku przeciwnym do ruchu wskaz�wek zegara i �piewa� rymowank�:
�w va-ti-i, mistigri? Pass� sans faire de mai ici.
Anouk si� przy��czy�a, kot mrucza�, przeturla� si� po piachu, �eby go pog�aska�. Pochylaj�c si� nad nim, zobaczy�am male�k� staruszk�, kt�ra z rogu uliczki patrzy�a na mnie ciekawie. Czarna sp�dnica, czarny p�aszcz, siwe w�osy zaplecione i skr�cone w schludny misterny kok. Oczy bystre, czarne, ptasie. Skin�am jej g�ow�.
- Pani jest z tej chocolaterie - powiedzia�a. Pomimo swego wieku (oceni�am j� na osiemdziesi�t lat, mo�e wi�-| cej) g�os mia�a m�ody. Rozpozna�am akcent, szorstk� ; �piewno�� Midi.
� - Tak. - Przedstawi�am si� imieniem i nazwiskiem.
- Armande Voizin - odwzajemni�a si�. - M�j dom to ten tam. - Wskaza�a ruchem g�owy jeden z dom�w na rzece; w lepszym stanie ni� inne, �wie�o pobielony i ze szkar�atnym geranium w okiennych skrzynkach. U�miechn�a si�, co sprawi�o, �e jej okr�g��, lalczyn� twarz posiatkowa� milion zmarszczek. - Widzia�am pani sklep. Dosy� �adny, przyznaj�, ale szkoda go dla takich ludzi jak my. Za fantazyjny. - Nie by�o dezaprobaty w jej g�osie, tylko na p� �artobliwy fatalizm. - S�ysza�am, �e m'sieur le cure ju� do pani �ywi uraz� - doda�a z�o�liwie. - Mo�e sobie ubzdura�, �e na jego rynku sklep z czekolad� jest niestosowny. -Rzuci�a mi jeszcze jedno kpi�ce spojrzenie. - Czy on wie, �e pani jest czarownic�?
Czarownica, czarownica. Nietrafne, ale wiedzia�am, co mia�a na my�li.
- Sk�d takie przypuszczenie?
- Och, to oczywiste. Sw�j pozna swego, chyba. - I parskn�a �miechem, kt�ry brzmia� tak jakby skrzypce oszala�y. - M'sieur le cure nie wierzy w czary. Prawd� m�wi�c, nie by�abym taka pewna, czy nawet wierzy w Boga -powiedzia�a z pob�a�liw� pogard�. - Ten cz�owiek musi jeszcze mn�stwo si� nauczy�, pomimo �e ma stopie� naukowy z teologii. I moja niem�dra c�rka musi mn�stwo si� nauczy�. Nie ma stopni naukowych z �ycia, prawda?
Zgodzi�am si�, �e nie ma, i zapyta�am, czy znam jej c�rk�.
- Chyba tak. Caro Clairmont. Z g�ow� pe�niejsz� sieczki ni� wszyscy inni w ca�ym Lansquenet. Gada, gada, gada i ani za grosz w tym sensu. - Zobaczy�a m�j u�miech i przytakn�a weso�o. - Nie kr�puj si�, kochana, w moim wieku nic mnie ju� bardzo nie obra�a. Ona taka po ojcu, wiesz. To wielka pociecha. - Zn�w popatrzy�a na mnie kpi�co. - Raczej brak tu rozrywek. Zw�aszcza na staro��. -Umilk�a i zn�w mi si� przyjrza�a. - Ale z tob� chyba b�dzie nam zabawniej.
Jej my�li owiewa�y moje jak ch�odny oddech. Spr�bo-wa�am je uchwyci�, wiedzie�, czy ona ze mnie �artuje, ale wyczuwa�am tylko poczucie humoru i �yczliwo��. U�miechn�am si�.
- To po prostu sklep z czekolad� - powiedzia�am. Zachichota�a.
- Rzeczywi�cie tobie si� zdaje, �e urodzi�am si� wczoraj.
- Naprawd�, madame Yoizin...
- M�w mi Armande. - Czarne oczy b�yszcza�y rozbawieniem. - To mnie odm�adza.
- Dobrze. Ale naprawd� nie rozumiem, dlaczego...
- Wiem, co ci� przywia�o - powiedzia�a bystro. - Wyczu�am. W t�usty wtorek, ostatni dzie� karnawa�u. W Les Marauds jest pe�no ludzi z lunapark�w: Cygan�w, Hiszpan�w, druciarzy, pieds-noirs i takich, kt�rych nigdzie nie chc�. Pozna�am was od razu, ciebie i twoj� dziewczynk�... jak si� nazywacie tym razem?
- Yianne Rocher. - U�miechn�am si�. - A to jest Anouk.
- Anouk - powt�rzy�a Armande cicho. - A ten ma�y szary przyjaciel?... Wzrok mam ju� nieco s�abszy ni� dawniej... co to jest? Kot? Wiewi�rka?
Anouk potrz�sn�a k�dziorami.
- Kr�lik - poinformowa�a z weso�ym politowaniem. -Nazywa si� Pantoufle.
- Och, kr�lik. Oczywi�cie. - Armande mrugn�a do mnie. - Widzisz, wiem, jaki wiatr ci� przywia�. Sama to czu�am raz czy par� razy. Mo�e jestem stara, ale nikt mi oczu nie zamydli. Nikt w og�le.
Przytakn�am.
- Mo�e to prawda - powiedzia�am. - Niech pani przyjdzie, Armande, kt�rego� dnia do La Praline. Ja wiem, co kto lubi najbardziej. Uracz� pani� wielkim pude�kiem tego, co pani lubi.
Roze�mia�a si�.
- Och, nie wolno mi je�� chocolate. Caro i ten idiota
doktor nie pozwalaj�. Ani nic innego, co mo�e by mi sprawi�o przyjemno�� - poskar�y�a si� cierpko. - Najpierw papierosy, potem alkohol, teraz to... B�g �wiadkiem, gdybym rzuci�a oddychanie, pewnie bym mog�a �y� wiecznie. -Chrapn�a �miechem, w kt�rym zazgrzyta�o zm�czenie, i zobaczy�am, jak podnosi kurczowo r�k� do piersi, niesamowicie mi przypominaj�c Josephine Muscat. - W�a�ciwie nie mam im za z�e - powiedzia�a. - Tacy oni s�. Ochrona... przed wszystkim. Przed �yciem. Przed �mierci�. -U�miechn�a si� szeroko, nagle bardzo gamine pomimo zmarszczek. - Przysz�abym do ciebie, cho�by tylko po to, by zirytowa� cure.
Rozwa�a�am jej ostatnie s�owa, kiedy ju� znikn�a za w�g�em swego pobielonego domu. Nieopodal Anouk rzuca�a kamyki na mielizny przy brzegu.
Cure. Chyba wci�� si� o nim m�wi. Francis Reynaud. Przez chwil� my�la�am o nim.
W takiej mie�cinie jak Lansquenet czasami si� zdarza, �e kto� - nauczyciel szkolny, w�a�ciciel kawiarni czy ksi�dz - jest zatyczk� osi spo�eczno�ci, jeden cz�owiek jest zasadniczym rdzeniem mechanizmu, kt�ry obraca �ycie tych ludzi. Tak jak sztyft w zegarze wprowadzaj�cy w ruch k�ka i m�otki, �eby wskaz�wki wskazywa�y godzin�. Je�eli sztyft si� osunie czy zepsuje, zegar staje. Lansquenet to w�a�nie taki zegar, wskaz�wki znieruchomia�y przed dwunast�, k�ka i tryby kr�c� si� bezu�ytecznie za spokojnym �lepym cyferblatem. "Nastaw ko�cielny zegar nie tak jak trzeba, to zdezorientujesz diab�a" - mawia�a moja matka. Ale w tym wypadku podejrzewam, �e diabe� nie daje si� zdezorientowa� ani na minut�.
7
Niedziela, 16 lutego
Moja matka by�a czarownic�. Przynajmniej tak o sobie m�wi�a, tyle razy sama si� na to nabieraj�c, �e w ko�cu nie spos�b by�o odr�