1710

Szczegóły
Tytuł 1710
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

1710 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 1710 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

1710 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

H.R.Gigerowi Mistrzowi aerografu subtelnego i z�owieszczego. Kt�ry ods�ania nasze prawdziwe oblicza I m�wi wi�cej, ni� chcieliby�my wiedzie�. A.D.F. ALAN DEAN FOSTER OBCY DECYDUJ�CE STARCIE T�umaczy� JAN KRA�KO Wydawnictwa ALFA WARSZAWA 1992 Tytu� orygina�u ALIENS A novelization by Alan Dean Foster Based on a sceenplay by James Cameron Story by James Cameron Charakters created by Dan O'Bannon and Ronald Shusett Copyright ( 1986 by Twentieth Century-Fox Film Corporation Published by arrangment with Warner Books, Inc. First published by Warner Books, Inc. Projekt typograficzny Janusz Ob�ucki Ilustracja na podstawie slajdu Dostarczonego przez Warner Books, Inc. Redaktor Marek S. Nowowiejski Redaktor techniczny Ryszard Jankowski For the Polish translation Copyright ( 1992 Jan Kra�ko For the Polish edition Copyright ( 1992 by Wydawnictwo "Alfa" ISBN 83-7001-530-1 WYDAWNICTWO "ALFA" - WARSZAWA 1992 Wydanie pierwsze Zak�ad Poligraficzny Wydawnictwa "Alfa" Zam. 671/92 1. Dwoje �ni�cych. Na pierwszy rzut oka kompletnie do siebie niepodobnych, ale w sumie nie istnia�a mi�dzy nimi a� tak wielka r�nica. Jeden by� mniejszy, drugi wi�kszy. Jeden - osobnikiem rodzaju �e�skiego, drugi m�skiego. Otw�r g�bowy pierwszego zawiera� mieszanin� z�b�w ostrych i p�askich, co wskazywa�o jednoznacznie, �e osobnik �w jest wszystko�erny, natomiast uz�bienie drugiego by�o przystosowane wy��cznie do szarpania i rozdzierania zdobyczy. Oboje byli potomkami rasy krwio�erczych drapie�nik�w. Osobnik pierwszy nauczy� si� ow� genetycznie uwarunkowan� krwio�erczo�� w sobie t�umi�. Ten drugi za� nie - osta� si� ca�kowicie dziki, jak jego przodkowie. Istotniejsze r�nice da�o si� zauwa�y� nie tyle w ich wygl�dzie zewn�trznym, co w snach, jakie �nili. Osobnik pierwszy spa� niespokojnie. Z g��bin jego pod�wiadomo�ci wype�za�y wspomnienia niewypowiedzianych koszmar�w, kt�re ostatnio prze�y�, i zak��ca�y cykl zwykle spokojnego snu hibernacyjnego. Gdyby nie spoczywa� w pojemniku kr�puj�cym jego ruchy i gdyby nie fakt, �e w czasie hibernacji aktywno�� mi�ni jest ograniczona do minimum, rzuca�by si� niebezpiecznie i przewraca� z boku na bok. Dlatego owszem, rzuca� si� i przewraca�, lecz... tylko w my�lach. I nie zdawa� sobie z tego sprawy. Podczas snu hibernacyjnego nie zdaje si� sobie sprawy z niczego. Niekiedy jednak ponure i ohydne wspomnienia z przesz�o�ci wyp�ywa�y na wierzch niczym �cieki kipi�ce pod ulicami miasta i na jaki� czas opanowywa�y jego �wiadomo��. Wtedy w kapsule hibernacyjnej rozleg� si� cichy j�k, a serce zamkni�tego w niej osobnika zaczyna�o bi� szybciej. Komputer, kt�ry obserwowa� go niczym anio� str�, odnotowywa� podwy�szon� aktywno�� organizmu w kapsule i natychmiast wkracza� do akcji, obni�aj�c temperatur� w kapsule o stopie� czy dwa, wprowadzaj�c do organizmu �pi�cego wi�ksz� dawk� �rodk�w odurzaj�cych. Wtedy j�k ustawa�. �ni�cy uspokaja� si�, opada� na poduszki. Zmory powr�c�, ale dopiero za jaki� czas. Drugi osobnik, ten mniejszy, spoczywaj�cy tu� obok reagowa� na owe sporadyczne ataki nerwowymi drgawkami, jak gdyby wyczuwaj�c stresy gn�bi�ce towarzysza podr�y. P�niej te� si� uspokaja� i �ni� o male�kich ciep�ych cia�kach, o strumieniach gor�cej krwi, o koj�cym wp�ywie przebywania mi�dzy przedstawicielami w�asnego gatunku, o tym, �e kiedy� jego sny si� na pewno spe�ni�. Bo dzi�ki jakiemu� sz�stemu zmys�owi wiedzia�, �e albo wyjd� z kapsu�y razem, albo nie wyjd� z niej nigdy. Ta ostatnia mo�liwo�� bynajmniej nie zak��ca�a mu odpoczynku. Mniejszy osobnik by� o wiele cierpliwszy ni� jego towarzysz i bardziej realistycznie ocenia� swoj� pozycj� w kosmosie. Zadowala� si� wi�c snem i oczekiwaniem, wiedz�c, �e je�li w og�le odzyska �wiadomo��, zn�w b�dzie m�g� polowa� i zabija�. Tymczasem za� odpoczywa�. Czas mija. Groza - nie. W niesko�czono�ci, kt�r� zw� kosmosem, s�o�ca s� ledwie ziarenkami piasku, a bia�y karze� to tw�r godny tylko pobie�nej uwagi. Niewielki statek kosmiczny, jak na przyk�ad prom ratunkowy z Nostromo, jest niemal zbyt ma�y, by istnie� w takiej pustce. Dryfowa� przez bezkresne otch�anie niczym elektron uwolniony ze swej atomowej orbity. Jednak nawet uwolniony elektron mo�e zwr�ci� na siebie uwag� pod warunkiem, �e natknie si� na niego kto� dysponuj�cy odpowiednimi detektorami. I zdarzy�o si� tak, �e prom ratunkowy zdryfowa� w pobli�e znajomej gwiazdy. Ale zauwa�ono go tylko i wy��cznie dzi�ki �utowi szcz�cia. Przelatywa� bowiem niedaleko innego statku; w przestrzeni kosmicznej "niedaleko" to ka�da odleg�o�� mniejsza ni� rok �wietlny. Przelatywa� wi�c w pobli�u innego statku i znalaz� si� na granicy zasi�gu jego skaner�w, na samym progu rozdzielczo�ci pok�adowych monitor�w. Niekt�rzy sugerowali, �eby ow� male�k�, pulsuj�c� na ekranach kropeczk� zlekcewa�y�. Jest za ma�a jak na statek kosmiczny, utrzymywali, i w og�le nie powinno jej tam by�. No i statki kosmiczne odpowiadaj� na zapytania, a obiekt milcza� jak zakl�ty. Najpewniej w gr� wchodzi� jaki� zb��kany asteroid, odprysk �elazoniklowy, kt�ry wybra� si� na krajoznawcz� przeja�d�k� po wszech�wiecie. Bowiem gdyby to by� statek, na pewno robi�by przynajmniej jedno: nadawa� ci�g�y sygna� ostrzegawczy, i nadawa�by go do wszystkich i do wszystkiego, co znalaz�oby si� w zasi�gu jego radiostacji. Ale nasz kapitan by� cz�owiekiem ciekawskim. Niewielka odchy�ka kursu da im szans� zbadania milcz�cego w�drowca, a sprytnie zakamuflowany wpis w ksi�gi rozliczeniowe statku na pewno umotywuje dodatkowe koszta, o kt�re spyta armator. Gdy zbli�yli si� do tajemniczego obiektu, os�d i decyzja kapitana znalaz�y pe�ne potwierdzenie: oto mieli przed sob� prom ratowniczy z jakiego� statku. Prom wci�� nie dawa� znaku �ycia, nie odpowiada� na grzeczne zapytania; nawet �wiat�a pozycyjne mia� wygaszone. Ale nie, nie by� ca�kowicie martw� skorup�. Niczym organizm nara�ony na przenikliwe zimno wykorzystywa� resztki energii, by chroni� w swym wn�trzu co� niezmiernie drogocennego. Kapitan wybra� trzech ludzi, kt�rzy mieli wej�� na pok�ad zb��kanego w�drowca. �agodnie, jak orze� muskaj�cy w locie zgubione pi�rko, wi�kszy statek przybi� do burty Narcissusa. Metal dotkn�� metalu. Uruchomiono wieloszcz�kowe chwytaki. Odg�osy manewru cumowania nios�y si� echem we wn�trzu obu statk�w. Na�o�ywszy ci�kie skafandry ci�nieniowe, trzech zwiadowc�w wesz�o do �luzy. Mieli z sob� przeno�ne reflektory oraz niezb�dny sprz�t. Poniewa� tlen jest zbyt cenny, by oddawa� go pr�ni, cierpliwie czekali, a� wch�on� go urz�dzenia klimatyzacyjne statku. P�niej rozsun�li zewn�trzne drzwi. Pierwsze wra�enia, jakie odnie�li patrz�c na prom z bliska, przynios�y rozczarowanie: przez iluminator w luku wej�ciowym nie dostrzegli �adnych �wiate�, nie zauwa�yli te� najmniejszych oznak �ycia. Manipulowali chwil� przyciskami na burcie promu, ale luk ani drgn�� - zaklinowano go na dobre od wewn�trz. Sprawdziwszy, �e w kabinie nie ma powietrza, uruchomili automatyczny spawacz. W ciemno�ci rozb�ys�y dwie jaskrawe smugi p�omienia, uderzy�y w metal z obu stron luku i obrysowawszy go spotyka�y si� na dole bariery. Dw�ch zwiadowc�w przytrzyma�o trzeciego, kt�ry kopn�� nog� w metalow� p�ytk� i odrzuci� j� na bok. Droga na pok�ad sta�a otworem. We wn�trzu promu by�o ciemno i cicho jak w grobie. Na pod�odze wi� si� kawa�ek liny cumowniczej. Jej urwany i nadpalony koniec spoczywa� tu� przy luku. Nieco dalej, obok kabiny sterowniczej, dostrzegli nik�e �wiat�o. Ruszyli w tamt� stron�. W g��bi, spod kopu�y pojemnika hibernacyjnego, bi�a mglistoczerwona po�wiata. Pojemnik hibernacyjny... Dobrze znali ten kszta�t. Nim podeszli bli�ej, wymienili mi�dzy sob� szybkie spojrzenia. Dw�ch z nich pochyli�o si� nad grubym szk�em przezroczystego sarkofagu. Trzeci zosta� z ty�u. Studiowa� wska�niki i g�o�no mamrota�: - Ci�nienie wewn�trzne w normie. Zak�adaj�c, �e kad�ub i oprzyrz�dowanie s� nienaruszone... Na pierwszy rzut oka wszystko dzia�a. Aparatura jest po prostu wy��czona. Kto� chcia� zaoszcz�dzi� jak najwi�cej energii... Ci�nienie w kapsule hibernacyjnej stabilne. Pr�d wci�� p�ynie, ale g�ow� daj�, �e akumulatory nied�ugo by zdech�y. Sp�jrzcie tylko na wska�niki. Ledwo si� tl�. Widzieli�cie kiedy hibernator tego typu? - Pochodzi z ko�ca lat dwudziestych... - Zwiadowca opar� si� o szk�o kapsu�y i wymamrota� do wewn�trznego mikrofonu: - Niez�� kobitk� tu mamy... - Niez�� kobitk�, cholera... - burkn�� jego towarzysz, chyba nieco rozczarowany. - Wszystkie diody �wiec� na zielono, a to znaczy, �e ona �yje, nie? Premi� za odzyskanie utraconego mienia szlag trafi�. Nagle jeden ze zwiadowc�w, wyra�nie zdziwiony, uni�s� r�k�. - Hej! Co� tam ko�o niej le�y! To nie cz�owiek. I chyba te� �yje. Nie widz� za dobrze, jest cz�ciowo przykryte w�osami kobiety... Jakie� takie rudawe... - Rudawe? - Dow�dca patrolu rozepchn�� podw�adnych i przytkn�� os�on� he�mu do przezroczystego sarkofagu. - Nie wiem, co to jest, ale ma pazury... - zauwa�y�. Zwiadowca tr�ci� koleg� �okciem. - Ty, a mo�e to jaka� obca forma �ycia, co? Takie co� warte jest kilku dolc�w jak nic... W tym w�a�nie momencie Ripley zdecydowa�a si� poruszy�. Leciutko, leciute�ko. Kosmyk w�os�w opad� na poduszk� i ods�oni� stworzenie, kt�re spa�o wtulone w zag��bienie jej ramienia. Dow�dca wyprostowa� si� i, zniesmaczony, pokr�ci� g�ow�. Mamy niefart, ch�opcy - o�wiadczy�. - To tylko kot. Musia�a walczy�, �eby cokolwiek us�ysze�. Zobaczy� co�? Wykluczone. Jej gard�o - wypalone do sucha, zalatuj�ce lekkim �ywicznym posmaczkiem - zastyg�o niczym �y�a antracytu biegn�ca w bryle lekkiego pumeksu, jakim by�a czaszka. J�zyk? B��ka� si� bez celu po zapomnianych zakamarkach ust. Rozchyli�a wargi i wypchn�a powietrze z p�uc. Od dawna nie u�ywane miechy a� j�kn�y z bolesnego wysi�ku. Rezultatem �mudnej i m�cz�cej wsp�pracy mi�dzy wargami, podniebieniem, j�zykiem i p�ucami by�o kr�ciutkie acz triumfalne s�owo: - Pi�... Mi�dzy wargami poczu�a co� g�adkiego i ch�odnego. Wilgo�. Rozkoszny szok, szok niemal druzgoc�cy. Ale pami�� sprawi�a, �e w pierwszym odruchu Ripley chcia�a wyplu� rurk� z wod�. Tam, wtedy, tego rodzaju penetracja by�a wst�pem do jedynego w swoim rodzaju, do i�cie unikalnego rodzaju �mierci. Ale tym razem z rurki pop�yn�a tylko woda. Ch�odnemu strumyczkowi towarzyszy� cichy, spokojny g�os. - Prosz� pi� powoli, nie �apczywie - radzi�. Pos�ucha�a, chocia� cz�� m�zgu nakazywa�a jej ssa� o�ywczy p�yn tak szybko, jak tylko si� da. Dziwne, ale nie by�a chyba ca�kowicie odwodniona. Nie, czu�a tylko straszliwe pragnienie. - Dobre... - szepn�a chrapliwie. - Macie co� tre�ciwszego? - Za wcze�nie - odpar� g�os. - Akurat. Mo�e jaki� sok owocowy? - Kwas cytrynowy spali�by wn�trzno�ci. - G�os zawaha� si� lekko, jakby co� rozwa�aj�c. - Prosz� spr�bowa� tego. L�ni�ca metalowa rurka zn�w wsun�a si� ostro�nie mi�dzy jej wargi. Ripley zacz�a ssa�. Robi�a to z wielk� przyjemno�ci�. Prze�yk zala�y kaskady zimnej, os�odzonej herbaty, gasz�c pragnienie i zaspokajaj�c pierwszy g��d. Zasygnalizowa�a, kiedy mia�a do��, i rurk� wyci�gni�to. Jej uszy zaatakowa� nowy d�wi�k: �wiergot egzotycznych ptak�w. Mog�a wi�c ju� s�ysze�, odzyska�a te� smak. Nadszed� czas, by wypr�bowa� zmys� wzroku. Otworzy�a oczy i ujrza�a... podzwrotnikowy, tropikalny las. Drzewa strzela�y w niebo g�stymi zielonymi koronami. Z ga��zi na ga��� przemyka�y w locie jakie� skrzydlate, jasne i opalizuj�ce stworzenia. Ptaki szybuj�ce i nurkuj�ce w pogoni za owadami ci�gn�y za sob� d�ugie pierzaste ogony, kt�re wygl�da�y jak smugi kondensacyjne za �migaj�cymi odrzutowcami. Z kryj�wki w�r�d pn�czy figowca zerka� na ni� ciekawski kwezal. Wsz�dzie kwit�y rozbuchane p�ki storczyk�w, a po li�ciach i le��cych na ziemi ga��ziach biega�y rozgor�czkowane �uki, podobne w�druj�cym klejnocikom. Nagle z g�szczu wychyn�o jakie� kr�likopodobne zwierz�. Wychyn�o, spostrzeg�o Ripley i natychmiast skoczy�o z powrotem w wybuja�e poszycie. Po lewej stronie, na konarze drzewa �elaznego hu�ta�a si� ma�pka, mrucz�c pieszczotliwie do swego dziecka. Ripley nie wytrzyma�a nadmiaru bod�c�w wzrokowych i s�uchowych. Zamkn�a oczy i odci�a si� od rozedrganej i rozkrzyczanej obfito�ci �ycia. P�niej (po p�godzinie? nast�pnego dnia?) w skarpie spl�tanych korzeni wielkiego drzewa ukaza�a si� w�ska szczelina. Szczelina rozszerzy�a si�, zacieraj�c korpus podskakuj�cej ma�py, i wysz�a z niej kobieta. Kobieta zamkn�a za sob� bezkrwaw� ran� w drzewie i w zwierz�ciu, dotkn�a ukrytego na �cianie prze��cznika i tropikalny las... znikn��. Fantastyczny, �udz�co realistyczny hologram - solido. Teraz, kiedy zgas�, Ripley ujrza�a skomplikowan� aparatur� medyczn�, ukryt� dotychczas za murem sztucznej d�ungli. Po lewej stronie, tu� obok, zobaczy�a autodoka, kt�ry tak rozwa�nie i tak skwapliwie reagowa� na jej pro�by o pierwszy �yk wody, kt�ry poda� jej p�niej zimn� herbat�. Nieustannie czuwaj�ca maszyneria wisia�a nieruchomo na �cianie, wiedz�c o wszystkim, co dzieje si� w jej ciele, gotowa natychmiast zaaplikowa� odpowiednie lekarstwo, dostarczy� po�ywienie i picie lub w razie potrzeby wezwa� na pomoc cz�owieka. Nowo przyby�a u�miechn�a si� do pacjentki i pilotem przymocowanym do kieszeni na piersi uruchomi�a d�wigni�, kt�ra unios�a oparcie ��ka. Jaskrawa naszywka na �nie�nobia�ym kitlu oznacza�a, �e kobieta jest piel�gniark�, starszym technikiem medycznym. Ripley obrzuci�a j� znu�onym wzrokiem. Nie umia�a powiedzie�, czy u�miech kobiety jest szczery, czy tylko rutynowo-zawodowy. Ale g�o� tamtej by� mi�y, przekonywaj�co mi�y, niemal matczyny. - �rodki uspokajaj�ce przestaj� dzia�a� - stwierdzi�a uprzejmie. - Chyba ju� ich pani nie potrzebuje. Czy pani mnie rozumie? Ripley skin�a g�ow�. Kobieta oceni�a wygl�d pacjentki i podj�a decyzj�. - Spr�bujmy czego� innego. Dlaczego na przyk�ad nie otworzymy tu okna? - Poj�cia nie mam. A pani wie? Jej u�miech lekko przygas�, ale natychmiast wr�ci�. A wi�c to tytko wy�wiczony u�miech zawodowy, do szczero�ci mu daleko, my�la�a Ripley. Ale niby dlaczego mia�aby u�miecha� si� szczerze i od serca? Ja nie znam jej, ona nie zna mnie. A co tam... Kobieta obr�ci�a ��ko, ustawiaj�c je nogami do przeciwleg�ej �ciany. - Prosz� uwa�a� na oczy. Oto alternatywa z rodzaju non sequitur... duma�a Ripley. Mimo to zmru�y�a oczy w oczekiwaniu jaskrawego blasku, kt�ry, jak wskazywa�y s�owa tamtej, mia� j� za chwil� o�lepi�. Cichutko zamrucza� silnik i �cienne p�yty wpe�z�y w sufit. Pok�j zala�o ostre, nader przykre �wiat�o. Cho� przefiltrowane i sztucznie z�agodzone, by�o szokiem dla wyczerpanego organizmu Ripley. Za oknem ci�gn�o si� pasmo kosmicznej pustki. Ni�ej za� le�a�o... wszystko. Po lewej stronie w aksamitn� czer� nieba strzela�a otwarta p�tla habitat�w stacji Gateway; sze�cienne boki zmodularyzowanych obiekt�w wygl�da�y jak dzieci�ce klocki nanizane na sznurek. W dole wida� by�o g�rne fragmenty dw�ch anten telekomunikacyjnych. Ale nad ca�� sceneri� dominowa� jasny �uk Ziemi. Afryka by�a br�zowawym, pokrytym bia�ymi smugami tr�jk�tem, �egluj�cym po b��kitnym oceanie, a Sahar� koronowa�a szafirowa tiara Morza �r�dziemnego. Ripley ju� to wszystko widzia�a, najpierw w szkole, p�niej st�d, z g�ry. Dlatego nie by�a widokiem w jaki� szczeg�lny spos�b podekscytowana, nie. Po prostu cieszy�a si�, �e Ziemia w og�le tam jeszcze jest. Bo wspomnienia ostatnich wydarze� sugerowa�y, �e mog�o by� inaczej, �e niedawno prze�yty koszmar to rzeczywisto��, a ta �agodna, zapraszaj�ca p�kula to tylko ur�gaj�ca rzeczywisto�ci z�uda. Ale nie, widok by� znajomy i pocieszaj�cy, dodawa� otuchy jak stary mi� z mocno ju� wytartego pluszu. T�o owej kosmicznej scenografii uzupe�nia� blady sierp ksi�yca snuj�cego si� po niebie niczym w�druj�ca kropka od wykrzyknika. Wszystko za� otula� nieprzenikniony, bezpieczny i ciep�y koc systemu planetarnego. - I jak si� dzisiaj mamy? Ripley zda�a sobie spraw�, �e kobieta m�wi raczej do niej ni� pod jej adresem. - Okropnie. Kiedy� kto� jej powiedzia�, �e ma �adny i jedyny w swoim rodzaju g�os. Musi go chyba w ko�cu odzyska�... Ale tymczasem ani jedna cz�� jej cia�a nie funkcjonowa�a z optymaln� wydajno�ci�. Ripley pow�tpiewa�a, czy w og�le kiedy� to nast�pi, gdy� sta�a si� kim� zupe�nie innym. Bo tamta Ripley wyruszy�a w rutynow� podr� transportowcem, kt�ry ju� nie istnia�, kt�ry po prostu znikn��. Wr�ci�a Ripley inna, Ripley odmieniona, i le�a�a teraz pod szpitalnym prze�cierad�em, spogl�daj�c na piel�gniark�. - Tylko okropnie? - spyta�a tamta. Nie tak �atwo j� zniech�ci�, zastanowi�a si� Ripley. Rzecz godna podziwu... - Zatem mamy si� o wiele lepiej ni� wczoraj - m�wi�a dalej piel�gniarka. - Powiedzia�abym, �e mi�dzy "okropnie" a "koszmarnie" istnieje wprost gigantyczna r�nica. Ripley zacisn�a powieki i wolno je rozwar�a. Ziemia wci�� tkwi�a na swoim miejscu. Czas, kt�ry przedtem obchodzi� j� tyle co nic, zyska� nagle na warto�ci. - Od jak dawna tu jestem? - spyta�a. Wci�� ten sam u�miech. - Ledwie od kilku dni. - Czuj� si� tak, jakbym le�a�a tu ca�e wieki. Piel�gniarka odwr�ci�a g�ow� i Ripley nie wiedzia�a, jak� reakcj� wywo�a�a t� uwag�. Jej rozm�wczyni by�a znudzona? Mo�e zaniepokojona...? - Ma pani do�� si�y, �eby przyj�� go�cia? - A mog�abym go nie przyj��? - Oczywi�cie. Jest pani pacjentk�. Decyzje lekarzy i pani �yczenia s� dla nas �wi�te. Chce pani zosta� sama, zostaje pani sama. Ripley wzruszy�a ramionami, lekko zdziwiona, ze mi�nie w og�le zareagowa�y. - Mam ju� do�� samotno�ci. A co tam. Kto to taki? Piel�gniarka podesz�a do drzwi i zn�w si� u�miechn�a. - W�a�ciwie to jest ich dw�ch. Do pokoju wszed� jaki� m�czyzna. Ni�s� co� grubego, rudawopomara�czowego i wybitnie znudzonego. M�czyzny Ripley nie zna�a, lecz doskonale wiedzia�a, co niesie. - Jones! - wykrzykn�a i bez niczyjej pomocy usiad�a na ��ku. M�czyzna poda� jej kocura, a zrobi� to z wyra�n� ulg� i wdzi�czno�ci�. Ripley tuli�a do siebie Jonesa i szepta�a: - Chod� do mnie, chod�, ty moje brzydactwo, ty w�ochata beczko t�uszczu, ty... Kot wytrzymywa� �w �enuj�cy i typowo ludzki wybuch nami�tno�ci z ca�� cierpliwo�ci� i godno�ci�, jak� odziedziczy� po przodkach. Koty zawsze tolerowa�y cz�owieka i jego post�powanie by�o najlepszym tego dowodem. Jaki� pozaziemski obserwator nie mia�by absolutnie �adnych w�tpliwo�ci, kt�re z dwojga stworze� na szpitalnym ��ku obdarzone jest wy�sz� inteligencj�. M�czyzna, kt�ry przyni�s� dobre, rudawopomaranczowe nowiny, przystawi� do ��ka krzes�o i cierpliwie czeka�, a� Ripley raczy zauwa�y� jego obecno��. Mia� ko�o trzydziestki, by� w miar� przystojny i nosi� nie rzucaj�cy si� w oczy garnitur. U�miecha� si� jak piel�gniarka, u�miechem ani mniej, ani bardziej sztucznym, cho� na pewno �wiczy� go znacznie d�u�ej. Ripley skin�a mu w ko�cu g�ow�, ale nadal rozmawia�a tylko z kotem. M�czyzna doszed� najwyra�niej do wniosku, �e je�li nie zrobi pierwszego kroku, b�dzie traktowany jak najzwyklejszy goniec. - �adny pok�j - zauwa�y� nieszczerze i przysun�� bli�ej krzes�o. Ripley stwierdzi�a, �e facet wygl�da jak wiejski �wok, z tym, �e wiejskie �woki m�wi� zupe�nie inaczej. - Nazywam si� Burke. Carter Burke. Jestem pracownikiem Towarzystwa, ale nie, nie tego Towarzystwa. Porz�dny ze mnie facet, prosz� mi wierzy�. Ciesz� si�, �e dochodzi pani do siebie. - Przynajmniej ostatnia kwestia zabrzmia�a tak, jakby wypowiedzia� j� od serca. Ripley wci�� g�aska�a Jonesa, kt�ry mrucza� z ukontentowaniem i obsypywa� steryln� po�ciel koci� sier�ci�. - A kto m�wi, �e dochodz� do siebie? - Pani lekarze i aparatura medyczna - odpar�. - Powiedzieli mi, �e s�abo�� i uczucie zagubienia czy te� dezorientacji wkr�tce min�, chocia� wed�ug mnie wcale nie wygl�da pani na osob� zdezorientowan�. Twierdz�, �e to skutki uboczne wyj�tkowo d�ugotrwa�ej hibernacji czy co� w tym rodzaju. W szkole nie przepada�em za biologi�. Wola�em raczej matematyk�, liczby, figury... Na przyk�ad pani zachowa�a figur� wprost idealn� mimo ci�kich prze�y�. - Mam nadziej�, �e wygl�dam lepiej, ni� si� czuj�, bo czuj� si� jak egipska mumia. Wspomnia� pan, �e to "skutki wyj�tkowo d�ugotrwa�ej hibernacji". W�a�nie, jak d�ugo tam by�am? - Kiwn�a g�ow� w stron� obserwuj�cej ich piel�gniarki. - Nie chc� mi tu nic powiedzie�. Burke przybra� �agodny, i�cie ojcowski ton g�osu. - Chyba nie powinna si� pani tym zamartwia�, przynajmniej nie w tej chwili... Jej r�ka wystrzeli�a spod prze�cierad�a i chwyci�a. Burka za rami�. Szybko��, z jak� Ripley zareagowa�a, si�a jej uchwytu najwyra�niej go zaskoczy�y. - Nie. Odzyska�am pe�n� �wiadomo�� i nie musicie si� ju� ze mn� cacka�. Jak d�ugo, Burke? Zerkn�� na piel�gniark�. Tamta wzruszy�a ramionami i obr�ci�a g�ow�, �eby zaj�� si� jak�� straszliwie pogmatwan� pl�tanin� rurek i fosforyzuj�cych kabli. Gdy zn�w spojrza� na kobiet� siedz�c� na ��ku, stwierdzi�, �e nie mo�e oderwa� wzroku od jej przenikliwych oczu. - No dobrze. To wprawdzie nie m�j obowi�zek, ale co� mi m�wi, �e ma pani do�� si�y, by to znie��. Pi��dziesi�t siedem lat. Pi��dziesi�t siedem lat! S�owa uderzy�y j� jak ci�ki m�ot, jak pi��dziesi�t siedem ci�kich kowalskich m�ot�w. Czu�a si� bardziej zdruzgotana ni� w momencie przebudzenia, bardziej oszo�omiona ni� w chwili, gdy po raz pierwszy ujrza�a Ziemi�. Zblad�a i naraz jakby powietrze z niej usz�o, jakby straci�a wszystkie si�y - opad�a bezw�adnie na poduszk�. Sztuczna grawitacja, r�wna grawitacji ziemskiej, jakby nagle wzros�a, wzros�a co najmniej trzykrotnie, i wgniata�a j� teraz w ��ko. Wype�niony powietrzem materac, na kt�rym le�a�a, nap�cznia� i unosi� si� wok� niej jak rozd�ty balon, gro��c uduszeniem i st�amszeniem. Piel�gniarka spojrza�a na czujniki, ale �aden z nich nie zareagowa�. Pi��dziesi�t siedem lat. Przespa�a, prze�ni�a ponad p� wieku! Zostawi�a na Ziemi przyjaci�, kt�rzy zestarzeli si� i umarli, rodzin�, kt�ra dojrza�a i odesz�a, �wiat, kt�ry przeszed� zapewne tak� metamorfoz�, �e B�g jeden wie, jak teraz wygl�da. Do w�adzy dochodzi�y nowe rz�dy, rz�dy upada�y. Na rynku kr�lowa�y nowe wynalazki, kt�re si� szybko starza�y i odchodzi�y w niepami��. Nikt nie prze�y� w hibernatorze d�u�ej ni� sze��dziesi�t pi�� lat. Sze��dziesi�t pi�� lat to nieprzekraczalna granica. P�niej cia�o ludzkie zawodzi i przestaje reagowa� na wysi�ki aparatury podtrzymuj�cej funkcje organizmu. A wi�c niewiele brakowa�o. Otar�a si� o granice fizjologicznych mo�liwo�ci cz�owieka, a wszystko tylko dlatego, by stwierdzi�, �e tak naprawd� to prze�y�a ju� swoje �ycie. - Pi��dziesi�t siedem lat! - Dryfowa�a pani przez systemy zewn�trzne - t�umaczy� Burke. - Automatyczny nadajnik wysy�aj�cy sygna�y pozycyjne i ostrzegawcze zawi�d�. Mia�a pani wprost niesamowite szcz�cie. Za�oga jednego z naszych dalekobie�nych statk�w przechwyci�a prom, gdy... - Urwa�, bo... Bo nagle Ripley zblad�a jeszcze bardziej, bo nagle wytrzeszczy�a oczy. - Czy... Czy dobrze si� pani czuje? Odkaszln�a raz, p�niej drugi raz, znacznie gwa�towniej. Ten ucisk... Jakby od wewn�trz... Z jej twarzy znikn�� wyraz zaniepokojenia, ust�puj�c miejsca straszliwemu przera�eniu. Burke chcia� poda� chorej szklank� wody z nocnego stolika, ale wytr�ci�a mu j� z r�k. Szk�o roztrzaska�o si� o pod�og�. Jones zje�y� si�, przera�liwie miaucz�c i sycz�c zeskoczy� z ��ka, zazgrzyta� pazurami po �liskiej wyk�adzinie i uciek� pod szafk�. Ripley chwyci�a si� za piersi, wygi�a w �uk i zacz�a wi� si� w upiornych konwulsjach. Brak�o jej tchu, co� j� od �rodka dusi�o. Piel�gniarka krzycza�a do kierunkowego mikrofonu: - Alarm na czterysta pi�tnastce! Alarm na czterysta pi�tnastce! Cztery jeden pi��! Alarm! Razem z Burke'em trzyma�a pacjentk� za ramiona, tymczasem Ripley miota�a si� na ��ku. Trzymali j�, gdy do pokoju wpad� lekarz i dw�ch piel�gniarzy. Nie, to niemo�liwe! To przecie� niemo�liwe! - Nie! Nieeeee...! Piel�gniarze pr�bowali skr�powa� jej pasami r�ce i nogi. Wierzgn�a dziko, odrzucaj�c prze�cierad�o. Trafi�a. pi�t� jednego z nich i zwali� si� na pod�og�. Drug� nog� wyr�n�a w szklane, bezduszne oko autodoka. Jones siedzia� bod szafk�. Patrzy� na swoj� pani� i sycza�. - Trzymajcie j�! - wrzeszcza� lekarz. - Dajcie tlen! I pi�tna�cie centymetr�w... Gwa�towny wytrysk krwi splami� szkar�atem g�rn� cz�� jej koszuli. Prze�cierad�o zacz�o si� unosi�, wypychane od do�u czym�, czego nie mogli na razie widzie�. Oszo�omieni lekarz i piel�gniarze odst�pili od ��ka. Prze�cierad�o unosi�o si� coraz wy�ej i wy�ej. Wreszcie opad�o na materac i wtedy Ripley zobaczy�a to wyra�nie. Piel�gniarka zemdla�a, lekarz wydawa� z siebie jakie� zduszone odg�osy. Z rozerwanej klatki piersiowej pacjentki wychyn�� nagi, bezoki i uz�biony czerw. Wolno obraca� g�ow�, a� naje�ona siekaczami paszcza znalaz�a si� ledwie o stop� od twarzy nosicielki. Wtedy przenikliwie zaskrzecza�. Ten ohydny d�wi�k zabi� w pokoju wszystko co ludzkie, wype�ni� Ripley do cna, zaatakowa� jej ot�pia�y m�zg, wibrowa� echem w ca�ym jestestwie nieszcz�snej kobiety i... ...zanosz�c si� straszliwym krzykiem, usiad�a na ��ku, sztywna i spi�ta. Ciemna szpitalna separatka. Ripley by�a sama. Diody �arz�ce si� na pulpicie aparatury medycznej �wieci�y niczym kolorowe owady. Miotana emocjami sennego koszmaru, wci�� trzyma�a si� za pier�, pr�buj�c odzyska� oddech, kt�ry zabra�a jej zmora. Cia�o mia�a nienaruszone: mostek, mi�nie, �ci�gna i wi�zad�a by�y na swoim miejscu, reagowa�y na rozkazy p�yn�ce z m�zgu. Nie istnia� �aden oszala�y stw�r, �aden ob��kany potw�r nie rozrywa� jej �eber i nie wypruwa� wn�trzno�ci, nie odbywa� si� tu �aden ohydny por�d. Rozbieganymi oczyma zlustrowa�a separatk�. Na pod�odze te� nic na ni� nie czatowa�o. Ani za szafk�. Nie, nic tam nie by�o, nic nie czeka�o, by j� zaskoczy�. Sta�y tu tylko cichutkie maszyny czuwaj�ce nad �yciem, tylko wygodne ��ko �ycie podtrzymuj�ce. Chocia� w separatce panowa� przyjemny ch��d, Ripley sp�ywa�a potem. Zaci�ni�t� w pi�� d�o� przyciska�a obronnym gestem do mostka, jak gdyby musia�a si� nieustannie przekonywa�, �e wci�� jeszcze �yje, �e jest ca�a i nienaruszona. Lekko drgn�a, gdy rozb�ysn�� ekran monitora zawieszonego nad ��kiem. Z ekranu spogl�da�a na ni� starsza kobieta, nocna piel�gniarka. Z jej twarzy bi�a szczera, nie udawana troska. - Znowu koszmary? - spyta�a. - Czy poda� pani co� na sen? Z lewej strony ��ka, tu� przy ramieniu siedz�cej, z cichym szumem o�y� autodok. Ripley spojrza�a na niego z niesmakiem. - Nie. Do�� ju� spa�am. - Jak pani sobie �yczy. Pani wie najlepiej. Gdyby jednak zmieni�a pani zdanie, prosz� tylko zadzwoni�. - Wy��czy�a si�. Ekran �ciemnia�. Ripley opad�a wolno na uniesiony materac i wcisn�a jeden z licznych guzik�w umieszczonych z boku nocnej szafki. P�yty ochraniaj�ce okno w przeciwleg�ej �cianie separatki rozsun�y si� ponownie i znikn�y w suficie. Zn�w mog�a wyjrze� na zewn�trz. I oto zn�w ujrza�a cz�� �a�cucha Gateway, zalanego teraz jaskraw� iluminacj�, a dalej, w dole, ziemski glob okryty mrocznym ca�unem nocy. Nad mikroskopijnymi �wietlistymi punkcikami miast wisia�y stru�ki chmur. Miasta. T�tni�ce �yciem, pe�ne szcz�liwych ludzi, ludzi nie�wiadomych nagiej rzeczywisto�ci, jak� jest oboj�tny na wszystko kosmos. Co� upad�o na ��ko, tu� obok niej. Ale tym razem Ripley nie podskoczy�a z przera�enia. Nie zwa�aj�c na zdawkowe pomiaukiwania, b�d�ce wyrazem kociego protestu, przytuli�a do siebie znajomy, natarczywy k��b mi�kkiej sier�ci. - W porz�dku, Jones - szepn�a. - Uda�o si� nam, jeste�my bezpieczni. Bardzo mi przykro, �e ci� tak przestraszy�am. Teraz b�dzie ju� dobrze, zobaczysz, b�dzie dobrze... Tak, dobrze, z tym, �e zn�w musi nauczy� si� zasypia� i normalnie spa�. Poprzez li�cie pn�czy s�czy�y si� promienie s�o�ca. Za drzewami wida� by�o zielon� ��k�, ukwiecon� jasnymi plamami dzwonk�w, stokrotek i floks�w. Na ziemi, u podn�a jednego z drzew harcowa� rudzik poszukuj�cy owad�w. Nie widzia�, �e skrada si� ku niemu gro�ny drapie�nik. A ten mia� czujny, skupiony wzrok i napi�te mi�nie. Ptaszek pokaza� mu ogon i wtedy my�liwy zaatakowa�. Jones grzmotn�� w solido rudzika, ani nie chwytaj�c zdobyczy, ani nie zak��caj�c obrazu. Ptaszek skaka� weso�o dalej, poluj�c na obrazy insekt�w. Kocur potrz�sn�� gwa�townie �bem i odszed� chwiejnie od �ciany. Ripley siedzia�a niedaleko, na �awce, i obserwowa�a wyczyny ulubie�ca. - Ty g�upi kocie. Tyle razy to widzia�e� i wci�� niczego nie rozumiesz? Chocia� z drugiej strony mo�e nie powinna od niego zbyt wiele wymaga�. Podczas tych pi��dziesi�ciu siedmiu lat projekcja solido znacznie si� udoskonali�a. Podczas ostatnich pi��dziesi�ciu siedmiu lat udoskonali�o si� wszystko. Tylko nie ona i nie Jones... Hermetyczne szklane drzwi oddziela�y atrium od reszty obiektu. Realizm drogiego solido lasu p�nocnoameryka�skiego, typowego dla klimatu umiarkowanego, uwydatnia�y doniczkowate krzewy i g�sta trawa pod stopami. Chocia� projekcja by�a bardziej realistyczna ni� prawdziwe ro�liny, te ostatnie przynajmniej uczciwie pachnia�y. Ripley nachyli�a si� nad doniczk�, Zapach gleby, wilgoci, kie�kuj�cego �ycia. Jakby kapusta... analizowa�a ch�odno. I ko�ski naw�z... Tak, chcia�a ju� st�d wyjecha�: T�skni�a za b��kitnym niebem, kt�re oddzieli�oby j� wreszcie od z�owrogiej pustki kosmosu. A Ziemia by�a tak blisko, tak kusi�a... Szklane drzwi atrium rozsun�y si� i w progu stan�� Carter Burke. Przy�apa�a si� na tym, �e przez chwil� patrzy�a na niego jak na m�czyzn�, a nie jak na jednego z rozlicznych urz�das�w z Towarzystwa. Mo�e to znak, �e wraca do normy...? Z�agodzi�a nieco swoj� o nim opini�, a to dzi�ki temu, �e u�wiadomi�a sobie pewien fakt. Ot� kiedy Nostromo wyrusza� w naznaczony �mierci� rejs, Burke jeszcze si� nie urodzi�; przyszed� na �wiat dopiero dwadzie�cia lat p�niej. Ale to nie powinno mie� jakiegokolwiek znaczenia. Oboje byli mniej wi�cej w tym samym wieku biologicznym. - Przepraszam. - Zawsze ten weso�y u�mieszek. - Od samego rana jestem ze wszystkim sp�niony. W ko�cu si� jednak wyrwa�em. Ripley nigdy nie przepada�a za rozmowami o niczym. A teraz bardziej ni� kiedykolwiek przedtem �ycie zdawa�o si� by� zbyt cenne, by marnowa� je na przelewanie z pustego w pr�ne. Dlaczego ludzie nie mog� po prostu powiedzie� tego, co maj� do powiedzenia, i odpu�ci� sobie pi�ciominutowy taniec wok� zasadniczego tematu? - Znale�li ju� moj� c�rk�? - spyta�a. Burke czu� si� wyra�nie nieswojo. - No tak... Chcia�em z tym zaczeka�, a� pani� przes�uchaj�... - Czeka�am pi��dziesi�t siedem lat, Burke, zaczynam traci� cierpliwo��. Niech j� pan lepiej zaspokoi. Skin�� g�ow�, po�o�y� teczk� i trzasn�� zamkiem. Przez chwil� grzeba� w�r�d dokument�w, wreszcie wydosta� kilka plastikowych arkusik�w. - Czy ona...? Burke uj�� pierwszy arkusik i zacz�� czyta�: - Amanda Ripley-McClaren. To chyba po m�u. Wiek. Sze��dziesi�t sze�� lat w chwili... �mierci. To by�o dwa lata temu. Mam tutaj ca�� histori� jej �ycia. Nic spektakularnego, nic godnego szczeg�lnej uwagi. Jak z tego wida�, p�dzi�a zwyczajne, przyjemne �ycie. Chyba takie jak wi�kszo�� z nas. Bardzo mi przykro. - Poda� jej dokumenty. Ripley zacz�a przegl�da� komputerowe wydruki. Obserwowa� jej twarz. - Zdaje si�, �e to m�j dzie�, nie ma co. Od rana roznosz� same dobre nowiny... Ripley studiowa�a hologram odbity na jednym z arkusik�w. Przedstawia� pulchn�, lekko blad� kobiet� w wieku sze��dziesi�ciu paru lat. Mo�na by j� wzi�� za czyj�kolwiek ciotk�. Bo w holograficznej twarzy nie dostrzega�a niczego szczeg�lnego, niczego znajomego, niczego, co rzuci�oby si� w oczy, krzycz�c wspomnieniami. W �aden spos�b nie mog�a pogodzi� zdj�cia starszej kobiety z obrazem ma�ej dziewczynki, kt�r� tu niegdy� zostawi�a. - Amy... - szepn�a. Burke trzyma� w r�ku jeszcze kilka dokument�w. Podczas gdy Ripley wbija�a oczy w fotografi�, on zn�w zacz�� czyta�. - Rak. Hmm... Wci�� nie umiej� sobie poradzi� z niekt�rymi odmianami. Cia�o poddano kremacji. W Domu Wieczystego Spokoju w Little Chute, w stanie Wisconsin. Nie mia�a dzieci. Ripley omin�a go wzrokiem i spojrza�a w stron� le�nego solido. Nie na las jednak patrzy�a. Ogl�da�a niewidzialny krajobraz przesz�o�ci. - Obieca�am Amy, �e wr�c� na jej urodziny, na jedenaste urodziny. Tak, troch� si� sp�ni�am... - Zn�w zerkn�a na hologram. - Ju� wcze�niej zd��y�a si� przekona�, �e moje obietnice nale�y traktowa� z przymru�eniem oka. A przynajmniej te zwi�zane z rozk�adem lot�w. Burke kiwn�� g�ow�, usi�uj�c przybra� wsp�czuj�cy wyraz twarzy. Nawet w normalnych warunkach przychodzi�o mu to z trudno�ci�, a tego ranka zupe�nie nie m�g� sobie z tym poradzi�. Ale by� przynajmniej na tyle rozs�dny, �e trzyma� g�b� na k��dk�, zamiast mamrota� pocieszycielsko -grzeczne idiotyzmy. - Wie pan, jak to jest - m�wi�a Ripley. - Cz�owiek zawsze my�li, �e kiedy� wszystko tej drugiej osobie wynagrodzi. P�niej, za jaki� czas. - Westchn�a. - Ale ja ju� jej tego nie wynagrodz�. Nigdy. Wtedy zap�aka�a. Sp�nione �zy. Sp�nione o pi��dziesi�t siedem lat. Osamotniona, w innym czasie i przestrzeni, siedzia�a na �awce i cicho szlocha�a. W ko�cu Burke poklepa� j� po ramieniu. Lekko, dla dodania otuchy. By� skr�powany sytuacj� i mocno si� pilnowa�, �eby tego po sobie nie okaza�. - Przes�uchanie rozpoczyna si� o wp� do dziesi�tej. Lepiej b�d�my na czas, nie zepsujmy pierwszego wra�enia. Skin�a g�ow�, wsta�a. - Jones. Chod� tutaj, Jones. Miaucz�c, kocur podszed� do niej niespiesznie i pozwoli� si� wzi�� na r�ce. Ripley, nieco za�enowana, otar�a zap�akane oczy. - Musz� si� przebra� - o�wiadczy�a. - To tylko moment. - Potar�a nosem o grzbiet kota. Jones zni�s� t� zniewag� w milczeniu. - Czy odprowadzi� pani� do pokoju? - Oczywi�cie, dlaczego nie? Burke ruszy� w stron� korytarza. Drzwi rozsun�y si�, umo�liwiaj�c im wyj�cie z atrium. - Jest pani tutaj kim� bardzo uprzywilejowanym - zauwa�y�. - Chodzi o kota. Zwierz�ta domowe nie maj� tu wst�pu. - Jones nie jest zwyk�ym zwierz�ciem. - Podrapa�a kocura za uchem. - To kosmiczny rozbitek. Zgodnie z obietnic� zd��y�a przed czasem; Burke nie chcia� wej�� do pokoju i czeka� przed drzwiami, studiuj�c raporty. Kiedy ujrza� j� w progu, stwierdzi�, �e przesz�a wprost imponuj�c� transformacj�. Nie mia�a ju� bladej, woskowatej sk�ry. Zgorzknia�y wyraz twarzy gdzie� znikn��, a ch�d zyska� na pewno�ci: Determinacja? my�la�, gdy szli w stron� g��wnego korytarza. Czy tylko zr�czny kamufla�? Milcz�c dotarli na poziom , gdzie mie�ci�a si� sala przes�ucha�. - Co im pani chce powiedzie�? - spyta� w ko�cu Burke. - A zosta�o co� jeszcze go powiedzenia? Wszystko ju� powiedzia�am. Czyta� pan moje o�wiadczenie. Jest szczeg�owe i kompletne, bez upi�ksze�. �adne upi�kszenia nie by�y konieczne. - Prosz� pos�ucha�. Ja pani wierz�, ale spotka tam pani kilku twardog�owych, z kt�rych ka�dy b�dzie si� doszukiwa� dziury w ca�ym. S� tam federalni, s� wa�niacy z Mi�dzygwiezdnej Izby Handlowej, grube ryby z Administracji Kolonialnej, z ubezpiecze�, z... - Jasne, ju� rozumiem. - Niech pani im po prostu powie, co si� sta�o. Wa�ne jest, �eby zachowa�a pani spok�j i opanowanie. Pewnie, my�la�a, spok�j i opanowanie. Rodzina wymar�a, wszyscy przyjaciele i kumple z za�ogi nie �yj�, przespa�a pi��dziesi�t siedem lat, kt�rych nikt jej nie zwr�ci, a teraz musi tylko zachowa� spok�j i opanowanie. Jednak, mimo ca�ej determinacji, ko�o po�udnia po spokoju i opanowaniu zosta�y tylko wspomnienia. W k�ko te same pytania, te same idiotyczne dysputy na temat wydarze�, kt�re opisa�a w raporcie, nu��ce rozpatrywanie spraw ma�o istotnych, uporczywe pomijanie naprawd� wa�nych - wszystko to razem frustrowa�o j� i wp�dza�o w z�o��. Kiedy zwraca�a si� do �awy pos�pnych inkwizytor�w, olbrzymi wideoekran umieszczony za ni� wy�wietla� zdj�cia oraz kopie licznych dokument�w. Cieszy�a si�, �e tego nie widzi, bo twarze, kt�re si� na nim ukazywa�y, by�y twarzami cz�onk�w za�ogi Nostromo. Parker szczerz�cy z�by w g�upim u�miechu. I Brett, spokojny i znudzony, jakby czeka�, a� kamera zrobi swoje. By� tam Kane i Lambert. I ten zdrajca Ash, z bezduszn� g�b�, z kt�rej promieniowa�o fa�szywe, bo zaprogramowane uduchowienie. I Dallas... Dallas. Dobrze �e ekran by� za ni�. Za ni� by�y wspomnienia. - Uszu dzisiaj nie myli�cie czy co?! - warkn�a w ko�cu.- Siedzimy tu od trzech godzin. Na ile sposob�w mam to opowiada�? Je�li s�dzicie, �e lepiej to zabrzmi w swahili, sprowad�cie t�umacza i polecimy w swahili. Spr�bowa�abym po japo�sku, ale wysz�am z wprawy. I straci�am ju� cierpliwo��. Zawsze tak d�ugo podejmujecie te wasze kolektywne decyzje? Van Leuwen z�o�y� r�ce jak do modlitwy i zmarszczy� brwi. Twarz mia� szar� i nijak� jak jego garnitur. Oblicza pozosta�ych cz�onk�w wysokiej komisji by�y r�wnie puste jak twarz przewodnicz�cego. Zasiada�o ich tam o�mioro. O�mioro cz�onk�w oficjalnej komisji dochodzeniowej i ani jednej przyjacielskiej duszy. Dyrektorzy. Administratorzy. Rozjemcy. Jak takich przekona�? Przecie� to nie ludzie, tylko uosobienia biurokratycznej dezaprobaty, to z�udne fantomy. Z rzeczywisto�ci� Ripley zawsze umia�a sobie jako� radzi�. Zawi�o�� manewr�w polityczno-korporacyjnych j� przerasta�y. - To nie takie proste, jak zdaje si� pani s�dzi� - odrzek� cicho van Leuwen. - Prosz� na to spojrze� z naszej perspektywy. Przyzna�a si� pani dobrowolnie do zdetonowania silnik�w transportowca galaktycznego klasy "M", co poci�gn�o za sob� jego ca�kowite zniszczenie. Taki transportowiec jest rzecz� do�� drog�... Bieg�y z ubezpiecze� by� chyba najnieszcz�liwszym cz�onkiem komisji dochodzeniowej - Czterdzie�ci dwa miliony dolar�w, po przeliczeniu na aktualny kurs. Oczywi�cie bez �adunku. Po eksplozji silnik�w nie zosta�o tam nic, co mo�na by jeszcze odzyska�. Nawet je�li po pi��dziesi�ciu siedmiu latach uda�oby si� nam zlokalizowa� szcz�tki. Van Leuwen skin�� machinalnie g�ow� i m�wi� dalej: - Nie, �eby�my s�dzili, i� pani k�amie. Urz�dzenie rejestruj�ce przebieg lotu promu ratunkowego potwierdza niekt�re fragmenty pani raportu. Te najmniej kontrowersyjne. �e w uwzgl�dnionym w dokumentacji czasie Nostromo wyl�dowa�o na LV426, na nie zbadanej i uprzednio przez nikogo nie odwiedzanej planecie. �e dokonano napraw. �e po kr�tkiej przerwie w podr�y wr�ci� na kurs. �e zaprogramowano go nast�pnie na samozniszczenie, i �e do samozniszczenia rzeczywi�cie dosz�o. I �e to pani wyda�a rozkaz, kt�ry doprowadzi� do eksplozji silnik�w. �e wyda�a go pani z powod�w ca�kowicie nieznanych. - M�wi�am przecie�, �e... Van Leuwer jej przerwa�. S�ysza� ten argument wielokrotnie. - Jednak urz�dzenie rejestruj�ce - kontynuowa� - nie zanotowa�o ani jednej wzmianki na temat obcej formy �ycia, kt�r� mieli�cie jakoby zabra� na statek podczas postoju na wspomnianej planecie. - Nie zabrali�my jej! - warkn�a. - M�wi�am ju�, �e.... Urwa�a, spojrzawszy na kamienne twarze gapi�ce si� na ni�, ch�odnym pustym wzrokiem. Traci�a tylko czas. Tak naprawd� to nie przes�uchanie si� tu odbywa�o. To by�o czuwanie przy zw�okach, to by�a stypa. Nie chodzi�o im o sprawdzenie fakt�w w celu ewentualnej obrony i windykacji, nie. Chodzi�o o wyg�adzenie chropowato�ci, �eby ca�o�� zn�w by�a cacy i w porz�dku. I ju� wiedzia�a, �e nie mo�e na to nic poradzi�. O jej losie zdecydowano, zanim jeszcze wesz�a do sali. Posiedzenie komisji dochodzeniowej by�o przedstawieniem, pytania blag� i zwyk�ym mydleniem oczu. �eby zado��uczyni� protoko�owi. W takim razie kto� si� dorwa� do rejestratora i spreparowa� dane - stwierdzi�a.- Dobry technik poradzi�by sobie z tym w godzin�. Kto mia� dost�p do czarnej skrzynki? Przedstawicielk� Zarz�du Kolonizacji Ekstrasolarnej by�a kobieta w wieku lat pi��dziesi�ciu kilku. Dotychczas sprawia�a wra�enie znudzonej. Teraz siedzia�a w fotelu i kr�ci�a wolno g�ow�. - Czy zechce pani siebie przez chwil� pos�ucha�? - spyta�a. - Czy naprawd� pani oczekuje, �e uwierzymy w te historyjki, kt�re nam tu pani opowiada? Po d�ugotrwa�ej hibernacji cz�owiek potrafi wygadywa� przezabawne rzeczy. W�ciek�a z bezsilno�ci, Ripley przeszy�a j� wzrokiem. - Chce pani us�ysze� co� przezabawnego? - warkn�a. Van Leuwen zainterweniowa�. Werbalnie. Zesp� �ledczo-analityczny przeczesa� ka�dy centymetr kwadratowy promu i nie znalaz� �adnego namacalnego dowodu obecno�ci stworzenia, kt�re nam pani opisa�a. Nie znalaz� absolutnie niczego. �adnych uszkodze� wewn�trznych. �adnych kwasopodobnych wytrawie� na metalu, b�d�cych rezultatem oddzia�ywania jakich� nieznanych substancji �r�cych. Ripley panowa�a nad sob� przez ca�y ranek; wyrozumia�a i cierpliwa, odpowiada�a na najbardziej idiotyczne pytania. Zapas racjonalnych odruch�w by� ju� na wyko�czeniu, podobnie jak zapas cierpliwo�ci. - Bo wywali�am to bydle z promu! - krzykn�a. - �luz�! - Nieco och�on�a, bo jej s�owa powita�a grobowa cisza. - Jak ju� zreszt� m�wi�am - doda�a. Ekspert z towarzystwa ubezpieczeniowego pochyli� si� nad sto�em i spojrza� na przedstawicielk� Zarz�du Kolonizacji Ekstrasolarnej. - Czy na LV 426 zamieszkuj� jakiekolwiek "wrogie formy �ycia "? - spyta�. Nie. - Z wi�kszym przekonaniem nie mog�a tego powiedzie�. - To naga ska�a. Nie ma tam �adnych lokalnych form �ycia wi�kszych od prymitywnego wirusa. A ju� na pewno organizm�w bardziej z�o�onych. Nawet robaka tam nie u�wiadczysz. LV 426 nigdy nic takiego nie zamieszkiwa�o i zamieszkiwa� nie b�dzie. Ripley zacisn�a z�by, usi�uj�c zachowa� spok�j. - M�wi�am pa�stwu, �e to nie jest �adna lokalna forma �ycia. - Pr�bowa�a �ci�gn�� na siebie ich wzrok. Bezskutecznie. Skoncentrowa�a si� wi�c na van Leuwenie i na przedstawicielce ZKE. - Skanery Nostromo przechwyci�y sygna� dochodz�cy z powierzchni planety i Matka nas obudzi�a, zgodnie z zakodowanym programem. Odszukali�my �r�d�o emisji i okaza�o si�, �e to statek, obcy statek kosmiczny, jakiego ani wy, ani nikt inny nigdy przedtem nie widzia�. To te� by�o w czarnej skrzynce, musia�o by�. Statek by� wrakiem. Rozbitym, porzuconym wrakiem... Nie wiadomo sk�d... Szli�my na sygna�. Znale�li�my pilota, kt�ry r�wnie� nie przypomina� �adnej znanej nam dotychczas istoty. By� martwy, siedzia� w fotelu. W klatce piersiowej mia� wyrw� wielko�ci butli z gazem do spawania. Mo�e ta historia znudzi�a przedstawicielk� ZKE, a mo�e po prostu by�a ju� zm�czona wys�uchiwaniem jej po raz enty. Tak czy inaczej zdecydowa�a, �e powinna zabra� g�os. - Szczerze powiedziawszy, zbadali�my ponad trzysta planet i nikt nigdy nam nie doni�s� o istnieniu stworzenia, kt�re, tu zacytuj� pani s�owa... - pochyli�a si�, �eby odczyta� fragment oficjalnego raportu Ripley - ...kt�re "wykluwaj� si� z zarodka wprowadzonego do �ywego organizmu cz�owieka-nosiciela" i w kt�rego �y�ach "zamiast krwi kr��y st�ony kwas molekularny". Ripley zerkn�a na Bure'a, kt�ry milcz�c i zaciskaj�c usta siedzia� na drugim ko�cu sto�u. Nie by� cz�onkiem komisji, wi�c podczas ca�ego przes�uchania ani razu nie zabra� g�osu. Zreszt� wiedzia�a, �e nie m�g� jej w niczym pom�c. Wszystko zale�a�o od tego, jak zostanie przyj�ty jej oficjalny raport dotycz�cy zag�ady Nostromo. Bez mocnych dowod�w, bez danych z czarnej skrzynki promu ratunkowego komisja nie dysponowa�a praktycznie �adnym materia�em opr�cz zezna� przes�uchiwanej, a ju� od samego pocz�tku by�o wiadomo, jak ma�� wag� do nich przywi�zuje. Kto si� m�g� dobra� do rejestratora? I dlaczego...? zastanawia�a si� po setny raz Ripley. A mo�e urz�dzenie rejestruj�ce najzwyczajniej w �wiecie nawali�o, samo z siebie? Lecz w obecnej sytuacji nie mia�o to zbyt wielkiego znaczenia. Ripley by�a ju� t� gr� po prostu zm�czona. - Pos�uchajcie, szanowni pa�stwo. Widz�, do czego to wszystko zmierza. - U�miechn�a si� u�miechem pozbawionym weso�o�ci. Chc� gra�, to b�dzie z nimi gra�a i sko�czy t� gr�, nawet je�li nie ma szans na zwyci�stwo. - Ca�a ta historia z androidem... i oczywi�cie pytanie, dlaczego Nostromo zboczy� z trasy, przechwyciwszy sygna� ostrzegawczy, to wszystko ma razem sens, to do siebie pasuje, chocia� nie potrafi� niczego udowodni�. - Popatrzy�a po siedz�cych za sto�em i teraz u�miechn�a si� na prawd�. - Kto� tu najwyra�niej kryje swojego Asha i �eby sprawa si� nie wyda�a, zdecydowali�cie pa�stwo spu�ci� po mnie wod�. Dobra, w porz�dku. Ale jednego nie zmienicie, jednego faktu nie jeste�cie w stanie przeinaczy�. Te ohydztwa istniej�. Mnie mo�ecie uciszy� albo zag�uszy�, ale to niczego nie zmieni. Na tamtej planecie jest obcy statek, a na tym statku tysi�ce jaj. Tysi�ce. Rozumiecie? Czy w og�le usi�owali�cie zrozumie�, co to oznacza? Radz�, �eby�cie wys�ali tam ekspedycj� i zlokalizowali go, wykorzystuj�c dane z czarnej skrzynki. I radz� zrobi� to szybko. Zlokalizujcie go i rozprawcie si� z tymi szkaradztwami, najlepiej za pomoc� orbitalnego pocisku nuklearnego. Bo je�li przedtem wy�lecie tam oddzia� rozpoznawczy, jeden z waszych dzielnych wojak�w mo�e wr�ci� na pok�ad z male�k� niespodziank� w brzuchu. - Dzi�kuj� pani - zacz�� van Leuwen.- To by by�o... Ale Ripley nie pozwoli�a sobie przerwa�. - Bo w przeci�gu dwunastu godzin od wyklucia si� jedno z tych paskudztw zdo�a�o wymordowa� ca�� za�og� Nostromo! Przewodnicz�cy wsta�. Ripley nie by�a tu jedyn� osob�, kt�ra straci�a cierpliwo��. - Dzi�kuj� pani - powt�rzy�.- Ko�czymy.... - Niczego nie ko�czymy! - Ripley przeszy�a go wzrokiem.- Sko�czymy dopiero wtedy, kiedy te potwory trafi� tutaj! Tutaj! Na Ziemi�! Wtedy b�dziecie mogli si� z ni� po�egna�! Bu�ka, drodzy pa�stwo! Wielka bu�ka, a potem do widzenia! Przedstawicielka ZKE zwr�ci�a si� spokojnie do van Leuwena: - Panie przewodnicz�cy, s�dz�, �e dysponujemy wystarczaj�cymi informacjami, �eby wyda� orzeczenie. My�l�, �e czas ju� wreszcie zamkn�� posiedzenie i uda� si� na narad�. Van Leuwen rzuci� okiem na cz�onk�w komisji. R�wnie dobrze m�g�by zerkn�� w lustro. Mimo powierzchownych r�nic, jakie ich dzieli�y, takich jak budowa cia�a czy kszta�t twarzy, w sumie byli wszyscy tacy sami. I ca�kowicie jednomy�lni. Ale owej jednomy�lno�ci nie mogli g�osi� otwarcie, o nie. To by �le wygl�da�o w protok�le. Bo najwa�niejsze, �eby w protokole wszystko wygl�da�o jak trzeba. - Panowie, panie....? Zgodne i przyzwalaj�ce skinienia g�owami. Van Leuwen spojrza� na przes�uchiwan�. To gorsze ni� sekcja zw�ok... pomy�la� zgorzknia�y. - Musimy teraz pani� przeprosi�... - Chyba si� nie dam - burkn�a. Zawiedziona i rozdygotana ruszy�a ku wyj�ciu. Id�c zerkn�a na wielki ekran i a� do samych drzwi nie mog�a oderwa� od niego wzroku. Bo z ekranu patrzy� na ni� oboj�tnie Dallas. Kapitan Dallas. Przyjaciel Dallas. Kumpel Dallas. Martwy Dallas. Wysz�a gniewnie z sali. Nic wi�cej nie mog�a zrobi�, nic wi�cej powiedzie�. I tak orzekn�, �e jest winna, a teraz b�d� brn�� przez kolejne punkty procedury prawnej, �eby tylko stworzy� pozory uczciwego procesu. Formalno�ci. Towarzystwo i sojusznicy Towarzystwa uwielbiali formalno�ci. �e tragedia? �e �mier� cz�owieka? Je�li tylko uda si� oczy�ci� raport z ca�ej warstwy emocjonalnej, w tragedii i w �mierci cz�owieka nie ma nic z�ego. I wtedy taki raport mo�na ju� bezpiecznie uj�� w sprawozdaniu rocznym. Dlatego przes�uchanie musia�o si� odby�, emocje musia�y by� prze�o�one na wysterylizowane kolumny cyfr, musia� zapa�� wyrok. A wszystko po cichutku, aby nie za g�o�no, �eby, bro� Bo�e, s�siedzi nie pods�uchali. Tak naprawd� to �adna z tych spraw jej nie dr�czy�a. Nie martwi�a nawet gro�ba przedwczesnego zako�czenia kariery. Ale nikomu nie wybaczy�aby jednego: pysza�kowatej g�upoty, z jak� obnosili si� wszechpot�ni zasiadaj�cy w tej sali, z kt�rej przed chwil� wysz�a. A wi�c nie uwierzyli jej. Bior�c pod uwag� typ umys�owo�ci, jaki reprezentowali, i brak wiarygodnych dowod�w, mog�a to jeszcze zrozumie�. Ale �eby kompletnie zlekcewa�y� jej s�owa? �eby nie weryfikowa� zezna�? Tego im wybaczy� nie mo�na. Nigdy. Bo stawk� w tej grze by�o co� wi�cej ni� jedno parszywe �ycie, ni� bezbarwna kariera oficera transportowego. A oni mieli to gdzie�. Nie ma strat nie ma zysku, wi�c nic ich to nie obchodzi. Stan�a ko�o Burke'a i opar�a si� o �cian�. Burke kupowa� kaw� i p�czki z maszyny w holu. Automat przyj�� kart� kredytow� i grzecznie podzi�kowa�. Jak niemal wszystko w stacji Gateway, maszyna sprzedaj�ca napoje i �ywno�� nie mia�a zapachu. Czarna ciecz, kt�r� wydawa�a, te� nie. Je�li za� chodzi o tak zwane p�czki, niewykluczone, �e kiedy� zdarzy�o im si� raz przelecie� nad polem pszenicy. - Jedli ci z r�ki, dziecinko. Burke usi�owa� j� pocieszy�. By�a mu za to wdzi�czna, cho� celu nie osi�gn��. Ale nie mia�a te� powod�w, �eby wy�adowa� na nim z�o��. Wyb�r kilku rodzaj�w cukru i sztuczna �mietanka nadawa�y erzackawie jako taki smak. - Wyrok zapad�, nim w og�le tam wesz�am - odrzek�a. - Zmarnowa�am ca�y ranek. Powinni byli rozprowadzi� w�r�d wszystkich gotowce i ju�. Czy nie pro�ciej by by�o, gdybym swoj� rol� wyrecytowa�a z kartki? Przynajmniej nie musia�abym przypomina� sobie prawdy. - Zerkn�a na Burke'a. - Wiesz, co oni o mnie my�l�? - Wyobra�am sobie - odpar� wbijaj�c z�by w ciasto. - My�l�, �e mi odbi�o. - Bo ci odbi�o - rzuci� weso�o - zjedz p�czka. Wolisz z czekolad� czy z ma�lank�? Spojrza�a z niesmakiem na zakalcowat� sp�aszczon� kulk�, kt�r� j� cz�stowa�. - Naprawd� czujesz jak�� r�nic� w smaku? - Nie, ale kolory s� �adne. Nie u�miechn�a si� ale te� i go nie wyszydzi�a. "Narada" nie trwa�a d�ugo. No bo niby dlaczego mia�aby d�ugo trwa�? my�la�a, sadowi�c si� na swoim miejscu. Burke usiad� w drugim ko�cu sali. Chcia� do niej mrugn��, p�niej zmieni� zamiar, a ca�o�� sprawia�a wra�enie, jakby nagle dosta� drgawek twarzy. Ripley wszystko to zauwa�y�a i ucieszy�a si�, �e nie doko�czy� tego, co zacz��. Van Leuwen odchrz�kn��. Nie uzna� za konieczne spojrze� na cz�onk�w komisji i szuka� u nich wsparcia. - Komisja dochodzeniowa orzeka, co nast�puje - zacz��.- Wiadoma decyzja podoficer Ellen Ripley, NOC-14672, by�a nie umotywowana, a wi�c nie w�a�ciwa. W zwi�zku z powy�szym komisja dochodzeniowa stwierdza, �e podoficer Ripley jest niezdolna do pe�nienia obowi�zk�w oficera transportowego na liniach handlowych. Je�li kt�re� z nich oczekiwa�o jakiejkolwiek reakcji ze strony pot�pionej i skazanej, to si� niemile rozczarowali. Ripley siedzia�a i patrzy�a na nich w milczeniu. Mia�a zaci�ni�te