16903
Szczegóły |
Tytuł |
16903 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16903 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16903 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16903 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
MARGARET HOLT
PIEŚŃ DLA DOKTOR ROSE
Tytuł oryginału:
A Song for Dr Rose
Harlequin Medical Romans tom 4(1'94)
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Nad całą północno-zachodnią Anglią panował od tygodnia wyż, zaś Beltonshaw,
jedno z przedmieść Manchesteru, zdawało się wprost smażyć w słońcu i dusić w nagrzanym,
nieruchomym powietrzu. Toteż wszystkie okna szpitala w tej dzielnicy otwarte były na
oścież, zaś ci pacjenci, którzy mogli chodzić, okupowali ławki niewielkiego, ale miłego parku
na tyłach budynku. Na widok doktor Rose Gillis, która zmierzała energicznym krokiem w
stronę lekarskiej stołówki, kilka ciężarnych kobiet uśmiechnęło się; niejedna też dłoń
podniosła się w geście pozdrowienia.
Doktor Rose nie odbiegała wiekiem od większości swoich pacjentek. Miała
dwadzieścia sześć lat, śniadą cerę i kruczoczarne włosy, upięte teraz w zgrabny węzeł z tyłu
głowy. Jej biały kitel rozchylał się z przodu, ukazując letnią, zwiewną sukienkę.
Pięć minut później doktor Gillis odwróciła się z lunchem od bufetu i przebiegła
wzrokiem po stolikach.
- Tutaj, Rose! - zawołał Paul Sykes, chirurg.
Rose uśmiechnęła się i dosiadła do niego.
Stanowili bardzo ładną, dobraną parę. Ich koledzy z oddziału każdego niemal dnia
spodziewali się wieści o zaręczynach. Tylko najbliżsi przyjaciele wiedzieli, że Rose i Paul
zdecydowali się czekać z małżeństwem jeszcze przez co najmniej dwa lata. Na razie Paul
dysponował przyczepą campingową nad jednym z pobliskich jezior i miał nadzieję, że spędzą
w niej wspólnie najbliższy weekend, kiedy żadne z nich nie ma w rozkładzie zajęć dyżuru.
Dwa dni z dala od duchoty Beltonshaw wydawały się cudowną obietnicą, niemniej Rose
dręczyła się myślą o ewentualnej reakcji matki, gdyby ta dowiedziała się, że jej córka
wypuszcza się z mężczyzną sama, bez towarzystwa kolegów i koleżanek.
Nagle z jej maleńkiego, elektronicznego odbiornika, znajdującego się w górnej
kieszeni fartucha, doleciał charakterystyczny natarczywy sygnał. Nie można go było
lekceważyć. Rose poderwała się od stolika i podeszła szybkim krokiem do telefonu. Nie
wiedziała jeszcze, dokąd ją wzywano. To mogła być porodówka, patologia ciąży,
ginekologia, obserwacja, oddział nagłych wypadków, poradnia przyszpitalna... Ale mógł to
być również profesor Horsfield, lekarz-konsultant na oddziale położniczym i ordynator
oddziału ginekologii, z którym miała dziś umówione spotkanie w sprawie ewentualnego
przedłużenia stażu. Będąc osobą niezależną, decyzji tej nie konsultowała z Paulem.
Uzyskała połączenie.
- Doktor Gillis? Czy mogłaby pani przyjść jak najszybciej do salki telewizyjnej na
oddziale położniczym? Pani Mowbray ma właśnie kolejny atak padaczki.
Wszystko to powiedziane zostało przez pielęgniarkę głosem, który nie pozostawiał
żadnych wątpliwości, iż była to sprawa nie cierpiąca zwłoki.
Rose odwiesiła słuchawkę, gestem i miną dała Paulowi do zrozumienia, że musi
pędzić, po czym pospieszyła na pierwsze piętro. Zanim wpadła do salki, zdążyła tylko
pomyśleć, że ona i Paul podjęli właściwą decyzję. Dla dwójki młodych lekarzy na stażu
małżeństwo nie było najlepszym rozwiązaniem.
Nad nieprzytomną, owładniętą drgawkami panią Jane Mowbray klęczały już siostra
Tanya Dickenson i przełożona pielęgniarek, Laurie Moffatt. Rzut oka wystarczył, by
stwierdzić, że był to jeden z najcięższych przypadków epilepsji. Nagłej, niczym nie
zapowiedzianej i całkowitej utracie przytomności towarzyszyły upływ moczu, szczękościsk i
silne drgawki. Pani Mowbray była epileptyczką od urodzenia. Zazwyczaj przed atakami
chroniły ją leki. Ciąża wykluczyła stosowanie niektórych z nich, a zmieniając parametry
równowagi hormonalnej uodporniła na inne. W rezultacie ataki zaczęły pojawiać się niemal
codziennie. Stanowiło to poważne zagrożenie dla zdrowia lub nawet życia dziecka, które
miało się narodzić dopiero za sześć tygodni.
- Kiedy rozpoczął się atak? - zapytała Rose, klękając obok pielęgniarek.
- Jakieś trzy minuty temu - odpowiedziała Tanya Dickenson. - Spadła z krzesła
podczas oglądania telewizji. Inne pacjentki, rzecz jasna, natychmiast zostały odesłane do sal.
Niektóre z nich przeżyły prawdziwy szok. Włożyłyśmy jej między zęby kauczukową płytkę, a
pod głowę podłożyłyśmy jasiek. I to w zasadzie wszystko.
- Spróbujmy odwrócić jej głowę nieco w bok, aby język nie tamował przepływu
powietrza.
Rose, manewrując płytką, zaryzykowała włożenie ręki do jamy ustnej.
- Proszę uważać, doktor Gillis! - wykrzyknęła Laurie Moffatt.
W tym samym momencie chora, sina na twarzy i zmieniona nie do poznania, kłapnęła
zębami z całą siłą padaczkowej konwulsji. Na szczęście Rose w ostatnim ułamku sekundy
zdążyła uciec z palcami.
Nagle na korytarzu dały się słyszeć spieszne kroki. Do salki wpadł doktor Leigh
McDowie, internista. Długie, kręcone włosy i raczej niechlujny wygląd nie sprawiały może
najlepszego wrażenia, lecz Rose odetchnęła z ulgą. Miała już okazję poznać doktora
McDowie'ego przy okazji jego wizyt u ciężarnych pacjentek z zadawnionymi zespołami
chorobowymi, takimi jak cukrzyca czy wrzody żołądka.
- Hej! Głowa do góry, a uśmiech na twarz, dziewczęta. Nie klęczcie jak nad trumną.
Skocz, Laurie, i przynieś mi szczypce do języka. Przy okazji szepnij komuś, lecz tak, aby
naprawdę usłyszał, że chcę mieć tu butlę z tlenem.
Nim przyniesiono tlen, a siostra Moffatt wróciła ze szczypcami, konwulsje zaczęły
ustępować. Ciało chorej rozluźniło się. Rose zauważyła, że pani Mowbray próbuje z
powodzeniem sama oddychać. Mimo to doktor McDowie przyłożył jej do twarzy plastikową
maskę i dla szybszego dotlenienia organizmu pozwolił jej przez jakiś czas korzystać z butli.
Prędko też nieprzyjemna siność jej policzków i warg ustąpiła miejsca zdrowej różowości.
Młoda kobieta otworzyła oczy.
- Jak się masz, Jane! Wszystko w porządku, kochanie. A teraz położymy cię na takim
specjalnym wózeczku na kółkach i przewieziemy do twojego łóżka. Zasłużyłaś sobie na
długi, spokojny sen - powiedział doktor McDowie tonem bardziej niż ojcowskim, po czym
dyskretnie zwrócił się do pielęgniarek: - Tlen trzymać zawsze pod ręką. Gdziekolwiek pój-
dzie, do łazienki, na telewizję czy całować się z mężem za drzwiami, ma jej towarzyszyć
butla. Jej dziecko potrzebuje tlenu bardziej nawet niż ona sama.
Wszedł sanitariusz, pchając przed sobą nosze, i wspólnymi siłami ułożyli na nich
chorą. Nie odezwała się dotąd ani jednym słowem, tylko się uśmiechała półprzytomnym
uśmiechem człowieka wyrwanego z głębokiego snu. W jej oczach malowało się bolesne
oszołomienie.
Kiedy pani Jane Mowbray znalazła się już w swoim łóżku, doktor polecił jednej z
praktykantek ze szkoły położnictwa czuwać przy niej aż do momentu pełnego przebudzenia.
Następnie dał siostrze Dickenson instrukcję, aby codziennie aplikowała chorej
stumiligramową dawkę fenytoiny, zwiększając ją stopniowo do czterystu jednostek. Co zaś
się tyczy fenobarbitalu, to miał być stosowany bez zmian, zawsze przed zaśnięciem.
- A teraz, dziewczęta, co powiecie na filiżankę herbaty?
Tanya z uśmiechem podchwyciła pomysł i wydała odpowiednie zarządzenia salowej.
Przeszli do pokoju lekarzy. Leigh McDowie rozsiadł się przy biurku w swobodnej pozie męża
i ojca, który wrócił do domu po ciężkiej, całodniowej pracy.
- No cóż, dzierlatki, chciałbym, żeby wasz staruch podzielał mój pogląd, że w tym
przypadku im wcześniej dziecko będzie powite, tym będzie zdrowsze.
- Też tak sądzimy, doktorze - odparła Tanya, wysoka i smukła dziewczyna o
wyjątkowo jasnych włosach.
Jej chłodne jasnoniebieskie oczy uważnie taksowały lekarza o tak zwodniczym
sposobie bycia. Zawsze sprawiał wrażenie, jakby się niczym nie przejmował, a w dodatku
nosił włosy niczym najprawdziwszy bitnik. Odwróciła jednak wzrok pod naciskiem jego
kpiącego spojrzenia, które po chwili skierowało się ku licznym wdziękom Laurie Moffatt;
wesołej i pogodnej blondynki.
Rose stała cicho na uboczu, obok szafki z danymi o pacjentkach, i studiowała kartę
chorobową Jane Mowbray. Drażniło ją zachowanie doktora McDowie'ego. To prawda, że
kwadrans temu wspaniale zapanował nad sytuacją, lecz teraz nazwał profesora Horsfielda
„staruchem”, co nie brzmiało najgrzeczniej. Poza tym ta bezczelność, z jaką zażądał herbaty.
Czyżby naprawdę w tym szpitalu nie było już dziś nic do zrobienia? A wreszcie te jego
komicznie długie włosy, tak mało pasujące do lekarza, który przekroczył trzydziestkę. Do
każdego lekarza.
Jakby zgadując jej myśli, Leigh McDowie obrócił się ku niej na krześle z czarującym
uśmiechem.
- A jakiego zdania jest nasza Rosie? Przecież biedne dzieciątko pani Mowbray nie jest
zachwycone, że jego matka od czasu do czasu zamyka mu kurek z tlenem.
- Bez wątpienia profesor Horsfield będzie rozważał możliwość wcześniejszego
rozwiązania - odparła, nie unosząc oczu znad karty - ale trzydzieści cztery tygodnie to jednak
ciągle trochę za mało, tym bardziej Że, jak wynika z badań, dziecko nie jest duże.
- Duże czy małe, nie urośnie większe, jeśli jego matka będzie każdego dnia krzesała te
swoje epileptyczne hołubce. A przecież nie możemy faszerować jej większą ilością
narkotyków, bo może odbić się to na jej chłopaku... czy dziewczynce.
- Całkowicie się z tobą zgadzam, Leigh - powiedziała Tanya. - Poza tym Jane żyje w
ciągłym stresie i lęku, aby nie zrobić krzywdy własnemu dziecku. Pamiętajmy też o innych
ciężarnych, u których jej napady wywołują irracjonalny strach.
Rose zesztywniała.
- Jestem przekonana, że podejmując decyzję profesor Horsfield weźmie pod uwagę
wszystkie okoliczności.
- Chyba nie zdenerwowałem cię, Rose, kochanie? -- zapytał Leigh, dolewając sobie
herbaty. - Jestem jak najdalszy od okazywania braku szacunku naszemu czcigodnemu
profesorowi. Zresztą stawiam sto przeciw jednemu, że zrobi cesarskie cięcie jeszcze przed
Upływem trzydziestego szóstego tygodnia.
Rose zaczerwieniła się, lecz nic nie odpowiedziała.
- Och, Rose, twój rumieniec jest jak wschód słońca nad krainą wiecznych śniegów i
lodów. I jakiż to cud sprawił, że będąc brunetką możesz szczycić się tymi wspaniałymi
niebieskimi oczami? Chyba że w listowiu twego drzewa genealogicznego ukrywa się jakiś Ir-
landczyk?
- Rodzina mojej matki wywodzi się z County Clare - krótko wyjaśniła Rose,
dostrzegając zniecierpliwienie malujące się na twarzach sióstr położnych.
- Wiedziałem! Już dawno rozpoznałem w tobie celtycką duszę, wrażliwość i
wyobraźnię. Ten szczęściarz Sykes! Dlaczego kobiety wolą chirurgów od internistów?
Rose miała już po dziurki w nosie tej bezsensownej rozmowy. Kiedy zaś Leigh
McDowie zaintonował starą szkocką balladę miłosną, uznała, że nie jest to czas na
wysłuchiwanie wokalnych popisów i wyszła z pokoju.
Ma miłość jest jak róży krew.
Krew róży w czerwca świt.
Ma miłość jest jak rzewny śpiew,
Melodii cudnej rytm.
Idąc korytarzem słyszała czysty i donośny tenor Leigha McDowie'ego. Słowa pieśni
zapadały w jej duszę, mimo urazy, jaką czuła do wykonawcy.
W piękności twojej strojna blask,
Jak w lunę jasnych zórz,
Ma miłość przetrwa świat i czas,
Gdy dna już wyschną mórz.
- Czy to nadają w radiu? - zapytała z zachwytem w oczach i z błogim uśmiechem na
twarzy pani Lambert, której termin porodu właśnie się zbliżał.
Lecz zanim Rose zdążyła otworzyć usta, ubiegła ją Trish, nastolatka, której chłopak
umiał śpiewać jedynie hymn swojej drużyny piłkarskiej, i to w dodatku zachrypniętym
głosem.
- Nie, to nasz przemiły, długowłosy doktor.
- Witaj, Rose. Jak się miewasz? Siadaj, moje dziecko.
To, że profesor Horsefield zwrócił się do niej po imieniu, było miłe, ale trochę
zaskakujące. Do tej pory traktował ją bowiem z pedantyczną oficjalnością, niczym kapitan
statku członka swojej załogi. Być może odgadł jej wewnętrzne napięcie i pragnął, aby poczuła
się swobodniej. Zapewne też z tego powodu poprosił ją, aby zajęła miejsce w wygodnym
fotelu przy otwartym oknie, nie zaś po drugiej stronie jego biurka. Z okna rozciągał się widok
na miasto. Dachy domów błyszczały w słońcu, a w powietrzu unosił się upał. Ciemniejsza
zieleń drzew świadczyła o tym, że skończyła się wiosna i na dobre zaczęło lato.
- Przede wszystkim dziękuję, że zechciał się pan ze mną zobaczyć, profesorze -
zaczęła Rose, w pełni świadoma tego, że dobre, ojcowskie spojrzenie znad okularów nie
wyrażało bynajmniej trudnego charakter tego człowieka i jego zwyczaju ostrego, a często
bezwzględnego traktowania swoich podwładnych.
- Zobaczyć i porozmawiać, moja droga. Twoją pracę w charakterze starzystki przez
ostatnie pół roku oceniam wysoko. Cieszę się z postępów, jakie uczyniłaś i umiejętności,
jakie pokazałaś. Pora już na objęcie samodzielnego stanowiska. Ja, niestety, dysponować będę
wakatami dopiero w przyszłym roku. Tak czy inaczej powinnaś jednak, myślę, wzbogacić
swoje doświadczenie w innych miejscach. Zobacz, jak pracuje się w Londynie, Edynburgu
czy Birmingham. Oczywiście, dostaniesz ode mnie jak najlepsze referenq'e.
- Dziękuję, sir. Doceniam pana uznanie, ale mam szczególny powód, by starać się o
pozostanie w Beltonshaw, przynajmniej przez najbliższy okres - powiedziała Rose trochę
niepewnym głosem. Ordynator ściągnął brwi.
- Och, wy kobiety! Ludzie obwiniają mnie o męski szowinizm, lecz nie jest moją
winą, że tak mało kobiet robi karierę w naszym zawodzie. Same zresztą marnujecie szanse.
Czyż mąż, dzieci i dom to nie kula u nogi niewiasty zdolnej i ambitnej? Ale gdy już się ma
rodzinę, to, oczywiście, macierzyństwo okazuje się najważniejsze. Zawsze wyznawałem ten
pogląd i teraz go tylko po raz kolejny potwierdzam. - Wymienili uśmiechy. Nie było dla
nikogo tajemnicą, że obowiązki wynikające z macierzyństwa profesor stawia ponad
wszystkimi innymi. - Ale ty jesteś młoda, inteligentna i wolna, Rose. Zanim nałożysz na
siebie pęta żony i matki, powinnaś iść do przodu przebojem. I nie słuchaj chirurgów w
rodzaju doktora Sykesa, że masz czekać grzecznie na grządce, zanim któryś z nich łaskawie
cię zerwie. Wykaż energię, inicjatywę, odwagę. Przed tobą dziewicze pastwiska, gdzie bujna
trawa i nie ma ogrodzeń.
Rose była wściekła na siebie za swój rumieniec. Bezceremonialna uwaga o Paulu
całkiem wyprowadziła ją z równowagi.
-To nie ze względu na doktora Sykesa, sir, proszę o możliwość pozostania w
Beltonshaw - powiedziała z zakłopotaną miną. - I nawet nie dlatego, że pracę tutaj uważam za
coś niezmiernie cennego. Jest inny powód.
-Tak?
- Chodzi o moją matkę. Niepokoję się o nią. Jest wdową i mieszka w tej dzielnicy.
Pracując tutaj mogę zawsze mieć ją na oku.
- Mów dalej - zachęcił ją. - Dlaczego niepokoisz się o swoją matkę?
- Podejrzewam, że to pana działka, profesorze. W końcu udało mi się ją zmusić, by
dała się zbadać naszemu domowemu lekarzowi. Okazało się, że ma zadawnione mięśniaki
macicy, z typowymi zresztą objawami, jak na przykład obfite okresowe krwawienia.
Wielkie nieba, kobieto! I ty nazywasz siebie lekarzem! - wybuchnął ordynator. -
Pozwalasz od lat cierpieć swojej matce, podczas gdy zaradziłaby wszystkiemu zwykła wizyta
w naszej poradni. Doprawdy, trudno w to uwierzyć, Rose.
Rose dotknęła ręką czoła i zamknęła na chwilę oczy.
- To nie takie proste, sir. Pan jej nie zna. Urodziła się na irlandzkiej prowincji i
otrzymała bardzo staroświeckie wychowanie. Jestem jedynaczką, a nigdy nie rozmawiałyśmy
o intymnych sprawach. Nigdy też nie zobaczyła we mnie lekarza, chociaż wiem, że była
szczęśliwa, gdy wręczano mi dyplom. Tak więc wszystko, co osiągnęłam, to jej jednorazowa
wizyta u doktora Taita. Myślę też, że ma nadżerkę szyjki macicy.
- Ile lat ma twoja matka?
- Pięćdziesiąt pięć, sir.
- I przeszła już klimakterium?
- Przypuszczam, że tak. Nie wspomniała o tym ani jednym słowem.
-A teraz posłuchaj mnie, Rose. Pani Gillis ma odwiedzić mnie jutro o dziewiątej. Nie,
za kwadrans dziewiąta, jeszcze przed otwarciem poradni.
- To bardzo ładnie z pana strony, sir, ale...
- Przyprowadź jutro matkę do mnie na badania o ósmej czterdzieści pięć. Czy
wszystko jasne?
-Tak, sir. Dziękuję.
A zatem stało się. Profesor podejrzewał raka. Oczy Rose napełniły się łzami.
- Och, moje drogie dziecko. Rozumiem cię lepiej, niż sądzisz. Trudno nam spojrzeć
prawdzie w oczy, jeżeli rzecz dotyczy nas samych lub naszych bliskich. W tym wypadku
ostrość i przenikliwość naszego spojrzenia zawsze osłabiają jakieś uczucia - miłości, nadziei,
lęku. Co zaś się tyczy twojej matki, to jutro poznamy tę prawdę, jakakolwiek by była.
- Jestem panu bardzo wdzięczna, profesorze. Jeśli w czymkolwiek uda mi się pomóc,
będzie to dla mnie wielką satysfakcją. A teraz wróćmy do twojej pracy. Prosisz mnie o
przedłużenie umowy, ja zaś daję ci zgodę na pozostanie tutaj przez następne pół roku. Wiem,
że szpital na tym nie straci. Wprost przeciwnie - zyska. - Uśmiechnął się, a ona po raz już nie
wiadomo który pomyślała, że starość może być równoznaczna z dobrocią. - Ale jest pewna
rzecz, którą należy już na początku wyjaśnić. Otóż awansujesz teraz na stanowisko starszej
stażystki i w rezultacie zmienią się relacje służbowe pomiędzy tobą a doktorem McDowie'em,
który odtąd będzie ci podlegał.
- Doktor McDowie! - wykrzyknęła Rose ze zdumieniem. - Ależ jakim sposobem?
Przecież on jest internistą.
- W pewnym sensie był nim - sprostował ordynator. - Zdecydował się bowiem
poszerzyć swoją wiedzę medyczną i w związku z tym poprosił o półroczny staż na obu
oddziałach, ginekologicznym i położniczym. Mam o nim jak najlepsze zdanie, a miałbym
jeszcze lepsze, gdyby ostrzygł się bardziej po ludzku. Ale to tylko tak na marginesie. Poza
tym muszę przyznać, że mając na stałe lekarza o tak rozległej wiedzy mogę się mniej obawiać
o nasze cukrzyczki, astmatyczki i epileptyczki. A skoro już o epileptyczkach mowa, to w
poniedziałek biorę na stół panią Mowbray.
- Naprawdę, sir? - zapytała Rose z nagłym zainteresowaniem.
- Tak. To jedna z tych trudnych decyzji, gdy wybieramy pomiędzy większym a
mniejszym złem.
Zasadnicze pytanie brzmi: czy dziecku będzie lepiej w łonie matki, czy też w
inkubatorze? Tutaj przeważają racje za tym drugim rozwiązaniem. Czy jesteś tego samego
zdania, Rose?
Przypomniała sobie słowa Leigha McDowie'ego i mimowolnie się uśmiechnęła.
-Tak, sir - odparła. - Zgadzam się z panem całkowicie.
Wstała z fotela i uścisnęła rękę, którą do niej wyciągnął.
- Powodzenia, moja droga. I do zobaczenia jutro rano w poradni. Pani Gillis, mam
nadzieję, nie zawiedzie.
Kiedy wpadła na chwilę do lekarskiej stołówki, aby przed opuszczeniem szpitala napić
się jeszcze herbaty, było tam pusto.
-To pani nie słyszała, doktor Gillis? Wydarzył się okropny wypadek - poinformowała
ją bufetowa.
- Na autostradzie do Liverpoolu wpadło na siebie kilkanaście samochodów. Wszyscy
nasi lekarze pobiegli do pawilonu chirurgii, aby służyć pomocą.
- To straszne! - wyszeptała Rose.
Ostatnie dwie godziny spędziła właśnie na sali operacyjnej, asystując doktorowi
Rowanowi w szeregu lżejszych operacji, takich jak usunięcie mięśniaków czy cysty.
- Tak, to była prawdziwa masakra, jak słyszałam - kontynuowała dziewczyna. -
Caroline Trench wracała wraz z przyjacielem po całym dniu kręcenia zdjęć do filmu i wpadli
pod jedną z tych ogromnych ciężarówek.
- Caroline Trench?! - wykrzyknęła Rose. Aktorka ta zagrała w kilku popularnych
serialach i odtąd jej nazwisko stało się znane milionom telewidzów.
- Szofer zginął na miejscu, a Caroline i jej przyjaciel zostali mocno poturbowani. Jest
mnóstwo rannych. Przed pawilonem chirurgii aż roi się od ambulansów i wozów policyjnych.
- Mój Boże! Już tam biegnę. Być może przydam się do czegoś.
- Na pewno bardziej przyda się pani doktor niż ja - rezolutnie skomentowała
dziewczyna, po czym wstrząsnęła się na myśl o kałużach krwi i połamanych kończynach. -
Ale proszę najpierw wypić herbatę. Doda pani sił.
Rose miała nadzieję na spokojny wieczór i otwartą, taktowną rozmowę z matką.
Wiedziała jednak, że gdyby nie pospieszyła z pomocą ofiarom samochodowej kraksy,
postąpiłaby wbrew etyce lekarskiej. Wypiwszy więc na stojąco pół filiżanki herbaty, po-
prawiła grzebyk we włosach i pobiegła na oddział nagłych wypadków.
Zobaczyła tam coś, czego nigdy jeszcze dotąd nie widziała. Hol oraz izba przyjęć
zapchane były noszami, na których leżeli ranni. Powietrze wypełniały płacze, jęki i skargi,
pełne bólu i strachu. Nad nieszczęsnymi pochylał się ojciec Naylor, kapelan szpitalny,
pocieszając, głaszcząc po twarzach i dłoniach, wspierając słowem Bożym. Lekarze i
pielęgniarki uwijali się jak w ukropie. Musieli oddzielić lżej rannych od tych z cięższymi
obrażeniami, którzy po prześwietleniu kierowani byli do sal operacyjnych. Udzielali
pierwszej pomocy, przetaczali krew, dawali zastrzyki przeciwbólowe. Ostry zapach potu,
krwi i wymiocin atakował nozdrza. Rose była wstrząśnięta.
- Gdzie mogę znaleźć doktora Sykesa? - zapytała śpieszącą z kroplówką pielęgniarkę.
- W „trójce” - odparła dziewczyna, po czym wręczyła Rose woreczek z płynną
glukozą i solą fizjologiczną. - Skoro pani tam idzie, to proszę mu to zanieść.
Kiedy Rose weszła do „trójki”, zobaczyła leżącą na kozetce kobietę. Była
nieprzytomna i śmiertelnie blada. Miała na sobie porwane ubranie, zaś jej włosy poplamione
były krwią. Pomimo iż znajdowała się w tak żałosnym stanie, nietrudno było rozpoznać w
niej Caroline Trench. Paul Sykes, odchylając jej powiekę, badał właśnie oftalmoskopem dno
oka.
- Cześć, Rose. Dobrze, że jesteś. Siostra dała jej zastrzyk przeciwtężcowy, ale bardzo
się spieszyła do innych chorych. Czy mogłabyś podłączyć ją do kroplówki?
Rose ucisnęła ramię aktorki i wprowadziła igłę. Zbielałe wargi poruszyły się i
wydobył się z nich cichy jęk.
- Caroline, Caroline, czy słyszysz mnie? - zapytał Paul, nachylając się do jej ucha.
Ranna kobieta ponownie jęknęła i powoli kiwnęła głową. Paul ujął ją za rękę.
- Nie martw się, Caroline - powiedział uspokajająco. - Zaopiekujemy się tobą i
niebawem wrócisz do zdrowia. Zaufaj nam, Caroline.
Wyprostował się i spojrzał na Rose z wyrazem ulgi na twarzy.
- Odzyskuje przytomność - szepnął. - Nie sądzę, aby obrażenia głowy, jakie odniosła,
były bardzo poważne. Pęknięcie czaszki, ale obędzie się chyba nawet bez krwiaka mózgu.
Poza tym liczne otarcia i przecięcia skóry.
- A co z jej przyjacielem? - zapytała Rose. Paul w milczeniu pokręcił głową.
Rose przebiegł zimny dreszcz. A zatem śmierć zbierała coraz większe żniwo. Był jakiś
zdumiewający kontrast pomiędzy ruchliwością autostrady, tego pasma energii, pędu i życia, a
nieruchomością i ciszą śmierci.
Drzwi otworzyły się i stanęła w nich ta sama pielęgniarka, która dała Rose kroplówkę.
- Doktor Gillis, czy mogłaby pani przejść do Jedynki” i pomóc doktorowi
McDowie'emu?
- A czy nie widzi siostra - warknął gniewnie Paul - że mamy tu ranną, która nie
odzyskała jeszcze przytomności?
- Widzę, tylko że doktor McDowie ma trzech pacjentów: małżeństwo i młodą
dziewczynę, a na dokładkę jest sam - odparła zdecydowanym tonem pielęgniarka.
- W porządku, siostro, już idę - powiedziała Rose.
- Kroplówka jest już podłączona, proszę tylko przymocować plastrem igłę.
Zastała doktora McDowie'ego z nożyczkami w ręku. Właśnie rozcinał nogawkę
spodni leżącego na kozetce mężczyzny. Obok siedziała żona pacjenta i zapłakanymi oczami
wpatrywała się w jęczącego małżonka. Miał brudną twarz, a na prawej skroni opatrunek z
gazy przyklejony plastrem. Na drugiej kozetce wiła się z bólu osiemnastoletnia może
dziewczyna. Jej jęki brzmiały szczególnie przejmująco. Rose musiała powtórzyć sobie dwa
razy, że jest lekarzem, aby choć do pewnego stopnia zapanować nad emocjami.
- Jestem, doktorze McDowie. Co mam robić? Spojrzał na nią i uśmiechnął się z taką
pogodną beztroską, jakby witał ją na progu swojego domu.
- Cześć, Rose. Zjawiasz się niczym dobra wróżka. Poznaj państwa Bradshawów,
Alfreda i Grace. Dostało im się co nieco na autostradzie pod Manchesterem, zaś Alfred stracił
sporą butlę krwi. Będzie więc zaraz małe pompowanko, tylko muszę doprowadzić go do
porządku.
- A co z tą młodą dziewczyną? - zapytała Rose.
- Racja, to jest Peggy, córka państwa Brand-shawów, która jechała razem z nimi.
- Peggy nie jest naszą córką, doktorze - sprostowała Grace Bradshaw - tylko bratanicą
mojego męża.
- Przepraszam za pomyłkę. Tak czy inaczej, zajmij się tą krzykliwą młodą damą,
Rose. Doznała albo jakichś wewnętrznych obrażeń, albo jest to atak histerii spowodowany
szokiem powypadkowym. Skłaniałbym się ku drugiej hipotezie.
- Peggy niewątpliwie odczuwa ból - stwierdziła Rose, biorąc dziewczynę za rękę i
badając jej puls.
- Być może ból spowodowany ukąszeniem szerszenia. Bo ciśnienie ma normalne, a do
pulsu, jak już zapewne zdążyłaś sprawdzić, też nie można się przyczepić. Poza tym nie
odpowiedziała jeszcze ani na jedno pytanie. Więc spróbuj ją uspokoić, a wszyscy będziemy ci
wdzięczni. Choć, szczerze mówiąc, nie miałem dotąd czasu, by zbadać ją dokładniej.
Po tych słowach doktor McDowie wrócił do swoich obowiązków przy panu
Bradshawie, Rose zaś skupiła się na swojej pacjentce.
- Uspokój się, Peggy. Przestań jęczeć i powiedz mi, gdzie cię boli.
Jedyną odpowiedzią był bolesny grymas i rozpaczliwy jęk.
Rose stała przyglądając się Peggy i nagle doznała olśnienia. Kiedy rozchyliła jej nogi i
zobaczyła zakrwawione uda, widok ten nie zaskoczył jej.
- Czy wiedziałaś, że jesteś w ciąży, Peggy? - szepnęła do ucha dziewczyny,
jednocześnie pewnymi ruchami zsuwając z niej figi.
Peggy na chwilę przestała jęczeć.
- Nie byłam pewna - odparła żałosnym głosem. - Nikomu o tym nie mówiłam. Wuj i
ciocia nie wiedzą. Och, pomóż mi, pomóżcie mi, ratunku...
- Nie krzycz, Peggy, tylko mocno chwyć mnie za rękę. Bądź dzielna. Za chwilę
przestanie boleć. - Odwróciła się i zobaczyła pielęgniarkę niosącą krew do transfuzji. -
Siostro, potrzebuję syntometriny. Proszę przynieść mi zaraz jedną ampułkę z lodówki.
- Dobry Boże, a po co ci to? - zapytał Leigh McDowie. - Przecież stoisz nad ofiarą
wypadku drogowego, a nie nad rodzącą porodówki.
- Siostro, proszę wykonać moje polecenie, i to możliwie szybko.
Spokojny, lecz mocny głos Rose wykluczał wszelką dyskusję. Mimo to pielęgniarka
przed wyjściem pozwoliła sobie na okazanie wątpliwości miną i spojrzeniem.
Ledwie zdążyła wrócić, gdy rozległ się głośniejszy niż dotąd krzyk Peggy. Rose
pochyliła się i zobaczyła na prześcieradle płód wielkości pięści. Wszystko wskazywało na to,
że ciąża trwała około dziesięciu, dwunastu tygodni.
Rose chwyciła z półki pierwsze lepsze plastikowe naczynie i szybko umieściła w nim
płód. Przykryła je papierowym ręcznikiem, po czym wsunęła pod kozetkę.
- Do diaska! - wykrzyknął McDowie. - Stokrotne dzięki, Rose. Będę chyba musiał
wrzucić do kosza mój dyplom i nająć się jako tynkarz na budowę.
Rose spojrzała nań płonącymi gorączką niebieskimi oczami.
- Zamknij się - wyszeptała, przenosząc znacząco wzrok na stryjostwo Peggy.
-Czy... czy je utraciłam? - dobiegł ją słaby głos Peggy.
- Tak, kochanie. Ale nie rozpaczaj. Wszystko będzie dobrze. Dostaniesz tylko zastrzyk
na powstrzymanie krwawienia.
-Jak czuje się Peggy, pani doktor? - zapytała Grace Bradshaw, widząc, że pielęgniarka
pochyla się nad Peggy ze strzykawką. -Mąż całkowicie pochłonął moją uwagę i w swoim
egoizmie zapomniałam prawie o jego bratanicy. Tej jesieni zaczyna studia na tutejszym
uniwersytecie. Czy wróci do zdrowia i pełni sił przez lato?
- Tak, pani Bradshaw, proszę się nie martwić. Lecz na dzisiejszą noc będziemy
musieli zatrzymać ją w szpitalu. Na oddziale chirurgicznym w bloku kobiecym nie ma już
wolnych łóżek, więc wyjątkowo przewieziemy ją na oddział ginekologiczny.
Rose zignorowała na poły zdumione, na poły pytające spojrzenie doktora
McDowie'ego. Nie należało do jej obowiązków informowanie stryjenek o ciąży
osiemnastoletnich bratanic. Niech bratanice, jeśli uznają to za konieczne i słuszne, powiedzą o
tym same.
Tak więc z całej trójki karetka miała odwieźć do domu tylko panią Bradshaw. Jej mąż
i Peggy zostawali w szpitalu, przy czym pana Bradshawa zatrzymywano na chirurgii ze
wstępnym rozpoznaniem pęknięcia śledziony i krwotoku wewnętrznego, nie licząc
oczywiście mniej poważnych, choć drastycznych dla oka zewnętrznych obrażeń.
Pozostało jeszcze tylko załatwienie formalności. Przy wypełnianiu formularza ze
strony doktora McDowie'ego padło pytanie o dzieci.
Na twarzy Grace Bradshaw pojawiła się gorycz i smutek.
- Nie mamy dzieci. Jesteśmy małżeństwem od trzynastu lat i straciliśmy już wszelką
nadzieję.
- Cóż, zdarza się, moja droga - rzucił Leigh.
W Rose zagotowało się. Ten człowiek działał jej na nerwy już od kilku godzin, a jego
brutalny komentarz był ostatnią kroplą przepełniającą miarę.
- Pożycie małżeńskie państwa - powiedziała łagodnym głosem - spaja szacunek i
miłość, a najważniejsze, że życiu pani męża nie zagraża żadne niebezpieczeństwo.
- Dziękuję, pani doktor - odparła kobieta ze łzami w oczach. - Dziękuję wszystkim za
to, co dla nas zrobiliście. I niech Bóg was błogosławi.
O siódmej było już właściwie po wszystkim. Lżej ranni zostali odesłani do domów, ci
zaś, którzy mieli mniej szczęścia, leżeli w szpitalnych łóżkach. Niektórzy przeszli operacje,
innym założono opatrunki gipsowe. Byli też i tacy, których zatrzymano tylko na obserwację.
Rose, pijąc herbatę, pomyślała o tych, którzy nie przeżyli wypadku. Nie przeżyło go dziecko
Peggy. Było z pewnością nie chciane, a jednak była to najmłodsza ofiara kraksy na
autostradzie. Ofiara, której nie uwzględnią żadne statystyki.
- Rose! A więc tu jesteś! Tu jesteś, dobra wróżko, która uratowałaś moją reputację.
W poplamionym fartuchu i z włosami przemienionymi w gniazdo bocianie stał przed
nią Leigh McDowie.
Uraczyła go spojrzeniem, które powinno właściwie obniżyć temperaturę otoczenia o
dobrych kilka stopni.
- Sądzę, doktorze McDowie, że im mniej nad tym będziemy się rozwodzić, tym lepiej.
Rozłożył ręce w przepraszającym geście.
- Chciałem tylko powiedzieć, że nigdy nie zapomnę swojej pomyłki i że wdzięczny ci
jestem za interwencję.
Rose wstała i zmierzyła go surowym wzrokiem.
- Mogę panu wybaczyć, iż nie wziął pan pod uwagę możliwości poronienia, ale
stanowczo nie mogę zaakceptować pana ogólnej postawy: obojętności i zniecierpliwienia,
jakie okazał pan wobec tej biednej dziewczyny, oraz braku taktu w rozmowie z panią
Bradshaw, która z pewnością boleje nad swoją bezdzietnością. A poza tym pańska skłonność
do obracania wszystkiego w żart, często nie licująca z powagą chwili, a już na pewno
niedopuszczalna w takim szczególnym miejscu, jakim jest oddział ginekologiczno-
położniczy, gdzie wchodzą w grę najintymniejsze ludzkie uczucia.
- Bardzo mi przykro, doktor Gillis, że aż tak panią zdenerwowałem - powiedział
McDowie z wyrazem zmieszania na twarzy.
- Nie tyle zdenerwował mnie pan, co znudził - odpaliła, biorąc odwet za lekceważenie,
z jakim ją dotąd traktował. - Bo, szczerze mówiąc, jest pan nudny.
W pierwszej chwili otworzył usta ze zdumienia, lecz zaraz wziął się w garść.
- Dobrze wiedzieć, co inni o nas myślą. Zarzut, że jest się osobą irytującą, nie należy
do najprzyjemniejszych. Udowodnienie błędu w sztuce lekarskiej przygnębia jeszcze bardziej.
Ale być nazwanym nudziarzem to już prawdziwy wyrok śmierci. A przecież mamy ze sobą
współpracować przez najbliższe pół roku, czyż nie tak, doktor Gillis?
-Tak, doktorze McDowie. I ufam, że powiedzie się nam ta współpraca, o ile będziemy
pamiętać, że jesteśmy lekarzami, nie komediantami.
Powiedziawszy to, odwróciła się i wyszła.
Leigh stał bez ruchu, patrząc na drzwi, za którymi zniknęła.
-A więc nudzę cię? - wymamrotał pod nosem. - Bo ty nie wydajesz mi się nudną
osóbką. Wprost przeciwnie.
ROZDZIAŁ DRUGI
Przekonanie Brigid Gillis, aby wybrała się do poradni ginekologicznej, nie należało do
rzeczy łatwych.
- Bóg jeden wie, dlaczego tak bardzo chcesz, by twoja własna matka pozwoliła sobie
na taką nieskromność wobec jakiegoś mężczyzny - powiedziała, patrząc na Rose oczyma
pełnymi wyrzutu. - Znasz przecież moje przekonania i moją gotowość do znoszenia w
pokorze wszystkich kobiecych przypadłości, na jakie zostałam skazana. Czy kiedykolwiek się
skarżyłam?
- Nie, mamo, i to jest właśnie najgorsze - odparła Rose ze ściśniętym sercem.
Dopiero teraz bowiem, po rozmowie z ordynatorem, dostrzegła niepokojącą chudość
matki, bladość jej przezroczystej skóry i ogólne osłabienie. Dlaczego dotąd tego nie
zauważyła? Dlaczego okazała się ślepa na cierpienie znoszone w pokornym milczeniu?
Pomyślała o samotnym życiu matki, skromnej nauczycielki w szkole podstawowej, i
jej bezgranicznym poświęcaniu się dla jedynego dziecka. Rose musiała pobierać lekcje gry na
fortepianie, nosić eleganckie szkolne mundurki, ukończyć prywatną szkołę, a wreszcie pójść
na kosztowne studia medyczne. Wszystko było dla Rose, zaś jej matka zadowalała się przez
lata samymi okruchami.
Wiele przemilczeń i niedomówień nagromadziło się między nimi. Rose między
innymi nauczyła się nie zadawać pytań na temat śmierci swojego ojca, którego i tak nie mogła
pamiętać. Jedyna, zresztą niezbyt udana technicznie, fotografia młodego mężczyzny w
marynarskim mundurze budziła w niej sprzeczne uczucia. Utonął wkrótce po tym, jak
sprowadził się ze swoją świeżo poślubioną małżonką do Manchesteru, gdzie Brigid już
została na stałe, z dala od zielonych wzgórz Irlandii. Kiedy pewnego razu Rose zadała matce
pytanie, dlaczego nie wróciła w rodzinne strony, otrzymała odpowiedź, że wielkie miasto
zapewniało lepsze perspektywy wychowania dziecka. Jak wiele więc zawdzięczała tej cichej,
nabożnej kobiecie i jak mało troski wykazała w zamian, nie zauważając pierwszych
symptomów jej zdradliwej choroby.
- Żadnej dyskusji, mamo! Przekonasz się osobiście, że doktor Horsfield jest
wspaniałym lekarzem i prawdziwym dżentelmenem.
Musiała stawić czoło oporowi matki, jeżeli chciała dzielić z nią ciężar, który Brigid
już dostatecznie długo, zbyt długo nosiła sama.
Punktualnie za kwadrans dziewiąta stawiły się przed profesorem Horsfieldem, który
od razu przystąpił do zadawania pytań. Już pierwsze z nich, dotyczące wypróżnień i pracy
nerek, zmieszało panią Gillis. W końcu odparła ogólnikowo, że ,jak na jej wiek” wszystko
wydaje się w porządku. Stopniowo jednak, ulegając działaniu uprzejmości lekarza, który
znalazł złoty środek pomiędzy serdeczną poufałością a zawodową rezerwą, zaczęła udzielać
bardziej rzeczowych odpowiedzi.
W pewnym momencie doktor odłożył pióro, mówiąc, że skończył wywiad i chciałby
przejść teraz do bezpośrednich badań.
Rose podeszła do matki, by pomóc jej się rozebrać. Napotkała jednak na zdecydowany
opór.
- Nie potrzebuję cię tutaj. Nie będę rozbierała się przy własnej córce.
Profesor Horsfield miał jak na dłoni małą próbkę wszystkich tych trudności, o których
Rose wspomniała mu wczoraj w rozmowie.
Opuściła gabinet i poszła do bufetu na kawę. Siedząc nad parującą filiżanką, usłyszała
nad sobą miły głos doktora McDowie'ego:
- Nie spodziewałem się spotkać pani w poradni, doktor Gillis! Czy nie powinna pani
przebywać teraz wśród naszych nowo upieczonych matek?
Jego nieskazitelnie biały fartuch i błyszczące od szamponu włosy, skręcone przy
końcach, czyniły zeń zupełnie innego człowieka. Ujmujący uśmiech również nie miał nic
wspólnego z wczorajszymi wydarzeniami. Pamiętając, jak go potraktowała, Rose poczuła się
trochę niezręcznie.
- Przyprowadziłam do profesora Horsfielda moją matkę - wyjaśniła, popijając kawę.
Leigh McDowie natychmiast podjął temat w charakterystyczny dla siebie sposób.
- No to Horsfield przenicuje starszą panią na lewą stronę. Nie bez powodu jest
najlepszym ginekologiem w północno-zachodniej Anglii. I dlatego proszę się nie
przejmować.
Patrzył na nią przyjaźnie i z dużą sympatią, co nie tylko kazało jej przejść do porządku
nad jego żartobliwymi powiedzonkami, lecz zrodziło też pragnienie zwierzenia się ze
wszystkich swoich lęków, wątpliwości i wyrzutów sumienia. Lekko się zarumieniła, on zaś
zdawał się zgadywać jej myśli.
- Na pewno jesteśmy w piekielnie trudnej sytuacji, kiedy jakąś bliską nam osobę
przekazujemy w łapy jednego z członków naszej bandy. Ja też rok temu musiałem
przyprowadzić do doktora Stephensa mojego ojca, kiedy, jak mi się wydawało, na szczęście
bezpodstawnie, odkryłem u niego symptomy cukrzycy. Nawiasem mówiąc, często mylimy się
w naszych diagnozach, jeśli dotyczą one osób, które kochamy.
Ostatnie słowo powiedział tak delikatnym i melodyjnym głosem, jak gdyby było
ostatnim słowem refrenu jakiejś ballady.
Rose była mu wdzięczna za wielkoduszność, jaką okazał, puszczając w niepamięć
wczorajszą przykrą sprzeczkę. . - Dzięki, Leigh.
Impulsywnie dotknęła jego ciepłej dłoni, która natychmiast zamknęła się w mocnym
uścisku na jej zlodowaciałych palcach.
- Głowa do góry, Rose. I najlepsze życzenia dla twojej mamy.
Gdy jednak wróciła do gabinetu i zobaczyła kamienną twarz profesora Horsfielda,
nogi ugięły się pod nią. Jaki wyrok usłyszy za chwilę?
- A więc sprawy przedstawiają się następująco - zaczął z lekkim chrząknięciem. -
Powiedziałem właśnie pani Gillis, że bez szpitala się nie obędzie. Jutro jest piątek i chyba
uznajmy ten dzień za ostateczny termin rozpoczęcia hospitalizacji. Do poniedziałku bowiem
musimy wykonać wszystkie podstawowe przedoperacyjne badania. W poniedziałek pobiorę
próbkę z szyjki macicy, by zbadać ją na ewentualność nowotworu złośliwego. Uważam
jednak za rzecz wielce prawdopodobną, że pójdę dalej i będę musiał wyciąć całą macicę.
Pobladła Rose oparła się o blat biurka.
- Teraz proszę zabrać swoją matkę do domu i zjawić się z nią na oddziale jutro rano.
Mam nadzieję, że znajdzie się dla pani Gillis pokój jednoosobowy. Musimy dbać o matkę
naszego pracownika. Panią zaś proszę - dodał, podając rękę wdowie - aby pozwoliła pani
córce pomóc sobie.
Odprowadziwszy matkę do domu, Rose wróciła do szpitala. Wszyscy koledzy byli dla
niej wyjątkowo mili i prześcigali się w ofertach pomocy. Leigh McDowie nie pozostawał w
tyle za innymi.
Paula spotkała dopiero po południu w stołówce lekarskiej.
- Przykro mi z powodu twojej matki - powiedział - ale cieszę się, że zostaną wreszcie
podjęte jakieś radykalne działania. W związku z tym nasz wyjazd nad jeziora wydaje się
chyba raczej nieaktualny? - dodał z wahaniem w głosie.
- Tak, Paul. Nie mogłabym cieszyć się wodą i słońcem wiedząc, że moja matka
przebywa w szpitalu i czeka na operację.
- W porządku, kochanie. Nie ma sprawy. Więc może przynajmniej wybierzemy się w
sobotę wieczorem do jakiegoś lokalu na obiad? Co powiesz o „Old Barn”? Dwie godziny nad
rzeką po upalnym dniu dobrze nam zrobią.
Zmusiła się do uśmiechu.
- To brzmi zachęcająco. A jak się czuje Caroline Trench?
- Nie najgorzej. Lecz jestem na noże ze szturmującymi jej pokój reporterami. Jeden z
nich, niejaki Maynard, chciał nawet zrobić zdjęcie biednej dziewczynie i w imię taniej,
wulgarnej sensacji pokazać ją tysiącom jej wielbicieli w gipsie, bandażach i podłączoną do
kroplówki. Stanowczo się temu sprzeciwiłem.
- A czy została już powiadomiona o śmierci przyjaciela? - zapytała Rose.
Paul zmarszczył brwi.
- Jeszcze nie. Powiedziano jej tylko, że znajduje się w bardzo poważnym stanie. Będę
więc musiał wziąć to na siebie. Obowiązek, do którego bynajmniej się nie palę.
Tak, oboje znali kodeks etyki lekarskiej, który między innymi regulował powinności
lekarza w zakresie udzielania informacji. A jednak Rose wzdrygnęła się na myśl, że również i
ona, prędzej czy później, będzie musiała przynieść komuś wiadomość o śmierci bliskiej osoby
lub powiadomić chorego o krytycznym stanie jego zdrowia. Jak powiedzieć Caroline całą
prawdę i nie wywołać u niej dodatkowego szoku? Na pewno Paul zrobi to w najbardziej
oględnej formie. Udzielanie informacji było najbardziej kłopotliwym i przykrym
obowiązkiem zawodu lekarza.
Rose pomyślała także o swojej matce i o tym, czy nie jest już za późno na skuteczną
terapię. Dlatego też, pożegnawszy się z Paulem, poszła do kaplicy szpitalnej, gdzie pomodliła
się za nią i za siebie, i za Caroline, i za wszystkich cierpiących, którzy potrzebują wsparcia i
nadziei.
W piątek o dziesiątej rano Brigid Gillis była już zadomowiona w swojej separatce na
oddziale ginekologicznym i słuchała monologu siostry Kelly, wesołej i dorodnej kobiety, a na
dodatek też z pochodzenia Irlandki.
- W sumie nie będzie tu pani źle - kończyła pielęgniarka. - Muszę też powiedzieć, że
wszyscy kochamy tu doktor Gillis i nazywamy ją „naszą słodką dziewczyną”.
Pani Gillis zamknęła oczy. Dopiero w ostatnich godzinach, kiedy miała okazję
widzieć swoją córkę w fartuchu i ze stetoskopem wokół szyi, uświadomiła sobie w pełni, co
to właściwie oznacza, że Rose jest lekarką. A oznaczało to między innymi, że musiała poddać
się bez słowa jej zaleceniom i w ogóle być jej posłuszna.
- Pani Gillis?
Otworzyła oczy i zobaczyła nad sobą rozjaśnioną przyjaznym uśmiechem twarz
lekarza, którego długie włosy jak gdyby zaprzeczały schematycznemu wizerunkowi
przedstawiciela tego zawodu.
- Tak, to ja. Nazywam się Brigid Gillis - odparła też z uśmiechem.
- A może będę zwracał się do pani po prostu po imieniu? - zapytał, siadając na brzegu
jej łóżka. - Czy niczego ci nie potrzeba, Brigid?
Rzucił okiem na jej szafkę, na której między innymi znajdował się budzik i
modlitewnik.
- Absolutnie niczego. Wszyscy są tutaj dla mnie tacy dobrzy i mili. To chyba dlatego,
że moja córka, Rose, pracuje w tym szpitalu jako lekarz.
- Tak, Brigid, i wszyscy musimy jej słuchać. Jeśli coś będzie nie po jej myśli, da nam
do wiwatu. Ja osobiście doświadczyłem już na sobie jej ostrego języczka. Postawiła mnie do
kąta niczym pierwszoklasistę. Powiem więcej: złamała mi serce.
Westchnął melodramatycznie.
- Wielkie nieba, doktorze, chce pan powiedzieć, że to chucherko narzuca panu,
mężczyźnie, swoją wolę?! - wykrzyknęła Brigid z przerażeniem w oczach.
- Tak, gdyż jest jedną z tych wyzwolonych, bezlitosnych kobiet, które obecnie
trzymają w szachu cały świat.
Uśmiechnął się od ucha do ucha, zaś Brigid pojęła istotę tego uśmiechu. Po raz
pierwszy od bardzo dawna poczuła się rozbawiona.
- Oj, żartowniś z pana, doktorze. Chyba będę musiała powiedzieć o wszystkim córce.
- Litości, Brigid. Nazywam się Leigh McDowie i przez najbliższe pół roku będę
zmuszony wypełniać jej rozkazy. Przyszedłem z prośbą, abyś od czasu do czasu szepnęła o
mnie dobre słowo tej okrutnej kobiecie. Zrobisz to, Brigid?
- Tak, ale przede wszystkim uważam, że pan doktor sam sobie da radę - odparła
chytrze, mrużąc oko.
Na znak przyjaźni podali sobie ręce.
Kiedy już wyszedł z pokoju, zauważyła na szafce miniaturową buteleczkę likieru
irlandzkiego oraz widokówkę, przedstawiającą domek w ogrodzie nad strumieniem.
Godzinę później zjawili się Rose i Paul. Przynieśli bukiecik fiołków oraz pudełko
owocowych dropsów. W zamian musieli wysłuchać pochwalnych hymnów na cześć
„długowłosego, zabawnego doktora”. Doktora, pomyślała Rose, który zaraził jej matkę
pogodnym uśmiechem.
Rose żałowała, że w ten weekend nie ma dyżuru. Potrzebowała jakiegoś zajęcia i w
końcu je znalazła. Dom wymagał generalnych porządków, więc rzuciła się do sprzątania.
Pucowała, prała, odkurzała, pastowała całą niemal sobotę. Pod wieczór odwiedziła matkę.
Zastała ją pogodną i odprężoną.
-Jest mi tu lepiej, niż myślałam. Czuję się jak w czterogwiazdkowym hotelu -
powiedziała na powitanie.
Rose uśmiechnęła się, spoglądając na pokryte siatką niebieskich żyłek i złożone na
modlitewniku dłonie swojej matki.
- Widzę, że nareszcie odpoczywasz. Pani Gillis przechyliła głowę.
- Powiedz mi, Rose, czy naprawdę jesteś taka cięta na tego przemiłego, długowłosego
doktora?
Rose lekko się zmieszała.
-Ach, masz na myśli doktora McDowie'ego. Nie traktuj go zbyt poważnie. To
człowiek pełen sprzeczności. Czasami zachowuje się jak szczeniak. Jest jednak bardzo dobry
w swojej dziedzinie.
- Nie znam się na medycynie, ale wiem, że cię lubi. Rose wzruszyła ramionami.
- To dobrze, ponieważ mamy ze sobą współpracować. Paul przesyła ci najcieplejsze
uściski. Za godzinę mam się z nim spotkać. Idziemy na obiad. Jutro, rzecz jasna, odwiedzę cię
znowu. Może przynieść jakieś owoce lub coś do czytania? Jeśli chcesz...
Rose przerwała, widząc, że matka zapadła w smaczną drzemkę. Nachyliła się,
pocałowała ją w czoło i wyszła z pokoju na palcach. Lękając się złych wiadomości, nie
zajrzała do pokoju pielęgniarek i nie porozmawiała z siostrą Kelly.
Po powrocie do domu wzięła szybki prysznic, przebrała się w błękitną sukienkę,
lekkim makijażem ożywiła bladą twarz, kruczoczarne włosy związała z tyłu niebieską,
atłasową tasiemką i kiedy wsuwała stopy w sandały, do drzwi zadzwonił Paul. Powitała go
uśmiechem, choć pełna wewnętrznego niepokoju.
W samochodzie Paul uprzejmie dopytywał się o panią Gillis. Rose w pierwszym
odruchu chciała otworzyć przed nim serce, ale skończyło się na tym, że pokazała mu wesołą
twarz, dodając, iż na matkę szpital wpływa raczej pozytywnie.
- Cieszę się, kochana. Chciałbym to samo powiedzieć o Carolin