16873
Szczegóły |
Tytuł |
16873 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16873 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16873 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16873 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Zbigniew Włodzimierz Fronczek
Wyznania Grabarza
Projekt graficzny okładki i stron tytułowych Jerzy Rozwadowski
Redaktor Leszek Otrębski
Redaktor techniczny Hanna Toda
Wydano dzięki pomocy finansowej Województwa Lubelskiego oraz Wydziału Spraw Społecznych Urzędu Miejskiego w Lublinie
Wszelkie prawa zastrzeżone.
© Copyright by Zbigniew Włodzimierz Fronczek, 2004
© Copyright by „Książka i Wiedza", Warszawa 2004
Wydanie pierwsze Obj. ark. druk. 17
Druk i oprawa: Poznańskie Zakłady Graficzne
Trzynaście tysięcy siedemset siedemdziesiąta siódma ósma publikacja KiW
ISBN 83-05-13377-X
Od autora
Fortuna, wiadomo, kołem się toczy, cud cudowi nierówny, prezent prezentowi.
Król Kazimierz Wielki ofiarował kościołowi w Stopnicy głowę Marii Magdaleny. Z czaszki Jana Kochanowskiego hrabia Tadeusz Czacki uczynił prezent dla księżnej Izabeli Czartoryskiej, a w nadwiślańskim Zawichoście święty Mikołaj do dzisiaj podrzuca biedakom kule srebra.
Przedstawiono dowody o wyższości butów nad kapeluszem, przypomniano żarty warte braw oraz historię transakcji, w której językiem ze złota zapłacono za wolność siedmiu skazańców.
Znajdzie tu Czytelnik opowieści o zawadiakach, rozbójnikach z Czarnohory, spod BeJżyc i ludziach uparcie składających grosz do grosza. Bywało, że z ciężkiej i mozolnej pracy też powstawały fortuny. Wśród licznego grona szczęściarzy był i taki, który o zlocie dowiedział się od konia. Czy to możliwe?
Możliwe! Są rzeczy, o jakich nie śniło się właścicielom koni.
Praca - rzecz ważna, najważniejsza, ale zawsze trzeba mieć otwarte uszy, serce i oczy. Na wszystkie głosy i znaki. Oto jedno z przesłań zawartych w Wyznaniach grabarza.
To także książka o procesach, samosądach, bombach, o zadziwiających przypadkach z życia wielkich mężów, pospolitych włóczykijów, odważnych i pięknych białoglów. Marianna z Łańcuchowa, zwana nadwieprzańską Joanną d'Arc, zgromadziła wieśniaków i z tym pospolitym ruszeniem gminu, uzbrojonym w kosy i widły, dała zdecydowany odpór hordom tatarskim. Ocaliła okolicę, ale oskarżona o czary - niczym Dziewica Orleańska - spłonęła na stosie. Roksolana - dziewczyna z ludu, zwana Fedrą z Rohatyna - okręciła wokół małego palca wielkiego sułtana, a taka Faustyna Morzycka - ubożuch-
na nauczycielka, uwieczniona przez Żeromskiego w popularnej Siłaczce - sięgnęła po najprawdziwszą bombę. Wokulski - nie ten z Lalki, lecz szkolny kolega Prusa - ze sznurem ruszył na carski powóz. Świata nie zmienił, życie skończył na katordze, a Bolesław Prus całe życie pozostawał pod wrażeniem czynu szkolnego kolegi. Akcji desperata nie opisał, nazwiskojednak utrwalił! Inni przywołani w tym tomie straceńcy, aby zaprowadzić w świecie jakiś nowy ład i porządek, strzelali do carów w Paryżu, w Petersburgu lub w sufit nadwiślańskiej chaty.
Echo tych wystrzałów nadal pobrzmiewa, życie dopisuje do starych historii kolejne puenty, bywa że przewrotne, skrzące się od paradoksów, wywołujące śmiech, choć niekiedy śmiech to przez Izy.
Nie brakuje w tych opowiadaniach swoistego liryzmu, pogody, szacunku dla szlachetności, a także podziwu dla oryginałów, filantropów i fantastów, przed którymi autor zawsze uchyla kapelusza.
Dużo tu o dobroci, marzeniach. I o odwadze. O odwadze marzenia. Miejcie odwagę być szczęśliwymi. To kolejne przesłanie.
Pojawiają się na kartach Wyznań również anioły, diabły, zjawy i upiory.
Aniolajeden widział na obrazku, drugi doświadczyłjego pomocy. Diabeł niby nie taki straszny, jak go malują, ale za pomoc każe sobie słono płacić, a z widmami i upiorami sprawa jest tajemnicza. O tym też warto pamiętać. I tyle wyznań grabarza we wstępie.
Prima aprilis
Poczucie humoru było zawsze w cenie. Nie od dziś się powiada: dobry żart, tynfa wart.
Nie wiadomo jednak, kto kogo oszukał po raz pierwszy. Historia zna wiele nazwisk większych i mniejszych żartownisiów. Żarcik należyjednak odróżniać od szyderstwa. Bo historia szyderstw to już inna dziedzina, w której niejednego wyprowadzono w pole, ba, cale grupy ludzi wystawiano do wiatru.
Prima aprilis pozostaje tradycyjnym dniem drobnych, frywolnych niekiedy żarcików. Najczęściej bywają to fałszywe informacje, które nie wyrządzają nikomu krzywdy, ot, skłaniają do wykonania zbędnej czynności czy odbycia nadaremnej drogi. W szesnastowiecznej Polsce uważanojuż prima aprilis za starodawny obyczaj.
Początków kwietniowego dnia żartów można ponoć upatrywać w rzymskim święcie Cerialiów obchodzonych na początku kwietnia ku czci bogini wegetacji i urodzaju Cerery. Według mitów Pluton porwał do królestwa podziemi Prozerpinę, córkę Cerery. Matka, usłyszawszy wołania o pomoc, podążała w kierunku głosu, niestety, było to ciągle umykające echo.
Ale to już nie żart, to szyderstwo. Przed szydercami trzeba się mieć na baczności, ale i na żartownisiów należy uważać.
7
Bywa, że w pewnych miejscowościach śmieją się z przybyszów, bywa, że mieszkańcy innych miast i miejscowości są przedmiotem kpin i z takich śmieją się przez okrągły rok.
W marcu 1921 roku w Zawichoście gruchnęła wieść, że 1 kwietnia przez to urocze nadwiślańskie miasteczko będzie przejeżdżał cesarz Chin. Taką informację zamieściły ponoć gazety. Dziś są w Zawichoście trzy kioski z gazetami. W roku 1921 nie było anijednego. Gazety dostarczała poczta. Ale tylko księdzu i kierownikowi szkoły. W gazecie księdza nie było wzmianki o wizycie cesarza w Zawichoście. W gazetach kierownika również o tym nie napomykano. Ktoś ruszył po gazety do Sandomierza. Nie było daleko. Tylko piętnaście kilometrów w jedną stronę. Poszedł, rzecz jasna, piechotą. Kupił dwie gazety, ale i w nich nic nie znaleziono o zaplanowanej wizycie cesarza nad Wisłą. Ale do wizyty się sposobiono!
Dlaczego uwierzono w historię tak nieprawdopodobną?
Uważano bowiem, że pokpiwa się z okolicznych wieśniaków, miejscowych Żydów, sąsiadów, ale nie uchodzi w żart gminu wikłać chińskiego cesarza!
Świtem 1 kwietnia cała społeczność zawichojska wyległa na główną ulicę. Nie czekano aż tak długo. W samo południe po kocich łbach miasteczka przetoczył się automobil. Za kierownicą szofer w wielkich okularach cyklisty, w skórzanej pilotce, za nim dwójka pasażerów: ona spowita w barwne szale, on w kapeluszu. Oboje w okularach. A więc Chińczycy? Najprawdziwsi!
W tamtym czasie, o czym głośno było w okolicy, automobil amerykańskiej firmy Locomobile nabył dziedzic Cichocki z nadwiślańskiego Linowa, położonego pomiędzy Zawichostem a Annopolem. Może więc dziedzic z piękną małżonką przejeżdżali zawichojskim traktem? Nie, nigdy! Cichocki -jak wierzono -jeździł innymi drogami. Przez Zawichost mogli przejeżdżać tylko Chińczycy.
Cichocki stał się także bohaterem innego wydarzenia w Zawichoście, którego finał miał także miejsce 1 kwietnia. Otóż wczesną wiosną 1923 roku pojawił się w Wiśle... smok. Wynurzał się w wiślanego nurtu i siał ogromne spustoszenie wśród zawichojskich stad kaczek i gęsi skubiących trawę na nadwiślańskich błoniach. Dziedzic przyjechał do Zawichostu już nie automobilem, lecz konno, w stroju myśliwskim: w pumpach, z flintą, z lornetką na piersi i w zielonym kapelusiku z sójczym piórkiem. Trzema strzałami położył trupem... krokodyla.
8
Niemożliwe? Faktycznie, fotografa przy tym nie było, celne strzały dziedzica nie zostały odnotowane w żadnej gazecie. Polowanie wydaje się nieprawdopodobne, zbyt fantazyjne. Ale ze swej strony dodajmy, że był to kolejny przypadek zastrzelenia krokodyla na wiślanym brzegu. Pierwszy zdarzył się kilkadziesiąt lat wcześniej w Krakowie. Tam aligatora ukatrupił sam Władysław Anczyc, autor popularnych sztuk ludowo-patriotycznych. Reporterzy byli na miejscu, rzecz dokładnie i barwnie zrelacjonowali dla krakowskich gazet. W Zawichoście łatwiej było o krokodyla w Wiśle niż o dziennikarza. Krakowski aligator umknął z cyrku, ten z Zawichostu też miał prawdopodobnie cyrkowy rodowód. W tamtym czasie w kielecko-radomską trasę wyruszył znany i bogaty cyrk braci Zagórskich. Niewykluczone więc, że bracia cyrkowcy nie doliczyli się w swym zwierzyńcu jakiegoś pieszczocha.
Minęło parę lat i dokładnie 1 kwietnia 1927 roku Michał Jaślan, syn powstańca styczniowego, złowił pod Zawichostem ogromnego suma. Gdy z trudem złożono go na chłopskiej furmance, rybi ogon sunął w pyle drogi. Żydowscy handlarze za ten niespotykany okaz nie chcieli zapłacić więcej niż za pięciokilogramowego szczupaka. Rybak obrażony na cały świat na powrót wrzucił rybę w wiślane fale.
Niemożliwe?
Możliwe. Kilkadziesiąt lat później sławny amerykański pisarz przedstawił w pięknym opowiadaniu perypetie poławiacza, któremu udało się wydobyć z dna morza niezwykłej wielkości perlę. Zmówieni sklepikarze nie chcieli zapłacić więcej niż za przeciętny okaz. Zrozpaczony i poniżony wyrzucił swą zdobycz do morza.
Reakcje ludzi w różnych czasach, w różnych miejscach pozostają podobne, często nawet niezmienne. Ich rozpacz jest wszak podobna. Ale ich śmiech brzmijednakowo beztrosko ijednakowo szyderczo
Gruszka i Dobosz
Cóż łączy tych ludzi?
Obaj byli zbójnikami. No, prawdziwym zbójnikiem, znanym wszystkim, był Janosik. Dobosz nie zyskał takiej sławy, ale i o nim śpiewali pieśni. Rabował w Karpatach Wschodnich: na Pokuciu i Bukowinie, tam nazywano go opryszkiem. Gruszka grasował na Lubelszczyźnie, gdzieś między znanymi w świecie Bełżycami, nie mniej sławnym Babinem, starym jak świat Urzędo-wem i pięknym nadwiślańskim Kazimierzem, i też - bywało - rozdawał biednym część tego, co zrabował bogatym. Mówiono o nim zbój, rabuś, huncwot, bandzior. Mówiono - rzecz jasna - gdy nie słyszał. Gruszka miał gest, fantazję, a wiele przypadkówjego życia -jako żywo - przypomina historie z żywota Dobosza.
Aleksy Dobosz, którego imię niektórzy wymawiali Ołeksa, uwijał się ze swą zgrają kamratów w latach 1738-1745. Ksiądz Benedykt Chmielowski (1700-1763), autor głośnej sarmackiej encyklopedii Nowe Ateny, mógł być rówieśnikiem Dobosza, ale mógł być też od niego o lat kilkanaście starszy. Jedno nie ulega wątpliwości: wiele o nim słyszał, może się nawet zetknęli, wszak Rohatyn, gdzie Chmielowski był proboszczem, leży niedaleko górnego Prutu i połonin Czarnohory, królestwa Dobosza.
10
Wspominał Dobosza nie tylko encyklopedysta Chmielowski, opryszek dał się dobrze poznać rodzinie Franciszka Karpińskiego, autora najpiękniejszej kolędy polskiej „Bóg się rodzi" i ciągle popularnej pieśni o Laurze i Filonie „Już miesiąc zeszedł". Poeta Karpiński urodził się w roku 1741 w Hołoskowie, w okolicy słynnej Kołomyi. Zetknięcie z opryszkiem przeszło do legendy rodzinnej i literackiej. Zaczęło się, jak w owej pieśni: miesiąc zeszedł, psy się uśpiły, a do dworu dziedzica Karpińskiego wtargnęła zgraja Dobosza. Chwila była szczególna, Marianna Karpińska właśnie spodziewała się rozwiązania, opryszek nie wszczął, broń Boże, rabunku ni gwałtu, rozsiadł się w salonie, zażądał najlepszego wina, bo przecież rodził się syn gospodarza, a kiedy rozległ się płacz chłopca, opryszek posłał kamratów po plebana, by ten niezwłocznie udzielił chrztu nowo narodzonemu chłopięciu, którego ojcem chrzestnym zapragnął nagle zostać. I przyszłego poetę, autora wzruszających kolęd i patriotycznych pieśni, do chrztu trzymał człowiek wyjęty spod prawa, rabuś za schwytanie którego hetman Józef Potocki wyznaczył olbrzymią nagrodę.
Dobosz, jak każdy zbójnik, lubił pieniądze i byl nadzwyczaj łasy na wdzięki płci pięknej. Umizgiwał się do Polek, Ukrainek, Żydówek, Ormianek. Dla wszystkich niewiast: karczmarek, wieśniaczek, mieszczek, ba, nawet zakonnic, potrafił być rycerski, umiał dworską rozmową zabawić, ale też gotowy był w każdej chwili po zbójecku do ściany lub do ziemi przydusić.
Wpadła mu w oko czarnobrewa Ksenia, z bujną piersią i rozłożysta w biodrach. Raz przydybał ją na połoninach, nie opierała się zbyt długo przed zaciągnięciem w stóg siana, rozsmakował się w jej wdziękach, wyznaczył więc spotkanie za dni parę i też nie spotkał się z odmową. Ksenia była - i to dla rozkwitu tych miłosnych uniesień stanowiło niejaką przeszkodę - mężatką. Jej mąż, gazda Dźwińczuk, nie był z tych, co dają sobie w kaszę dmuchać, ale Dobosz to król gór! Lecz i takiemu stawić czoło!
Gazda uzbroił się w strzelbę, zajął stanowisko i czekał, czekał. Nawet nie tak długo. Dobosz rozzuchwalił się wszak bardzo, w biały dzień wskakiwał do małżeńskiej łożnicy Dźwińczuków. Przez okno, niczym chutliwy kot czy kozioł, bez pukania do drzwi. Ale tamtego dnia nie zbliżył się do Kseni, choć miał niewątpliwie taką ochotę. Gazda, gdy dostrzegł go na podwórku, złożył się do strzału, wystrzelił i już niebawem w całej okolicy mówiono, że Dźwińczuk to strzelec wyborowy! Uśmiercił króla gór pierwszą kulą!
1 1
To jeszcze nie koniec historii opryszka. Dobosz, jak się rzekło, potrafił być rycerski, ale to przecież zbój nad zbóje. Niejednemu zalał sadła za skórę. Miał z nim n"a pieńku sam hetman Józef Potocki, ten za schwytanie wyznaczył sowitą nagrodę. Hetman przez lata całe posyłał do gór Czarnohory swe wyborowe oddziały, ale wszystko na próżno. Nie potrafiono schwytać żywego Dobosza, ale nad martwym pastwiono się przez wiele dni. Potocki kazał wlec ciało herszta po wsiach i miasteczkach, by nikt nie miał wątpliwości, że Dobosz już ręki na hetmana nie podniesie. A Dźwińczuk za swój czyn otrzymał przywilej uwalniający go od wszelkich danin.
Ale śmierć nie mija i tych, którzy ją zadają. Wybiła godzina hetmana, jego pogrzeb opisał poeta Karpiński i wjego relacji znalazły się akcenty groteskowe, choć przecież wtedy o grotesce nikt nie mówił.
Wroku pańskim 1751 trumnę ze zwłokami hetmana dowieziono do Stanisławowa, warownej fortecy wzmacnianej nieustannie za życia hetmana, złożono w pięknej kolegiacie, na ogromnym katafalku. Od drzwi świątyni aż do katafalku ułożono z solidnych tarcic podjazd dla konnych rycerzy, jeźdźcy wpadali, o zgrozo, do kościoła na śmigłych rumakach i u stóp trumny łamali kopie, szable i miecze. Jedni czynili to sprawnie, widać, że biegli byli w rzemiośle rycerskim, ale zdarzyło się, że dwaj panowie rycerze, nim skruszyli kopie, spadli z koni. Ci, nikt w to nie wątpił, byli bardziej pijani od innych.
Hetman, na takie zniewagi, pewnie się w trumnie przewracał, ale z niej nie powstał. Nadal spoczywa w stanisławowskiej świątyni.
Jego majątki uległy rozproszeniu, a złota po Doboszu ciągle się w tych stronach szuka. Można też, jeśli ktoś ma ochotę, nad pięknym Prutem obejrzeć jego mogiłę, spoczywa na niej ogromny kamień, mówi się o nim „kamień Dobosza". Pieśni o sławnym opryszku nikt już nie śpiewa, lecz zostały w porę zapisane i można je odnaleźć w starych księgach, ot, choćby taką zwrotkę.
Na wysokiej połoninie czerwienieją szyszki, Hej, pójdziem, pobratymy, tej wiosny w opryszki? Wyrobimy toporczyki, bulatne topory, Skarby sobie otworzymy, zamki i komory.
O rozbójniku Gruszce, który rabował nad środkową Wisłą parę lat później, możnajeszcze i dzisiaj usłyszeć parę zwrotek rytmicznej balladki.
12
Jedzie, jedzie Gruszka,
konik pod nim skaka,
oj, panie dziedzicu, wysupłaj dukata,
bo dobędziem bata!
Gruszka, jak się rzekło, działał w okolicy słynnych Bełżyc.
Świat bez Bełżyc nie mógłby istnieć. To wcale nie anegdota. Takie przekonanie zapanowało w tym miasteczku już w XVI czy XVII wieku. Bezkrytyczne przeświadczenie zaciążyło nad charakterem bełżyczan. Podróżnik bełży-czanin, ponoć jeszcze na początku dwudziestego stulecia, nim w odległym mieście zapytał tubylca o drogę na dworzec czy też do urzędu, dociekał, czy nagabnięty nie pochodzi z Bełżyc. Można przypuszczać, iż odpowiedź potwierdzająca nie padała nigdy.
- Dlatego przyjęło się mówić: bełżycka fujara! - wyjaśniają ochoczo w pobliskim Babinie.
Ale na opinii babińczyków polegać przecież nie można. To prześmiewcy z dziada pradziada. Przecież to nie gdzie indziej tylko tutaj powstała słynna na cały świat Rzeczpospolita Babińska. Tam, w czasie biesiad, opowiadano łgarskie facecje oraz wesołe dowcipy, a biesiadnikom nadawano tytuły i urzędy identyczne z państwowymi, ale obdarzane osoby wcale nie musiały odznaczać się kwalifikacjami do tych urzędów, wprost przeciwnie, wyróżniały się cechami krańcowo sprzecznymi do wymaganych przy piastowaniu przyznanych godności.
O Gruszce i jego zbójowaniu przypomina kopiec. Nie jest wysoki, liczy sobie siedem, może osiem metrów wysokości, jego podstawa nie jest kwadratem ani kołem, kopiec nie jest więc jakimś dziełem architektury. A na dodatek nosi imię Kościuszki!
- Nazwali go kopcem Kościuszki, choć powstał w miejscu stracenia zbójeckiego herszta. Tak mogli postąpić tylko w Bełżycach - śmieją się w mieszkańcy Babina, którym nigdy dość szyderstw z Bełżyc.
W miejscowej legendzie zapisał się zbójecki herszt także jako posiadacz katowskiego miecza.
- Skąd go wziął? - nie sposób nie zadać takiego pytania.
- Ukradł w Urzędowie! - wyjaśniają tutejsi znawcy spraw zbójeckich.
- Więc nie wykonywano tam wyroków śmierci?
- Ukradł, kiedy urzedowiakom miecz już nie był potrzebny!
Kiedy nastąpił taki moment?
W dziełku Wacława Świątkowskiego Wyprawa w Lubelskiemożna znaleźć i takie zdanie o Urzędowie: „Miasto korzystało z licznych praw, nawet prawa miecza. Po rozbiorze Polski księgi miejskie wraz z mieczem katowskim powędrowały do Warszawy, do głównego archiwum".
Powędrowały, ale czy dotarły?
Może sprytny łotr wykradł miecz w czasie transportu albo może zdołał go ukraść w Urzędowie jeszcze przed odprawieniem w drogę do Warszawy? Odpowiedzieć nie sposób.
A jak długo wojował katowskim orężem?
Trochę powojował, skoro przeszedł do legendy. Ale zginął marnie. Powiesili go w nocy. - Kto? - ciśnie się pytanie. - Tacy sami jak on!
W Babinie, gdzie o Gruszce wiedzą szczególnie dużo, wyjaśniają: - Cyganie! Bo tym najwięcej się naprzykrzał! Kradł im konie i uwodził niewiasty. Zdybali więc go którejś nocy, gdy wychodził z bełżyckiej karczmy. I powiesili. A po paru dniach zakopali. Razem z mieczem. A tam, po latach, usypano kopiec. I nazwali, jak się rzekło, imieniem Kościuszki.
I jeszcze jedna historia, którą do dzisiaj komentują w słynnym Babinie. Gruszka, jak tu twierdzą, miał trzymać do chrztu Leona Dembowskiego (1789-1878), przyszłego senatora i wojewodę, członka Rządu Tymczasowego w powstaniu listopadowym i długoletniego współpracownika księcia Adama Jerzego Czarto ryskiego. Herszt, rzecz jasna, nie mógł wiedzieć, na jakiego zacnego obywatela wyrośnie jego chrześniak. Być może miał przeczucie, że będzie to człek niezwykły. Oczywiście, nie został zaproszony w kumy. Sam się wprosił. Inna sprawa, że wypadki potoczyły się zgoła niezwykle. Pani Konstancja Dembińska, z domu Narbutt, kobieta dumna, piękna i bogata, powiła dziecię w nadwiślańskiej gospodzie przy trakcie z Opola do Puław. Gruszka zjawił się tam ze swymi kamratami, by obrabować arendarza, może goszczących u niego przejazdem wielmożów, albo po prostu napić się gorzałki.
Napił się, poweselał, gdy usłyszał płacz maleństwa. Zorientował się, co się święci, posłał więc po plebana. I on, niepiśmienny chłop, rabuś wyjęty spod prawa, może nawet z ciążącym na nim wyrokiem śmierci, został ojcem chrzestnym arystokraty. Toż to dopiero komedyja!
14
Po latach Leon Dembowski przygotował swój pamiętnik. Tom zatytułowany Moje wspomnienia opublikowano w Petersburgu już po śmierci autora, w roku 1898. Dembowski pisał z fantazją, wspomnienia ucukrzał czytelnikowi anegdotami i sensacyjkami obyczajowymi, o swym chrzestnym jednak nie napomykał.
A dlaczegóż to? - ciśnie się pytanie.
Odpowiedzi można snuć różne.
Pójdźmy szczególnym tropem. Syn Leona Dembowskiego Edward żył krótko, zaledwie 24 lata, lecz życie miał może jeszcze burzliwsze niż ojciec. Nie będziemy tu dywagować nadjego poglądami filozoficznymi, śmiałą i oryginalną publicystyką, namiętną miłością do legendarnej pisarki i działaczki Narcyzy Żmichowskiej, podumamy nadjego śmiercią. Zginął w roku 1846 od kul żołnierzy austriackich, gdy w białej chłopskiej sukmanie szedł na czele procesji, a wiódł swych rewolucyjnych towarzyszy do chłopów galicyjskich, ot, chciał tym manewrem pozyskać do powstania masy uzbrojonego chłopstwa, które w dziejową zawieruchę porwał Jakub Szela.
Plan się nie powiódł, Dembowski legł przykuty do ziemi uderzeniami bagnetów.
Jego piękna, acz tragiczna i niepotrzebna śmierć pod Krakowem przeszła do historii, legendy i poezji, ale bywało, że stawiano go wjednym szeregu z Szelą. Kto wie, czy to wtedy nie zrodziła się legenda, że takiego buntownika do chrztu mógł trzymać tylko jakiś krwawy watażka, zbój nad zbóje, ot, taki herszt Gruszka! Edwarda z całą pewnością jednak nie trzymał, mógł trzymać jego ojca, ale w legendzie pewne fakty się nagina, swobodnie interpretuje, niekiedy samo życie dopisuje zaskakujące i błyskotliwe puenty.
I tylko tyle można w tej chwili powiedzieć.
I jeszcze można zaśpiewać:
Jedzie, jedzie Gruszka,
konik pod nim skaka,
oj, panie dziedzicu, wysupłaj dukata,
bo dobędziem bata!
Miasto kobiet
Miasto kobiet to piękny film z udziałem trzech tabunów pań. Są piękne, bogate, czarujące. A przy tym ambitne, zaborcze i podstępne. Ładnie się na tym tle prezentuje stary amant kina Marcello Mastroiani. I nie boi się kobiet. Wyjdzie cało z każdej opresji, z każdych zastawionych na niego sideł. Można więc zaryzykować sąd, że bywają mężczyźni, których do zguby nie doprowadzą tabuny kobiet, bywają też i tacy, którzy cale życie spędzą pod pantoflem jednej kobiety.
No cóż, zdarzają się mężczyźni, jak zdarzają się miasta, których niezwykłość jest dziełem kobiet.
Do takich miast należy Sandomierz. Jego historię, barwę, klimat stworzyły właśnie białogłowy. Owszem, miasto założył ponoć Sudomir, kmieć czy książę, wszystko jedno, to w tej chwili nieważne. Ale w tej okolicy o wszystkim co piękne, a więc o krajobrazach, ziemi, pagórach, rzeczkach, mgłach, mówi się z taką czułością jak o kobiecie i nazywa się kobiecym imieniem Sando-mierka.
A więc Sandomierka! Wszystko co najpiękniejsze. Najczulsze. Tkliwość, urok, powab. Miłość! I jak takiej nie kochać?
Legendę Sandomierza tworzyły królowe, carowe, księżniczki, mieszczki, zakonnice, ba, czarownice!
Czarownice żyją w lasach, opuszczonych chatach czy też zamczyskach. W Sandomierzu było inaczej! Judyta, piękna Żydówka, została przywieziona nad Wisłę przez księcia Henryka Sandomierskiego z wyprawy krzyżowej. Zachwycała nie tylko urodą, ale i mądrością. Nie spodobała się jednak na polskich dworach, nie spodobała się też sandomierzanom. Wytworne stroje uroczej wybranki nie wadziły, bardziej drażniłyjej wpływy na księcia. Książę ugiął się pod żądaniami doradców i przystał na usunięcie Judyty. Był to jednak wybieg zakochanego bez pamięci Henryka. Ot, książę przewidział niechęć dostojników, więc pod legendarnym kopcem Salve Regina polecił wybudować podziemny pałac. Budowniczym miał być pewien arabski architekt przywieziony również z wyprawy krzyżowej. Robotników, rekrutujących się zjeń-ców, stracono po wykonaniu pracy, a tajemnicza budowla posłużyła za kryjówkę dla Judyty. Henryk znalazł też sposób, by samemu znaleźć się przy boku ukochanej. Ogłosił, że rusza na kolejną wyprawę przeciw pogańskim Prusom, na północ. Historycy są przekonani, że zginął podczas wyprawy, sando-mierzanie zaś głoszą inną wersję zniknięcia księcia. Według ludowych przekazów władca sandomierski ukrył się ze swą ukochaną w podziemnym labiryncie. Tam żyli dostatnio, wiecznie młodzi, gdyż czarownica Judyta zdołała przedłużyć im młodość o kilka wieków. Książę nie dawał żadnych znaków życia, co innego Judyta. Ta, według lokalnych gawędziarzy, w czasie ostatniej wojny ukazywała się na rozstaju dróg pod postacią czarnej kobiety i uciekających Żydów prowadziła do swego tajnego schronienia. Może prawda, może nie. Prawda, że w podsandomierskim Kleczanowie Jadwiga Zającowa uchroniła siedemnastu Żydów. Ta nie była czarownicą. Była zwykłą, ubogą, śmiertelną wieśniaczką. Zmarła w połowie lat siedemdziesiątych.
Nie brakowało tu nigdy dzielnych kobiet. Radziły sobie z pospolitymi zbójami, żołdakami, Tatarami, Szwedami... No, poprzestańmy na tych dwóch nacjach.
Tatarzy cale/wieki budzili lęk w polskim społeczeństwie. Od roku 1241 do 1699 naliczono około dwustu najazdów tatarskich na ziemie polskie. Zagony tatarskie dla zagarnięcia łupu i wzięciajasyru najeżdżały nie tylko połu-dniowo-wschodnie kresy Rzeczpospolitej. Docierały do centralnej Polski. JTatarzy łupili na Mazowszu i w Małopolsce, byli też pod Sandomierzem. Wzię-
17
tych wjasyr, zarówno mężczyzn, jak kobiety i dzieci, sprzedawano na targowiskach Bliskiego Wschodu. Dopiero traktat karłowicki 1699 roku oraz dalsze niepowodzenia Turcji w wojnach z Austrią i Rosją spowodowały, że plaga wielowiekowych napadów po polskich niewolników przeszła do historii. W XIII stuleciu Tatarzy trzykrotnie stanęli pod Sandomierzem. Najstraszliwszy był drugi najazd, ponoć od krwi sandomierzan Wisła zabarwiła się na czerwono. W roku 1260 znowu stanęli pod murami. W grodzie zabrakło sił, wody, jedzenia. Jedni zdecydowani byli umrzeć z głodu, byle z bronią w ręku, inni - za ocalenie życia, choćby kilku tygodni czy dni - gotowi byli pójść w niewolę.
I wtedy na placu boju stanęła Halina Krępianka, córka Piotra Krępy, mężnego woja, który poległ w czasie poprzedniego najazdu. Miała plan ocalenia nie tylko miasta, ale i wygubienia nieprzyjaciół.
Jej manewr pokonania wroga wyglądał na szalony, ale jak można zniszczyć armię wroga? Tylko w sposób szaleńczy! Zdecydowała się wyprowadzić Tatarów pole, wciągnąć w śmiertelną pułapkę, a konkretnie w sandomierskie podziemia. Cóż, plan, jak każda akcja militarna, wymagał ofiar. Ten zakładał śmierć autorki. Aby jednak ofiara życia mogła dać początek zwycięstwu, potrzeba było hartu ducha i szczęścia, wielkiego szczęścia.
Halinie go nie zabrakło. Przedostała się do obozu wroga, zdołała przekonać straże, by poprowadzono ją do wodza, czy też grupy dowódców. Stanęła przed nimi i przedstawiła chytry sposób wdarcia się miasta podziemiami. Przystali, bo uwierzyli, że dziewczyna z Sandomierza najbardziej w życiu pragnie zemsty na mieszkańcach swego miasta. Do zemsty, jak przekonywała, popchnęła ją zniewaga osobista. Są różne wersje rozmowy Haliny w obozie tatarskim. Temat to wszak nęcący dla pisarzy, ludowych gawędziarzy i domorosłych filozofów. Ale wszystkie te opowieści mają tę samą puentę. Dziewczyna poprowadziła oddziały wroga w podziemia, wojownicy posłusznie za nią podążali, przekonani, że niebawem znajdą się na sandomierskich ulicach. Nigdy jednak nie wyszli z podziemnych labiryntów. Obrońcy zasypali wyjścia. Zginęła Halina, zginęły liczne oddziały tatarskie.
Pozostali przy życiu zwinęli obóz i w niesławie - pokonani przez dziewczynę - odeszli. Pokonani przez pierwszego w naszej historii Konrada Wal-lenroda. Wallenroda w spódnicy.
18
W Sandomierzu można obejrzeć wąwóz królowej Jadwigi oraz jej rękawiczki. Wąwozy- rzecz Boga - trwają od narodzenia świata, rękawiczki - rzecz ludzka - mogą przetrwać przez zimę, czasem trafiają na śmietnik po drugiej, trzeciej zimy nie przetrzyma chyba żadna. Rękawiczki królowej przetrwały paręset lat, po prawdzie nikt ich przez wieki nie używał, są tak delikatne, że zwinięte zmieszczą się w łupinie orzecha.
Królowa Jadwiga (1374-1399) upodobała sobie Sandomierz, legenda -pieczołowicie przez wieki podtrzymywana - głosi, że wielokrotnie pielgrzymowała do sandomierskiego sanktuarium Najświętszej Marii Panny. Jedna z takich pielgrzymek wypadła w zimie, orszak utonął w zamieci, królewskie sanie zboczyły z traktu - do nieszczęścia nie doszło - szczęśliwie znaleziono schronienie w nieznanej wsi. Mieszkańcy poznali, kto trafił w ich progi, ajakże, ugościli królową, a Jadwiga miała czas, by wysłuchać opowieści o niełatwym życiu ludu. Potomkowie gościnnych gospodarzy do dzisiaj utrzymują, że życzliwych gospodarzy uwolniła od pańszczyzny, wioska zaś zyskała nazwę Świątniki, jej mieszkańcy bowiem poczęli służyć w kościołach Sando-mierzajako świątnicy, ot, posługacze kościelni wykonujący kościelne czynności. A na pamiątkę swego pobytu pozostawiła wieśniakom rękawiczki.
Krótki był żywot królowej, po jej śmierci sołtys ze Świątnik zaniósł dar królowej do Sandomierza, rękawiczki trafiły do skarbca katedralnego, a stąd do muzeum ulokowanego w Domu Długosza. Trudno sprawdzić, czy zmieszczą się w łupinie orzecha, trzeba wierzyć na słowo, nie można przecież ich dotknąć ani wziąć do ręki czy zwijać, spoczywają wszak pod grubą szybą gabloty. Obok, też pod szybą, leży kilka włosów, by nie powiedzieć kłaczków, ponoć samego Napoleona! Nieszczególne. Króciutkie, cieniutkie, niczym poszczypane nici. Bo Napoleon, czym jak czym, ale włosami szczycić się nie mógł.
W styczniu czy też w lutym 2004 roku sprzedano na aukcji jeden, ale bardzo długi włos któregoś w Beatlesów. Sprzedający dysponował dowodami, że oferuje autentyk. W muzeum sandomierskim na pożółkłej karteczce widnieje informacja o przekazaniu fragmentów Napoleońskiego owłosienia przez księdza Golińskiego. Trzeba wierzyć, że wypadły z karku Napoleona, może z jego potylicy. W Sandomierzu, już nie w muzeum, ale w nieodległym kościele świętego Józefa można popatrzeć na inne włosy, na niezwykły warkocz. Jest jak żywy, a przecież należy do zmarłej 300 lat temu dziewczyny. A i ona
19
sama, choć leży w trumnie, wygląda jak żywa. No, powiedzmy, jak mocno uśpiona.
Teresą Morsztynówna, wojewodzianka sandomierska, zmarła w roku 1689, liczyła sobie wówczas osiemnaście wiosen. Pochodziła z arystokratycznego rodu, jej rodzicami byli Konstancja z Oborskich i Stanisław Morsztyn, polityk, tłumacz, a także poeta. Nieszczęsnym rodzicom zmarł niebawem również syn Jan. Zrozpaczony ojciec sięgnął po pióro -jak kiedyś Jan Kochanowski porażony śmiercią swej Urszulki - i pozostawił literackie świadectwo swego bólu. Jego epitafium „Żal nad żal" nie zyskało większego rozgłosu, ale dzisiaj bywa przypominane, czytane, publikowane. Bardziej - rzeczjasna - za sprawą pośmiertnych losów córki niż wartości artystycznych dziełka. Młodziutka Morsztynówna przez wieki nie pozwalała o sobie zapomnieć. Nad jej trumną pochylali się różni ludzie, starzy i młodzi, mądrzy i głupi, a wszyscy patrzyli ze zdumieniem, ciało dziewczęcia bowiem nie ulegało rozkładowi. I takjest do dzisiaj!
Zmarłą panienkę złożono w podziemiach kościoła pod wezwaniem świętego Józefa w Sandomierzu. Chowano w tej świątyni również zakonników, prałatów, możnowladców. Pozostały po nich strzępy szat, pożółkłe kości, rozsypane w proch trumny. Owszem, trumna młodziutkiej Morsztynówny też spróchniała, w szary pył zamieniły się kolejne, druga i trzecia, czwarta też jest już mocno zniszczona. A ciągle ten i ów nawiedzany bywa przez myśl, żeby zmarłą pociągnąć za warkocz. A nuż wtedy otworzy oczy?
Miałem dziewięć, może dziesięć lat, gdy pojechaliśmy na szkolną wycieczkę do Sandomierza. Pamiętam doskonale, że poprowadzono nas do kościoła świętego Józefa, zeszliśmy w podziemia, w półmroku potykaliśmy się o większe i mniejsze trumny, zatrzymaliśmy się przed kryptą osłonięta popękana szybą. Miejsce było już lepiej oświetlone, dostrzegliśmy, że spoczywająca tam dziewczyna wyglądała na pogrążoną we śnie. Przewodnik, mężczyzna bielutki jak gołąbek, tłumaczył z przejęciem, że patrzymy na osobę umarłą wiele, wiele lat temu. Cóż, my dziesięciolatki, chłopięta, bo jeszcze nie wyrostki, niezdolni do zadumy nad upływającym czasem, nie rozumieliśmy emfazy starszego pana zdumionego odpornością zmarłej na nieubłagany czas. Owszem,
20
wiedzieliśmyjuż, że płynie wartko, cóż, dla nas płynął za wolno, zdecydowanie za wolno, byliśmy ciągle za mali na życie dorosłych, które miało dla nas tak wiele uroków i tajemnic. Było tyle spraw z życia dorosłych, które pragnęliśmy poznać, dotknąć, ocenić. Na wszystko byliśmy ciągle za mali. Choćby na papierosy. Te musieliśmy palić ukradkiem.
Dziewczyna spoczywająca pod popękaną szybą nie budziła w nas cieplejszych uczuć ni podziwu, nie była jakimś fenomenem natury, któż z nas bowiem rozumiał ten zwrot, była kimś w rodzaju szczególnego prymusa, który swą doskonałość okazał w dziedzinie mało dla nas ciekawej i raczej nieatrakcyjnej. Jej sukces był nam obojętny, budził w nas nawet jakąś złość. Jeden z naszych kolegów, Marek Sieczka, odsunął fragmencik potłuczonej szyby i pociągnął zmarłą za warkocz. Ten gest spotkał się z pełną akceptacją chłopięcej części wycieczki. Ale dziewczęta wydały pomruk niezadowolenia, szarpnięcie za warkocz obudziło w nich - pewnie po raz pierwszy w życiu - kobiecą solidarność, poskarżyły więc nauczycielce. Ta zbliżyła się do krypty, oceniła, że spokój zmarłej został faktycznie naruszony, poprawiła warkocz, a sprawca dostał sójkę w bok.
Nie zapomniałem nigdy wyprawy w podziemia kościoła, po latach - po lekturze jakiejś książki - domyśliłem się, że oglądaliśmy Teresę Morsztynównę.
W tomach wspomnień i opowiadaniach o Sandomierzu, pisanych współcześnie, jak też przed wielu laty, można natknąć się na zdanie, iż najbardziej w pamięć odwiedzających Sandomierz zapada postać Morsztynówny. Zacierają się kontury ratusza, bram, ulic, a zagadka Morsztynówny tkwi w pamięci, może nie jak drzazga w palcu, bo co prawda jej obraz nie uwiera, ale nie daje o sobie zapomnieć.
Wojewodzianka sandomierską była także Maryna Mniszchówna (1588-1614), ta w życiu doczesnym osiągnęła niemało, została wszak carycą Rosji! Kronikarze sandomierscy, jak też autorzy przewodników po tym pięknym mieście, nie piszą o Mniszchównie ciepło, wprost przeciwnie, piszą niechętnie i niewiele, napomykają o niepozytywnym wizerunku polskiej carycy. Zaiste, szczególna to opinia, zupełnie jakby inne caryce pozostawiły pozytywny wizerunek.
21
Bądźmy precyzyjni, pozostawiły - bez wątpienia - pozytywny wizerunek w oczach Rosjan.
W oczach Rosjan Maryna pozostawiła - bez wątpienia - niepozytywny wizerunek. Wdarła się na ich tron podstępem. Powstaje pytanie: z jakich pozycji pisane są sandomierskie przewodniki?
Należy przypomnieć, że - w roku 1604 - w życiu szesnastoletniej Maryny pojawił się niejaki Griszka Otrepiew, podający się za cudem uratowanego od śmierci Dymitra, syna Iwana Groźnego. Trafił pod dobry adres, ojciec Maryny -wojewoda sandomierski - urzędujący wówczas na zamku samborskim, sam był niezgorszej miary awanturnikiem i człowiekiem o wybujałej ambicji. Młodzian z carskimi aspiracjami był dla Mniszcha osobą pożądaną. W życiu wojewody sandomierskiego pojawił się nowy cel, zapragnął zostać teściem cara. I cen ten osiągnął. W Krakowie odbył się ślub Mniszchówny z władcą Rosji w obrządku katolickim, w Moskwie w obrządku prawosławnym. Córka Mniszcha, jako jedyna Polka, została carową! Niestety, Dymitr Samozwaniec nie nacieszył się koroną, zamordowano go, a polska caryca trafiła do więzienia. Nie upadała na duchu, a przecież -jak odnotowano to zgrabnie w encyklopedii Orgelbranda z roku 1868 -więzienie opuściłajedynie „w kaftaniku nocnym". Ojciec, dumny Mniszech, nawet więzioną miał ją ciągle za włodarza Rosji, choć po opuszczeniu więzienia trzymali go i córkę w Moskwie pod strażą, nie innego zdania była też i sama Maryna, powiadała wszak butnie: „uznana raz za carową tego kraju, nigdy nią być nie przestanę i ten, ktoby zapragnął pozbawić mnie korony, musi wprzódy pozbawić życia". Chciało się jej carować i znowu nadeszły jej dni, co prawda ciężkie, ale nadeszły. W jej życiu, ale i w historii Rosji, pojawił się nowy samozwaniec. Podawał się za zabitego Dymitra! Niestety, brzydki był -jak zaświadczają kronikarze - i pokraczny, ale gotowy na wszystko. Na tron i na szubienicę! Ten - tu znów trzeba się odwołać do kronikarzy -zajął miejsce na tronie i w łóżku Maryny. Nie od razu jednak, nie od razu, najpierw żyli jak brat z siostrą. Mniszech i jego córka doskonale wiedzieli, że ten podający się za zamordowanego Dymitra, to łotr spod ciemnej gwiazdy. Jedno słowo Maryny i powędrowałby na gałąź. Nie posłała go na szafot, wskazała mu tron. Ale jeszcze nie na swoje łóżko. We wspomnianej już encyklopedii zapisano wyraźnie, że nim przekroczył próg jej sypialni, odbył się potajemny ślub. Czasy były burzliwe. W wojnę z Rosją wdał się Zygmunt III, król polski -co tu ukrywać - też zapragnął rosyjskiej korony, sprawy Samozwańca przybra-
22
ły zly obrót. Zygmunt III, najchętniej posłałby tę parę awanturników do samego diabła, na razie oferował im Sambor lub Grodno. Taka propozycja mogła uszczęśliwić wiele kobiet, ale nie Marynę. Odpowiedziała butnie, że królowijegomości podaruje Warszawę.
Duch wojaczki okazał się jej nieobcy. W swych ostatnich latach zawsze ubrana po męsku, narażona na wiele niebezpieczeństw, zdobyła podziw a nawet uwielbienie wojska. Nie załamała się, gdy zabito drugiego Samozwańca, została żoną lub jedynie kochanką atamana kozackiego Zarudzkiego, po jego przegranej osadzono ją znowu w więzieniu, a zginęła utopiona pod lodem z rąk zwolenników kolejnego cara Michała Romanowa.
Burzliwe dzieje rosyjskiej carycy z sandomierskim rodowodem zaintrygowały polskich pisarzy i dramaturgów, Józef Korzeniowski stworzył dzieło Dymitr i Maria (1928), ajózef Szujski Maryna Mniszchówna (1878). Wcześniej powstał dramat Aleksandra Puszkina Borys Godunow (1825), a po latach Modest Musorgski skomponował muzykę do tekstu Puszkina, wreszcie legendę Maryny usiłowała rozwikłać Zofia Kossak-Szczucka, która w powieści Złota wolność odnotowała, iż Dymitr Samozwaniec został zrodzony i porzucony przez piękną litewską leśniczankę, do której gorącą namiętnością zapałał w noc po polowaniu sam Stefan Batory.
Legenda spod Sandomierza głosi, że ojcem Dymitra Samozwańca był, owszem, Stefan Batory, lecz jego matką piękna leśniczanka z puszczy sandomierskiej.
Leśniczanka uległa niezwykłemu mężczyźnie, samemu królowi, ale owocem tej grzesznej miłości nie mógł być nikt zacny. Ot, taki samozwaniec! I cóż dobrego można powiedzieć o takim czy o jego matce? - mówią do dzisiaj z przyganą w tamtych stronach.
W Sandomierzu lubią pozytywnych bohaterów! Zwłaszcza pozytywne bohaterki.
Taka Maryna Mniszchówna to dla nich osoba podejrzana. Nie ma więc ulicyjej imienia ani nawet malutkiego skweru. Jej wizerunek uchodzi tutaj za mało pozytywny. Niewykluczone więc, że dla wielu sandomierzan śmierć wo-jewodzianki pod lodem, gdzieś w dalekiej Rosji, to zasłużona kara.
W XVII wieku, w czasie potopu, Szwedzi zniszczyli sandomierski zamek. Zgromadzono w nim proch, podłożono ogień, zamek wyleciał w powietrze. A z nim trochę ludzkich istnień. A sandomierzanie z uporem lepszej sprawy /
23
opowiadają o walecznej dziewczynie Zofce, córce kasztelana, która miała tenże zamek wysadzić. Z tysiącami Szwedów! Jeszcze jedna bohaterka, która na sandomierskiej ziemi zgotowała wrogom krwawą łaźnię. Jakby jednej Haliny Krępianki im było mało.
Faktycznie, Szwedzi rozpanoszyli sie w Sandomierzu. Jeden z nich, co zostało parokrotnie opisane, miał na ulicy napastować panienkę, sierotę z zacnego domu. Naprzykrzał się na ulicy, złoto do ręki wciskał i obłapiać zamierzał. Dumna panna złoto odrzuciła, narobiła wrzasku, zbiegły się przekupki, handlarki owocami, mięsem, starzyzną, pochwyciły za miotły i ścierki, nasro-żyły pazury i na Szweda natarły. Salwował się ucieczką.
A sandomierskie przekupki sierotę do kościoła odprowadziły. Nie tylko tamtego dnia. Chroniły ją w drodze do świątyni przez następne dni i tygodnie aż do chwili wyjścia Szwedów.
Tak rzecz przedstawiono w księdze klasztornej.
Dumne, bitne niewiasty, pozytywne bohaterki! Sandomierki.
Don Juan z Osieka
W Osieku diabeł błądzi!
Zgubił nie tyle drogę, co postradał rozum.
Czemuż tak marnyjego los? Bo trafił pod babskie rządy!
A nie od dziś wiadomo: gdzie baba rządzi, tam diabeł błądzi! - przypomina chętnie wójt z Pacanowa.
Osiek już przed wiekami stal się przedmiotem żartów. Uważany był za zbiorowisko głupców. W Polsce jest kilkanaście miejscowości o tej nazwie, ale nikt nigdy nie miał wątpliwości, że prawdziwi głupcy grupują się w Osieku pod Sandomierzem. Niedaleko leży Pacanów, więc wójt z Pacanowa - gdzie kują kozy - wie, co mówi.
A baby z Osieka, jak twierdzą wszyscy mieszkańcy tej okolicy, są szczególnie chytre. I sprytne. Czort z nimi nie poradzi. Takie byłyjuż ich babki, takież spryciary żyją tu dzisiaj.
Są dwa znane i stare jak świat przysłowia o Osieku. Pierwsze prawi, z pewnym przymrużeniem oka, o osieckiej sprawiedliwości. Ot, pewien magnat nałożył na osieczan nowe podatki. Były wygórowane, niesprawiedliwe, krwio-pijcze! Skrzywdzeni poszli poskarżyć się samemu królowi. Można iść do kró-
25
la, prezydenta, premiera, ale nie ma żadnej pewności, że tam wysłuchają skargi. Mogą nawet nie dopuścić do pocałowania pałacowej klamki! Tak było i w Krakowie. Monarcha nie miał czasu, były poważniejsze sprawy. Ale -jak powiadają- głupi ma szczęście. Natknęli się na królewskiego błazna, a ten uważnie wysłuchał przybyszów.
Podsunął myśl, by zamówili we wszystkich kościołach - na jedną godzinę -msze z biciem w dzwony. Odezwały się dzwony, jednych zatrwożyły, innych zdumiały, zaintrygowały też króla, dociekał więc przyczyny chóralnego dzwonienia.
- To nabożeństwa za zmarłą w Osieku sprawiedliwość! - objaśnił uprzejmie błazen.
Król -jak głosi legenda - przyjął z honorami delegację z Osieka.
Zdarzyło się w tej miejscowości, że kowal zawinił, a ślusarza powiesili.
Może tak było, a może nie. Ale historia weszła do księgi polskich przysłów i chętnie bywa przywoływana.
Sąd osiecki przypomniany został w komedii Aleksandra Fredry Gwałtu, co się dzieje. Bądźmyjednak dokładni, powtórzmy za autorem sentencję wyroku: „Kowal przewinił, ale że jest tylko jeden, a ślusarzy dwóch, zatem najego miejsce ślusarz uwięziony będzie!" Nie powieszony, ale uwięziony.
Wyrok wydały kobiety, bo władza w Osieku trafiła w ich ręce. Uwięzienie jednego z dwóch niewinnych ślusarzy świadczyło o głupocie sędziów, stracenie w utworze Fredry nie mogło jednak wchodzić w grę, w komedii nie ma wszak miejsca na wyroki śmierci.
Bohaterki Fredrowskiej komedii są tragikomiczne, ale to przecież nie krwiożercze wampirzyce, to jedynie uzurpatorki - komediantki, sarmackie herod-baby!
Poczuły potęgę władzy, zasmakowały w naginaniu prawa, posypały się więc przewrotne dekrety. Ot, jeśli mężczyzna jaki chciałby w Osieku osiąść, musiałby spódnicę przywdziać. W przeciwnym wypadku czekałby go areszt. Jednym słowem - świat do góry nogami! No bo jak na to patrzeć? Burmistrz dzieci, żona urząd piastuje! Ten i ów dostrzegł komizm sytuacji, ale szydził tylko najodważniejszy. I to po cichu!
26
0 zgrozo, żona nie tylko na ratuszu zasiadała, nie tylko podpisywała dekrety, wyroki, ale odkryła w sobie pasję myśliwską. Więc nie targu można było ją zobaczyć, nie przed straganami z atłasem, jedwabiem czy aksamitem, lecz na polu, w lesie. Z flintą w ręku. Jak do kaczek, zajęcy, bażantów, a nawet dzików grzmociła!
Miód w Osieku, jak bywał, tak i teraz jest niezły, ale piwa tu nawarzyli -szydził dalej ów prześmiewca. Lecz dalej po cichu. I chichotał cichutko, że kobiety rządzą, wąsacze słuchają!
1 ani w głowie niewiastom było, żeby dzień wąsacza ustanowić.
Ot, znaleźćjakiś dzionek w kalendarzu i dać tego ranka swym kochanym wąsaczom niuch tabaczki, dzban miodu, szklaneczkę naleweczki! Nic nie było dla pantoflarzy. Nie czekały ich najmniejsze przyjemności, o dogadzaniu zachciankom nie mogło być mowy, o kaprysach również.
Po latach, po wielu latach życie przyniosło dzień kobiet i po latach - nie za wielu zresztą - ten dzień zabrało. Bo dziśjuż nie wiadomo, jest to święto, czy go nie ma?
W Encyklopedii drugiej płci Władysława Kopalińskiego, wielkim dziele poświęconym kobiecym sprawom, biografiom, przedmiotom i właściwościom, nie znajdziemy hasła „święto kobiet" czy też „dzień kobiet". Jedynie w haśle „dzień matki" autorjakby mimochodem napomyka, iż zwyczaj wręczania kwiatka w marcowym dniu przyjął się w wielu krajach. Encyklopedysta pisze: „Komercjalizacja tego gestu i zbiurokratyzowanie go w instytucjach i urzędach sprawiło, że wiele kobiet przyjmuje wręczany goździk z niechęcią: wolałyby doświadczać od mężczyzn mniej formalnego uznania, i to nie tylko przez jeden dzień w roku".
Cóż na to mężczyźni? Dziś polscy politycy, zarówno z lewej, jak i prawej strony, odnoszą się do tego święta z wyraźną rezerwą. Prawica, wiadomo, gotowa potępiać wszystko, co w czasach peerelu miało swój szyk, blichtr i masowość. Sympatycy i zwolennicy SLD z pewnym rozgoryczeniem zauważają, że ich liderzy bez przekonania broniąjuż nie tylko święta kobiet, ale i pierwszomajowego Święta Pracy.
Co tu jednak ukrywać, w polskim społeczeństwie sentyment do peere-jowskiego obchodzenia tych świąt jest duży, ba, nawet wielki. Bo to nie było
27
tylko -jak utrzymuje nasz encyklopedysta - zdawkowe czy też rutynowe wręczanie kwiatka, ale były szumne akademie, odznaczenia, orkiestra, kawa, pączki i herbata. Były talony na pralki, nawet na samochody. Dla niektórych, zgoda, dla niektórych. Ale były. Były!
Wiele kobiet obdarowywanych kwiatkami przez dyrektorów i sekretarzy wspomina święto z łezką w oku. Bo wiązanki z tamtych dni były niejednokrotnie ostatnimi kwiatkami w ich życiu. Dziś' są może już emerytkami, gorzej, gdy na bezrobociu. Nikt już o nich nie pamięta i nikt goździka czy tulipana nie wręczy. Bezrobotny mąż nie przyniesie go z pewnością, o kochanku nie wypada mówić, gdyż o takiego trudniej niż o pracę dla bezrobotnego męża.
Ale i wśród kobiet zdania co do marcowego święta są podzielone! Kobiety szydzące z tego święta - niech mi wolno będzie wyrazić przekorny sąd - są niczym babskie demony z głośnego filmu Seksmisja. Jest w tym filmie scena, w której jeden z osaczonych mężczyzn przemawia do tłumu kobietonów. Proszę wybaczyć sięgnięcie po takie brzydkie słowo, ale trudno znalez'c lepiej charakteryzujące owe filmowe babiszony.
- W naszym świecie - tłumaczył mężczyzna podekscytowanej gromadzie - byłyście na piedestale, byłyście natchnieniem poetów, obdarowywano was kwiatami, bombonierkami, czułymi słówkami, porzućcie zgubną cywilizację, wróćcie w nasze ramiona, nudny postęp to sprawa mężczyzn!
Nie chciały świata mężczyzn. Stworzyły swój, ze swoją historią. W tym świecie Kopernik była kobietą. - Einstein była kobietą! - krzyczała z furią niewiasta o męskich rysach do złudzenia przypominających starczą, żółwio-watą twarz słynnego fizyka.
To jasne, że bohater filmu prowadził grę, los wyznaczył mu szczególnie trudną rolę, przyszło mu bowiem uwodzić całą armię kobiet, przemawiał do nich słodko, słodziutko, ale na nic tu słowa. Kobietony są na nie nieprzemakalne, za nic mają komplementy. A mężczyzna przecież, co niezwykle istotne, walczy w tym wypadku nie tyle o swoją głowę, co o znamienitą część ciała swej męskiej anatomii, jakże przecież zagrożoną w tym świecie kobiet, które nie chcą mężczyzny, chcą jeszcze jednej... siostry! Słowami nie potrafi się obronić.
Dopiero szczęśliwy traf sprawia, że uchodzi z głową i... z genitaliami! Będzie nadal mężczyzną! Świat nie straci uroku!
28
W komedii Fredry jest, można rzec, podobna scena. Kobiety pojmały mężczyznę, będą go sądzić, bo buntował ich mężów. Ów buntownik, Jan Kanty Doręba, chwacki wojak herbu Strzała, towarzysz pancernej chorągwi, nie traci rezonu, orientuje się, że los jego niełatwy, ale dość szczególny, bo to r