16831
Szczegóły |
Tytuł |
16831 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16831 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16831 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16831 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
WRACAJ DO DOMU KARMELKU
MEINDERT DE JONG
WRACAJ DO DOMU KARMELKU
PRZEŁOŻYŁA E. KOŁACZKOWSKA ILUSTROWAŁ S. ROZWADOWSKI
NASZA KSIĘGARNIA 1973
„Hurry Home, Candy" Harper & Row, Nowy Jork © Meindert De Jong, 1953
MIEJSKA B1BL -
Część pierwsza PAMIĘĆ O TYM, CO BYŁO DAWNIEJ
I
Rozdział I
Pies
Pies nie miał imienia. Żeby pies nosił jakieś imię, ktoś musi być jego
właścicielem, ktoś musi go kochać, a i pies musi do kogoś należeć. Tymczasem ten
pies nikogo na świecie nie miał; był niczyj. Należał do cichego, wiejskiego
pustkowia o niewielu chatach i korzystał jedynie z resztek i ogryzionych kości,
które znajdował przy tych paru domach. Pies nie posiadał nic, mógł liczyć tylko
na siebie i gnębił go strach.
Był to zalękniony kundelek z ogonem zakręconym w trąbkę, bezdomny psina, a
wyglądało na to, że i urodził się bezdomny. Krążył w ograniczonym obrębie
wiejskiego terenu zaledwie kilka mil od miasta. Przywłaszczył sobie ten szmat
ziemi potajemnie, ukradkowo, prawie na modłę dzikiego zwierzęcia. Domów było tu
mało; gdzie domów jest mało, mało bywa i ludzi, a pies przecież bał się — bał
się właśnie ludzi.
I nawet chociaż ludzi mieszkała tu tylko garstka, pies wolał trzymać się
najdalszych pól, zalesionych działek, przydrożnych parkanów i żywopłotów oraz
miejsc niedostępnych. Lasy, gdzie
6
panował cień i zmrok, dostarczały mu bezpiecznych kryjówek — mógł tu istnieć nie
dostrzeżony. Parkany i żywopłoty obfitowały w sekretne szlaki, po których pies
mógł wędrować niewidzialny dla oczu ludzi i psów z okolicy.
Głód zapędzał go do niewielu zamieszkanych domostw, ale wyłącznie w nocy.
Wyruszał na obchód po ciemku, dobrze po północy, gdy wszelkie światła zgasły i
życie w siedzibach ludzkich zamarło. Znał tu każdy dom.
Wiedział, gdzie są psy podwórzowe, a gdzie ich nie ma. Wiedział, w których
domach psy są uwiązane i bezskutecznie ujadają w czasie jego ukradkowego nocnego
patrolowania. Znał psy z całej okolicy, lecz dbał o to, aby one mogły go
zaledwie wyczuć węchem i posłyszeć jego ostrożne poruszenia w ciemnościach.
Natomiast wśród niezwykle ważnej wiedzy o źródłach nędznego pożywienia bodaj że
najważniejsze było spostrzeżenie, które gospodynie strzepują obrus na dworze.
Piesek wiedział również, w których domach kobiety wystawiają za dużo karmy dla
kur. Wyjadał okruchy strzepnięte ze stołu, wymiatał do czysta podziobaną paszę
dla drobiu i wykopywał kości zagrzebane przez psy, aby móc przeżyć jeszcze jedną
noc.
Bezdomnego psa stale prześladował strach przed głodem. Wyzierał z jego oczu
dokuczliwy jak ból. Wyzierał z żeber podobnych do szczebli drabiny, które
groziły przebiciem naciągniętej,
7
drżącej skóry. Bo pies bez przerwy dygotał. Niekoniecznie z zimna: z głodu, ze
strachu, z osamotnienia i z braku miłości, może przede wszystkim z braku miłości,
bo przecież pies nie miał nikogo — był zupełnie sam.
Czasami dotkliwe uczucie głodu odzywało się w biały dzień i wyganiało pieska z
jego kryjówek pomiędzy drzewami. Ale jedynie w tych wypadkach, kiedy głód brał
górę nad strachem. Jedynie wtedy, gdy nie znalazł zdechłego królika czy wrony i
nie schwytał drepczącej szybko polnej myszy. W takie dni odważał się wychynąć z
cienistego lasu. Wzdłuż tajemnych szlaków między żywopłotami biegł co sił w
nogach poprzez pola do następnego zagajnika, w nadziei, że tam znajdzie jakąś
padlinę lub upoluje mysz. Taka nadzieja dodawała mu odwagi.
I właśnie w czasie tych ukradkowych wycieczek od jednego zagajnika do drugiego
psa niekiedy widywano. Kobieta wyglądająca oknem zauważyła czasem, że w dali
mignęło coś brunat-no-białego, zaledwie plamka i cień niknący w cieniu drzew.
Czasami mężczyzna przy robocie w polu spostrzegł kątem oka jakiś ruch, lecz
ruchu i cienia nie było już ani śladu, gdy zwrócił oczy, aby je wyśledzić. I to
wszystko, czym pies był dla ludzi w okolicy — mignięciem i cieniem niknącym
wśród cienia. Nie widzieli określonego, rzeczywistego psa, ale ułamek ruchu
czegoś, co — jak przypuszczali — mogło być psem. Praw-
8
dę mówiąc, nikt w tej okolicy nie wiedział o istnieniu psa. Nikt nie miał co do
tego pewności. A przecież pies krążył tutaj już od roku.
Ostatnio, w ciągu minionych dwóch tygodni, piesek dołączył do swojego nocnego
obchodu jeszcze jeden dom leżący przy innej drodze.
Mieszkała tam para staruszków i bezzębny, pokręcony reumatyzmem kundys. Z powodu
zupełnego braku zębów psisko nie mogło obgryzać kości, a zbyt było stare i
zmęczone życiem, aby je zakopywać. Nadal jednak, posłuszny psim instynktom,
stary pies chował kości pod zniszczony zgrzebny worek przy szopie, gdzie leżał w
ciągu dnia grzejąc na słońcu zreumatyzmowane stawy. Bezdomny piesek o tym
wiedział.
A w ostatnim tygodniu staremu, zdychającemu psu zbrakło już sił i nawet nie
zjadał papki z mięsa i jarzyn, którą co wieczór przynoszono mu w misce. O tym
także piesek wiedział. Och, wiedział, i jak dobrze, bo dzięki bezzębnemu staremu
psu kundelek od tygodnia nie cierpiał głodu. Zdarzyło się to po raz pierwszy od
roku, odkąd wiódł swój bezdomny żywot. Farma staruszków stała się jego pierwszym
postojem w czasie nocnego obchodu ciemnych okolicznych domów. I w ten sposób
starsi państwo dowiedzieli się o istnieniu pieska. Zaczęli od domysłu, że
istnieje taki zbłąkany pies. A wszystko dzięki bezzębnemu kundysowi i oknu
przeznaczonemu do oglądania widoków.
Rozdział II
Staruszkowie
Pies siedział, drżąc jak liść, w lasku klonowym na tyłach farmy, gdzie mieszkali
staruszkowie i bezzębny kundys. W wędrówce ku linii horyzontu późnopopołudniowe
słońce sączyło ciepło pod gałęzie klonów, ale pies ciągle dygotał. Dygotał i
patrzył przed siebie. Nagle uniósł łeb i z gardła wypłynął mu osobliwy skowyt.
Przenikliwy, niesamowity dźwięk wzbił się ponad pola i tak przeraził psa, że
zaraz zamilkł. Siedział znów cicho i patrzył.
Taki sam skowyt wyrwał mu się poprzedniej nocy na świeżym grobie starego,
bezzębnego psa. Stary kundys zdechł i pochowano go, a gdy bezdomny piesek usiadł
na przekopanej ziemi, z pyska mimo woli wypłynął mu beznadziejny, żałosny jęk. I
trwał ogromnie długo. Nie z miłości dla starego psa, lecz z poczucia
osamotnienia i z głodu. Pod workiem ze zgrzebnego płótna nie leżała ani jedna
kość, a w białej emaliowanej misce nie postawiono psiej papki.
Tamtej nocy jego własny skowyt również zaskoczył i przestraszył pieska. Bo
zdradził nim
11
swoją obecność. W domu zabłysło światło. Cofnął się więc w cień szopy, a potem
przemknął do lasu. Ujawniony bezradnym skomleniem kundelek nie śmiał już pójść
na obchód innych domów.
No i teraz, w biały dzień, wyrwał mu się znowu ten piskliwy, żałosny krzyk
prześladowanego zwierzęcia — zdradzi go na pewno, zdradzi jego obecność. Pies
siedział bez ruchu, nawet oczy miał nieruchome. Wlepiał je wprost przed siebie,
zza krzaków, w starego farmera, który pracował na polu.
Staruszek usłyszał skomlenie i zatrzymał konie, a następnie, pochylony, usiłował
dostrzec coś w lasku poprzez krzaki i cienie. A pies nadal siedział bez ruchu,
nawet nie mrugnął powieką.
Zaniepokojony farmer wyprostował się, postał przez chwilę, wodząc niepewnie
oczami po lesie, a w końcu cmoknął na konie. Po jakimś czasie umilkł w oddali
szczęk i jazgot zaprzęgu. Człowiek zniknął wraz ze swoimi końmi. Został jedynie
ciężki odór końskiego potu, wilgotny i mdlący, który nadal snuł się w ciepłym
świetle słonecznym późnego popołudnia.
Pies nagle zerwał się i biegnąc chyłkiem a szybko od cienia rzucanego przez
jedno drzewo w cień następnego, odbył całą długą drogę do innego,
bezpieczniejszego odcinka lasu, aby skryć się tam i czekać, aż nadejdzie noc
niosąca okruchy pożywienia.
12
Na jednym z pól musiał przebyć nie osłoniętą przestrzeń. Przypłaszczony, kurcząc
się, ile tylko zdołał, szybko jak błyskawica przemknął przez nagi szmat ziemi i
jednym płynnym susem zapadł między wysokie rzędy plantacji jeżyn. Tam
wyprostował się w biegu i pośpieszył do nowej kryjówki.
W domu, gdzie do niedawna żył bezzębny brytan, przy dużym oknie siedziała nad
szyciem stara kobieta. Obszerne ramy okna ujmowały krajobraz złożony z pól i
drzew, i falujących pagórków. Gdy kobieta na chwilę podniosła oczy znad roboty,
na pustym odcinku pola mignęła jej postać psa i wtopiła się w cienie działki
obsadzonej jeżynami. Staruszka nie spuszczała oczu z miejsca, gdzie przemknął
pies. Zaniepokoił ją ten widok.
Mimo pełnego światła dziennego spojrzała nieco trwożliwie za siebie, w głąb
pokoju. Wydało jej się, jakby usłyszała psie kroki na linoleum w sieni.
„Przecież stary Bill nie żyje — napominała się, ciągle niespokojna w cichym,
pustym domu. — Zdechł, pogrzebaliśmy go..." Przeniknął ją dreszcz.
Znowu wyjrzała oknem. Coś do siebie mruczała i snuła niespokojne myśli. Gdyby
nie kupiła tak wielkiego okna — z pewnością wystarczyłoby mniejsze — koszt
instalacji również byłby niższy. Gdyby była posłuchała męża zamiast wydawać tyle
pieniędzy na to okno! A mąż mó-
13
wił: „Kupmy od razu drugiego psa, aby nam zastąpił starego Billa. Nie będzie nam
tak przykro, gdy zdechnie".
Znowu zwróciła oczy ku oknu. Jakie to dziwne, że zaczęło ją prześladować kupno
okna. Tydzień, w ciągu którego instalowano okno, był również ostatnim tygodniem
życia starego psa. W istocie, Billa powinno się było zawieźć do weterynarza w
ubiegłym tygodniu. Ale ona poskąpiła staremu psu tej ostatniej pomocy. Uparła
się przy założeniu nowego okna, co wykluczyło użycie części oszczędności na
kupno nowego psa. Taki był bieg, zaiste uczciwy, jej myśli! Jakże to wszystko
wydawało jej się teraz małostkowe. Staruszka trzęsła głową, ze wstydem dziwując
się sama sobie.
Oczy jej nagle powędrowały do tamtego miejsca na polu przed działką z jeżynami.
Nie obsiany kawałek, zalany słońcem, był pusty.
W jakiż osobliwy sposób zaczęło ją dręczyć nowe, wielkie okno. Dopiero teraz,
gdy je miała, spostrzegła na polu ten chyży cień psa, tę brunat-no-białą plamkę,
co widziana przez ułamek sekundy zaraz znikła. Pies był chyży w przeciwieństwie
do powolnego, zreumatyzmowanego Billa — jak gdyby chyży duch starego kundysa z
sierścią w takie same brunatne i białe łaty.
Ten cień widziała już po raz drugi. A zeszłej nocy usłyszała przerażający skowyt
płynący z podwórza, akurat z miejsca, gdzie pochowali Billa.
14
Obudziła się i siadła w łóżku, a zanim jej mąż zapalił światło, dostrzegła
wyraźnie świeżo zru-szoną czarną ziemię i niknący cień psa. Mąż również słyszał
ten strwożony skowyt i oboje leżeli rozbudzeni i zalęknieni. Głupstwa,
oczywiście, zabobonne głupstwa!
Ale czyż to nie dziwne? Nigdy dotąd nie widziała umykającego cienia psa, nigdy,
aż do dnia, kiedy zdechł Bill, nie słyszała wycia strwożonego psa.
Drgnęła na dźwięk zgrzytu nie naoliwionych zawiasów — to wchodził jej mąż.
— Już wracasz? — zapytała zaczepnie, żeby ukryć zdenerwowanie. — Jakoś
wcześnie... — dodała siląc się na normalny ton.
— Skończyłem orać pole, to najdalsze — wyjaśnił spokojnie. — Czy wiesz, Marto,
że znowu słyszałem ten sam dziwny skowyt co wczorajszej nocy — tym razem od
strony zagajnika klonowego. Niby to nie psie, a jednak psie wycie. Speszyłem się
i byłbym przysiągł, że zza krzaków śledzi mnie para oczu. Bzdury, pomyślałem,
takie rzeczy w biały dzień? A jednak ta myśl nęka mnie do tej pory.
Opowiedział o wszystkim prosto z mostu — mężczyźni niczego nie owijają w bawełnę.
— Ja również widziałam znowu to, co wiesz — przyznała się teraz staruszka. — To
mignięcie i cień — coś niby pies, ale nie na tyle wyraźne, aby mieć pewność.
15
I wreszcie wyjechała z tym, co ją gnębiło.
— Coś jak duch psa. I podobny do naszego Billa — w brunatne i białe łaty. Mówię
ci, zaczęło mną trząść.
Staremu farmerowi wyrwał się dziwny, krótki chichot podobny do gdakania kury.
— A mówiłem, że trzeba nam kupić drugiego psa. Ale ty uparłaś się przy tym
wielkim oknie i teraz widzisz przez nie duchy. No cóż, tak to się dzieje na
starość. Ja sam raz po raz łapię się na tym w stodole, że oglądam się za Billem
i tak jakbym go widział. A tobie brak go jeszcze bardziej niż mnie.
— Ja ciągle słyszę jego stąpanie po linoleum. Żal mi teraz, że nie zawieźliśmy
Billa do weterynarza. I nie trzeba go było grzebać koło stodoły.
— Ach, dajże spokój — powiedział stary farmer. — To, co słyszymy i widzimy, to
zapewne jakiś zbłąkany pies, który tutaj krąży. Chętnie zwabiłbym go do domu.
Lepszy taki pies jak żaden, a w każdym razie na pewno lepszy niż majaczenia o
duchach. Duch psa!
I zachichotał znowu ochryple i wcale niewesoło.
— Na starość ma się więcej przywidzeń niż za młodych lat — zaczął drwić z niej i
z siebie samego.
Pomysł przywabienia bezdomnego psa bardzo się staruszce spodobał.
16
— Dziś w nocy wystawię na dwór miseczkę z jedzeniem — postanowiła.
— Zrób to, a jakże — pochwalił jej zamiar
mąż.
Gdy odszedł do obory na wieczorny obrządek, ona wyniosła pod szopę trochę
siekanego mięsa z jarzynami w białej emaliowanej misce starego psa. Drugą miskę
napełniła wodą i postawiła przy misce z jedzeniem, po czym miotłą oczyściła i
wygładziła ziemię.
„Jeśli to żywy pies — pomyślała jako usprawiedliwienie— pozostawi ślady, gdy
przyjdzie się pożywić. A jeżeli nie..."
Stanęła bezczynnie. Jeżeli to duch — śladów nie pozostawi. Ale każdy zbłąkany
pies tułający się w tych stronach powinien spałaszować jedzenie — dodała w myśli.
Rankiem zastanie tu mnóstwo odcisków psich łap.
Potem uczciwie przyznała się sama sobie, na czym w gruncie rzeczy będzie
polegała próba: jedzenie może zniknąć z miski, a obok, na rozmiękłej ziemi, nie
zostanie żaden odcisk łapy. To było najistotniejsze w całej tej sprawie. I znowu
zatrząsł nią dreszcz.
Klekot wiader z mlekiem wskazywał, że mąż
wraca z obory.
— Para starych głupców — szepnęła.
Poczekała na niego w drzwiach — nie odważyła się wejść sama do ciemnego, pustego
domu.
2
Rozdział III
Pamięć o strachu
Piesek siedział w lesie drżąc jak liść. Wiatr jęczał wśród sosen, bo to był
lasek sosnowy, inna działka leśna na bardziej lichym gruncie; rosły tu sosny i
płynął strumyczek o piaszczystym dnie. Nocą strumyk szemrał. Kryjówka psa
znajdowała się w znacznej odległości od klonowego lasku na farmie staruszków;
zbyt daleko, aby węchem, nawet zaostrzonym przez głód, piesek mógł wyczuć zapach
siekanego mięsa i jarzyn przygotowanych przez starą kobietę.
Zresztą choćby i wyczuł, nie wróciłby tam. Nie śmiałby, nie odważyłby się w tej
chwili na zwykłe, nocne obchody okolicy. Bezdomny piesek bał się teraz, że
zdradzi się wyciem. W jego życie, przepełnione trwogą, wtargnął nowy powód do
strachu — obawa, aby samemu nie zdradzić swojej obecności.
Piesek zatem siedział zasmucony pod rozłożystymi sosnami.
Nastąpił koniec wszystkiego. Stary pies zdechł. Wymyto emaliowaną miskę, z
której jadał. Nastąpił koniec krótkiego okresu powodzenia w ży-
18
ciu bezdomnego pieska, krótkiego okresu pewnych, regularnych posiłków.
Z gardła wyrwał mu się cienki, znękany, przeraźliwy skowyt. Ponad głową
zwierzęcia wniknął w najniższe gałęzie sosen. Płynął i płynął, tęskny,
wygłodniały. Pies nie mógł go powstrzymać.
Znowu osaczyło go wspomnienie dawnego życia, głodnego i samotnego. Był samotny —
towarzyszyły mu jedynie wspomnienia.
Na początku tego, co utrwaliła pamięć pieska, był strach. Wprawdzie nie urodził
się bezdomny, nie zawsze był zbłąkanym psem, ale prawie od urodzenia zaczęły go
prześladować strach i zalęknione zdumienie. A stało się tak od chwili, kiedy
jakieś ręce uniosły go z ciepłego legowiska, gdzie razem z rodzeństwem tulił się
do ciepłego ciała matki.
Tym razem nie umieszczono go z powrotem w matczynym koszyku, jak to bywało do
tej pory. Już w chwili kiedy go stamtąd wyjęto, swoim zamglonym szczenięcym
wzrokiem ocenił odległość od matki i innych szczeniąt jako olbrzymią. Tkwił w
powietrzu w tych obcych rękach, a potem go gdzieś niesiono. Brzmiały nad nim
podniecone głosy. Znikł słaby już, ciepły zapach matki, a potem zapach domu,
gdzie przyszedł na świat. Szczeniak znalazł się na dworze w zimnym, szczypiącym
powietrzu.
Niesiono go ulicą. W uszy bił mu zewsząd grzmiący hałas. Hałas był naokoło: nad
nim nie-
19
ustanny szczebiot chłopczyka, który go trzymał, i dziewczynki idącej tuż koło
brata, aby być jak najbliżej szczeniaka.
Piesek napełniał tych dwoje dzieci wielką radością i podnieceniem. Kupiły go i
właśnie niosły do domu — był teraz ich własnością. Szczeniątko nic z tego,
oczywiście, nie rozumiało. W jakiś niejasny sposób uświadamiało sobie jedynie
utratę ciepła i bezpieczeństwa przy matce, w psim legowisku. Ostry chłód
powietrza dokuczał mu wszędzie tam, gdzie nie chroniło go ramię chłopca. Ale
mimo wszystko szczeniak, jakkolwiek był jeszcze taki maleńki, wyczuwał
podniecenie i serdeczność w dwóch głosikach nad sobą. Wyczuł, że znowu, chociaż
w inny sposób, otacza go miłość.
Dopiero gdy chłopiec i dziewczynka, zabierając się do zabawy i doświadczeń ze
swoim skarbem, posadzili go na ziemi, dopiero wtedy psie serduszko przeniknęła
boleśnie utrata matki i gniazda. Stał rozkraczony, wlepiając zdumione,
krótkowzroczne, zasnute mleczną mgłą oczy w dwie twarze nad sobą. Piszczał z
rozpaczą, zwracając się wprost do nich, i cały dygotał na zimnej, twardej płycie
chodnika, zagubiony w ogromnym, obcym świecie.
— Biedaczek, strasznie mu zimno — powiedziała dziewczynka.
Podniosła go i utuliła w miękkich, ciepłych ramionach.
20
— Teraz moja kolej — oznajmiła bratu. — On jest przecież także i mój.
A potem weszli do nowego domu. Ale szczeniątko nie odnalazło w nim ani matki,
ani rodzeństwa. Nie było tu rodzinnego gniazda ani ciepłego futra, gdzie można
się wygodnie ułożyć i cmok-tać, wtulać coraz głębiej w poszukiwaniu ciepła,
zasypiając i ssąc ciepłe mleko. Nie było przytulnego legowiska, gdzie po
igraszkach z innym szczeniakiem o miękkim futerku, przy odgłosie groźnych
szczenięcych powarkiwań, zapominało się o wszystkim w ogniu walki i usypiało
albo zabierało na nowo do ssania. Ten nowy dom był zimny, wyczyszczony, z
niemiłym zapachem obcej czystości — ani śladu zapaszków mamy, siostrzyczek i
braciszków.
Rozległy się również nowe głosy. Grube głosy mężczyzny i kobiety górujące nad
przenikliwym szczebiotem chłopczyka i dziewczynki. Pieska postawiono na podłodze
w kuchni. Rozkraczone szczenięce łapki rozjeżdżały się coraz szerzej na zimnym,
śliskim, wywoskowanym linoleum. Wreszcie, jak mała kupka futerka, przywarł do
podłogi, z łapkami rozrzuconymi w cztery strony.
Spojrzał bezradnie w górę, a nad nim wszystkie głosy ryknęły zlewając się w
jeden głośny huk. Śmiech najprzód huczał, a potem brzmiał piskliwie. Nagle
szczeniak doznał okropnego wstrząsu, gdy kobieta krzyknęła „Uważajcie!" Śmiech
zaraz ustał. Podniesiony z podłogi za skórę
21
na szyi zadyndał w powietrzu. Trzasnęły drzwi i znowu go posadzono — został sam
w zimnie za drzwiami. Posadzono go zbyt gwałtownie i siedział tam, gdzie
wylądował, popiskując cicho i nie rozumiejąc nic a nic z tego, co się z nim
stało.
Potem otworzono drzwi, dziewczynka podniosła go z ziemi i utuliła w miękkich,
ciepłych ramionach. Twarzą przywarła do futerka.
— Nie wiedziałeś, jak się zachować w pokoju, prawda? Nie znasz jeszcze zwyczajów
domowych?
Zaniosła go z powrotem do kuchni. Piesek teraz czuł się trochę bezpieczniejszy,
bo było mu ciepło w objęciach dziecka. Nagle tuż przed nim wyskoczyła wielka
twarz kobiety i szczeniak utkwił w niej oczy.
— Nawet nie jest przyuczony do czystości — zagrzmiał szorstki głos tuż koło jego
ucha. — Co to będzie za kłopot!
— My się tym zajmiemy, mamo! — obiecywała dziewczynka z niepokojem. — Będziemy
go pilnować i przyuczymy go...
— Już ja coś wiem o takich obietnicach. Dzień--dwa są dotrzymywane, a potem
wszystko spada na mnie. Możecie być pewni, że nauczy się szybko porządku, moja w
tym głowa... Ale to zabawny kundelek — dodała łagodniej. Twarz zbliżyła się do
pieska, który przywarł mocniej do dziewczynki.
22
Teraz obok twarzy kobiety pojawiła się wielka, okrągła twarz mężczyzny.
— Ładne ma futerko — powiedział. — Ale nie wydaje mi się, żeby miał dziarskie
usposobienie. Niektóre psy od małego są potulne, jakby je bito.
Twarz tkwiła tuż przy piesku.
— To maleństwo miałoby być przyuczone do porządku w domu! Też pretensje! —
wystrzelił głośno. — Coś mi wygląda, że jeszcze nie powinien był być odłączony
od matki. Zabraliście go za wcześnie, dzieci. Ja wiem, że nie mogliście już
wytrzymać, jednak chyba warto by oddać szczeniaka do matki na jeden tydzień.
Wątpię, czy potrafi pić ze spodeczka.
Szczeniaka postawiono na podłodze obok spodeczka z zimnym mlekiem.
Rozkraczony przed spodeczkiem zaczął się znowu ślizgać na słabych nóżkach. Nawet
nie spostrzegł białego mleka na białym spodeczku: nie miało znajomego zapachu;
bił od niego chłód i niemiły zapach. Szczeniak nie miał wcale ochoty na to mleko,
nie potrzebował go, nie wiedział, co to jest. I nagle w to coś zimnego wpakowano
mu nos.
— Szczeniętom trzeba z początku pokazać, jak się to robi — powiedział męski głos.
Zimne, lepkie mleko zatkało pieskowi nozdrza. Szczenię krztusiło się i
rozpryskiwało mleko na boki.
23
— No i patrz, co on przez ciebie wyrabia! — krzyknęła kobieta. — Jest u nas
zaledwie parę minut i już dwa razy pobrudził mi moją czystą podłogę, a dopiero
co ją zaciągnęłam.
Teraz szczeniaka porwał z podłogi chłopiec. Ocierał dłonią jego nosek usuwając
zimną lepkość mleka.
Szczeniak kichnął.
— Nie cackajcie się z nim zanadto, bo wychowacie psa do niczego — pouczał dzieci
ojciec. — Spróbujcie go napoić ciepłym mlekiem, on nie przywykł do zimnego mleka.
Znowu pojawił się spodeczek i mleko, białe i rzadkie, wydzielające małe kłębki
pary. Teraz szczeniak bał się już spodeczka. Skręcał się pod ręką, która
popychała go do mleka, i zaczął piszczeć, gdy nie udało mu się wyrwać, a w końcu
wyszczerzył małe ostre ząbki.
— Coś podobnego! Widzieliście ? Chciał mnie ugryźć! To cięty pies! — zawołał
mężczyzna. Wiedział wszystko o szczeniakach i jak należy z nimi postępować. —
Musimy wyleczyć go z takich narowów. Zwierzęta trzeba najpierw zmusić do
posłuszeństwa, a potem wychować według naszych upodobań. W ten sposób wyrasta
dobrze wytresowany pies. Z tym nie można jeszcze zaczynać tresury, jest za
młody... A więc na razie nauczymy go pić mleko.
Mordkę szczeniaka wpakowano w mleko i naciśnięto ręką. Szczeniak krztusił
się, walczył,
24
drapał pazurkami linoleum. Mleko zalało mu ślepka.
— Może on nie jest głodny — odezwał się cichy, zmartwiony głos dziewczynki. —
Puść go, tato, proszę cię.
— Szczenięta są zawsze głodne — odparł mężczyzna stanowczo. — Za wcześnie został
odłączony od matki. Odnieście go z powrotem na jakiś tydzień. A gdy go
odbierzecie, nie będzie taki niedołężny i zajmiemy się na nowo jego wychowaniem.
Dzieci zaczęły płakać.
Szczeniak, oczywiście, nic z tego nie rozumiał. Nie rozeznawał się w śmiechu,
płaczu i gadaninie. Wszystko to tylko zwiększało jego oszołomienie, a nie
zmniejszało zimna. A właśnie zimno dochodziło do jego świadomości najwyraźniej —
zimno, to znaczy odłączenie od matki. Tkwił rozkraczony na podłodze, zapomniany
przez płaczące dzieci, które usiłowały ubłagać ojca. Wreszcie ojciec zmiękł.
— No więc dobrze, już dobrze! Przekonaliście mnie. Niech więc zostanie —
będziemy go karmić kroplomierzem, jeśli nie da się inaczej. Tylko dosyć tych
lamentów. I pamiętajcie o jednym: musicie pomagać matce w opiekowaniu się psem.
— Łatwo to mówić — powiedziała kobieta. — Właśnie ja najwięcej ucierpię od tego
bałaganu. — Przez pierwszych parę dni oni będą się cackać
25
ze zwierzakiem, aż go nieomal zamęczą na śmierć, a kiedy nowość się znudzi...
Dzieci przestały beczeć — zwyciężyły. I w tej chwili wszyscy jednocześnie
przypomnieli sobie o szczeniątku.
— Gdzież on się podział?
Piesek poczołgał się w ciemny zakamarek między kuchenką gazową a ścianą. Tu
znalazł trochę ciepła. Zasiadł oparty o piec, wchłaniając tę odrobinę ciepła,
która sączyła się z płomyka gazowego. Odszukali go wreszcie.
— Czemuż on tam wlazł? Pewnie, żeby się załatwić. Trzeba sprawdzić prędko, czy
czasem nie ma już kałuży — powiedziała kobieta.
Wielka dłoń sięgnęła do kącika. Psiak przywarł mocniej do ściany, ale ręka już
go chwytała. Wtedy warknął i pokazał zęby, pełen rozpaczy i strachu na widok
ręki szukającej go po omacku. Warknął tak, jak to robią szczenięta —
ostrzegawczo, aby ręka lepiej trzymała się z daleka.
— Słyszeliście?! — zawołała kobieta trochę rozbawiona, a trochę nastraszona. —
Ten malec chciał mnie ugryźć! Nie wyrośnie z niego potulny pies, o, nie!
Potem nastąpiła cisza, ciemność i zimno z wyjątkiem słabego prądu ciepła idącego
z piekarnika w kuchence gazowej. Szczeniak siedział w ciasnym kąciku, pierwszym
miejscu na tym
obcym terenie, gdzie zaznał trochę ciepła i bezpieczeństwa. Ale dom pozostał
obcy, milczący i wrogi. Umilkły głosy, natomiast zza zamkniętych drzwi
dochodziły głębokie oddechy. Szczeniak zaczął skrobać po starym sweterku, który
dziewczynka wsunęła w zakamarek. Poczochrał sweter i spróbował wśliznąć się do
środka. Wpełzł w rękaw, ale zaraz łebek wylazł mu z drugiego końca. I
ostatecznie cały sweter uciekł spod niego po wywoskowanej podłodze. Malec
podniósł pyszczek i zaskomlał, aby wyrazić swoją udrękę i samotność. A gdy raz
zaczął skomleć, nie mógł przestać. Piszczał coraz przeraźliwiej i w tym pisku
zawarł całe swe osamotnienie, zziębnięcie i strach.
Rozległy się kroki, potykanie po ciemku i w ciasny kącik wniknął szorstki,
grzmiący głos:
— Cicho tam, leżeć!
Szczeniak rozpłaszczył się z przerażenia, które natychmiast stłumiło wycie, i w
końcu tylko cieniutko popiskiwał.
— Ja wiem, że ci smutno bez mamusi, ale widzisz, mnie się chce spać, a rano
muszę iść do pracy.
W rozdrażnieniu wskutek przerwanego snu głos zatracił wszelki ton rozsądku.
— Wszędzie będziesz labidził, więc jazda do piwnicy. Ja przecież muszę pospać
choć parę godzin.
Szczeniaka wywleczono z kącika. Mężczyzna,
28
zaspany i na bosaka, zszedł do piwnicy, wyciągnął skądeś kartonowe pudełko,
pokręcił się chwilę i znalazłszy trochę gazet i szmat wsadził je do pudełka, a
na wierzch szczeniaka. Światło zgasło, drzwi zamknięto i ciemność zapanowała tak
w piwnicy, jak w pudle. Z gardła pieska wydobył się skowyt. Przybierał na sile,
odbijał się od czterech ścian pudełka i rozlegał echem w głębokim pomieszczeniu.
To echo zaskoczyło go — przestał wyć, aby posłuchać. Tak jakby szczeniak
braciszek skowyczał w odpowiedzi. A potem skowyt rósł i rósł, bez przerwy,
rozrywając małą gardziel. Teraz już nie mógł przestać. Przestałby jedynie przy
matce, w rodzinnym koszyku.
Na schodach do piwnicy zatupotały ciche, uważne kroki. Bose nogi uważnie stąpały
po omacku. Szeptano też ostrożnie. Były to dzieci — przerażone w ciemnych
mrokach piwnicy, przerażone, że obudzą rodziców. I po chwili szczeniak znalazł
się w ciepłych objęciach, gładziły go ciepłe, miękkie ręce. Dzieci siedziały po
ciemku, drżąc z zimna, szepcząc pieszczotliwe słowa, przepełnione czułością dla
swego pieska.
Nagle drzwi do piwnicy otwarły się z trzaskiem i pomieszczenie zalało światło.
— Oni są tutaj! Są w piwnicy z tym psem! Wszedł ojciec, senny i rozziewany.
— Dawno już tutaj siedzicie?
— Nie, tato, dopiero chwileczkę...
— Co za noc, co za noc! — utyskiwał ojciec. —
29
Jazda do łóżek i żebyście mi drugi raz czegoś takiego nie urządzili.
— Bo, tato, on tak skomlał.
— Trudno, nie możecie z nim siedzieć po nocach. Wracajcie do łóżek.
— On będzie znowu płakał.
Chłopiec, Jerzyk, sam był już bliski płaczu.
— Słuchajcie — powiedziała matka. — Położę przy nim termofor i owinę go moim
starym futerkiem. Zrobię to zaraz, ale czy obiecacie natychmiast wrócić do łóżek
i spać?
— Tak, mamo.
Wszyscy wyszli. Po chwili wróciła kobieta i zaczęła grzebać w pudełku. Drżała z
zimna i ziewała.
— Ty także musisz być zmęczony, biedny, mały pędraku. Śpijże teraz.
Pieska ukoiło ciepło bijące z worka z gorącą wodą i ze strzępka futerka.
Oszukany żywym, miłym ciepłem futerka, które przecież było sierścią nieżywego
zwierzęcia, szczeniak usnął.
Rozdział IV
Szczotka do zamiatania
Tak wyglądał pierwszy dzień w nowym życiu Karmelka. Dzieci nazwały go Karmelek,
bo serdecznie go lubiły, a cóż jest milszego na świecie od karmelków? Poza tym
jego łaciate, brunatno--białe futerko przypominało pewien gatunek cukierków.
Przy dziecięcej wyobraźni i wielkiej czułości dla pieska brunatno-piaskowe cętki
wśród białej, delikatnej sierści mogły nasuwać porównanie do takich właśnie
karmelków.
Chłopczyk i dziewczynka wypełniali całe życie Karmelka. Na początku dnia było
krótkie pół godziny gorączkowego pośpiechu przy wstawaniu, jedzeniu śniadania i
przygotowywaniu się do szkoły. Przez, te pół godziny dzieci były z pieskiem w
kuchni, piesek ich nie opuszczał kręcąc się im pod nogami. Mimo zamętu i mnóstwa
rzeczy do zrobienia potrafiły zawsze ukraść chwilkę na parę czułych słów, na
króciutkie, szeptem wypowiedziane obietnice, szybkie pieszczoty i jeszcze
szybsze, pośpieszne całusy. Nawet chłopiec całował Karmelka, gdy siostrzyczka
nie patrzyła. A oboje całowali pieska, gdy mamy nie
31
było w pobliżu — jedno szybkie, mokre cmoknięcie na mokrym, zimnym psim nosku i
już ich nie było.
A potem zaczynał się wlec dzień bez chłopca i dziewczynki. Dzień nudny i pusty
aż do popołudnia. Późnym popołudniem dzieci wracały i wszystko znowu stawało się
cudowne wraz z ożywieniem, czułością i wesołością. Te godziny po szkole mijały
jak strzała, tak pełne były szczęścia i zabaw polegających na skokach, gonitwach,
ucieczkach i powarkiwaniu.
Między tymi dwoma krótkimi okresami szczęścia rozciągał się dzień nauki.
Szczeniak naturalnie nie wiedział nic o nauce i szkole — dla niego był to po
prostu długi dzień bez dzieci. Długi dzień z ciszą w domu, bez paplania, śmiechu,
pieszczot i utarczek. Długi dzień, w czasie którego w domu pozostawała tylko
matka dzieci i szczotka do zamiatania.
Z mętnej pamięci szczeniaka już od dawna znikło ciepło matczynego futerka, jak
również obecność braciszków i siostrzyczek w rodzinnym koszyku. Jego nowy dom
był tutaj, od dzieci płynęło nowe szczęście, ale prawdziwą osłodę życia czerpał
z małego, ciepłego kątka między ścianą a kuchnią gazową. Kącik był jego ostoją,
fortecą i schronieniem. Na zewnątrz kącika całą resztą domu rządziła kobieta i
szczotka.
W tym ciemnym i ciasnym pomieszczeniu szczeniak czuł się najbardziej
odważny. Stanowiło
32
ono dla niego kryjówkę, dokąd zmykał zrobiwszy coś złego. A robił coś złego
bardzo często, popełniał mnóstwo niewłaściwości, bo ciągle nie rozumiał wielu
rzeczy. Nie rozumiał, postępował nie tak, jak oczekiwano, i wobec tego bywał
karany. A wtedy jedyną ostoję stanowił mały ciemny zakamarek koło piecyka.
Na zewnątrz małego kącika, w całym olbrzymim domu, panowała matka chłopca i
dziewczynki. Pełno jej było wszędzie, z góry i z daleka dochodziły do pieska
odgłosy jej obecności; często krążyła tam i z powrotem po kuchni, gdy on
siedział w swoim kątku. Nigdy nie pochyliła się nad nim, nigdy nie przemówiła do
niego pieszczotliwie i nigdy jej ręka go nie pogładziła. Chociaż nie, czasami,
robiąc coś w kuchni, popieś-ciła pieska, lecz zawsze w pośpiechu, z myślami
gdzie indziej, zawsze zajęta innymi sprawami. Zawsze coś ją zmuszało do
pośpiechu: przyrządzanie posiłków, pranie, sprzątanie. Niekiedy pogłaskała go w
nagrodę za dobre sprawowanie. Szczeniak nie rozumiał powodu — nie wiedział, że
zasłużył na pochwałę — tak mu po prostu wyszło. Nie wiedział również, kiedy
postąpił źle — to także sprawiał przypadek. Lecz gdy coś przeskrobał, wisiała
nad nim groza szczotki do zamiatania, która miała go nauczyć, co jest złe, a co
jest dobre.
Straszliwa szczotka zjawiała się nagle i pchała go po śliskiej posadzce.
Odnajdywała go wszędzie, szturchała i karciła. Piesek umykał, rozpłaszczony,
przerażony, wijąc się ze strachu. Gdy szczotka już raz zabrała się do dzieła,
kłuła i dźgała boleśnie, a razem z bolesnymi ciosami nie przestawał pieska
karcić ostry, skrzeczący głos kobiety. Szczeniak uciekał zarówno przed tym
głosem, jak i przed szczotką do zamiatania, osłabły z popłochu, bez odrobiny
siły w nogach, kierując się na tych nogach z waty do swego kątka po śliskim
linoleum. Zawsze w stronę kątka, bo tam była jego forteca, było jego schronienie
i pocieszenie. I tam czuł w sobie nieco odwagi.
Nic to jednak nie pomagało. Niegodziwa szczotka dosięgała go i w kąciku.
Potrafiła tam wtargnąć, szturchać go i dźgać. Czyżby nie wiedziała, że jej
sztywne, ostre kolce kłują jego szczenięcą skórkę? Czyżby naprawdę nie wiedziała?
Ach, jak dotkliwie bolały te brutalne uderzenia pazurów szczotki!
Przed szczotką nie było ucieczki. Zawsze dotarła do szczeniaka i dała mu radę.
Niemniej zakamarek nadal stanowił jego fortecę i gdy w czasie natarcia szczotka
przypierała go do ściany, w końcu zaczynał się bronić po war kując po
szczenięcemu, obnażając dziecięce ząbki i wgryzając się we wroga.
Zawsze przegrywał w walce ze szczotką, lecz powodowany strachem walczył, warczał
i gryzł. Czyżby kobieta o tym nie wiedziała? Czyżby nie rozumiała, że strach
przymuszał go do oporu?
34
Nie rozumiała, gdyż sama była nieco wystraszona. Gdy szczeniak walczył, warczał
i gryzł, zaczynała krzyczeć, bo po prostu bała się małego pieska.
— Coś podłego siedzi w twojej naturze! — krzyczała. — Jeszcze toto nie ma dwóch
miesięcy, a już warczy i gryzie. Będziesz niebezpieczny dla dzieciaków, jak
podrośniesz. Ale wyplenię to w tobie, zobaczysz! A masz! A masz!
I szczotka raz po raz przystępowała do dzieła.
— A masz! Uspokoisz się teraz?
Oszołomiony strachem ulegał w końcu przemocy kłującej szczotki. Strach powodował,
że przestawał warczeć i gryźć i nie pozostawało mu nic innego, jak tylko
poniżające prośby i żebranina, które potrafił wyrazić jedynie piskliwym,
szczenięcym skomleniem.
— Widzisz ? — mówiła wreszcie kobieta i dopiero teraz odstawiała szczotkę. Wtedy
jednak szczeniak już zwykle zrobił nieporządek w swoim kąciku i broń pojawiała
się znowu, jeśli tylko kobieta zauważyła kałużę. A piesek bał się coraz bardziej.
Czyżby nie rozumiała, że robił nieporządek ze strachu i przerażenia? Czyżby nie
rozumiała, że on przecież nie chciał zapaskudzić swego ulubionego kącika?
Przecież to był jego dom, jego forteca, jego schronienie i jedyna rzecz, jaką
posiadał. Czyżby tego naprawdę nie rozumiała?
Ostatecznie nadchodził kres kary. Kobieta od-
3* 35
stawiała szczotkę do kąta i śpieszyła do swojej roboty. Lecz kącik przeznaczony
dla szczotki do zamiatania znajdował się naprzeciwko kącika szczeniaka. I tam
stała ta ohydna nieprzyjaciółka. Piesek widział ją ze swego legowiska,
przyciśniętą do ściany. Jeszcze długo potem, gdy nieruchomą szczotkę odstawiono,
piesek błagał o zmiłowanie wznosząc pokorne brązowe oczy do martwego przedmiotu.
Czasami nawet bał się wyjść ze swego kącika z powodu samego widoku szczotki.
Kiedy jednak nie wystarczało mu ciepło sączące się z piecyka gazowego, odważał
się wymknąć chyłkiem w poszukiwaniu czegoś należącego do dzieci. Zadowalał się
czymkolwiek — czapeczką, szalikiem, sweterkiem, czymś, co należało do nich i
przypominało je zapachem. Jeśli taką rzecz znalazł, wlókł ją na pociechę do
swego kącika i tulił się do niej z miłości do dzieci i dla ciepła, bo ciągle
marzł i dygotał ze strachu.
Ale jego rozumek był tylko malutkim rozumkiem szczenięcia i gdy drżenie i lęk
mijały, zabierał się do zabawy z czapeczką, szalikiem czy sweterkiem, bo to były
rzeczy należące do dzieci. Gdy już strach ulotnił się całkowicie, targał swetrem
czy szalikiem, podrzucał je, nacierał na nie i gryzł ostrymi ząbkami. Czyż we
własnym kąciku nie należało okazać waleczności po tym całym strachu?
Na dźwięk powarkiwań kobieta cicho wcho-
36
dziła do kuchni i patrzyła, jak piesek znęca się nad swetrem czy szalikiem,
poniesiony przez bujną, bohaterską wyobraźnię. Był niezmiernie zajęty, ale gdy w
wąskiej szparze spostrzegł jej twarz, powarkiwanie zamierało, strach natychmiast
wnikał mu w ogonek, który chował się między tylne łapki, i piesek całym ciałem
przywierał do ściany. Za ściąganie rzeczy z innych części domu czekała go inna
kara. Po odebraniu mu sweterka, szalika czy czapeczki zamykano go w jego ciasnym
pomieszczeniu zastawiając wąskie przejście ohydną szczotką. Przyparty do ściany
siedział tam z oczami wlepionymi w straszliwy przedmiot, dopóki obezwładniony i
wyczerpany lękiem nie osunął się na podłogę jak kupka futerka i nie zapadł w sen.
A wtedy szczotka nawiedzała go w niespokojnych majakach i uciekając przed nią we
śnie nerwowo przebierał łapkami.
Lecz krótki okres szczęścia zawsze powracał. Dzieci przychodziły ze szkoły i
baraszkowały, i bawiły się ze swoim pieskiem. Zabierały go na podwórko, które
rozbrzmiewało zgiełkiem ich głosów i szczekania. „Karmelek, Karmelek, Karmelek!"
— nawoływały. A on uganiał się za nimi, przewracał je i szarpał pragnąc
jednocześnie robić wszystko, co chciały, i być wszędzie, gdzie chciały.
„Karmelek, Karmelek, Karmelek". Całe podwórko przepełniała radość, wesołość i
miłość.
37
Krótkie godziny igraszek po szkole kończyły się w jednej chwili. Do domu wracał
ojciec i wszystko znowu ulegało zmianie. Dzieci musiały wracać z podwórka, jadły
w jednym z pokoi, a pieska zostawiano w kuchni.
Wobec wielkiego mężczyzny psiaka przenikał pokorny lęk, ale zupełnie inny niż
służalczy strach przed kobietą czy poniżający strach przed szczotką do
zamiatania. Mężczyzna siedział w domu tylko wieczorem, a że wieczorem były także
i dzieci, jego obecność napawała szczeniaka mniejszą obawą. Wieczorem była także
i kobieta, ale kobieta siedziała w domu cały czas, a teraz sytuacja odwracała
się, bo wieczorem władzę obejmował wielki groźny mężczyzna o grubym, groźnym
głosie.
W jakiś sposób szczeniak wyczuł, że mężczyzna nie ma złych zamiarów, za to ma
twarde ręce, twardy głos i twarde obejście. Brał pieska twardymi rękami,
przyciskał go za mocno i tak mocno go głaskał, że miękkie, wiotkie szczenięce
ciałko nieomal uginało się pod tym głaskaniem. Mężczyzna pieścił go zbyt
brutalnie, a potem zbyt brutalnie stawiał go na ziemi.
A w dodatku huczał jeszcze jego potężny, grzmiący głos:
— Marsz do kuchni! Marsz do kąta!
Gdy huknął ten grzmiący rozkaz, cokolwiek by szczeniak robił, choćby nawet
baraszkował z dziećmi, musiał natychmiast to przerwać i sa-
38
motnie dreptać do kuchni i do swego kącika. Nawet jeśli dzieci trzymały go na
rękach, wyrywał im się, aby być posłusznym, bo wyczuwał, że wobec tych
grzmiących rozkazów dzieci są równie bezsilne jak on. Nie mógł sobie nawet
pozwo-
<fa,
^^^«???????????????????????
lić na wahanie czy spojrzenie na któreś z dzieci w nadziei, że go zawołają z
powrotem.
— Co ja powiedziałem? Marsz do kuchni! Marsz do kąta!
Piesek musiał iść — im prędzej, tym lepiej.
— Tak właśnie należy wychowywać psa — pouczał ojciec. — Pies powinien wiedzieć,
kto jest panem w domu. Nie trzeba karcić go klapsami czy biciem, po prostu
głosem należy wyrażać stanowczość rozkazu. Wy, dzieciaki, zanadto go
rozpieszczacie. Czyżbyście chcieli mieć psa ślamazarę? Ja tam wolałbym, żeby mój
pies był psem, jak się patrzy.
— Tak, tato — odpowiadały dzieci. — A czy możemy, tato, pójść teraz do kuchni i
trochę się pobawić?
Miały, oczywiście, na myśli zabawę z Karmelkiem.
Czasami im pozwalano. I dzieci przychodziły do kuchni. Jednym radosnym susem
piesek wyskakiwał ze swego kącika i w sekundę cała trójka turlała się po
podłodze. A po chwili, upojeni zabawą, dzieci i szczeniak zaczynali hasać po
całym domu. Po czym w samym środku zabawy jak huk grzmotu rozlegał się głos ojca:
— Co ja powiedziałem? Co ja ci kazałem? Marsz do kuchni! Marsz do kąta!
Czasami strach ogarniał pieska tak nagle i gwałtownie pośród zgiełku zabawy, że
na podłodze powstawała kałuża. Zawstydzony i przerażony,
40
z brzuszkiem przy ziemi, czołgał się do kuchni i do kącika. Potem w powietrzu
zaczynały fruwać słowa kobiety i każde smagało jak biczem rozpłaszczone,
zhańbione zwierzątko. Bezradne dzieciaki rozpaczliwie usiłowały usprawiedliwiać
jego przewinienie.
— O, mamo, niech się mama nie gniewa! To nasza wina. Zapomnieliśmy, że nie wolno,
i zabraliśmy go z kuchni. My wszystko posprzątamy, mamo.
Po wypadku tego rodzaju szczeniak nie mógł liczyć ani na przebaczenie, ani na
łaskę. Musiał zostać w swoim kąciku. Wieczór mijał, a on tkwił tam nastawiając
uszy na najmniejszy odgłos obecności dzieci, w niewinnej szczenięcej nadziei, że
przyjdą znowu i pobawią się z nim. Nie przychodziły jednak, a on dalej siedział
sam, przepełniony tęsknotą. W kuchni panowała głucha cisza i nie było nikogo
oprócz szczotki do zamiatania w przeciwległym kącie.
I taki był jego szczenięcy żywot. Żył z dnia na dzień w pokornej obawie przed
panem domu, płaszcząc się z lęku przed gospodynią i w dzikim strachu przed
szczotką. Pocieszała go jedynie obecność dzieci — dzieci były kochane, żył tylko
dla nich. Zapominał, co można i czego nie można, bywał niegrzeczny sto razy, ale
jedną rzecz rozumiał doskonale: że dzieci go kochają, a on ich miłość
odwzajemnia. I ta miłość przepełniała jego psie serduszko.
Rozdział V
Przejażdżka
Pewien wczesnowiosenny dzień przyniósł niesłychanie ważne wydarzenie w życiu
szczeniaka — pierwszą przejażdżkę samochodem. Wyjątkowo wczesna wiosna zachęciła
rodzinę do wycieczki na wieś. Dzień był pełen wiosennych woni, pełen obietnic
nadchodzących ciepłych dni, rozwijających się pąków i kwiecia oraz słonecznego
wesela.
Karmelek także pojedzie, Karmelek musi pojechać! — napierały się i nalegały
dzieci. Jeśli mają jechać na wieś i wstąpić do dziadzia i babci, muszą wziąć
pieska. Jakże, gdyby nie dziadzio i babcia, nigdy by przecież nie mogły kupić
swojego szczeniaczka!
Temu nie dało się zaprzeczyć i rodzice ulegli. Dziewczynka zaniosła Karmelka do
samochodu tuląc go mocno — rozpierała ją radość i triumf. Karmelek miał siedzieć
z nimi na tylnym siedzeniu.
Matka zajęła miejsce na przednim siedzeniu, ojciec wsunął się za kierownicę.
Natychmiast ruszyli z potężnym hukiem, który przypłaszczył
42
szczeniaka na kolanach dziewczynki. Lecz wkrótce huk motoru złagodniał w
pomrukiwanie i samochód gładko sunął ulicami. Cóż to było za wspaniałe wrażenie
ten miękki, lekki, szybki ruch auta! Karmelek aż dygotał z podniecenia. Przecież
sam nie biegł, jego krótkie łapki były nieruchome, a jednak sunął naprzód jak
strzała. Nie do wiary! Wprost cudowne! Teraz już nie mógł uleżeć rozpłaszczony
na kolanach dziewczynki. Podniósł się i zimny nosek przytknął do szyby, aby
zobaczyć tę szybkość. Naprawdę nie do wiary!
— Kasiu, spuść szybę! Patrz, jak on ją smaruje nosem. A tak je wszystkie
porządnie wyczyściłam — odezwał się gniewny, rozdrażniony głos kobiety. Brudziło
się coś wyczyszczonego! Ale tym razem piesek nie zwrócił uwagi na gniew, zbyt
był podniecony.
Dziewczynka posłusznie spuściła szybę. Teraz rozległ się świst pędzącego wiatru.
Piesek chciał wystawić łebek na zewnątrz, lecz Kasia go powstrzymała w strachu,
że przy takim podnieceniu gotów wypaść. Szczeniak kręcił się i wyrywał. Wreszcie
wystawił łeb za okno, w pęd wiatru owiewającego samochód. Był pewien, że to on
tak pędzi, szybko, ach! jak szybko, jak jakiś olbrzymi pies! Odnosił to wrażenie
czując powiew wiatru w uszach. Aż dyszał z podniecenia.
Wszyscy zaśmiewali się z niego. W zamkniętej przestrzeni samochodu śmiech
brzmiał przy-
43
jemnie. Miły śmiech, który dochodził do uszu pieska razem ze świstem wiatru i
wzmagał jego podniecenie. Cofnął łebek z powrotem do środka, popatrzył na ludzi,
zmieszany, lecz zadowolony. Bo był zadowolony z siebie, czuł się dzielny jak
duży pies. Jednak ciągnęło go, aby znowu wyjrzeć na zewnątrz.
— Ach, mamo! Żebyś wiedziała, jak mu bije serce!
— Ja też chcę zobaczyć! — domagał się chłopiec.
— Wyobrażasz sobie, że jesteś potężnym zwierzakiem, co, Karmelku? — przemówił do
pieska mężczyzna. Piesek usłyszał, chociaż miał uszy na zewnątrz w pędzącym
wietrze. Wciągnął łebek do środka i rzucił mężczyźnie zdumione spojrzenie. Za
sekundę jednak znowu wyglądał oknem czując pęd wiatru w uszach, czując tysiące
zapaszków wpadających w nozdrza, wszystkie nowe, wszystkie podniecające.
Dziewczynka przyciskała go do siebie zbyt mocno. Z trudem oddychał i wskutek
tego dyszał w tym pędzie. Wydarł się z jej objęć, przeskoczył na stronę, gdzie
siedział chłopiec, i oparł się o szybę. Musiał wszystko widzieć, wszystko
obejrzeć. Szybko, szybko, opuszczaj tę szybę.
Chłopiec ze śmiechem opuścił szybę, ale nie schwycił pieska. Szczeniak stanął na
jego kolanach i wychylił się na zewnątrz, przebierając tylnymi łapkami z
podniecenia.
44
Wszyscy mu się przyglądali, podśmiewając się z tego, co wyrabiał.
— Chyba już dorasta i nabiera rozumu — powiedziała kobieta. — Może najgorsze
mamy poza sobą i pies przyuczy się do porządku w domu.
Samochód stanął przed czerwonym światłem. Na chodniku czekał na przejście pies —
wielki, muskularny olbrzym. Ale spoglądając na niego w dół z bezpiecznego
wnętrza samochodu, czując oparcie w ludziach, do których należał, i podniecony w
najwyższym stopniu, szczeniak zaczął nagle ujadać na duże psisko. Sypał krótkim,
cienkim dziamoleniem.
Gdy po zmianie świateł ruszyli, malec jeszcze raz spojrzał do tyłu i posłał
olbrzymowi ostatnie, groźne warknięcie. W samochodzie wszyscy tarzali się ze
śmiechu.
Szczeniak cofnął łebek zza okna, zasiadł na kolanach chłopca i ze zdziwieniem
wodził oczami od jednej osoby do drugiej. Był zdziwiony, a jednocześnie dumny;
czuł, że jest dużym psem, który wie, jak się zachować. Czuł, że tym razem
postąpił bardzo właściwie, a nie źle, jak zwykle.
— A niech go! — powiedział mężczyzna. — Ty mała bestyjko! Jakie to cięte!
Wychowamy cię jeszcze na przyzwoitego psa. Dałeś nauczkę temu kundlowi