16791

Szczegóły
Tytuł 16791
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

16791 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 16791 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

16791 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Aksjonow Wasilij Pokolenie zimy I. Hełmy scytyjskie Kto by pomyślał, że w ósmym roku rewolucji w Moskwie będą korki komunikacyjne! Całą ulicę Nikolską, która biegnie od Łubianki przez Kitajgorod do placu Czerwonego, zapchały tramwaje, powozy, samochody. Przy Bazarze Słowiańskim z furmanek wyładowują sadze z żywymi rybami. W bramie Tretiakowskiego Przejazdu straszliwy rejwach, rżą konie, trąbią ciężarówki, klną w żywy kamień wozacy. Na razie milicja interweniuje niemrawo, widocznie nie jest jeszcze przekonana do swoich nie politycznych, lecz miejskich, całkiem zwyczajnych obowiązków. Zresztą wszystko wokół wygląda jak jakieś amatorskie przedstawienie. Nawet złość jest udawana. A co najważniejsze - wszyscy grają chętnie. W gruncie rzeczy zakorkowanie Nikolskiej - zjawisko korzystne, to jakby szklanka gorącego mleka po dreszczach: zapowiada powrót do życia, budzi nadzieje. - Pomyśleć tylko, że jeszcze cztery lata temu panowała tu martwa cisza, gdzieniegdzie błąkali się żebracy i stały ponure kolejki po nadgniłe ziemniaki. A Nikolską jeździły tylko „budy” GPU - mówi profesor Ustriałow. - Oto, panie Raston, przykład urzeczywistnienia teorii „Przełomu”. Dwaj panowie pod czterdziestkę siedzą na tylnym siedzeniu w packardzie, uwięzionym na Nikolskiej. Obaj są ubrani po europejsku, mają na sobie drogie garnitury z eleganckich sklepów, ale jakieś drobne, chociaż całkiem wyraźne szczegóły wskazują, że jeden jest Rosjaninem, a drugi autentycznym cudzoziemcem, co więcej - Amerykaninem. Thowsend Raston, paryski korespondent wydawanej w Chicago „Tribune”, podczas swojej pierwszej podróży do czerwonej Rosji walczył z atakami irytacji. Po prawdzie nie były to ataki, irytacja nie opuszczała go ani na chwilę, po prostu czasami to uczucie było podobne do ćmiącego bólu zęba, a czasami przypominało gwałtowne objawy zatrucia pokarmowego. Pewnie zaczęło się to właśnie od jadła, kiedy pierwszego dnia jego radzieccy - pożal się Boże - koledzy, nieznośny Kolców i hulaka Bu­charin, podejmowali go tutejszymi przysmakami. Ten kawior... Cóż z tego, że teraz w Paryżu sza­leją za kawiorem, bo odkryto w nim jakiś potężny afrodyzjak, ale proszę państwa, przecież to tylko jajeczka ryby spokrewnionej z chrzęstnoszkieleto­wymi... A ich teatralność, ten permanentny stan jakiegoś uniesienia, budzący niekiedy lekkie odruchy wymiotne, ta chełpliwość, a przy tym brak pewności siebie, pytający wzrok... Wygląda na to, że Europę już rozgryźli, ale Ameryka ciągle ich zaskakuje. Rastona tutaj także coś zaskakuje. Zawsze uważał, że rozumie mechanizmy rewolucji. Swego czasu jego reportaże z Meksyku uchodziły za szczyty sztuki dziennikarskiej. Robił wywiady z członkami rewolucyjnych junt wielu krajów Ameryki Łacińskiej. A teraz uświadamia sobie, że owi „goryle” byli mu znacznie bliżsi niż tutejsi „twórcy historii”, podobnie jak szarlotka odpowiada mu bardziej od przeklętych „rybich jaj”. Czyżby bolszewicy rzeczywiście wierzyli, że decydują o losach świata? Gdybyż chodziło o zdobycie i utrzymanie władzy, o zmianę kierowniczej elity, ale przecież... Przygotowując się do podróży, Raston czytał tłumaczenia przemówień i artykułów przywódców radzieckich. W końcu sierpnia RKP(b) poruszył wypadek, który zdarzył się w Ameryce. W czasie przejażdżki łódką po jakimś jeziorze w stanie Maine utonęli dwaj znani działacze bolszewiccy, przewodniczący „Amtorgu” Isaj Churgin i Efraim Sklanski, bliski towarzysz Trockiego w latach wojny domowej. Podczas pogrzebu, który odbył się w Moskwie, wszechmocny „wódz proletariuszy wszystkich krajów” dał wyraz dziwnemu, niemal metafizycznemu zdumieniu: „...nasz towarzysz Efraim Markowicz Sklanski... przeszedłszy przez wszystkie wielkie burze rewolucji październikowej... zginął w jakimś nędznym jeziorze...” Skąd ta pogarda dla jeziora, zdumienie „ahistoryczną” śmiercią? Oni rzeczywiście czują się pobratymcami mieszkańców Walhalli lub mitycznymi tytanami. Do diabła, w Ameryce mało kto zrozumie, że ci tutaj bardziej są opętani „walką klasową” niż poczuciem władzy. Rewolucja, jak się wydaje, jest po prostu szczytem dekadencji... Ruszył tramwaj oblepiony czarnymi jesionkami i szynelami żołnierskimi, przejechał kilkanaście metrów. Kierowca packarda z wysiłkiem kręcił kierownicą, by się włączyć do nurtu komunikacji miejskiej. Raston rozglądał się, ssąc wygasłą fajkę. Od czasu do czasu w bezbarwnym tłumie migały urodziwe kobiety o prawie paryskim wyglądzie. Przed wejściem do apteki, mieszczącej się w okazałym gmachu, stało dwóch młodych czerwonych oficerów. Rumiani i smukli, mocno ściśnięci pasami, rozmawiali z ożywieniem, nie zwracając na nikogo uwagi. Ich umundurowanie cechowało owo dekadenckie barbarzyństwo, jak całą tę rewolucję, tę władzę: przedziwne czapki ze sterczącymi szpicami i czerwonymi gwiazdami nad czołem, szynele do pięt ozdobione na piersi czerwonym szamerunkiem, brak naramienników kompensują jakieś zagadkowe figury geometryczne na rękawach i kołnierzu - armia chaosu, Mag i Magog. - Przepraszam, profesorze, mam do pana jedno pytanie, prowokacyjne, jak się mówi w Ameryce. Po ośmiu latach władzy rewolucyjnej co pan uważa za jej główne osiągnięcie? Dla podkreślenia wagi pytania Raston wyjął wieczne pióro i przygotował się do notowania odpowiedzi na marginesach bedekera. Profesor Ustriałow zaśmiał się sangwinicznie. Kto jak kto, ale on przepadał za „kawioreczkiem” i „łososikiem”. - Proszę nie pomyśleć, drogi panie Raston, że sobie stroję z niego żarty, ale głównym sukcesem rewolucji jest to, że KC ma o osiem lat więcej! Szczerze mówiąc, nawet ten facet z jego kiepską angielszczyzną i nutkami zadufania w głosie (skąd u Rosjan to poczucie wyższości, z jakim traktują ludzi z Zachodu?) irytował Thowsenda Rastona. Postać dwuznaczna. Były minister w rządzie białych na Syberii, emigrant, mieszka w Charbinie, przywódca ruchu „Przełom”, jest częstym gościem w czerwonej Moskwie. Jego najnowsza książka Pod znakiem rewolucji wywołała wiele hałasu na Zachodzie, a tutaj w każdym politycznym artykule cytują jego nazwisko. Zinowiew nazywa Ustriałowa szczególnie niebezpiecznym wrogiem klasowym, ponieważ pozornie aprobuje Lenina, chwali zbawienną „transformację centrum”, „hamowane lądowanie”, „normalizację” władzy radzieckiej, liczy na „NEP-owską burżuazję” i „mocne chłopstwo”... Zinowiew kpi z Ustriałowa typowo po bolszewicku - „kura śni o karmie”, „pan Ustriałow nie ujrzy panowania kułactwa jak własnych uszu”... A Bucharin nazywa go „wielbicielem cezaryzmu”. Ciekawe, do czego i do kogo się pije w ostatnim przypadku? W rozmowie z Ustriałowem Raston udaje prostaczka, płytkiego amerykańskiego dziennikarzynę. - Wszystko wraca na swoje miejsce - ciągnął Ustriałow - anioł rewolucji szykuje się do odlotu... Raston rozumiał, że profesor cytuje własną książkę. - Pożar rewolucji wygasł... Nie marksizm zwycięży, lecz elektrotechnika... Proszę się przyjrzeć zachodzącym tu zmianom. Jeszcze wczoraj żądano wprowadzenia komunizmu, a dzisiaj rozkwita własność prywatna. Wczoraj domagano się rewolucji światowej, a dzisiaj zabiega się o koncesjonowane umowy z zachodnimi kapitalistami. Wczoraj panował wojujący ateizm, a dzisiaj „kompromis z cerkwią”; wczoraj nieokiełzany internacjonalizm, dzisiaj - „uwzględnienie nastrojów patriotycznych”; wczoraj proklamowano całkowity antymilitaryzm i antyimperializm, oddawano wszechświat wszystkim narodom w Rosji, dzisiaj - „Armia Czerwona to duma rewolucji”, a w gruncie rzeczy siła jednocząca wszystkie ziemie rosyjskie. Kraj odzyskuje swoją odwieczną misję historyczną „Euroazji”... Częściowo rozładowano wozy przy Bazarze Słowiańskim i na Nikolskiej ruch zaczynał powoli wracać do normy. Uliczny tłum w rzeczy samej wyglądał dość optymistycznie. Lekki październikowy przymrozek poganiał ulicznych sprzedawców. Rumianolica handlarka oferująca pierożki i kulebiaki podobna była do kupcowej Kustodijewa. Inwalida z drewnianą nogą wesoło rozciągał miechy harmonii. Obok sprzedawano jakieś diabełki w szklanych słoikach. Amerykański gość nie wiedział, że dziwną zabawkę nazywano „amerykańskim podwodnym mieszkańcem”. - Proszę, proszę, otwarto księgarnię Sytina! - zawołał po rosyjsku Ustriałow, ale uświadomiwszy sobie, że Rastonowi nic nie mówi ta nazwa, z uśmiechem dotknął tweedowego ramienia. - Musi pan wiedzieć, że literatura i sztuka przeżywają prawdziwy rozkwit. Powstały spółdzielcze i prywatne wydawnictwa. Nawet w gazetach, nadal pozostających w ręku bolszewików, znacznie mniej nachalnej propagandy, a więcej rzeczowej informacji. Krótko mówiąc, choroba minęła, Rosja szybko wraca do zdrowia. Na szczytowej ścianie kamienicy, zwanej tu tak jak w Niemczech brandmauerem, widniał afisz filmowy - facet w cylindrze podobny do Douglasa Fairbanksa i ufryzowana blondynka, pewnie Mary Pickford. Obok jakieś rysuneczki w kubistycznym stylu i podpis cyrylicą. Gdyby Raston znał rosyjski, mógłby się dowiedzieć, że obok reklamy hollywoodzkiego przeboju umieszczono apel oświaty sanitarnej: „W socjalizmie nie ma miejsca dla wszy!” - A co na to ludzie partii, wojska, tajnej policji? - spytał Ustriałowa (wymawiał jego nazwisko „Justriałou”). - Nie uważa pan, że oni także przeżywają transformację? Żywa słowiańska twarz profesora, na której przed chwilą malowała się przesadna egzaltacja, nagle spoważniała, stężała w jakiejś ponurej zadumie. - Poruszył pan sprawę najważniejszą, panie Raston. Jeszcze wczoraj mówiłem o bolszewikach, że to „żelazne potwory o sercach ze stali i duszach robotów”... No cóż, ta metalurgia ma pewne uzasadnienie, kiedy się przypomni niektóre partyjne pseudonimy - Mołotow, Stalin... - Stalin chyba jest jednym z... - wtrącił dziennikarz. - Sekretarz generalny politbiura - wyjaśnił Ustriałow. - Podobno czołowi przywódcy nie darzą go zaufaniem, ale ten Gruzin, jak się wydaje, reprezentuje umiarkowany kierunek, który właśnie rośnie w siłę. Tylko takie potwory - profesor wrócił do tematu - ze swoją skondensowaną, okrutną energią mogły obalić rosyjską twierdzę, w której przed rewolucją nagromadziło się tyle zła. Jednak obecnie... Widzi pan, teraz daje o sobie znać upojenie władzą, to dominująca cecha tych ludzi. Teorie maszynowe są stopniowo wypierane przez ludzkie namiętności. - Ciekawe - mruknął Raston, szybko skrobiąc wiecznym piórem na marginesie bedekera. Ustriałow uśmiechnął się: oczywiście ciekawe, a jakże! - Myślę, że proces ten ogarnia wszystkie sfery i partię, i szczególnie wojsko. Pan chyba zwrócił uwagę na dwóch młodych dowódców przed apteką. Co za postawa! To nie są rozchełstani czapajowcy, lecz zawodowi wojskowi, oficerowie, chociaż jak na zachodni gust dziwacznie umundurowani. A propos umundurowania. Uważa się powszechnie, że wymyślił je sam Budionny, a w rzeczywistości wykonano je jeszcze w szesnastym roku według projektu malarza Wiktora Wasniecowa, więc mamy tu do czynienia z bezpośrednim nawiązaniem do tradycji... Scytyjskie wzory, drogi panie, pamięć o praojcach! Ustriałow zamilkł nagle i ze zdziwieniem spojrzał na Amerykanina. Co on tam pisze, jakby rozumiał wszystko, o czym mówię? Kto z nich w ogóle potrafi zrozumieć wieloznaczność ziemi środka, narodu kształtowanego w tyglu historii od piętnastu wieków? Ciągle trzeba przerywać swoje egzaltowane wywody. Ile razy sam sobie przyrzekał, że będzie przestrzegać brytyjskich zasad. Understatement - oto podstawa ich równowagi. Chrząknął. - Odnośnie do OGPU, pan nazywa to tajną policją... Czy sądzi pan, że jeszcze cztery lata wstecz emigracyjny historyk i zagraniczny dziennikarz mogliby jeździć po Moskwie samochodem Ludowego Komisariatu Spraw Zagranicznych? - Więc się pan nie boi? - strzelił bez namysłu Raston. Samochód tymczasem przejechał do końca ulicę Nikowską i jak wcześniej uzgodniono, zatrzymał się przed ozdobną fasadą Górnej Hali Targowej. Tu profesor Ustriałow i Amerykanin Thowsend Raston, reprezentujący wpływową „Chicago Tribune”, opuścili pojazd i udali się pieszo w stronę placu Czerwonego. Jakiś czas jeszcze do uszu kierowcy dobiegał wysoki głos „przełomowca”: „Rozumiem oczywiście dwuznaczność mojej sytuacji - wiele osób z kręgów emigracyjnych uważa mnie niemal za czekistę, a w Moskwie Bucharin oświadczył niedawno...” Dalszy ciąg zagłuszył tumult wielkiego miasta. Ledwo dwaj panowie w angielskich paltach zniknęli w tłumie, do packarda zbliżył się facet w czapce z baranka i kapocie koloru, który przed rewolucją nazywano grochowym, a od tego czasu nic się nie zmieniło. - No jak tam, chłopie, o czym się burżuje zmawiali? - spytał kierowcę. Kierowca przetarł dłonią zmęczone oczy i dopiero potem spojrzał takim wzrokiem, że szpicel zdrętwiał, zrozumiawszy, z kim ma do czynienia. - Czy może się spodziewacie, że będę wam tłumaczył z angielskiego? Nagle nad Górną Halę Targową i zatłoczone uliczki starego Kitajgoroda wionęły lekkie i orzeźwiające śnieżynki - pierwsze płatki śniegu jesienią 1925 roku. A tymczasem dwaj młodzi dowódcy, których wygląd pobudził panów z prologu powieści do poważnych refleksji, wciąż jeszcze gawędzili przed wejściem do apteki Ferrejna. Kombryg Nikita Gradów i kompołk Wadim Wujnowicz, rówieśnicy dobiegający właśnie dwudziestego piątego roku życia, mieli już za sobą niezliczone pobojowiska wojny domowej, więc według ówczesnych pojęć byli całkiem dojrzałymi mężczyznami. Gradów służył w sztabie Zachodniego Okręgu Wojskowego, którym dowodził Tuchaczewski, Wujnowicz zaś zajmował stanowisko „delegowanego do specjalnych poruczeń przy Rewolucyjnej Radzie Wojskowej”, czyli był jednym z głównych adiutantów Frunzego, komisarza ludowego spraw wojskowych i morskich. Przyjaciele nie widzieli się od kilku miesięcy. Gradów - rdzenny moskwianin - ze względu na miejsce służby przebywał w Mińsku, a Wujnowicz, który pochodził z Uralu, po otrzymaniu nominacji do RRW wykierował się na mieszkańca stolicy. Teraz rozbawiony przewrotnością losu pokpiwał z Nikity. Spacerując z przyjacielem po Moskwie, na widok afisza jakby przypadkiem napomykał o premierze teatralnej i zaraz przerywał sobie: „Ach, pewnie w Mińsku nic o tym nie słyszeliście, przecież to prowincja!” I tak dalej, ot taka sobie zgrywa. Zresztą młodzi ludzie w budionówkach mało mówili o teatrze; ich rozmowa raz po raz schodziła na tematy poważniejsze; byli to bowiem poważni młodzi ludzie w stopniach, jakie w dawnym wojsku przyznawano dopiero po czterdziestce. Nikita przyjechał do Moskwy ze swoim szefem na naradę w sprawie reformy wojskowej. Przewidywano, że odbędzie się ona na Kremlu i będzie poufna, ponieważ ma w niej uczestniczyć bodaj całe politbiuro RKP(b). Już wtedy wszyscy opętani byli manią poufności. „Partia z przyzwyczajenia działa w konspiracji” - opowiadano sobie w Moskwie dowcip Karola Radka, naczelnego bolszewickiego wesołka. Sprawa się jednak komplikowała, ponieważ szef Wujnowicza, przewodniczący Rewolucyjnej Rady Wojskowej, komisarz ludowy spraw wojskowych i morskich Michaił Wasiliewicz Frunze od ponad dwóch tygodni przebywał w szpitalu z powodu nasilenia się choroby wrzodowej dwunastnicy. KC w braterskiej trosce o zdrowie ulubieńca wszystkich ludzi pracy, legendarnego dowódcy, który rozgromił Kołczaka i Wrangla, proponował przeprowadzenie narady bez niego, obarczywszy referatem Unszlichta, pierwszego zastępcę przewodniczącego RRW. Frunze jednak kategorycznie domagał się udziału w naradzie i w ogóle lekce sobie ważył chorobę. Ta właśnie sprawa dominowała w rozmowie młodych wojskowych, kiedy przed wejściem do apteki Ferrejna czekali na żonę kombryga Gradowa Weronikę. - Komisarz wścieka się, kiedy słyszy o swoim wrzodzie - rzekł Wujnowicz, barczysty mężczyzna o południowosłowiańskiej urodzie, gęstych czarnych wąsach i brwiach, spod których żywo błyszczały wyraziste oczy. Dorastał w przemysłowym miasteczku na Uralu, później zaś ze swoim szwadronem dotarł do południowego wybrzeża Krymu i dopiero tam, wśród nadmorskich skał, spienionych fal, cyprysów i winnic zrozumiał, gdzie jest jego prawdziwa ojczyzna. Pewnie należałoby uczynić Nikitę Gradowa przeciwieństwem przyjaciela, to znaczy powiązać go z północą, z jakimś rosyjskim gotykiem, jeżeli coś takiego istnieje na świecie, chętnie byśmy to uczynili dodając do scytyjsko-macedońskiego kolorytu linię wareską, jednak gwoli prawdy zrezygnujemy z tej romantycznej pokusy, jako że Nikita przynajmniej w połowie wywodził się ze śródziemnomorskiej „kolebki ludzkości” - jego matka Mary Wachtangowna pochodziła z gruzińskiego rodu Gudiaszwilich. Zresztą w jego wyglądzie nie było żadnych cech gruzińskich, może poza rudawym zarostem i nieco wydatnym nosem, co równie często dotyczy Słowian, Węgrów, a także nie wciągniętych jeszcze w orbitę rewolucji światowej Irlandczyków. - A co o tym mówią lekarze? - spytał Nikita. Wujnowicz uśmiechnął się. - Lekarze mówią na ten temat mniej niż członkowie politbiura. Konsylium, które odbyło się ostatnio w szpitalu Sołdatienkowskim, orzekło, że można poprzestać na leczeniu zachowawczym, przywódcy jednak nalegają na operację. Znasz Michaiła Wasiliewicza, potrafi nie mrugnąwszy okiem skoczyć pod ostrzał karabinu maszynowego, a skalpel chirurga wprawia go w przygnębienie. Nikita, odchyliwszy połę długiego szynela, wyjął z kieszeni szafirowych bryczesów złotą cebulę, nagrodę przyznaną mu przez dowództwo po zakończeniu w 1921 roku marcowej akcji w Kronsztadzie. Weronika tkwiła gdzieś w aptece od czterdziestu minut. - Niekiedy mam wrażenie - powiedział, ciągle patrząc na leżący na dłoni piękny, drogi zegarek - że nie wszyscy wodzowie kochają bojowych dowódców. Wujnowicz zaciągnął się długim papierosem Palmira Północy i cisnął go na ziemię. - A szczególnie wysila się Stalin - powiedział z irytacją. - Partia, proszę ja was, nie może sobie pozwolić na chorobę Frunzego. Może Iljicz się mylił, jak myślisz, Nikito? Może „ten kucharz” nie zamierza przyrządzać „zbyt ostrych dań”? Albo właśnie zamierza i dlatego jest takim przeciwnikiem diety, preferując skalpel?! Wadim dotknął ramienia zdenerwowanego przyjaciela - spokojnie, spokojnie... - i rozejrzał się znacząco. Z apteki wyfrunęła wreszcie Weronika, piękność w selskinowym futerku, zasygnalizowała błyskami błękitnych oczu, niczym nadpływający jacht obalonego monarchy. - Co to za miny, towarzysze dowódcy? Czy szykujecie wojskowy zamach stanu? - zażartowała całkiem nie w porę. Wujnowicz wyjął z jej rąk ciężką torbę - ciekawe, co tak ciężkiego można nabyć w aptece? - i ruszyli przejazdem Teatralnym w dół, obok pomnika Pierwszego Drukarza w kierunku Metropolu. Ilekroć Wujnowicz widział żonę przyjaciela, zawsze musiał tłumić gwałtowne podniecenie seksualne. Ledwo się zjawiała, zaczynało się udawanie. Szczery mógł być z tą kobietą tylko w łóżku lub nawet... Cierpnąc ze wstydu i pożądania czuł, że mógłby postąpić z Weroniką tak, jak kiedyś z pewną paniusią w zdobytym pociągu białych, to znaczy odwrócić ją do siebie tyłem, pchnąć, pochylić, zadrzeć spódnicę. Co więcej, ilekroć widział Weronikę, natychmiast usłużna wyobraźnia malowała przed nim taką sytuację. Chamskie impulsy, wyrzucał sobie, brzydki spadek po wojnie domowej, hańba dla wykształconego dowódcy regularnej armii czerwonego mocarstwa. Nikita - to mój przyjaciel, Weronika także mój przyjaciel, a ja udaję ich wspaniałego przyjaciela... Pożegnali się przy Metropolu. W budynku tym tuż nad Wrublowską mozaiką Księżniczka Marzenie Wujnowicz miał kawalerski pokoik. Gradowowie poszli do tramwaju, czekała ich długa jazda z trzema przesiadkami do Srebrnego Boru. Póki się trzęśli w zaduchu zatłoczonego tramwaju, pod ostrzałem wrogich spojrzeń, Nikita milczał. - No, co znowu? - szepnęła Weronika. - Kokietujesz Wadima - mruknął. - Czuję to. Może nieświadomie, ale kokietujesz. Weronika zaśmiała się. Ktoś spojrzał na nią z zachwytem. W tramwaju roześmiana piękność. Powrót do normalnego życia. Ponura starucha z oburzeniem zacisnęła wargi. - Głuptasie - szepnęła czule Weronika. Z przezroczystego zielonkawo-różowego nieba spadały gdzieniegdzie białe płatki, lekki przymrozek zapowiadał gimnazjalistom łyżwiarskie uciechy. Minęli zgrzybiałe Choroszewo, za nim opustoszały tramwaj pomknął ku stacji końcowej w zakolu Srebrnego Boru. Stary sosnowy park, staw Biezdonka ściśnięty pierwszym przymrozkiem, płoty i wille, w których zapalały się już światła i dymiły kominy - nieoczekiwana idylla po rozgardiaszu panującym w nieco bezmyślnej Moskwie. Od pętli do domu rodziców trzeba było jeszcze przejść pieszo z pół wiorsty. - Co to za ciężar w torebce? - spytał Nikita. - Kupiłam ci brom na cały miesiąc - odpowiedziała wesoło, zerknąwszy ukosem na męża. Jak zwykle pod wpływem cierpienia jego piegowata twarz wyglądała zabawnie. Nie odrywał wzroku od ziemi. - Do diabła z twoim bromem - mruknął. - Daj spokój, Nikito! - zirytowała się Weronika. - Po tej delegacji nie sypiasz od dwóch tygodni. Wykończył ciebie ten Kronsztad! Październikowa wyprawa do twierdzy morskiej wyglądała jak zwykła delegacja wyższego dowódcy - do Leningradu wagon specjalny, stamtąd kuter żeglugi przybrzeżnej do Ust Rogatki. W przystani, na wybrzeżu i w mieście panował porządek, wzorowe zgranie wszystkich służb. Oddziały marynarzy w czarnych kurtkach wybijając krok maszerowały do łaźni i z łaźni. Niektórzy śpiewali Lizawietę. Na okrętach liniowych ćwiczono zasady sygnalizacji. Nad zatoką snuły się podobne do pelikanów nowomodne hydroplany. Odcinki czasu, jednakowe dla wszystkich obecnych, odmierzał dźwięczny dzwon okrętowy. Czysty morski świat, można by rzec angielski, a w każdym razie bardzo daleki od rosyjskiej rzeczywistości. Nic i nikt nie przypomina o wydarzeniach sprzed czterech lat. Tylko raz, wspinając się do fortu Totleben, usłyszał za sobą spokojny głos: - Wygląda na to, towarzyszu kombryg, że dobrze znacie drogę. Odwrócił się gwałtownie i ujrzał wzrok starszego artylerzysty - byliście tutaj? wtedy? niemożliwe... Poniewczasie Nikita z bólem uświadomił sobie, że to jego zdumienie miało sens łatwy do rozszyfrowania - Jakim cudem nie zostałeś rozstrzelany? - Byłem na urlopie - powiedział artylerzysta całkiem beznamiętnie. - A ja szturmowałem wasz fort! Dlatego znam drogę. - Nikita z pewnym wyzwaniem podniósł głos, chociaż rozumiał, że adresat jest niewłaściwy; skoro artylerzysta nie został rozstrzelany, pewnie cieszy się zaufaniem, w przeciwnym razie spotkałby go los tych, którzy odpowiedzieli przed ludem i rewolucją za ów wściekły antybolszewicki wybuch w marcu 1921 roku. Artylerzysta odwrócił wzrok i bez słowa wskazał gościowi trap - proszę, będziemy radzi - a uczynił to tak, że Nikita zrozumiał, iż adres nie całkiem był niewłaściwy. Cały dzień Nikita sprawdzał rozmieszczenie nowych obuchowskich dział w fortach Totleben i Piotr I, razem ze specjalistami z zakładu i reprezentantami dowództwa Floty Bałtyckiej analizował dokumentację i ustne uwagi artylerzystów, dopiero pod wieczór powołując się na zmęczenie został sam i pieszo poszedł do miasta. Chyba zdawał już sobie sprawę z tego, że coś go ciągnie tam, na plac Kotwiczny, miejsce ówczesnych wydarzeń. Z bulwaru nadmorskiego obejrzał zewnętrzną redę i tkwiące tam szare sylwetki dwóch olbrzymów, chyba tych samych; nic nie zdoła wymazać z owych dział i kominów pamięci o zaciekłości okrętów liniowych. Szeroka płaszczyzna wodna, kręcące się po niej kutry i łodzie, kolorowe światła sygnalizacyjne migające na olbrzymach przy redzie - wszystko wokół wydawało się tego październikowego wieczoru szczególnie czyste i wyświeżone. Wtedy zaś ta przestrzeń była biała, jakby na zawsze skuta lodem, złowieszcza. Okręty liniowe stały burta przy burcie, oblodzone do najwyższych nadbudówek, z brudnym, wydeptanym śniegiem na pokładach. Nikita uświadomił sobie, że nawet on, zwiadowca, czuje wrogość do tej zamarzniętej „markiziej kałuży”, jak marynarze nazywali Zatokę Fińską. Po lodzie nacierały na twierdzę niezliczone tyraliery żołnierzy ubranych w białe płaszcze. Cztery i pół roku później, stojąc przy pomniku Piotra Wielkiego i obserwując ożywiony ruch na falach zatoki, pomyślał co innego: gdyby wówczas bunt wybuchł o miesiąc później, los republiki bolszewickiej byłby przesądzony. Wyzwolone z oków lodu okręty wojenne mogły zablokować Oranienbaum, uniemożliwiając koncentrację sił rządowych. Do „Pietropawłowska” i „Sewastopola” dołączyłyby niewątpliwie „Gangut” i „Połtawa”, a za ich przykładem także inne jednostki bałtyckie. Trudno było ręczyć nawet za legendarną „Aurorę”, wszak jeszcze tydzień przed wybuchem buntu cały Kronsztad uchodził za dumę i bastion rewolucji. A potęga Floty Bałtyckiej mogła stać się lontem detonującym wybuchy w całym kraju. Płonęła już Tambowszczyzna. Nie przypadkiem Lenin mówił, że Kronsztad jest niebezpieczniejszy niż Denikin, Kołczak i Wrangel razem wzięci. Republika bolszewicka mogła utonąć w wodzie uwolnionej od lodu. Uratował nas lód. Wydarzenia zdeterminowane przez historię i przebiegające losowo fizyczne procesy przyrodnicze pozostają w dziwnej, powiedzmy wprost - w oburzającej zależności. Naszym głównym sojusznikiem podczas natarcia na Krym, a także podczas tłumienia powstania kronsztadzkiego był lód. Może należałoby postawić lodowi pomnik? Cóż to za bzdura, prawa walki klasowej, dla których bazą jest lód, spowolnienie ruchu jakichś żałosnych cząsteczek! Jednakowoż nie te paradoksy były przyczyną cierpień kombryga Gradowa. Chodziło o to, że w pewnych określonych lub nieokreślonych momentach swego życia zaczynał się nagle czuć zdrajcą, nieomal ciemięzcą wolności. No i proszę, oto dwudziestoletni płomienny rewolucjonista, gotowy w każdej chwili oddać życie za Czerwoną Republikę, bohatersko wywiązuje się ze swego zadania, a jednak... Powoli szedł wzdłuż żółtego z białymi kolumnami gmachu resursy morskiej, salutował mijając marynarzy, nawet odpowiadał uśmiechem na kobiece spojrzenia - Kronsztad zawsze słynął z urody marynarskich żon - i wspominał marcową zamieć śnieżną, kiedy w ciemnościach, zrzuciwszy na lodzie białą kapotę uszytą z dwóch prześcieradeł, wdrapał się na nadbrzeże, pędem przebiegł przez bulwar i ruszył wzdłuż tego budynku, fałszywy marynarz, swój chłop, nawet miał na piersi świeżutki tatuaż: „Pociąg pancerny »Czerwony Partyzant«„. Sam dowódca armii Tuchaczewski wybrał spośród najpewniejszych tuzin supertajnych zwiadowców. Mieli oni, działając w pojedynkę, przed decydującym natarciem unieruchomić działa i otworzyć bramy fortów. Liczyła się każda chwila, nad zatoką już zaczynały wiać wilgotne zachodnie wiatry. Tamtej nocy bez przeszkód dotarł do konspiracyjnego mieszkania, rano zaś... właśnie rano zaczęła się udręka. Obudziły go dźwięki orkiestry. Pełną słońca ulicą w kierunku placu Kotwicznego maszerowała kolumna marynarzy; wesolutkie gęby, nad nimi na tle jaskrawoniebieskiego, posztormowego nieba chwiał się transparent zrobiony w pośpiechu, jednak z całkiem czytelnym marcowym hasłem: PRECZ Z RZĄDAMI KOMISARZY! Oznaki powstania widniały wszędzie. Nikita zaraz po wyjściu na ulicę - w torbie miał dwa mauzery, cztery granaty i fałszywe zaświadczenie komitetu floty sewastopolskiej - ujrzał rozklejone na murze ulotki „Wiadomości Rady Kronsztadzkiej” z apelem rewkomu, informacją o odparciu ataku i o przydziale żywnościowym, a także zjadliwy wierszyk adresowany do przywódców. Aż przyniosło Kalinina, Miękki jęzor w pół arszyna, Chociaż nam słodziutko piał, Każdy się już z niego śmiał. Bojąc się o wyrok srogi, Wziął komisarz za pas nogi! Niespokojny, z bólem głowy, Trocki rozkaz śle surowy: „Zaprzestańcie nieporządków, Bo wystrzelam jak zająców, Kiedy zbiorę wierne pułki, Nie ucieknie nikt od kulki!...” Ale chłopcy dzielni, śmiali, Już komitet swój wybrali, Z każdej groźby sobie kpią, I wciąż papieroski ćmią! W kierunku placu Kotwicznego pojedynczo i grupami wciąż szli i szli marynarze. U podnóża Soboru Morskiego i wokół pomnika admirała Makarowa kłębił się wielki tłum czarnych marynarskich czapek i błękitnych kołnierzy. Gdzieniegdzie widniały żołnierskie szynele i półkożuszki. Kręcili się chłopcy, czasem migały także zdenerwowane kobiece twarze. To wszystko nazywano „Załogą Kronsztadu”. Grało kilka orkiestr. Muzyka zagłuszała strzelaninę raz po raz wybuchającą nad zatoką. W ogólnym tumulcie nie słychać było warkotu bolszewickich aeroplanów, które wyglądały jak jarmarczne sztuczki, chociaż niekiedy spadały z nich śmiercionośne paczuszki i ulotki z pogróżkami „czerwonego feldmarszałka” Trockiego. Panował odświętny nastrój. Nikita nie wierzył własnym oczom. Zamiast groźnych, krwiożerczych spiskowców pod przewodem białogwardzistów, którzy wyczołgali się z podziemia, widział coś na kształt festynu ludowego, tysiące ludzi w porywie entuzjazmu. Dziwne miejsce. Bizantyjska sylweta soboru, pomnik człowieka w skromnym płaszczu. Walc Fale Amuru i wybuchy. W niebie podobne do zabawek aeroplany otoczone lotkami - jak kłaczki waty - z pocisku szrapnelowego. Fatalistyczna gra, czy też - że się odwołamy do ojca Jana! - nowa soborowość, spowiedź buntu? Z trybuny dobiegały krzyki mówców: ...Towarzysze, drogą radiową zwróciliśmy się do całego świata!... ...Bolszewicy kłamią o francuskim złocie!... ...Rady bez potworów!... Niemal po każdym zdaniu potężne „hura”. ...Głos zabierze przewodniczący komitetu rewolucyjnego Pietriczenko!... Spośród czarnych szyneli na trybunie wysunęła się pierś opięta pasiastą koszulką. Ten nie lęka się zimna. Na mauzer za daleko. Może celuje już do niego któryś z naszych, z pozostałej jedenastki? - Towarzysze, proponuję przegłosować drugi wniosek załóg okrętów liniowych. Żądamy odwołania Trockiego! Będziemy walczyć aż do zwycięstwa! Nikita z przerażeniem patrzył na ludzi wrzeszczących jednogłośnie. Zwycięstwo! Zwycięstwo! Zreflektowawszy się, zaczął również wywijać czapką i wołać „Zwycięstwo!” Ktoś klepnął go po plecach. Starszawy wąsaty marynarz z sympatią spojrzał na młodą twarz. - Dźwigniemy Rosję, bratku?! - Hura! - wrzasnął Nikita, nagle przeszły go ciarki, zrozumiał, że krzyczy szczerze, że porwał go wir powszechnego uniesienia, że właśnie tutaj po raz pierwszy znalazł to, czego szukał przez wszystkie lata od natarcia na Metropol w 1917 roku poczynając, kiedy jako siedemnastolatek przyłączył się do oddziału Frunzego - uniesienie tak gwałtowne, że musiał je podzielić. Ależ to zdrajcy, przez swoje marynarskie zadufanie, zepsucie, anarchizm rodem od Machny, od tego „Hej, jabłuszko...” odważyli się, dranie, targnąć na Rewolucję! Jakie może być uniesienie czy sympatia do tej hałastry?! Otworzyły się drzwi soboru, wyszedł pop z krzyżem, zaczęto wynosić trumny ze zwłokami poległych podczas wczorajszego natarcia. Orkiestry zagrały Marsyliankę. Marynarze pozdejmowali czapki. Zwiadowca Gradów uczynił to także. Bolesna chwila pożegnania, dygotał cały - pewnie nadchodzi kres rozpasania, trwającej od lat czterech zbrodni pod pozorem walki ze zbrodniami, łzy napływają do oczu... Ocknij się, to bunt nowogrodzki, wolna Ruś, a ty zadasz im cios w plecy!... ...Kiedy było po wszystkim, Nikitę, który z dwoma kolegami ocalał z tuzina zwiadowców, nagrodzono złotym zegarkiem szwajcarskiej firmy Longines. Następnie skierowano do szpitala. Kilkanaście dni miotał się i majaczył powalony okrutną gorączką, a w krótkich chwilach przytomności przyglądał się oblodzonym krzewom i gilom za oknem oranienbaumskiego pałacu. Nigdy z nikim nie rozmawiał o przyczynach i przebiegu owej choroby. Po prostu wyzdrowiał i wrócił do szeregu. W kręgach partyjnych i wojskowych nie poruszano tematu wydarzeń kronsztadzkich, chociaż krążyły plotki, że sam Lenin miał na tym tle atak histerii. Podobno kwiczał i zaśmiewał się: „Strzelaliście do robotników, towarzysze! Do robotników i chłopów!” W „kręgach” nie mówiono także o tym, że to Kronsztad wyprowadził kraj z ciężkiej choroby wojennego komunizmu, spowodował zwrot do NEP-u, by się wzmocnił. Gdyby nie ten straszny wstrząs, przywódcy nigdy by się nie wyrzekli „poważnie i na długo” swoich teorii. Weronika, córka znanego moskiewskiego adwokata, która trzeci rok była żoną Nikity, wiedziała o skrywanym urazie męża, chociaż rozumiała, że nie wszystko wie. W ostatnich dwóch tygodniach, po powrocie Nikity z delegacji, zaczęła poważnie lękać się o stan jego nerwów. Nie mógł spać, kręcił się w nocy po mieszkaniu, palił bez przerwy, a kiedy na chwilę zapadał w płytką drzemkę, plótł jakieś nonsensy, wśród których jednak czasem niczym widma pojawiały się zdania, hasła i strzępy drukowanych kronsztadzkich herezji. „...Zawgorodin ofiarował dwudniową rację chleba i paczkę papierosów; Iwanów, palacz z »Sewastopola« - szynel; pracownica rewkomu Cymmerman - papierosy; Putilin z portowej pracowni chemicznej - parę butów...” „...Dowódca baterii towarzysz Gribanow zasługuje na zaufanie!...” „...Kupołow, kurwa mać, nie widzieliście, chłopcy, tego lekarza Kupołowa?...” ...Powstań, ludu chłopski! Dzień nowy się zaczyna - Zrzucimy Trockiego I cara - Lenina!... „...Do wszystkich ludzi pracy w Rosji, do wszystkich ludzi pracy w Rosji...” Kiedyś odważyła się go spytać, czy nie powinien odejść z wojska i wstąpić na uniwersytet, na medycynę wzorem ojca, przecież ma dopiero dwadzieścia pięć lat, przed trzydziestką będzie lekarzem jak się patrzy... Dziwne, nie skrzyczał jej, tylko pokręcił głową w zamyśleniu - za późno, Nika, za późno... Chyba jednak nie o wiek mu chodziło. Doszli wreszcie do furtki, na której jak za dawnych czasów lśniła miedziana tabliczka z wygrawerowanym napisem „Doktor B.N. Gradow” - co prawda według nowej pisowni. Za furtką ceglany chodnik, wijąc się między sosnami, prowadził do ganku, do solidnych drzwi obitych ceratą, do dużego piętrowego domu z mansardą, tarasem i oficyną. Oto wyspa zdrowego rozsądku, przyzwoitości, ostoja najlepszych tradycji rosyjskiej inteligencji - tak myślał człowiek, który stanął w progu tego domu. Borys Nikiticz Gradow, profesor Pierwszego Instytutu Medycznego i starszy konsultant Szpitala Sołdatienkowskiego uchodził za jednego z najlepszych chirurgów w Moskwie. Nawet twórcy historii musieli się liczyć z takimi specjalistami. Wprawdzie przywódcy partyjni nie byli jeszcze starzy, ale działalność konspiracyjna, aresztowania, zesłania, rany nadwątliły zdrowie wielu z nich, dlatego luminarze medycyny zawsze byli traktowani przez partię ze szczególną estymą. Nawet za komunizmu wojennego, kiedy wiele willi porozbierano na opał, w domu Gradowa świeciły się okna i unosił dym nad kominem, a teraz w czasach NEP-owskiego rozkwitu życie wróciło do normy, do „przedjaskiniowego” - jak to określał przyjaciel domu Leonid Walentinowicz Pułkowo - okresu historii. Na przykład zawsze rozbrzmiewał fortepian. Pani domu, Mary Wachtangowna, była absolwentką konserwatorium w klasie fortepianu („Niestety, moimi głównymi koncertami byli Nikitka, Cyryl i Ninka”) i każdą wolną chwilę poświęcała muzyce. „Mary Chopinem odstrasza leśne diabły” - żartował profesor. Po dywanach spacerował potężny i najłagodniejszy w świecie owczarek niemiecki Pitagoras. Z biblioteki zazwyczaj dobiegały męskie głosy - nie kończące się „Słowian rozmowy”. Niania, której przypadła ważna rola w „głównych koncertach” Mary Wachtangowny, snuła się po pokojach z naręczem upranej bielizny lub w przedpokoju płaciła rachunki za dostarczane do domu mleko i śmietanę. Nikita powiesił na jelenie rogi futerko Weroniki i swój szynel, pięciokrotnie chyba cięższy od selskinów. Cicho, żeby nie spłoszyć pianistki, skierował się za żoną na mansardę, ale matka go usłyszała. - Pamiętajcie, Nikito, o uroczystej kolacji! - zawołała niespodziewanie młodym głosem. Na mansardzie, skąd otwierał się widok na zakole rzeki Moskwy, kopuły w Choroszewie i Sokole, Nikita zaczął rozbierać żonę. Całował jej ramiona, czułość i pożądanie przesłoniły mroczny Kronsztad. Jak dobrze, że kobiety znowu mogą kupować jedwabną bieliznę. Cóż, może Wujnowicz ma rację, może stłumienie owego buntu zapoczątkowało odrodzenie państwowości rosyjskiej? Kreml i okolice Wokół Kremla zawsze krążyło więcej bajd i plotek niż jaskółek wokół jego murów w pogodny letni dzień. A szczególnie w naszych czasach, kiedy od ośmiu lat w twierdzy mieszkają wodzowie światowego proletariatu. Na przykład baszta Spasska. Wprawdzie nosi imię Spasa, jest już jednak symbolem czegoś całkiem innego. Zdobi ją jeszcze dwugłowy orzeł, ale w południe kuranty wydzwaniają Międzynarodówkę, a o północy żałobny marsz rewolucyjny. W mieście mówi się, że pod Kremlem trwa rozbudowa sieci skrytek-studzien i podziemnych otworów podsłuchowych. Krążą dziwne opowieści o życiu domowym Kamieniewów i Stalinów, o Demianie Biednym, nadwornym bolszewickim rymotwórcy, zakwaterowanym w gmachu byłego Arsenału drzwi w drzwi z przywódcami, który w niezliczonych kalamburach stołecznych literatów występuje jako Demian Lokajewicz Nadwornow. Dziwnych i niesamowitych wieści przybyło, kiedy głównego lokatora po śmierci zabalsamowano, wyniesiono spoza murów kremlowskich w kryształowej trumnie i każdy go mógł obejrzeć. Cóż to za meandry wyobraźni! Jak je pogodzić z filozofią materialistyczną, z Engelsem, który zażyczył sobie w testamencie, by jego prochy rozsypano nad oceanem? Zamknięto wielkie sobory kremlowskie, ale ich kopuły i krzyże nadal płoną złotem, ledwo słońce zdoła się przebić przez środkoworosyjskie mgły, lśnią i migoczą w sąsiedztwie czerwonej powodzi nowych sztandarów i symboli - skrzyżowanych narzędzi pracy podobnych z kształtu do pająka. Co cię czeka w tym nieprzewidywalnym świecie, dumna twierdzo włoska, wznosząca się na wzgórzu Borowickim, trzykrotnie - w odstępach dwustu lat - palona, przez chana Tochtamysza, hetmana Gosiewskiego i cesarza Napoleona, i znowu dźwigająca z gruzów swe zębate mury? Trzy samochody marki Rolls-Royce należące do Narkomatu Obrony przecięły plac Czerwony, jakby się kierowały do bramy Spasskiej, ale minęły ją, zjechały ku rzece Moskwie, okrążyły Kreml od południa i zachodu i wtoczyły się do środka przez położoną przed mostem pękatą basztę Kutafija. Opracowana niedawno taktyka nagłych zmian tras miała zapobiegać aktom terrorystycznym. Taktyka zresztą niezbyt wyrafinowana, oparta na starodawnej mądrości „strzeżonego Pan Bóg strzeże”, gdyby jednak rzeczywiście przy bramie Spasskiej czyhała zasadzka (wszak nie brak i za granicą, i w kraju całkiem sprawnych wrogów władzy bolszewickiej) Robotniczo-Chłopska Armia Czerwona mogła za jednym zamachem stracić całe dowództwo. W pierwszym bowiem samochodzie jechał komisarz ludowy Frunze, w drugim dowódca okręgu Zachód Tuchaczewski, w trzecim dowódca okręgu Wschód - Wasilij Blücher, pierwszy kawaler Orderu Czerwonego Sztandaru. Komisarz ludowy był ponury. Wybrał się na naradę wbrew decyzji politbiura. Nie choroba go przygnębiała, lecz właśnie ta okoliczność. Przeklęte owrzodzenie w ostatnim czasie jakoś mniej dokuczało. Lekarze czynili nadzieje, uważali, iż może mieć miejsce samoczynny proces gojenia się ranek. Ale ta przykra, coraz bardziej natarczywa troska towarzyszy... Można ich oczywiście zrozumieć, ubiegłoroczna tragedia, śmierć Iljicza, wstrząsnęła partią, czy to jednak nie asekuranctwo i - powiedzmy wprost - czy ktoś nie prowadzi podstępnej gry? Frunze nigdy nie podnosił głosu (najbardziej w świecie obawiał się, że się może z czerwonego dowódcy, świadomego rewolucjonisty przekształcić w despotę i żołdaka ze starego reżymu rodem). Potrafił jednak tak modulować głos, że każdy mógł zrozumieć, iż dyskusja skończona. Takim właśnie modulowanym głosem kazał wczoraj przynieść do sali szpitalnej mundur, ubrał się i udał do komisariatu, a stamtąd na Kreml. W samochodzie z nikim nie rozmawiał, starał się nawet nie patrzeć na wiernego Wujnowicza. Dziwnie pozmieniały się charaktery przywódców. Przyjrzyjmy się niektórym z nich; im dalej w przeszłość odchodzą czasy wojny domowej, to znaczy im bardziej ci ludzie dorośleją, a może się nawet starzeją, tym więcej wykazują brzydkich cech: kłótliwość Zinowiewa, złowieszcza tajemniczość Stalina, tumiwisizm Bucharina, nicość Klima, pieniactwo Unszlichta - znamy wartość każdego z nich oddzielnie, ale razem stanowią pojęcie wyższego rzędu, stanowią „wolę partii”. Paradoks polega na tym, że bez tego pojęcia - Lenin to rozumiał - nie możemy istnieć, po prostu rozpadamy się bez tego mistycyzmu. Frunzego dręczyła świadomość, iż dzisiaj zignorował to pojęcie, dopuścił się samowoli, nieważne, że uczynił to dla dobra sprawy, dla dobra republiki. Jak się mówi, gniotło go w dołku, a kiedy rolls-royce wjechał na bruk placu Czerwonego, miał wrażenie, że lekkie wstrząsy odbijają się w żołądku. Przyłożył rękawiczkę do czoła. Kursanci szkoły WCIK-u, pełniący służbę wewnętrzną w pomieszczeniach rządowych, prężyli się w postawie na baczność. Na ich twarzach, które w zasadzie powinny być pozbawione wyrazu, malowało się uwielbienie - korytarzami i schodami pałacu kremlowskiego bowiem kroczyli trzej legendarni dowódcy, nieco z tyłu za nimi szli ich pomocnicy, dawniej zwani adiutantami. Czyż nie jest to zdarzenie godne zapamiętania na całe życie? Kroczyli twardo i pewnie, a ich prezencja stanowiła ideał męstwa i wczesnej dojrzałości. No bo przecież Frunze miał dopiero czterdzieści lat, Blücher - trzydzieści pięć, a Tuchaczewski trzydzieści dwa. Czy jakaś inna armia na świecie miała dowódców tak młodych, a jednocześnie posiadających tak wielkie doświadczenie bojowe? Ostatnia para kursantów, stojących na warcie przy sanktuarium, otworzyła drzwi. Dowódcy weszli do sali posiedzeń - duże okna, sufit zdobny stiukami, kryształowe żyrandole, wielki owalny stół. Jedni uczestnicy narady spacerowali jeszcze po sprężystym dywanie z Buchary, opowiadali sobie dowcipy, inni siedzieli przy stole pogrążeni w dokumentach. Wszyscy w sile wieku, jeżeli po pięćdziesiątce - to niewiele, wszyscy w świetnym nastroju, sytuacja w republice była doskonała. Nosili trzyczęściowe solidne garnitury lub partyjne uniformy (frencze z dużymi nakładanymi kieszeniami, bryczesy, buty z cholewami) i zwracali się do siebie według zwyczaju od dawna przyjętego w partii w tonie nieco gburowatym, a zarazem drwiąco-ciepłym, jak ludzie złączeni wspólną sprawą. Być może obserwator, jak na przykład profesor Ustriałow ukazany w naszym prologu, byłby dostrzegł pierwsze oznaki rozwarstwienia, tego, co w przyszłości nazwano „etyką partyjną”, zgodnie z którą jednemu wypadało zwracać się do kogoś per „Nikołaju” lub „Grigoriju”, a ktoś inny powinien był podkreślać dystans dzielący go od potężnego bonzy przez dodanie do owego „Nikołaja” imienia odojcowskiego lub nawet użycie zwrotu „towarzyszu iks igrek”, my jednak podkreślimy z zadowoleniem, że na razie wszyscy byli ze sobą na ty. „Przełomowcy”, którzy jak wszyscy rosyjscy inteligenci uwielbiali kolekcjonować fakty potwierdzające stworzoną a priori teorię, znaleźliby oczywiście w tej grupie przywódców oznaki lubianej przez siebie „aury władzy” - tkwiące w takich drobiazgach, jak zaokrąglone nieco kształty, solidne garnitury, swobodny sposób bycia, państwowość utrwalona w fałdach rysów twarzy; natomiast naszym skromnym zdaniem przyczyny owych oznak są całkiem inne, nie metafizyczne bynajmniej, co się zaś tyczy fałd na twarzy, to z pewną nieśmiałością sformułujemy następujące pytanie: czy nie są to przypadkiem ślady po nieograniczonej przemocy i okrucieństwie, których ci ludzie dopuszczali się jeszcze niedawno? Wejście wojskowych wywołało na sali poruszenie. „Niemożliwe, przyszedłeś, Michaile?! Co za niespodzianka!” - z teatralną emfazą zawołał Woroszyłow, chociaż wszyscy dawno wiedzieli, że Frunze opuścił szpital i jedzie na Kreml. Kilka osób wymieniło spojrzenia; fałszywy okrzyk Klima w jakiś sposób podkreślał dziwną i w pewnym sensie nieodwołalną dwuznaczność gromadzącą się wokół komisarza ludowego spraw wojskowych i morskich. Przewodniczący RKL Ryków ogłosił rozpoczęcie obrad. Członkowie politbiura i zaproszeni goście, sadowiąc się, nadal gawędzili lub studiowali dokumenty, by podkreślić, że nie interesuje ich Frunze jako człowiek dotknięty chorobą. Ci, którzy przy wejściu uścisnęli mu dłoń, usiłowali zlekceważyć obserwację, iż ręka komisarza ludowego, jakkolwiek nadal krzepka, jest jednak nadmiernie spocona, inni zaś, których wzrok przypadkiem przesunął się po jego twarzy, bronili się przed myślą, że szukają w niej objawów niedokrwienia. Frunze tymczasem pod ostrzałem taksujących spojrzeń rzeczywiście poczuł się źle. W obawie przed kompromitacją próbował niespostrzeżenie, pod osłoną teczki, wyjąć z kieszeni i łyknąć kolejną tabletkę, jednak zamiast tego odwrócił się do Szkiriatowa. - Gdzie jest Stalin? - spytał. Szkiriatow aż się cały podał ku Frunzemu, świdrował go oczami, wyjątkowa wprost obłuda malowała się na jego szerokiej twarzy, co podkreślało jej wrodzoną asymetrię. - Towarzysz Stalin prosił o wybaczenie, spóźni się nieco, właśnie przyjmuje delegację z Kantonu. Frunze poczuł ból, jak wtedy podczas wrześniowego ataku na Krymie. Ból nie był dotkliwy, ale budził obawy, że będą następne ataki, silniejsze, że zostanie skompromitowany wobec politbiura, co więcej - po raz pierwszy uświadomił sobie, że się pozwoli zaprowadzić na stół operacyjny. Te obawy wytrąciły go z równowagi, walił się w gruzy porządek świata. Usiłował maskować swój stan pozornym zainteresowaniem bieżącą polityką. - Dziwne. Wydaje się, że Unszlicht uzgodnił wszystko z generalissimusem Hu Chan-minem... - Co ci, Michaile Wasiliewiczu? - Szkiriatow przysunął mu szklankę z wodą. Frunze już nie zauważył, że Rykow nakazał innym członkom narady, by zostawili go w spokoju, mgliście uświadamiał sobie, że zgodnie z zatwierdzonym porządkiem obrad Tuchaczewski zabrał głos jako pierwszy. Na porządku dziennym była reforma wojskowa - umiłowany twór Frunzego, którym komisarz ludowy spraw wojskowych i morskich szczycił się bardziej niż szturmem na Perekop. Zgodnie z reformą Robotniczo-Chłopska Armia Czerwona, jakkolwiek zmniejszona o pięćset sześćdziesiąt tysięcy ludzi, miała być dwukrotnie silniejsza i trzykrotnie sprawniejsza pod względem zawodowym. Wprowadzano - podwójne, personalne i terenowe - zarządzanie, ustawę o powszechnym obowiązku wojskowym, a także oczekiwane z utęsknieniem jednoosobowe dowództwo, co oznaczało odsunięcie komisarzy politycznych, będących źródłem nieustannych intryg i bałaganu. Reforma ostatecznie likwidowała zwyczaje czasów partyzanckich i stanowiła podstawę dla rozwoju potęgi sił bojowych ZSRR. Głowa Frunzego opadła na stół, wydała przy tym dziwny martwy jakiś dźwięk, pod którego wpływem drgnęli wszyscy członkowie potężnego gremium. Frunze natychmiast się podniósł i skierował do wyjścia, jednak w połowie drogi do drzwi zachwiał się, przycisnął do ust chusteczkę, zbroczyła ją