16784
Szczegóły |
Tytuł |
16784 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16784 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16784 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16784 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Carlyle Liz
PAKT Z DIABŁEM
Piotr Maksymowicz
Prolog
Diabeł podskakuje
Podobno zima na wybrzeżu Somerset ma w sobie jakieś posępne piękno. Lecz dla
niektórych osób luty 1827 roku był po prostu posępny. Aubrey Farquharson uważała, że
mogło być jednak gorzej. Przecież mogła to być zima roku 873.
Był to rok, gdy mieszkańcy pewnej lokalnej wioski, ograbieni, głodujący i umęczeni,
usypali kopiec na wzgórzu ponad Kanałem Bristolskim, aby obserwować czy nie nadpływają
najeźdźcy z dalekiej północy. Lecz, jak to zwykle bywa z najeźdźcami, ci byli groźni i
nieustępliwi. Z konieczności więc niedługo potem mały kopiec stał się wieżą obserwacyjną, a
wieża bastionem, zaś po wielu latach kopiec zmienił się w zamek Cardow, zwany tak od
skalistej wyniosłości, na której stanął.
Posiadając tak duże strategiczne znaczenie, Cardow został wkrótce otoczony murami pod
sztandarem króla Wesseksu. Jednak od samego początku zamkowi przeznaczone było zostać
miejscem cierpienia i smutku. Niektórzy mówili, że Cardow został zbudowany z kamienia
zmieszanego z łzami - i z pewnością wypłakano tam wiele łez. W końcu zamek został
spustoszony w czasie drugiej wojny duńskiej, dzielni chłopcy z załogi byli paleni, torturowani
i obdzierani ze skóry przez wikinga Gunthruma i jego siepaczy. Najbardziej barbarzyński z
nich nazywał się Magnus Waelrafaen lub Kruk Śmierci, zwany tak z powodu wyciętego na
czole znaku w postaci wielkiego czarnego ptaka z rozpostartymi szeroko skrzydłami,
drapieżnika spadającego prosto na niczego niespodziewające się ofiary.
Ta symbolika była bardzo stosowna. Po splądrowaniu zamku Magnus zdecydował się
przejrzeć wojenne łupy. Znalazł sobie piękność w osobie dziedziczki Cardow i silą wziął ją za
żonę. Była jasnowłosą, błękitnooką saską dziewczyną imieniem Ermengilda, a imię to
dosłownie oznaczało "silna w walce". Jednakże Magnus nie zrozumiał aluzji. Nazwał zamek i
wioskę swoim imieniem i osiadł tam na dobre.
Przez dwa lata wikingowie łupili Wessex, a Magnus łupił swoją żonę. Lecz Ermengilda
znosiła wszystko z godnością. W końcu król Wesseksu, później zwany Alfredem Wielkim,
zmusił pogańskich wikingów do uległości - nie tylko wobec Anglii, lecz wobec całego
Chrześcijaństwa. Gunthrum odpłynął, poniósłszy sromotną klęskę, i zabrał swoich siepaczy.
Magnus zostawił żonę, która była w trzecim miesiącu ciąży, i poprzysiągł, że powróci.
Nim spełnił tę obietnicę, zamek na szczycie Cardow - czy jak tam kto wolał nazywać
wzgórze - stał się w pełni ufortyfikowanym bastionem. Jednak dla Ermengildy te umocnienia
miały niewielkie znaczenie. Gdy zobaczyła okręt męża wpływający do kanału, zeszła nad
fosę, objęła mocno Magnusa na zwodzonym moście, po czym zatopiła między jego łopatkami
ostrze swojego najlepszego kuchennego noża.
W ten sposób, przynajmniej jak niesie wieść, zakończyło się pierwsze z wielu nieudanych
małżeństw w zamku Cardow.
Aubrey Farquharson usłyszała tę opowieść i wiele innych w czasie podróży z
Birmingham. Lekarz okrętowy, który siedział naprzeciwko niej w dyliżansie pocztowym,
pochodził z Bristolu, więc z radością zabawiał całe towarzystwo opowieściami o tych
stronach. Aubrey podziękowała mu, wysiadła w Minehead i pobiegła do obskurnego zajazdu
pocztowego tylko po to, aby potwierdzić swoje najgorsze obawy.
Właściciel zajazdu powiedział, że spóźniła się na powóz, który wysłano po nią z Cardow.
Służący majora Lorimera zrezygnowali z czekania jakieś dwie godziny temu. Ale była też
dobra wiadomość. Właściciel zajazdu miał stary powóz do wynajęcia. Do wynajęcia. Ta część
wiadomości nie była już tak radosna. Aubrey nie miała jednak wyboru. Wyjęła z mieszka
monety i wyruszyła na spotkanie losu.
Gdy powóz zjechał z głównego gościńca i przekroczył starą fosę, wspinając się mozolnie
pod górę, Aubrey przysunęła się do okienka i podniosła wzrok, zaciśniętą dłonią ścierając z
szyby mgiełkę. Stojący na szczycie zamek mógłby być inspiracją dla jakiejś przerażającej
powieści grozy pióra pani Radcliffe. Brakowało jedynie stada kruków, które poderwałyby się,
tworząc złowieszczą chmurę na tle ołowianego nieba.
Jednak ta myśl przypominała jej ponurą legendę o Waelrafaenie. Aubrey wzdrygnęła się i
odwróciła wzrok. Nie chciała spędzić następnych dziesięciu lat faktycznie uwięziona w tej
twierdzy. I z pewnością nie chciała przywozić dziecka w tak posępne miejsce. Złe zawieszony
powóz zakołysał się, gdy woźnica skierował konie w kolejny zakręt, a kola wbiły się głęboko
w błoto, szukając kontaktu z twardym podłożem. Wewnątrz unosił się zapach pleśniejącej
skóry i kwaśny odór gnijącego drewna. Siedzący naprzeciwko Iain podniósł wzrok na
Aubrey. Oczy chłopca były okrągłe, twarz ciągle blada. Jak ona może ciągnąć pięcioletnie
dziecko w nieznane? Trudy podróży z pewnością nasilą jego chorobę. Na pewno ktoś mógł
był zaopiekować się…
Ale nie. Nie było nikogo, komu mogłaby powierzyć Iaina.
- Czy on da ci tę pracę, mamusiu? - spytał cicho chłopiec. - Ja naprawdę nie chciałem
zwymiotować w Marlborough. Czy mam mu powiedzieć, to znaczy majorowi, że to była
moja wina?
Aubrey pochyliła się, by pogłaskać Iaina po lśniących, czarnych włosach. Miał takie same
włosy jak jej ojciec. I takie sarno imię. Tego bała się zmienić. Można było wyjaśnić chłopcu,
że musi przyjąć nowe nazwisko i zapomnieć, że kiedykolwiek miał inne. Łatwo też było
wygładzić jego lekko irlandzki akcent, aby mógł uchodzić za zwykłego chłopaka z północnej
Anglii, której kopalnie pozbawiły go ojca. Ale zmienić jego imię? Lub jej imię?
Nie, to było wbrew wszelkim instynktom. Co więcej, dziś mogła być zmuszona do tego,
by wykorzystać jego imię jako swój główny atut. Miała nadzieję, że do tego nie dojdzie. Lecz
uczyni wszystko, co będzie trzeba, aby zapewnić chłopcu dach nad głową i zmylić trop
myśliwskich psów. Z pewnością nie było lepszego miejsca niż zamek Cardow, tak oddalony i
niedostępny.
- Iain - szepnęła. - To nie twoja wina. Nic nie mów, dobrze? Znajdziemy miejsce, gdzie
będziesz mógł się położyć, a ja zajmę się majorem Lorimeiem. Obiecuję ci, że da mi tę pracę.
Iain oparł się wygodniej i zamknął oczy. Powóz zaczął podjeżdżać z głośnym turkotem
po kocich łbach w kierunku bramy wjazdowej. W górze, na środku łukowatego zwieńczenia
bramy, przez wąską szparę w oknie sączyło się słabe światło. Poniżej Aubrey dojrzała
masywne żelazne kolce starej kraty, która została podniesiona, aby mogli wjechać do środka.
A może podniesiono ją przed trzystu laty i pozostawiono w tej pozycji, zardzewiałą,
zapomnianą. Lecz gdy powóz przejeżdżał przez bramę, Aubrey uniosła wzrok na czarny dach
karety i poczuła nieprzyjemny dreszcz. Spłynęła na nią zupełnie nieracjonalna myśl, że krata
opadnie z chrzęstem za ich plecami, na zawsze zamykając ich wewnątrz zamkowych murów.
Na podwórcu pochylony woźnica wysadził ich pod starodawną wiatą, bagaże postawi! na
ziemi, po czym wdrapał się z powrotem na kozioł. Aubrey chciała zawołać, aby zaczekał, lecz
ugryzła się w język. Znowu padał rzęsisty deszcz. Woźnica z pewnością chciał jak najszybciej
pokonać krętą, niebezpieczną drogę powrotną do domu. gdyż z każdą chwilą błota będzie
coraz więcej. Chwyciwszy Iaina mocno za rękę, odwróciła się do masywnych drzwi i
zastukała kołatką.
- Nie było mowy o dziecku - stwierdziła pokojówka, która odebrała od nich peleryny. Na
jej twarzy malowało się powątpiewanie, lecz oczy patrzyły życzliwie. Aubrey pomyślała, że
pewnie ich nie wyrzuci za drzwi, spróbowała więc się uśmiechnąć.
Pokojówka wzruszyła ramionami.
- A Pevsner, znaczy się kamerdyner, poszedł do pubu z odźwiernym - mówiła dalej. -
Gdybv nie to, spytałabym go, co teraz robić.
Służący na popijawie o tej porze dnia? Dziwne.
- Nie wspomniałam o Iainie w moim liście do majora Lorimera - rzekła Aubrey - ale on
nie sprawia kłopotów. Mogę spytać, jak ci na imię?
- Betsy, psze pani.
- A więc dziękuję ci, Betsy - Aubrey ponownie uśmiechnęła się. - Czy Iain mógłby
poleżeć na sienniku koło paleniska w kuchni, gdy ja tymczasem rozmówię się z majorem? Na
pewno nawet nie zauważycie jego obecności.
Betsy przyjrzała się chłopcu, mrużąc oczy.
- Chyba nie będzie w tym żadnej szkody, psze pani - odezwała się w końcu. - Lecz była
pani oczekiwana przed podwieczorkiem. Potem major już nikogo nie przyjmuje.
- Bardzo przepraszam - powiedziała cicho. - Nasz dyliżans miał opóźnienie. - To było
dość niewinne kłamstwo.
Betsy przekazała obie peleryny oraz chłopca czekającej obok, młodszej dziewczynie,
która przyglądała się nowo przybyłym szeroko otwartymi oczami, znamionującymi duży
spryt. Widocznie do Cardow nieczęsto przybywali goście, gdyż meble pokrywała gruba
warstwa kurzu. Aubrey pocałowała lekko Iaina w policzek, po czym chłopiec wraz z
dziewczyną zniknęli w klatce schodowej po drugiej stronie holu.
Jak przystało na jej status w nowym miejscu zamieszkania, Aubrey nie zaproponowano,
by spoczęła w saloniku, lecz wskazano miejsce na sofie w holu. Betsy rzuciła jej jeszcze
jeden powątpiewający uśmiech, po czym weszła na górę szerszymi, znacznie bardziej
eleganckimi schodami, które wiodły na galeryjkę biegnącą wzdłuż całego pomieszczenia.
Aubrey próbowała uspokoić nerwy, rozglądając się dookoła. Sala była obszerna i wysoko
sklepiona, bardzo średniowieczna w swoim charakterze. A także średniowieczna w zapachu,
gdyż unosiła się w niej wilgotna woń zgnilizny. Aubrey mogła sobie tylko wyobrazić pleśń,
zalegającą pod gobelinami. Pajęcze sieci wielkości małych żagli były widoczne na
kroksztynach podpierających galerię. Dwa wielkie kominki wyraźnie zaniedbano, zaś
identyczne, marmurowe przewody kominowe nosiły ślady sadzy. Nad południowym
kominkiem wisiał herb; czarny kruk z rozpostartymi skrzydłami na krwistoczerwonym tle,
zaś samą tarczę trzymały dwa wyprostowane lwy.
Cóż. Niewątpliwie lordowie Walrafen przekazywali bardzo wyraźne przesłanie. Jednak
pomimo widocznego herbu i pleśni, zamek modernizowano przynajmniej raz lub dwa razy w
czasie jego tysiącletniej historii. Na kamiennej podłodze leżały tureckie dywany, mocno już
wytarte. Meble wyglądały tak, jakby zostały wykonane w epoce króla Wilhelma i królowej
Marii, połowę ścian pokrywały tkaniny, zaś drugą połowę dębowa boazeria z epoki Jakuba I,
której kręte rzeźbienia sczerniały z biegiem czasu, dopasowując się do galerii.
Kiedy Aubrey uniosła wzrok, aby się jej dokładnie przyjrzeć, usłyszała pomruk głosów
dobiegający z tamtej strony. Jego natężenie wskazywało, że rozmowa szybko przybiera formę
kłótni. Chwilę później w całym domu dał się słyszeć huczący głos:
- Powiedz jej, że ta posada jest już zajęta, do licha ciężkiego - krzyczał jakiś mężczyzna. -
I koniec! A teraz wynoś się, zdziro! I zabierz tę tacę. To żarcie nie nadaje się nawet dla świń.
Znowu zabrzmiał cichy pomruk, któremu towarzyszyło pobrzękiwanie naczyń.
- Tak ma być, jak mówię! - zagrzmiał znowu głos. - Wynoś się w końcu i nie kłóć się ze
mną.
Kolejny pomruk, pobrzękiwanie.
- Więc dzieciaka też wyrzuć! Jest pół do piątej. No, jazda. Teraz piję whisky.
Jeszcze jeden pomruk, a po nim krótki, pełen bólu okrzyk i brzęk tłuczonego szkła.
Aubrey bezwiednie skoczyła na nogi i pobiegła po schodach. Galeria była szeroka,
nieoświetlona; przechodziła w korytarz, gdzie znajdował się rząd cofniętych w niszach drzwi.
Na kamiennych płytach podłogi dojrzała słabe światło. Bez wahania wtargnęła do pokoju.
Tuż przy drzwiach Betsy na klęczkach zbierała odłamki porcelany i wkładała je do
fartucha. Aubrey rozejrzała się po mrocznym pomieszczeniu. W palenisku płonął slaby ogień,
stanowiący jedyne źródło światła. To była biblioteka.
- Wszystko w porządku? - spytała, klękając, aby pomóc Betsy, która aż trzęsła się z
powodu tłumionych emocji.
- Nie, z nią nic nie jest w porządku - warknął z ciemności męski glos. - Idiotka. A ty kim
w ogóle jesteś, że wpadasz tu bez ceremonii?
Aubrey wstała. Jej oczy przyzwyczajały się do półmroku.
- Czy major Lorimer?
W najbardziej oddalonym narożniku pomieszczenia stał w głębokim cieniu fotel z
wysokim oparciem, ustawiony tak, jakby siedzący w nim mężczyzna nie chciał być widoczny.
Aubrey nie widziała jego sylwetki. Wstał niepewnie, chwycił łaskę i podszedł ciężkim
krokiem do Aubrey, przechylony mocno na prawą stronę.
Służąca wciąż zbierała z podłogi kawałki rozbitej porcelany, które powbijały się w
dywan. Mężczyzna stanął przed Aubrey i obejrzał ją od stóp do głowy prawym okiem. Lewe
było jedynie pomarszczoną fałdą ciała, wciągniętą w oczodół niczym wielki pępek. Lewa
ręka mężczyzny wydawała się zupełnie sztywna, lewa noga była w połowie ucięta. Był
znacznie starszy i o wiele bardziej porywczy niż oczekiwała. No i miał o wiele większy
pociąg do alkoholu.
Podszedł nieco bliżej, wspomagając się drewnianą nogą i zmrużył oko.
- Kimże jesteś, do licha ciężkiego?
Aubrey stała prosto, wytrzymując jego spojrzenie.
- Dobry wieczór, majorze Lorimer - powiedziała spokojnie. - Nazywam się Montford,
nowa gospodyni.
- Co? - warknął, pochylając się nad służącą. - Podaj mi rękę, do licha ciężkiego.
Aubrey niepewnie wyciągnęła dłoń. Major ujął ją i potarł między kciukiem a palcem
wskazującym, jakby sprawdzał jakość zwiniętej na beli wełny.
- He! - Prychnąl. - Jeśli jesteś cholerną gospodynią, to ze mnie jest arcybiskup Canterbury.
Aubrey miała już tego dosyć.
- Jestem zwykłą gospodynią, a nie cholerną - odparła. - Czy nie ma pan w swoim
słowniku innych przymiotników?
Przez chwilę stał nieruchomo, mrugając co chwila zdrowym okiem. Po chwili przeniósł
wzrok na Betsy.
- Wynocha, no już. - Dźgał ją laską, wymawiając kolejne sylaby. - Zostaw nas samych,
głupia krowo!
- Niech pan przestanie - rzuciła Aubrey, starając się chwycić laskę. - Niech pan
natychmiast przestanie. - Jednak Betsy już pośpiesznie opuszczała pokój. W
przytrzymywanym fartuchu pobrzękiwały skorupy rozbitych naczyń.
Major oparł się oburącz na lasce i pochylił nad Aubrey.
- A teraz, pani… panno… jakże się pani nazywa, do licha ciężkiego?
- Montford - powiedziała wyraźnie.
- Więc, pani Montford - zawtórował obłudnie - ileż ty masz lat?
- Dwadzieścia osiem - skłamała.
Roześmiał się.
- Wątpię. - Jednak teraz w jego głosie nie było już takiej złości. - A ten chłopak, którego
tu przytargałaś, czyje to nasienie? Twojego ostatniego chlebodawcy?
Aubrey poczuła, jak się czerwieni
- Mojego niedawno zmarłego męża, proszę pana. - to kłamstwo już trudniej przeszło jej
przez gardło.
Wyczuł jej wahanie i chwycił ją za drugą dłoń. Obrączka błysnęła w słabym świetle.
- Był urzędnikiem w kopalni - powiedziała. - Pochodzimy z Northumbrii.
Puścił jej rękę, uniósł wzrok.
- Dla mnie wyglądasz jak Szkotka.
- Tak… być może - przyznała. - Moja babka pochodziła ze Sterling.
- To i tak bez znaczenia - warknął. - Stanowisko gospodyni jest obsadzone.
Aubrey uparcie pokręciła głową i sięgnęła do kieszeni.
- Pan obiecał tę pracę mnie, majorze Lorimer - powiedziała, wyjmując sfałszowane
referencje. - Napisał pan, że mam przywieźć list od ostatniego pracodawcy. I jeśli list okaże
się dla pana satysfakcjonujący, wówczas otrzymam tę posadę.
- Więc sama widzisz! - uciął. - Nie jest satysfakcjonujący.
Aubrey pomachała mu listem przed oczami.
- Nawet pan na niego nie spojrzał! - powiedziała z oburzeniem. - Przyjechałam aż z
Birmingham, żeby dla pana pracować.
Major złapał list.
- To nie dla mnie! - warknął, kuśtykając w kierunku biurka obok okna. - Ale dla mojego
cholernego… to znaczy dla bratanka, Gilesa. To jego dom, nie mój. - Rzucił list na biurko.
- Wszyscy wiedzą, kto to jest lord Walrafen. Ale powiedziano mi, że jego lordowska mość
rzadko odwiedza Cardow. A czy teraz może mi pan wyjaśnić, w jaki sposób udało się panu
znaleźć kogoś na stanowisko, które mnie zostało zaproponowane ledwie trzy dni temu?
Uśmiechnął się szyderczo.
- Pyskata jesteś, pani Montford.
Nie dała za wygraną.
- Nie podoba mi się, gdy jestem przedmiotem czyjejś zabawy, majorze Lorimer - rzekła
stanowczo. - Co więcej, to chyba oczywiste, że Cardow potrzebuje gospodyni. Czy jego
lordowska mość ma pojęcie, w jakim stanie jest jego rodzinne gniazdo?
Major zaśmiał się chrapliwie.
- To dla niego żadna różnica - odparł. - Nawet by nie mrugnął okiem, gdyby nazajutrz
zamek zawalił się w gruzy. A teraz, dziewczyno, dalej mi stąd. Betsy znajdzie tobie i chłopcu
jakieś miejsce na dzisiejszą noc. Zmieniłem zdanie co do gospodyni. Nie potrzebuję więcej
służby, która pęta się po zamku, wypija moją whisky i wsadza nos w moje sprawy.
Aubrey zrozumiała, że major nie żartuje. Widać było, że często pije, z jego skóry sączyła
się woń regularnie spożywanego alkoholu. Miał niechlujnie zawiązaną apaszkę, na twarzy
kilkudniowy zarost. Jednak pomimo wszystko wyczuwało się w nim jeszcze resztki honoru.
Był starszy od jej ojca, lecz trzymał się prosto, jak na żołnierza przystało. Znienawidziła go
od pierwszego wejrzenia, jednakże, o dziwo, musiała przyznać, że wzbudza jednak respekt.
Nie mając innego wyboru, Aubrey otworzyła torebkę i wyjęła drugi list, którego narożniki
z biegiem czasu zdążyły się już pozaginać. Bez słowa podała pismo majorowi.
Lorimer popatrzył na nią dziwnie.
- Co to jest?
- Jeszcze jeden list, proszę pana.
- Co takiego? - Niechętnie wziął go do ręki. - Od kogo?
- Od pana. Daje pan w nim słowo honoru, jako oficer i dżentelmen. Kiedy zmarł mój
ojciec, napisał go pan do mojej matki, obiecując pomoc, gdybyśmy kiedykolwiek jej
potrzebowali.
Z nieprzeniknionym wyrazem twarzy major usiadł w fotelu kolo biurka. Poszła za nim.
Otworzył list i odwrócił go w stronę ognia. Po dłuższej chwili owinął nim pierwsze pismo,
wreszcie wrzucił oba do szuflady.
- Ach, Boże, biedna Janet - szepnął. - Więc ona nie żyje?
- Tak, proszę pana.
- A najstarsza córka? - chrząknął. - Chyba bogato wyszła za mąż, co? Czy ona nie może ci
pomóc?
- Muireall była zawsze chorowita. Zmarła wkrótce po mamie.
Major nawet na nią nie spojrzał.
- Wiedziałem, że wyglądasz jak Szkotka - szepnął, zakrywając dłonią twarz. - Masz oczy i
włosy swojej matki.
- Tak - powiedziała cicho.
- Więc masz kłopoty, co? - prychnął. - I oczekujesz, że cię z nich wyciągnę? Przyjechałaś
pod niewłaściwy adres. Ja jestem tylko starym, schorowanym żołnierzem, bez żadnych
możliwości, który ma akurat tyle pieniędzy, żeby wystarczyło na whisky i dziwki.
- Proszę pana - odezwała się błagalnie - ja potrzebuję tylko pracy. Szansy, żeby zarobić na
swoje utrzymanie.
Znowu się roześmiał, patrząc w ciemność.
- To była robota Iaina, że wpadłem w ten nałóg - powiedział głosem cichego wyznania. -
Nie dziwki, ale whisky. Nazywał je Glasgow Gold.
- Papa lubił dobrą whisky.
Spojrzał na nią, mrużąc oko.
- Twój ojciec był wart dużo pieniędzy, dziewczyno - rzekł podejrzliwie. - Dlaczego
potrzebujesz pracy?
Zawahała się.
- Potrzebuję jej, ale proszę, niech pan mi nie zadaje pytań na temat życia mojego ojca. I
niech pan nikomu nie mówi, że mnie zna.
- Ale przecież naprawdę cię nie znam.
- Tak - powiedziała szybko. - Jestem po prostu panią Montford. Pańską gospodynią.
W odpowiedzi major pochylił się i podniósł swoją w połowie opróżnioną butelkę. Na
biurku stała brudna szklanka, którą powoli napełnił płynem.
- Na temat życia twojego ojca, co? - chrząknął. - Chyba zmarnował je przeze mnie.
- Nie może pan tak myśleć.
Rzucił jej ogniste spojrzenie.
- Nie masz pojęcia o moich myślach! - uciął. - Do licha ciężkiego, przestań mnie tu
zagadywać! - Po chwili zwęził oko w wąską szparkę. - Czekaj no, coś mi się kołacze po
głowie.
- Tak? - Z trudem przełknęła ślinę.
- Ostatniej wiosny gazety pisały o jakimś skandalu. - Przechylił głowę na bok i podrapał
się. - A może było to przed rokiem? Jakieś znajome nazwisko, o ile sobie przypominam.
Jeszcze nie zapiłem się na tyle, żeby to zapomnieć! Ha! Pani Montford, gówno prawda.
Założę się o dziesięć gwinei, że tu też mnie okłamałaś.
Aubrey zamknęła oczy.
- Proszę, niech mnie pan już o nic więcej nie pyta.
- Nie będę! - zapewnił ją. - Nie chcę wiedzieć nic więcej o tobie i twoich kłopotach.
Wywiążę się ze zobowiązania wobec twojego ojca, ale to wszystko, słyszysz?
- Tak, proszę pana.
Przeniósł wzrok na płomienie w kominku.
- Kobieta z twoim pochodzeniem nie powinna być służącą.
- To uczciwa praca, proszę pana. Mam doświadczenie w prowadzeniu dużego domu.
- Nic mnie nie obchodzi, czy potrafisz odróżnić maglownicę od wyciągarki. Gdyby Giles
mi pozwolił, wyrzuciłbym ich wszystkich na zbity pysk. Ale mi nie pozwala. A teraz w
dodatku jeszcze ty mi się zwaliłaś na głowę.
Aubrey milczała.
Major zaklął pod nosem, niepewnym ruchem odstawił butelkę, jakby z trudem oceniał
odległość do blatu biurka.
- A więc będzie tak - podjął, ocierając rękawem usta. - Lubię zimną whisky i gorącą
kąpiel. Chcę dostawać herbatę o czwartej i kolację o szóstej. Tu, w tym pokoju. Na tacy.
Aubrey odetchnęła z ulgą.
- Tak jest, proszę pana.
- I żeby mi nikt nawet nie pisnął, chyba że zamek stanie w ogniu albo w kanale pojawi się
francuska flota. Nie pytaj mnie o nic, co ma związek z prowadzeniem domu, bo nie mam na
ten temat żadnego zdania. Nie pytaj mnie też o zarządzanie posiadłością, gdyż nic o tym nie
wiem i nie mam ochoty się dowiedzieć.
Aubrey udało się skinąć głową.
- Tak jest.
Ale Lorimer znowu nabrał powietrza.
- Śniadania nie jadam. Nie przyjmuję gości. Otwieraj moją korespondencję. Jeśli
przyjdzie rachunek, zapłać go. Jeśli sprawa dotyczy majątku, przedstaw ją Gilesowi. A jeśli
co innego, spal list. Jeśli pójdę do miasteczka i przyprowadzę sobie dziwkę, to moja sprawa.
Jeśli z pijaństwa stracę przytomność i narobię pod siebie, to moja sprawa. Jeśli zechcę
rozebrać się do naga i biegać z gołą dupą po balustradach, co by to było, pani Montford?
- Pańska sprawa, sir?
- Zgadza się, do licha ciężkiego. A jeśli komuś się to nie podoba, mogą iść i się powiesić.
Nadążasz za mną, pani Montford?
- Tak, proszę pana.
Lorimer uśmiechnął się sarkastycznie.
- I jeszcze jedno, pani Montford: nie cierpię dzieci. Więc trzymaj tego swojego mazgaja z
daleka ode mnie, słyszysz? Bo jeśli mi się nawinie pod rękę, to przysięgam na Boga, że
nauczę go wszystkiego, co umiem, zaczynając od wyrażenia "do licha ciężkiego".
Aubrey poczuła, jak kolana się pod nią uginają.
- Tak, proszę pana - odpowiedziała. - Przyrzekam, że będę go trzymać z daleka od pana.
Czy… coś jeszcze?
Major zarechotał.
- No pewnie! Za dwa dni cała okolica będzie szeptać, że jesteś moją kolejną kochanicą z
Londynu. Mówią tak za każdym razem, gdy najmuje się tu do pracy urodziwa kobieta.
Aubrey zrobiło się niedobrze.
- A więc! - warknął, wychylając jednym haustem całą szklaneczkę whisky. - Masz swoją
bezcenną posadę, pani Montford. Niech przyniesie ci dużo radości.
Ukłoniła się nieskładnie.
- Dzie… dziękuję panu.
Major Lorimer beknął.
Uciekła z pokoju.
Rozdział 1
W którym lord de Vendenheim
wcale nie jest rozbawiony
Wrzesień 1829 r.
Było cudowne popołudnie w Mayfair. Okna mieszkań i sklepów szeroko otwarto, aby
wpuścić do środka jesienną bryzę. Na całej Hill Street pokojówki wykorzystywały ciepły
słoneczny dzień, by posprzątać scbody prowadzące do domów. Woźnice chętnie
zdejmowali kapelusze, gdy ich powozy przy wtórze stukotu końskich kopyt o bruk
przejeżdżały ulicą, zaś na chodniku stało pół tuzina odźwiernych, którzy wdychając świeże
powietrze czekali na cokolwiek do zrobienia.
Biblioteka lorda Walrafena była idealnie położona, by można było rozkoszować się tak
pięknym dniem - znajdowała się w narożniku domu na drugim piętrze.
Wszystkie cztery okna były otwarte. Za plecami słyszał gruchające gołębie, które muskały
i poprawiały sobie piórka. Jednak w przeciwieństwie do pokojówek Walrafen nie był
zadowolony - zresztą w ogóle rzadko taki bywał - a teraz rzucił przeczytany właśnie list na
biurko i spojrzał spode łba na swojego asystenta.
- Ogilvy! - ryknął. - Te gołębie! Wygoń je z tych cholernych parapetów!
Siedzący przy sekretarzyku Ogilvy zdawał się nie rozumieć, ale po chwili zerwał się na
nogi i z laską w ręku skoczył ku oknom.
- A sio! - zawołał pośród odgłosów uderzeń i furkotu skrzydeł. - A sio mi stąd!
Po czym ukłonił się sztywno i wrócił do pisania. Walrafen odchrząknął. Czuł się trochę
głupio. Być może młody Ogilvy nie był jeszcze w pełnym tego słowa znaczeniu sekretarzem,
ale chyba przeganianie gołębi nie należało do jego obowiązków. Walrafen otworzył usta,
żeby go przeprosić, lecz w tym momencie mocniejszy powiew wiatru otworzył leżącą na
biurku teczkę i dwuletnia korespondencja zaczęła fruwać po pokoju, tworząc małe tornado.
Walrafen zaklął głośno.
- Nie dość, że ta kobieta co tydzień nęka mnie swoimi patetycznymi pismami - mełł w
ustach przekleństwo, zbierając papiery - to jeszcze teraz cale dossier pani Montford opętał
diabeł.
W istocie tak to wyglądało, gdyż teraz powietrze było zupełnie nieruchome. Ogilvy
stuknął lekko brzegiem teczki o biurko Walrafena.
- Nic się nie stało, proszę pana. - Wręczył Walrafenowi teczkę. - Wszystko jest na swoim
miejscu.
Książę uśmiechnął się krzywo.
- Tego właśnie się obawiam.
Chłopak także wyszczerzył zęby i wrócił do swojego zajęcia. Walrafen otworzył teczkę i
ponownie zaczął czytać leżący na wierzchu list.
Zamek Cardow
21 września
Wasza Lordowska Mość,
Tak jak wyjaśniłam w moich czterech poprzednich listach, nadeszła ostatnia chwila, by
podjąć decyzję w kwestii zachodniej wieży. Nie otrzymawszy od Waszej Lordowskiej Mości
żadnej odpowiedzi, wzięłam sprawę w swoje ręce i posłałam do Bristolu po architekta.
Panowie z firmy Simpson & Verney stwierdzili, że istnieje głębokie pęknięcie w ścianie
zewnętrznej, zaś fundament niebezpiecznie się przesunął. Bardzo proszę o instrukcję, czy
mamy wieżę zburzyć, czy też ją podeprzeć i wzmocnić? Zapewniam Waszą Lordowska Mość,
że jest mi to obojętne i pragnę jedynie podjęcia decyzji, zanim wieża zawali się na któregoś z
ogrodników, a o dobrego ogrodnika teraz bardzo trudno.
Oddana sługa Waszej Lordowskiej Mości
Pani Montford
Na Boga, czy to naprawdę już piąty list w kwestii tej zapleśniałej starej wieży? Sądził, że
już dawno sama załatwiła całą sprawę. Walrafen nie miał ochoty o tym myśleć. Najęła już
architektów. Tak, gdy Cardow i wszystko co się w nim znajduje, jest pod solidną opieką pani
Montford, mógł spokojnie zapomnieć o zamku, dokładnie tak, jak sobie życzył. Bezpiecznie
mógł nie robić zupełnie nic. Cóż za zadziwiający luksus.
Wziął do ręki następną kartkę kancelaryjnego papieru. Ha! Kolejny z jej ulubionych
tematów do zrzędzenia. Wuj Elias. Biedak na pewno nie zaznał przy niej chwili spokoju.
Wasza Lordowska Mość,
Pański wuj wciąż niedomaga, tym razem, jak mi się wydaje, cierpi z powodu kolki
żółciowej. Nie wpuszcza do siebie Crenshawa, a w zeszłym tygodniu rzucił w głowę doktora
pustą butelka, gdy ten wsiadał do karety. Chybił jednak, ponieważ wzrok ma równie słaby jak
wątrobę. Mimo to błagam Pana, by zwrócił Pan na niego uwagę i spróbował namówić go do
współpracy…
- Kobieto - mruknął Walrafen do karki papieru - jeśli twoje nieustające zrzędzenie jest
bezskuteczne, to ja nie mam nawet cienia szansy.
- Słucham, milordzie? - Ogilvy podniósł wzrok.
Walrafen uniósł list, trzymając go dwoma palcami niczym mocno przybrudzoną
chusteczkę.
- Aha - rzekł domyślnie chłopak. - Gospodyni.
Tak, gospodyni. Cierń w jego boku. Uśmiechnął się smutno, włożył list do teczki, a
potem, wiedziony dziwnym impulsem, sięgnął po następny. Marzec dwa lata temu! To był
jeden z jego ulubionych początków korespondencji.
Wasza Lordowska Mość,
Pański wuj znowu wyrzucił mnie z posady. Proszę mnie zawiadomić, czy mam zostać, czy
też odejść. Jeśli mam odejść, to proszę o przyjęcie do wiadomości, że należy mi się 1 funt 8
szylingów i 6 pensów, które zapłaciłam aptekarzowi w zeszłym tygodniu, kiedy Pański wuj
złośliwie połknął kluczyk do kasetki z pieniędzmi. (Pokłóciliśmy się wtedy, gdyż miał ochotę
nabyć w miasteczku nieopodatkowaną brandy). Jeśli mam zostać, bardzo proszę, żeby Wasza
Lordowska Mość napisał do niego, gdyż musimy odzyskać kluczyk do kasetki i że ten
obowiązek, że się tak wyrażę, spoczywa na nim…
Biedny wuj Elias. W wyobraźni widział go, jak pochyla się nad nocnikiem z nożem do
papieru w dłoni, i pani Montford stoi za nim, prawdopodobnie z gotowym do użycia
palcatem. Walrafen parsknął śmiechem, zignorował zdziwione spojrzenie Ogilvy'ego i sięgnął
po następny list. O, tak! Ten został napisany wczesną wiosną, kiedy to przewracała cały dom
do góry nogami. W jego myślach pojawiła się nutka ciekawości, jak stary zamek wygląda
obecnie.
Wasza Lordowska Mość,
Czy jest Pan świadomy, że w dolnej szufladzie komody, stojącej w Pańskiej dawnej
garderobie, znajduje się sześć zdechłych ropuch? Betsy twierdzi, że wyjeżdżając do Eton
nakazał Pan, by niczego w środku nie ruszać. Ale ponieważ było to w 1809 roku, a teraz
mamy 1829, pomyślałam, że najlepiej będzie wyjaśnić tę sprawę. Jeśli wolno mi dodać,
rzeczone ropuchy mają obecnie postać proszku i kości.
Składam wyrazy współczucia w powodu tej straty.
Pani Montford
PS. Pański wuj znowu mnie zwolnił. Proszę mnie zawiadomić, czy mam zostać, czy też nie.
Walrafen rzucił list na bok, po czym uchwycił dwoma palcami nasadę nosa. Chciało mu
się śmiać. A także płakać. Jedź sobie, jedź, pomyślał. I krzyżyk na drogę, pani Montford!
Ale tak naprawdę wcale nie chciał, żeby odeszła. Wcale a wcale. Nagle papier wydał mu
się zbyt jasny na jego oczy. Poczuł nadchodzący ból głowy. Ta kobieta miał dar irytowania
go. A jednocześnie była zabawna i zuchwała. Zaś czasami boleśnie zjadliwa.
I to był największy problem. Gdy miał przypływ uczciwości, przyznawał, że ta kobieta
wywołuje w nim poczucie winy i od niemal trzech lat czyni to z zastraszającą regularnością.
Z każdym miesiącem jej listy stawały się coraz ostrzejsze, było w nich coraz więcej
spostrzeżeń, ich autorka wysuwała coraz śmielsze żądania. Bał się je otwierać, ale czytał
wielokrotnie. Zwykle nie fatygował się pisaniem odpowiedzi, w wyniku czego napływały
kolejne listy. Powinien był ją zwolnić, gdy przejawiła pierwsze oznaki bezczelności.
Jednakowoż listy od pani Montford czasami go rozśmieszały, a śmiech rzadko gościł w
jego życiu. Przywodziły na myśl żywe obrazy domu jego dzieciństwa. W każdym razie te
przyjemne. Dziwne, ale czasami miał wrażenie, że pani Montford chce go tam zwabić. W jej
listach było coś więcej niż cynizm i pretensje. Coś, co przemawiało do niego cichym,
tajemniczym głosem.
Wziął jeszcze inny list, pochodzący z ostatniego maja. Narożniki kartki były już
pozaginane. Przeczytał znajomy fragment.
Jałowiec ciernisty ma w tym roku wyjątkowy odcień zieleni. Szkoda, że nie może Pan tego
zobaczyć. Chińskie róże wyglądają bardzo obiecująco, a Jenks mówi mi, że zamierza
zbudować pergolę w pobliżu otoczonego murami ogrodu…
Dlaczego pisała do niego takie rzeczy? I dlaczego on czytał to tyle razy? Walrafen
zastanawiał się nie po raz pierwszy, czy jego gospodyni jest urodziwa. Nie był pewien, ile ma
lat, lecz z listów wynikało, że jest młoda. Młoda i pełna życia, wuj Elias zawsze wolał dawać
zajęcie w pozycji poziomej niż pionowej co ładniejszym służącym. Ciekawe, czy ten lubieżny
stary kozioł ją też zaciągnął do łóżka.
Na pewno tak. W przeciwnym razie już dawno zmusiłby ją do ucieczki. Nikt ze służby nie
wytrzymałby z wujem Eliasem za te nędzne pieniądze, jakie płacił pani Montford. Nikt nie
byłby aż tak zdesperowany. A może jednak?
To pytanie sprawiło, że poczuł się trochę… w sumie nie wiedział, jak się poczuł.
Oczywiście nie chciał, by żaden Anglik lub Angielka, przyciśnięci biedą lub przynależnością
do klasy, zajmowali posadę, która była dla nich nie do przyjęcia. Coraz mocnej bolała go
głowa. Boże, była dla niego prawdziwym utrapieniem, ta zrzędliwa pani Montford! Co o
obchodziło, czy zachodnia wieża przetrwa, czy też nie zawali? Niemalże było mu wszystko
jedno, czy ogrodnicy przeżyją ewentualną katastrofę. Dobry Boże!
Nie, to nie tak. Nie po to przez całą karierę walczył o prawa pracowników, aby teraz tak
lekceważąco zaniedbać własnych. Ale jeśli w ogóle nic nie zrobi, sprawą zajmie się pani
Montford. Oj, będzie na niego zła. Spadnie na jego głowę deszcz wyniosłych słów, po którym
nastąpi grad rachunków i kwitów. Ale za to wszystko w Cardow byłoby jak należy.
A co do swojego znużenia, Walrafen musiałby czytać całą tę korespondencję jako pokutę.
Albo rozrywkę. Sam nie wiedział co. Znowu zastanowiło go, dlaczego taka inteligentna
kobieta pozwoliła wleźć na siebie sapiącemu wujowi Eliasowi. Poczuł kłujący ból w skroni.
- Ogilvy! - powiedział ostro. - Zaciągnij zasłony zadzwoń po kawę.
- Tak, milordzie. - Ogilvy popatrzył na niego podejrzliwie. Lecz zanim zdążył wstać, ktoś
gwałtownie otworzył drzwi.
- Lord de Vendenheim - zaanonsował lokaj.
W tym momencie do pomieszczenia wkroczył Max, przyjaciel Walrafena.
- Per amor di Dio! - mruknął Max, ściągając rękawiczki. - Nie jesteś ubrany!
Szczupły, śniadoskóry, nieco przygarbiony Max zawsze brzmiał irytująco i arogancko.
Fakt, że Walrafen stał wyżej od niego nie stanowił dla Maksa problemu, nawet gdy był
niższym inspektorem policji rzecznej w Wapping, a Walrafen w tym samym czasie jednym z
bardziej wpływowych członków Izby Lordów. Jeśli byłeś głupcem, Max traktował cię jak
głupca. W ten sposób przejawiał się jego egalitaryzm.
Teraz patrzył ze złością wzdłuż swego długiego, oliwkowego nosa.
- Idziesz ze mną?
Siedzący za biurkiem Ogilvy zaklął cicho.
- Milordzie! Parada kostiumowa!
Walrafen uśmiechnął się, zacisnąwszy usta.
- Raczej nie mogą zacząć bez nas, stary przyjacielu - rzekł, wstając. - Ale najpierw pójdę
na górę, żeby się przebrać. Sam nie wiem, kiedy zleciał mi czas.
Max spojrzał na otwartą teczkę na biurku. Długimi, ciemnymi palcami wziął pierwszy z
wierzchu list.
- Ach, znowu ta twoja gospodyni - powiedział ze zrozumieniem. - Giles, kiedy
przestaniesz bawić się z tą kobietą w kotka i myszkę?
Walrafen rzucił przyjacielowi nieprzyjemne spojrzenie.
- To już moja sprawa. - Próbował nie kuleć na zesztywniałej od długotrwałego siedzenia
nodze. Max ruszył za nim z listem w ręku. Gdy lokaj zdejmował Walrafenowi surdut i
apaszkę, Max usiadł w ulubionym fotelu gospodarza i na głos odczytał całe przeklęte pismo.
- Niezwykłe z niej stworzenie! - powiedział w końu. - Bardzo chciałbym ją poznać.
Walrafen parsknął śmiechem.
- Cicha woda…?
Max uniósł ciemne brwi.
- Ta woda wcale nie jest cicha - w jego głosie brzmiała pewność. - Założę się, że jest
pełna stłumionego pragnienia… i jeszcze czegoś więcej. Ciekawe… tak, ciekawe, co to
takiego.
Walrafen pochylił się bardziej nad lustrem i poprawił fałdy nowej apaszki.
- Max, pani Montford to tylko służąca. Arogancka, namolna gospodyni.
- Więc wyrzuć ją z pracy.
- Co takiego? I zrzucić ją na kark jakiemuś innemu biedakowi? - Walrafen zaśmiał się. -
Nigdy nie zwalniałem służby, nie dając referencji. No chyba że służący popełnił morderstwo
albo coś jeszcze gorszego. A poza tym, jakiż ona stanowi dla mnie kłopot?
- Duży kłopot, z tego co widziałem w twoich oczach. - Max wstał i otworzył szeroko
drzwi. - I raczej wątpię, by uczyniła coś równie stosownego jak morderstwo i tym samym
uwolniła cię od twojego, jak ty to określasz? Łagodnego zaniedbania? Tak, wtedy byłbyś
zmuszony wrócić do domu, co?
Walrafen przeszedł obok niego.
- Zostaw ten list i chodźmy wreszcie - powiedział. - Teraz na ulicach w okolicach
Whitehall będą już tłumy. Będziemy musieli iść na piechotę.
- Tak, a czyja to wina?
Walrafen miał rację. Zanim dotarli do Charing Cross, musieli torować sobie drogę przez
ciżbę. Zwykła o tej porze rzeka ubranych w czarne płaszcze urzędników i właścicieli sklepów
z okularami na nosie wypływała z Westminsteru w poszukiwaniu lunchu, jednak dziś była
ściśnięta do wąskiej strugi poprzez rzędy powozów i karet. W biurze Maksa korytarze pełne
były biegających we wszystkie strony policjantów w długich, niebieskich mundurach i
wysokich nakryciach głowy. Na klatkach schodowych tłoczyli się urzędnicy i biurokraci, a
nawet kilka dam w czepkach i z parasolkami w dłoni.
Pośród tego chaosu dały się słyszeć rzucane krzykiem ostatnie rozkazy. Wreszcie dotarli
do drzwi Maxa. Ale pokój był już zajęty. Przy oknie stali kobieta z mężczyzną, spoglądając
na kłębiący się poniżej tłum. Na dźwięk otwieranych drzwi kobieta odwróciła się, lecz Giles
już instynktownie wiedział, kim jest. Była to Cecilia, młoda wdowa po jego ojcu, ze swoim
drugim mężem Davidem, lordem Delacourt.
- Dzień dobry, Cecilio - powiedział Walrafen, kłaniając się. - I Delacourt. Co za
niespodzianka.
- Witaj, mój drogi Milesie - odparła. - Max! Mieliśmy nadzieję, że cię tu spotkamy.
Podpłynęła do Walrafena, nadstawiając policzek do pocałunku. Oczywiście, pocałowałby
ją, tak jak zawsze. Lecz nagle zza sukni Cecilii wybiegi mały chłopiec i stanął między nimi.
- Giles! Giles! - zawołał. - Spotkaliśmy sierżanta Siska! Pozwolił mi ponosić swój
kapelusz. Czy ty i lord de Vendenheim pójdziecie razem z nim w paradzie?
Czując lekką ulgę, Walrafen wziął chłopca na ręce.
- Nie, ale wygłoszę bardzo nudne przemówienie, Simon. Sam chciałbym mieć ten nowy
płaszcz Siska. Strasznie mi się podobają jego duże, mosiężne guziki.
Chłopiec roześmiał się. Mąż Cecilii odsunął się od okna.
- Cecilia i Simon uparli się, żeby obejrzeć przysięgę młodych policjantów - odezwał się
przepraszająco Delacourt. - Mam nadzieję, że nie przeszkadzamy? - Mówił do Maksa, ale
jego wzrok spoczywał na Walrafenie.
- Ależ skąd - odparł Max.
- To dobrze. Jeśli macie już panowie swoje przemówienia i program przysięgi, chętnie
zabierzemy was do Bloomsbury naszą karetą. Simon, wskakuj tacie na barana, zejdziemy na
dół.
Chłopiec wgramolił się na ojca wprost z objęć Walrafena. Max otworzył szeroko drzwi.
Cecilia uśmiechnęła się, kładąc dłoń na ramieniu Walrafena.
- Giles, jestem dziś z ciebie bardzo dumna - szepnęła. - Dzięki tobie czuję się kochającą
macochą.
Walrafen wpatrywał się w jej piękne, niebieskie ozy, czekając, aż inni opuszczą pokój.
- Nie opowiadaj bzdur, Cecilio - powiedział cicho. - Już nie jesteś moją macochą, lecz
żoną Delacourta i matką Simona, na litość boską!
Popatrzyła na niego dziwnie.
- Mam tego pełną świadomość. Czy te rzeczy wzajemnie się wykluczają? Zawsze byłeś
mi bardzo bliski, Giles. Oczywiście nie jako pasierb, lecz jako… brat, że tak powiem.
Jako brat. A więc platonicznie. Zawsze taka była. i tylko na to mógł teraz mieć nadzieję.
W oczach Kościoła Cecilia zaiste była jego matką, nie mogłaby więc zostać nikim więcej - co
było idealnie zgodne z intencją jego ojca, gdy się z nią żenił, niech go wszyscy diabli! A
potem, chyba po to, by zadać mu jeszcze większe cierpienie, ojciec zmarł przedwcześnie,
umożliwiając Delacourt’owi - który był kundlem niegodnym całować rąbek jej sukni - aby
sprytnie wśliznął się w jej życie. Ku zdumieniu wszystkich stał się wiernym mężem. I lepiej,
aby pozostał jej wierny, pomyślał Walrafen. W przeciwnym razie musiałby go zabić. A
szkoda by było, bo polubił tego dumnego pyszałka.
Delikatnie wyprowadził Cecilię z pokoju Maksa.
- Jestem starszy od ciebie - przypomniał jej, gdy schodzili po schodach. - Gdy wyszłaś za
ojca, miałem dwadzieścia trzy lata i już zasiadałem w Izbie Gmin. To brzmi głupio, gdy
nazywasz siebie moją macochą.
Cecilia zaśmiała się i pogładziła go po policzku.
- Mój biedny Giles! - Wydęła lekko wargi. - David i ja jesteśmy twoją rodziną, czy tego
chcesz czy nic. A właśnie, skoro mowa o rodzinie, powiedz mi, co tam u Eliasa? Nie
odpowiada na moje listy.
- Ministerstwo Spraw Wewnętrznych to nie miejsce dla damy, Cecilio - stwierdził,
ignorując jej pytanie. - Czy mąż nie może cię zatrzymać przy Curzon Street, gdzie jest twoje
miejsce?
Znowu się roześmiała.
- Jesteś bardzo nieugięty, Giles. Nie mogłabym sobie odmówić tej przyjemności. Peelowi
na pewno nie udałoby się przepchnąć tej ustawy w parlamencie bez twoich wpływów i
dużego wkładu pracy ze strony Maksa. Wszyscy tak mówią.
Walrafen nie odpowiedział. Cecilia także milczała. Już wkrótce cala piątka stała na
zarezerwowanych dla nich miejscach na podium, pozdrawiając paradujące w nowych
mundurach oddziały nowo utworzonej Policji Metropolitalnej. Mężczyźni w szerokich
płaszczach i wysokich kapeluszach wyglądali naprawdę imponująco. Wkrótce było już po
nudnych przemówieniach, nowi funkcjonariusze zostali zaprzysiężeni, dobiegły końca
wiwaty. Cecilia ponownie nadstawiła policzek, który Walrafen posłusznie ucałował. Razem
Maksem podziękowali za propozycję powrotu do Mayfair karetą Delacourta, po czym
spacerkiem ruszyli Upper Guilford Street.
- To wyjątkowa kobieta, co? - odezwał się Max, patrząc, jak Cecilia macha do nich na
pożegnanie poprzez tłum ludzi.
Walrafen nie odpowiedział. Cecilia była więcej niż wyjątkowa. Była wręcz niezrównana.
- A propos wyjątkowych kobiet - rzekł w końcu. - Gdzie twoja żona?
- W domu w Gloucestershire - stwierdził trochę ponuro Max. - Lada chwila na świat ma
przyjść jej nowa siostrzenica lub siostrzeniec, a prawdopodobnie i jedno, i drugie.
- A ty, stary przyjacielu? - spytał Walrafen. - Pojedziesz za nią? Miasto wkrótce
opustoszeje. Zaczyna się sezon łowiecki.
Max przepchnął się obok gazeciarza. Byli już na Russel Square.
- Chyba tak - odpowiedział. - Zwykle spędzamy zimę w Katalonii. Ale nie wtedy, gdy
dziecko jest w drodze.
- Moglibyście zostać w mieście z Peelem - zasugerował Walrafen.
Max pokręcił głową.
- Peel też pewnie wyjedzie. Jego ojciec niedomaga.
- Ach, tak. I pewnie wkrótce to on zostanie sir Robertem? Zamiast ukochanego ojca
będzie miał tytuł. Nie uzna tego za uczciwą zamianę.
Max popatrzył na niego dziwnie.
- Czy ty się tak czułeś, gdy zmarł twój ojciec?
Walrafen spoglądał na otwarty plac.
- Śmierć ojca była szokiem dla mnie i dla Cecilii - odezwał się w końcu. - Cieszył się
doskonałym zdrowiem.
- To nie jest odpowiedź na moje pytanie, przyjacielu.
Walrafen spojrzał nań spode łba.
- Nigdy nie przestajesz być inspektorem policji, co? Nie, Max, nic nie czułem, gdy zmarł
mój ojciec. Zawsze byliśmy sobie obcy. Pomimo wysiłków Cecilii, aby nas pogodzić, w
chwili jego śmierci ledwie ze sobą rozmawialiśmy. I nie mogę powiedzieć, że było mi
smutno, gdy odszedł. Czy z tego powodu masz o mnie teraz gorsze zdanie?
Max zaskoczył Walrafena, bo delikatnie poklepał go po plecach.
- Nie, Giles - powiedział cicho. - Nigdy nie mógłbym zmienić zdania o tobie. Ale myślę,
że marnujesz czas, pozostając teraz w mieście sam jak palec. Bo to właśnie zamierzasz,
prawda?
Giles zastanowił się przez chwilę. Prawda była taka, że nie miał dokąd jechać. Ach,
przecież Cecilia zapraszała go do majątku Delacourtów w Derbyshire. Jednak to byłoby nie
po dżentelmeńsku - przyjąć gościnę mężczyzny, pragnąc jego żony. Oczywiście zawsze mógł
pojechać do Gloucestershire z Maksem i Catherine i spędzić sezon łowiecki, polując w ich
majątku. Czuł że Max lada chwila go zaprosi. Lecz ciepło i pobudliwość licznej rodziny
Catherine zawsze powodowały, że czuł się trochę nieswojo, jakby brakowało mu czegoś,
czego nawet nie umiał nazwać.
Tak więc pozostał mu jedynie Cardow. I związane z nim wspomnienia.
- Max, jestem zbyt zajęty - powiedział w końcu. - Tyle jeszcze trzeba zrobić przed sesją
parlamentu. Wzrasta poparcie dla tej nowej grupy dążącej do radykalnych reform, więc Peel
ma prawo czuć się zaniepokojony. Równość to piękna koncepcja, której zasady popieram, ale
może wymknąć się spod kontroli.
Max spojrzał na niego dziwnie.
- Mój ojciec wspierał kiedyś pewien radykalny ruch - stwierdził ostrzegawczo. - I
skończył tak, że dostał kulkę w głowę, a to dzięki Napoleonowi. Tak więc, Giles, uważaj na
to, co robisz, bo w przeciwnym razie twoje szlachetne koncepcje zaczną strzelać ciebie. A
ja znajdę się w trudnym położeniu, bo będę musiał zgadnąć, kto to zrobił: Wigowie, związki
zawodowe, radykałowie, czy też twoja własna postrzelona partia.
Giles wzruszył ramionami.
- Ktoś musi martwić się o przyszłość Anglii, Max. To jest praca mojego życia.
Max zaśmiał się chrapliwie.
- Drogi przyjacielu. Życie to o wiele więcej niż tylko praca. Sam w końcu to
zrozumiałem. - Po chwili dodał pół żartem. - Mam pewną myśl. Znajdź sobie żonę. Mogę ci
to naprawdę polecić, a poza tym potrzebujesz dziedzica. Kogoś oprócz Eliasa, na litość
boską!
- Mam dalekich kuzynów. Gdzieś tam… nie - wiem, chyba w Pennsylwanii? Któryś z
nich wróci, jeśli zostanie wystarczająco dużo pieniędzy. Amerykanie to oportuniści do szpiku
kości.
Max znowu wybuchnął śmiechem.
- A czy nie ma pewnej pulchnej, ładnej dziewczyny na wsi w Somerset, która bardzo cię
potrzebuje? W końcu musisz jechać do domu i pokazać tej pyskatej gospodyni, gdzie jej
miejsce.
- Pani Montford? - zaśmiał się Walrafen. - Prędzej bym ją udusił.
Max popatrzył na niego zaskoczony, lecz się nie zatrzymał.
- Powiedz mi, Giles, czy ta twoja pani Montford jest stara czy młoda? A może w średnim
wieku?
Walrafen obojętnie wzruszył ramionami.
- Pewnie dość młoda. One zawsze takie są.
- Co masz na myśli?
- Wuj Elias najmuje je do pracy. A jak sądzisz, co miałem na myśli?
- Aha - domyślił się Max. - Więc oprócz funkcji gospodyni ma ona także inne obowiązki?
Walrafen zawahał się.
- Cóż, dawnymi czasy często tak było - przyznał. - Ale wuj nie jest już młody. Jednak
dochodzi do mych uszu, że często kłóci s