16753

Szczegóły
Tytuł 16753
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

16753 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 16753 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

16753 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

WSZYSTKO DLA PA� najnowsze bestsellery Vera Cowie Klejnot bez skazy Wspomnienia Janet Dailey Napi�tnowana Z�udzenia Cathy Kelly \ Druga szansa Elizabeth Lowell Bez k�amstw Krajobrazy mi�o�ci Na koniec �wiata Fern Michaels Kr�lowa Vegas Przekle�stwo Vegas �ar Vegas Stevie Morgan Szafirowy blues Doris Mortman Wybra�cy losu Nora Roberts Rafa ELIZABET H LOWE LL KRAJOBRA ZY MI�0�C I Przek�ad Maria Wojtowicz Danielle Steel Lustrzane odbicie AMBER Tytu� orygina�u WHERE THE'HEART IS Redakcja stylistyczna ANNA T�UCHOWSKA Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI Korekta PAWE� STASZCZAK Ilustracja na ok�adce DUCAK Projekt graficzny ok�adki WYDAWNICTWA AMBER Sk�ad WYDAWNICTWO AMBER Informacje o nowo�ciach i pozosta�ych ksi��kach Wydawnictwa AMBER oraz mo�liwo�� zam�wienia mo�ecie Pa�stwo znale�� na stronie Internetu http://www.amber.supermedia.pl Copyright � ! 985 by Ann Maxwell Copyright � i 997 by Two of a Kind, Inc. All rights reserved For the Polish edition � Copyright by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. 1999 ISBN 83-7245-080-3 WYDAWNICTWO AMBER Sp. z o.o. 00-108 Warszawa, ul. Zielna 39, tel. 620 40 13, 620 81 62 Warszawa 1999. Wydanie I Druk: Finidr, s.r.o., �esky T?�in statni� rzecz�, jak� Shelley Wilde spodziewa�a si� znale�� w pysz-i ni�cym si� z�oceniami i aksamitem wn�trzu domu swojej klient-I ki, by� m�czyzna pokroju Caina Remingtona. f Za podrabiane francuskie antyki wype�niaj�ce wn�trze Shelley nie ponosi�a �adnej odpowiedzialno�ci. Zrobi�a wszystko opr�cz u�ycia broni, by sk�oni� JoLynn do urz�dzenia domu w spos�b harmonizuj�cy z surowym pi�knem wybrze�a Pacyfiku, na kt�rym wzniesiono budynek. Widok by� niezr�wnany. Bezchmurne niebo jarzy�o si� b��kitem. Na zachodzie skaliste wzg�rza zst�powa�y stromizn� ku wodom Pacyfiku. Spalone po�udniowym s�o�cem Kalifornii trawy, porastaj �ce g�rskie zbocza, marszczy�y si� na wietrze niczym p�owe odbicie spienionych fal oceanu. Ta symfonia wody, wiatru i ska� mia�a w sobie jak�� dziko��, kt�rej nie mog�y przes�oni� nawet luksusowe rezydencje, rozkraczone na szczytach wzg�rz. Przynajmniej architekt doceni� walory krajobrazu, my�la�a Shelley. Stworzy� dom o czystych liniach, kt�ry cudownie wsp�gra z otoczeniem. Jaka szkoda, �e moja klientka nie ma tyle smaku. Powietrze wewn�trz domu zosta�o przefiltrowane, och�odzone i pozbawione wszelkiego zapachu. Zupe�nie jak w luksusowym hotelu w dowolnym punkcie kuli ziemskiej. Na zewn�trz wia� gor�cy, porwisty wiatr, nasycony woni� kar�owatych d�b�w i innych tajemniczych zapach�w spieczonej s�o�cem, nieujarzmion�j ziemi. Shelley z trudem opanowa�a ch�� rozgarni�cia ci�kich draperii i otworzenia rozsuwanych, przeszklonych drzwi, kt�re wiod�y na zbity z pni sekwoi pomost, sk�d roztacza� si� widok na morze. Gdyby mia�a woln� r�k� przy dekoracji wn�trza, wkomponowa�aby do projektu ten widok jako �ywe dzie�o sztuki, urzekaj�ce po��czenie prostych kolor�w i pierwotnych si� natury. -5- Jednak Shelley mia�a zwi�zane r�ce. Klientka chcia�a urz�dzi� wynaj�ty dom wedle swego gustu. Nie by�o mowy o czym� oryginalnym czy zaskaku- j�cym - ani jednego drobiazgu, kt�ry m�g�by nie uzyska� powszechnej apro- baty czy etykietki: �w dobrym gu�cie". Je�eli jaki� przedmiot podobnej metki nie posiada�, JoLynn nie wiedzia�a, co o nim s�dzi�. A jednak mimo gorliwych stara� ludzkich, pomy�la�a kpi�co Shelley, Pacyfik jak dot�d nie ma znaku firmowego wszytego dyskretnie tam, gdzie ziemia styka si� z wod�! Tak wi�c, zamiast olejnych obraz�w Ellswortha Kelley'a i mebli w stylu Saarinena, kt�re wybra�aby sama Shelley, jej klientka postanowi�a zape�ni� wielopoziomowy, ultranowoczesny, przeszklony dom czcigodnymi wypuk�o- �ciami i pretensjonalnymi zawijasami w stylu Ludwika XIV. Ten wyb�r zdecydowa� o ca�ej reszcie. Jedn� z jego konsekwencji stano- wi�o zas�oni�cie zapieraj�cego dech w piersiach widoku oceanu draperiami z b��kitnego aksamitu, a tak�e sprowadzenie kryszta�owego �yrandola, kt�ry prezentowa� si� dziwacznie na okrytym belkowaniem suficie w jadalni. Powiadaj�, �e nie mo�na mie� wszystkiego. Ale ma�o brakowa�o, �eby JoLynn swoimi minkami sk�oni�a w�a�ciciela nieruchomo�ci do pomalowania belek na bia�o i z�oto. Z westchnieniem, skrywaj�cym (do�� zreszt� �agodni) przekle�stwo, Shelley od�o�y�a notatnik. Nie musia�a w nim zapisywa� nawet subtelnych oznak indywidualno�ci swojej klientki, by wyko�czy� wn�trze. Je�li JoLynn mia�a jak�� indywidualno��, skrz�tnie j� ukrywa�a. Wystr�j by� niew�tpliwie �w najlepszym gu�cie", ale bez cienia orygi- nalno�ci. Nie brakowa�o przedmiot�w naprawd� pi�knych, nie by�o jednak niczego, co stanowi�oby klucz do poznania niepowtarzalnej przecie� kom- pozycji nabytej wiedzy i osobistych do�wiadcze�, nadziei i obaw, marze� i rozczarowa�, kt�re w sumie dawa�y ca�o�� zwan� JoLynn. Sfrustrowana Shelley jeszcze raz rozejrza�a si� doko�a w nadziei, �e do- strze�e co�, co usz�o jej uwagi. Nic jednak nie dostrzeg�a. Wszystko, co JoLynn kaza�a memu wsp�lnikowi dostarczy�, przypomina drugorz�dne eksponaty muzealne. Mo�e natrafi� na co� w nast�pnym pokoju, pomy�la�a. Mo�e tam Ludwik XIV nie zapanowa� jeszcze wszechw�adnie! Wgl�da�o jednak na to, �e zapanowa�. Przemierza�a pok�j za pokojem, korytarz za korytarzem. Ani jednego odst�pstwa od regu�y. Nawet w pomieszczeniach dla s�u�by nic, tylko z�ocenia i subtelny czar, elegancja i poz�otka. W tym b��kitno-bia�o-z�otym cacku mo�na si� by�o udusi�! Ozdoby i sprz�ty s� same przez si� bez zarzutu, musia�a przyzna� Shelley. Umeblowanie w najlepszym gatunku, jak zreszt� wszystko, co Brian wynajmuje naszym nadzianym klientom. -6- Ta doskona�o�� bez skazy kusi�a, by zak��ci� j�drobnym akcentem, przy- pominaj�cym dyskretnie, �e to dom mieszkalny, a nie filia muzeum. Ziewn�a i odp�dzi�a od siebie z�udne marzenie o osobowo�ci JoLynn. By�o a� nadto widoczne, �e jej klientka tak dalece nie umie mie� w�asnego zdania, �e nie znios�aby najdrobniejszej rysy na pow�oce doskona�o�ci, kt�r� wyczarowa� dla niej Brian. Klient�w tego pokroju naj�atwiej zadowoli�, ale nie ma si� z tego �adnej satysfakcji. Wystarczy babie umeblowa� pok�j jak ekspozycj� muzealn�, kt�r� w�a�nie obejrza�a, a uzna ci� za geniusza! Ma mniej indywidualno�ci i odwagi ni� ostryga. Chyba umr� z nud�w, zanim wykonam to, co do mnie nale�y. Chocia� w gruncie rzeczy to zupe�na fikcja. Shelley �bejrza�a si� przez rami�, ale nie zobaczy�a nikogo, kto o�ywi�- by monotonn� doskona�o�� scenerii. Brian i JoLynn pewnie nadal dyskutuj� o ogrodowych meblach i mar- murowych pos�gach. Ma si� rozumie� bia�ych. A mo�e amorki b�d� poz�acane? - A� si� wzdrygn�a. Niestety, to ca�kiem mo�liwe. Szybko przesz�a przez nienagannie umeblowany salon, w kt�rym aksa- mitne zas�ony zniekszta�ca�y dziki morski pejza�. Bez wi�kszej nadziei skie- rowa�a si� w stron� ostatniego skrzyd�a domu. Pierwsze drzwi na ko�cu korytarza zosta�y niedawno odmalowane na bia�o ze z�otymi ozd�bkami. Shelley wzruszy�a ramionami i wesz�a do �rodka. To, co ujrza�a wewn�trz, zapar�o jej dech. Kto� z mieszka�c�w domu toczy� tu walk� o przetrwanie w powodzi francukiej doskona�o�ci! Shelley rozpromieni�a si�, a potem za�mia�a z cicha. Jaka� istota rozum- na! Nareszcie! Meble w stylu Ludwika XIV by�y prawie niewidoczne pod stertami roz- rzuconych bez�adnie ubra�, rozmaitych gier i przedmiot�w, kt�rych nie po- trafi�a zidentyfikowa�. Plakaty przedstawiaj�ce uzbrojonych po z�by fanta- stycznych barbarzy�skich heros�w kto� poprzykleja� do �cian w odcieniu z�amanej bieli. I to krzywo. Doln� cz�� aksamitnych draperii wetkni�to bez najmniejszego szacunku za karnisz u g�ry. Nieprawdopodobnie pi�kny widok z okna potraktowano jako cz�� �yciowej przestrzeni, a nie jak wroga czyhaj�cego za ozdobn�, zatrza�ni�t� bram�. Dwie szuflady inkrustowanej komody nie domyka�y si�, dzi�ki czemu sto- sy skarpet i koszulek wyleg�y na �wiat�o dzienne. Na �o�u z baldachimem pa- nowa� urzekaj�cy ba�agan. Kto� skopa� jasnob��kitn� aksamitn� narzut� na puszysty bia�y dywan, gdzie przybra�a posta� imponuj�cego wzg�rka, na kt�- rego szczycie pyszni�a si� para mocno sfatygowanych i zzielenia�ych od trawy but�w z kolcami. -7- ��w wielko�ci du�ego talerza za�ywa� s�onecznej k�pieli w b�otnistym terrarium ustawionym na blacie poz�acanego stolika. W ciemnym k�cie na pod�odze sta�o drugie terrarium z uchylonym wiekiem. Czu�a, jak ogarnia j� coraz wi�ksze podniecenie. Znalaz�a kogo�, kto bra� �ycie za rogi, nie odczuwaj�c potrzeby mimikry, obowi�zuj�cych etykietek ani unik�w. By� to jedyny pok�j i jedyna osobowo��, kt�rymi zajmie si� z przyjemno�ci�! Jak rzadko mo�na spotka� kogo� takiego. Wszystko jedno, w jakim wieku! Z a � o � � si�, �e osobnik, kt�ry tak � u d e k o r o w a � " p o k � j , to nastolatek. N a j - wy�ej osiemna�cie! Spojrza�a z uznaniem na pozbawiony ozd�bek, uroczo funkcjonalny komputer, kt�ry przyt�acza� kruche biureczko. Dyskietki i pude�ka z programami le�a�y na stosach komiks�w i ksi��ek z gatunku science fiction. Do zablokowania drzwi rozwalonej szafy u�yto mocno sfatygowanego �wietlistego miecza z Gwiezdnych Wojen, kt�ry wyszczerbi� si� i powygina� w wielu kosmicznych bojach. Telewizor obr�s� istnym g�szczem gier wideo, z��czy, kaset i joystick�w. Najwi�kszym jednak �wi�tokradztwem by�a obecno�� w tym wn�trzu aparatury stereo z czarnymi kolumnami o mocy wystarczaj�cej, by zwr�ci� uwag� Pana Boga. Shelley zacz�a sporz�dza� w duchu list� rekwizyt�w, kt�rymi ch�tnie wzbogaci�aby atmosfer� tego pokoju. Na pierwszym miejscu znalaz� si� obraz wisz�cy obecnie w j ej w�asnym domu: wsp�czesna wersja potyczki �wi�tego Jerzego ze smokiem. Pasowa�by idealnie do barbarzy�c�w na plakatach i ksi��ek. Obraz stanowi� kwintesencj� pot�gi i tajemicy, dobra i z�a, �ycia i �mierci - krwawej fantazji, kt�ra fascynuje nastolatk�w. Na widok samego smoka w�osy stawa�y d�ba! Pot�ne musku�y potwora pr�y�y si� i l�ni�y metalicznym blaskiem szczerego z�ota; oczy ja�nia�y jak diamenty; z�by i pazury po�yskiwa�y morderczo ostrymi kraw�dziami. Nie by�o w�tpliwo�ci: �wi�tego Jerzego czeka�a najtrudniejsza przeprawa w �yciu! Obraz pasuje idealnie do tego wn�trza, zdecydowa�a Shelley. Ale z Ludwikiem XIV trzeba si� b�dzie po�egna�! Bezapelacyjnie. Co do gamy kolorystycznej... Niech zostanie wedle gustu JoLynn. Zacz�a snu� plany zmian nie koliduj�cych z �yczeniem klientki. Po��czenie b��kitu, bieli i z�ota mo�na tak zaadaptowa�, �e francusk� elegancj� zast�pi barbarzy�ski przepych: wystarczy zwi�kszy� ostro�� barw i da� z�o-tu metaliczny po�ysk najnowszych zdobyczy wsp�czesnej techniki. Ten pomys� doda� jej nowych si�. Wspar�szy r�ce na biodrach, z u�miechem rozejrza�a si� po pokoju. Pokrzepiona witalno�ci� emanuj�c� z tej sypialni powr�ci�a kr�tkim korytarzem do salonu, gotowa stawi� zn�w czo�o wymaganiom swojej klientki. Cisz� domu zm�ci�y odg�osy �wiadcz�e dobitnie o tym, �e Shelley nie jest ju� sama. Rozpozna�a pi�knie brzmi�cy, starannie modulowany g�os -8- swego wsp�lnika, Briana Harrisa. Drugi g�osik nale�a� do JoLynn Cummings, kt�ra niedawno si� rozwiod�a i dysponowa�a tak� ilo�ci� z�ota, o jakiej legendarnemu Midasowi nawet si� nie �ni�o. G�os JoLynn by� jakby lekko zdyszany, wysoki; snu� si� na granicy pomi�dzy szeptem a westchnieniem. Pasowa� jak ula� do mebli w stylu Ludwika XIV. Shelley przesz�a obok wielkiego lustra w z�otej ramie, znajduj�cego si� na ko�cu korytarza, nie zatrzymuj�c si� ani na sekund�, by w nie zerkn��. W dwudziestym si�dmym roku �ycia nie mia�a �adnych z�udze� co do siebie, a tak�e innych przedstawicieli rodu ludzkiego, nie wykluczaj�c m�czyzn. Zw�aszcza m�czyzn! Pi�� lat temu, po rozwodzie, zrobi�a staranny obrachunek ze swoim �yciem. Wyra�nie okre�li�a, czego od niego oczekuje, i czego oczekuje od siebie samej. Teraz by�a w�a�cicielk� firmy, kt�r� stworzy�a dzi�ki w�asnym zdolno�ciom i �elaznej dyscyplinie. Swojego sukcesu nie zawdzi�cza�a nikomu innemu. A j u � na pewno �adnemu m�czy�nie! - A, jeste� wreszcie! - odezwa� si� Brian. - JoLynn w�a�nie opowiada�a mi o greckich pos�gach w Luwrze. Wsp�lnik Shelley gra� w firmie drugie skrzypce. By� wy�szy od niej, ale prawie tak samo smuk�y. Natura obdarzy�a go popielatymi w�osami. Tego w�a�nie odcienia mn�stwo kobiet poszukuje przez ca�e �ycie na dnie buteleczek z rozmaitymi farbami. Brian odznacza� si� r�wnie� klasyczn� urod� �wie�o upad�ego anio�a i sprytem w interesach godnym tego w�adcy piekie�. Shelley ��czy�o z Brianem mi�e zawodowe kole�e�stwo, odk�d jej wsp�lnik zrozumia� wreszcie, �e znalaz� w niej partnerk� do interes�w, a nie do ��ka. - Sarah Marshall - oznajmi� Brian - zapewni�a JoLynn, �e tylko ty potrafisz wyposa�y� domy swoich klient�w w dzie�a sztuki idealnie wyra�aj�ce ich osobowo��. - Przepraszam, �e musieli�cie na mnie czeka� - powiedzia�a Shelley. -Robi�am w�a�nie przegl�d ca�ego domu. Brian spe�ni� ka�de pani �yczenie, prawda, pani Cummings? - Och, prosz� m�wi� do mnie �JoLynn"! Gdy tylko s�ysz� s�owa �pani Cum- mings", staje mi przed oczami matka mojego by�ego m�a. Okropna kobieta! - Oczywi�cie, JoLynn - zgodzi�a si� Shelley. Wyci�gn�a ku niej r�k� i poczu�a zdumiewaj�co silny u�cisk drobnej d�oni. Jednak nie zaskoczy�a jej niczym innym. Okaza�o si�, �e jest dok�adnie taka, j ak m o � n a si� by�o spodziewa� po obejrzeniu wybranej przez ni� d e k o -racji wn�trza domu. Fizyczne walory JoLynn by�y owocem poka�nego konta bankowego jej eks- ma��onka. Mia�a najmodniejsz� fryzur�, takie� ciuchy, makija�, lakier do paznokci, rajstopy i pantofle - wszystko tworzy�o jednolit� ca�o��. Niestety, ta doskona�o�� mia�a pewn� skaz�: b�dzie si� nadawa�a do wyrzucenia w chwili, gdy pojawi si� nast�pny numer magazynu mody. -9- Mimo to JoLynn by�a niew�tpliwie urzekaj�co pi�kna. Mia�a miedziano- z�ote w�osy, kremow� karnacj�, zielone jak nefryt oczy oraz figur�, kt�ra wzbudzi�aby zazdro�� ka�dej gwiazdy filmowej. - Pozw�l, Cainie - powiedzia�a ogl�daj�c si� - to jest... Z okrzykiem zniecierpliwienia rozejrza�a si� doko�a. Zbyt p�no zorien towa�a si�, �e w pokoju nie ma nikogo opr�cz niej samej, Briana i Shelley. - Gdzie te� on si� podzia�?! - mrukn�a, po czym zawo�a�a na ca�y g�os: - Cain! Shelley sta�a cierpliwie, nads�uchuj�c, z kt�rej cz�ci domu dobiegnie odpowied�. Nikt si� jednak nie odezwa�. Nagle oczy JoLynn sta�y si� jeszcze wi�ksze. Spojrzenie jej pobieg�o nad ramieniem Shelley. - Nareszcie! - westchn�a. - Doprawdy, kochanie, jeste� okropny: stale gdzie� znikasz! - Nieraz ju� to s�ysza�em. Niski g�os odezwa� si� tu� za Shelley. Zaskoczona odwr�ci�a si� raptownie. Chocia� pod�oga za jej plecami by�a z b�yszcz�cej, twardej klepki nie przykrytej dywanem, Shelley nie us�ysza�a, jak nadszed�. By�o to tym dziw niejsze, �e przybysz nie mia� na nogach mi�kkich tenis�wek czy innych ci- chost�p�w. Jego wielkie stopy tkwi�y w si�gaj�cych kolan sznurowanych butach, jakie nosz� tury�ci w g�rach. \ - Cainie - dokona�a prezentacji JoLynn - to wsp�lniczka Briana, Shel ley Wilde. Shelley, przedstawiam ci Caina Remingtona. Shelley uprzejmie poda�a r�k� nieznajomemu. Jego d�o� zdumia�a j� tak samo jak bezszelestne wej�cie. Silna, pokryta szramami i odciskami r�ka nie nale�a�a do takiego m�czyzny, jacy zazwyczaj kr�c� si� w pobli�u m�odej rozw�dki w typie JoLynn. Cain Remington nie by� �enuj�co m�odym Adonisem, utrzymywanym przez bogat�, starsz� od niego kobiet�, ani oty�ym, podstarza�ym biznesmenem, sta- nowi�cym finansowe zaplecze kobiety znacznie od siebie m�odszej. Prawd� m�wi�c, nie pasowa� do �adnej ze znanych Shelley kategorii m�czyzn. Jego ubi�r, cho� niedba�y, by� w dobrym gatunku. G�os mia� niski, prawie szorstki, nie wyra�a� si� jednak ani prostacko, ani z przesadn� elegancj�. Cho� by� najwyra�niej w �wietnej kondycji fizycznej, nie zawdzi�cza� jej chyba �wicze- niom pod okiem trenera. Shelley wyda� si� p o c i � g a j � c y , jednak - z wyj�tkiem ust - mia� rysy zbyt wyraziste i ostre, by zas�ugiwa� na miano przystojniaka. By� znacznie wy�szy od Shelley, kt�ra mia�a metr siedemdziesi�t sze�� wzrostu. Kasztanowate w�osy i zimne szare oczy, nieskazitelny zarys ust, w�sy pe�ne miedzianych iskier i u�miech ods�aniaj�cy sam brze�ek ostrych z�b�w - podsumowa�a w duchu obserwacje. Spogl�da na �wiat z oboj�tnym zainteresowaniem sytego drapie�nika. Kolejna refleksja zbudzi�a w Shelley zar�wno zaciekawienie, jak niepok�j. -10- Gdyby to on gra� rol� smoka, ze �wi�tego Jerzego niewiele by zosta�o. Cain nie wygl�da� na wystarczaj�co g�upiego, by mog�y go zadowoli� co prawda wyra�nie widoczne, ale do�� ograniczone zalety JoLynn. Z drugiej jetinak strony, dzi�ki swemu by�emu m�owi Shelley dowiedzia�a si� wszyst- kiego o reakcjach przeci�tnie inteligentnego samca na biustonosz w rozmiarze D w po��czeniu z zaj�kliwym g�osikiem �ma�ej dziewczynki". - Bardzo mi�o mi pani� pozna�, pani Wilde - powiedzia� Cain. �ciska� jej r�k� odrobin� d�u�ej ni� to by�o konieczne, zupe�nie jakby wy czu� do�� cyniczn� aprobat� kryj�c� si� za uprzejmym u�miechem Shelley. - Panno Wilde - poprawi�a go automatycznie Shelley. - Na pewno nie pani? - Je�li mego rozm�wc� interesuje ta kwestia, nigdy nie omieszkam poin- formowa� go, �e nale�� do wymieraj�cego gatunku. Wzrok Caina przesun�� si� ca�kiem jawnie po subtelnych okr�g�o�ciach, rysuj�cych si� pod delikatn� dzianin� kolorowego kostiumu Shelley. Gniewny b�ysk, kt�ry zamigota� w jej piwnych oczach pod wp�ywem tych obceso-wych ogl�dzin, zgas� r�wnie szybko, jak zap�on��. Cain zauwa�y� go jednak. Wyra�nie oczekiwa� podobnej reakcji. Jego usta wygi�y si� w prawie niedostrzegalnym �miechu. - �Wymieraj�cy gatunek"? - spyta�. - Czy to ma znaczy� �stara panna"? - Prosz� powiedzie�, co pan przez to rozumie, a w�wczas wyja�ni�, czy podpadam pod t� kategori�. - Kobieta, kt�ra nie potrafi zatrzyma� przy sobie m�czyzny. - Strza� w dziesi�tk� - odpar�a spokojnie, cho� oczy zw�zi�y jej si�, jakby usi�owa�a odgrodzi� si� od bolesnych wspomnie�. - W moim przypadku �stara panna" to rozw�dka, kt�ra wr�ci�a do rodowego nazwiska. Cain odpowiedzia� niedba�ym skinieniem g�owy. - Za�o�� si�, �e z pana zatwardzia�y kawaler - dorzuci�a Shelley. - Kawaler? - M�czyzna, kt�ry nie potrafi zatrzyma� kobiety - wyja�ni�a z uprzej- mym u�miechem Shelley. Brian wtr�ci� si�, wyra�nie za�enowany: - Wiesz co, Shelley, mo�e by�my... - Brianie - przerwa�a mu JoLynn - musisz koniecznie powiedzie� mi co� wi�cej o pos�gu frywolnego satyra, o kt�rym wcze�niej wspomnia�e�. Znalaz�am wymarzone miejsce na co� takiego! M�wi�c to JoLynn poci�gn�a go w drugi koniec salonu, gdzie s�oneczne promienie z trudem przedostawa�y si� przez zas�ony. Zacz�a wyja�nia� swoim zdyszanym g�osikiem, jakie to marmurowe pos�gi pragnie ustawi� w przedpokoju i na bocznym dziedzi�cu. Cain i Shelley jako� nie zorientowali si�, �e zostali sami. Zaprz�tni�ci byli wzajemn� niech�ci�. I nieoczekiwanym odkryciem... - Prawd� m�wi�c, zawsze uwa�a�em si� raczej za konesera - stwierdzi� Cain. -11- - Ach, tak - mrukn�a Shelley. ~ Z pewno�ci� chodzi o kobiety? Zanim zd��y� odpowiedzie�, spiesznie kontynuowa�a tonem konferan sjera na pokazie mody. - Chocia� nie grzeszy pan urod�, bez w�tpienia poszukuje pan partnerek osza�amiaj�cej pi�kno�ci, doskona�ych w ka�dym calu, �eby stanowi�y im ponuj�ce trofeum. Oczy Caina rozwar�y si� bardzo szeroko. Potem zw�zi�y w szpareczki. Shelley u�miechn�a si� i m�wi�a dalej, wyliczaj�c na palcach poszczeg�lne punkty. - Bez w�tpienia pa�skie kobiety musz� by� bardziej dekoracyjne ni� greckie pos�gi, no i zdecydowanie ruchlisze od nich w ��ku. Powinny tak �e - dorzuci�a od niechcenia - wyr�nia� si� inteligencj� i spostrzegawczo �ci� ostrygi. - Dowcipna i w dodatku pi�kna - zauwa�y� Cain. Jego u�miech by� szczery i bardzo m�ski; bez cienia w�tpliwo�ci - Shel ley mu si� podoba�a. - �eby uwierzy� w pa�ski komplement, musia�abym sta� na r�wni ze wspomnianymi ostrygami. Dobrze wiem, panie Remington, jak bardzo je stem �pi�kna". '� Roze�mia� si� z cicha. - M�w mi Cain. - Ca�kiem inteligentnie z pana strony, �e ograniczy� pan moj� swobod� pod tym wzgl�dem. - Nazewnictwa? -A jak�e. Shelley czu�a jednak, �e z�o�� j� opuszcza, a do g�osu dochodzi poczucie humoru. Iskrz�cy si� w szarych oczach Caina u�miech sprawia�, �e nie wydawa�y si� ju� takie zimne. - �otr spod ciemnej gwiazdy, co? - spyta�a u�miechaj�c si� mimo woli. - Zale�y, co przez t o . . . S�owa Caina zag�uszy� wysoki, przera�liwy wrzask JoLynn. Oboje r�w- nocze�nie odwr�cili si� i pognali w stron�, sk�d dobiega�. 2 A oLynn znajdowa�a si� na samym ko�cu salonu. Gdy Cain i Shelley I 1 podbiegli do niej, dostrzegli popielato-r�owego w�a, kt�ry le�a� VI zwini�ty w plamie s�onecznej na pod�odze. ^f JoLynn wrzasn�a powt�rnie. / P�ynnym ruchem Cain uni�s� j�, okr�ci� i umie�ci� poza zasi�giem / w�a. Potem zawr�ci�, by rozprawi� si� z gadem. I wtedy zastyg� w os�upieniu. Shelley pochyla�a si� nad smuk�ym cielskiem. Nie wierzy� w�asnym oczom: podnios�a stworzenie z pod�ogi z takim spokojem, jakby to by�a wst��- ka upuszczona przez nieuwa�ne dziecko. Brian wyda� z siebie d�wi�k, kt�ry - gdyby pochodzi� z kobiecego gard�a - zas�ugiwa�by na okre�lenie �zduszony pisk". -Sh...Shelley, co ty wyrabiasz?! - st�kn��. JoLynn wydawa�a jakie� nieartyku�owane d�wi�ki, czepiaj�c si� ramion Caina. Ten nie spojrzawszy nawet na ni�, przekaza� j�Brianowi. Kiedy i w�w- czas nie chcia�a go pu�ci�, strz�sn�� z siebie jej r�ce. Ca�� uwag� skoncentrowa� na Shelley. Sta�a w powodzi s�onecznego �wiat�a trzymaj�c w�a, kt�rego zwin�a niedba�ym ruchem. - Spoko, Brian - powiedzia�a nie odrywaj�c wzroku od gada. - To oswo- jone stworzonko. - S...sk�d ta pewno��? - z niedowierzaniem spyta� wsp�lnik. - Nie zemdla� s�ysz�c wrzaski JoLynn - wyja�ni� sucho Cain. Shelley zmusi�a si�, by nie parskn�� �miechem. W ko�cu da�a za wygra n� i tylko schyli�a si� ni�ej, �eby ukry� weso�o��. - Wszystko w porz�dku - uda�o jej si� wykrztusi� po chwili. - Zdumie wasz mnie, Brian! Ten okaz to �liczny, w dobrym humorze i syty r�owy boa dusiciel. JoLynn wrzasn�a raz jeszcze. Cain od niechcenia zakry� sw� wielk� �ap� j ej perfekcyjnie wymalowane usteczka. Brian z trudem prze�kn�� �lin�. - W�� boa?! Przecie� to ludojady! - Tylko w idiotycznych filmach o przygodach w dorzeczu Amazonki - odpar�a Shelley. - Ten gatunek zdecydowanie woli suchy l�d i polne myszy. Z wpraw� okr�ci�a sobie w�a wok� r�ki. Trzyma�a przy tym g�ow� r�owego boa delikatnie, ale stanowczo. Dla Caina by�o ca�kiem jasne, �e w�� nie zmieni miejsca pobytu bez pozwolenia Shelley. R�wnie oczywiste by�o to, �e gad czuje si� zupe�nie swobodnie. Boa wysuwa� raz po raz czarny, rozwidlony j�zyk, badaj�c sk�r� Shelley swym niezwyk�ym narz�dem w�chu. Uspokojony ciep�em jej cia�a i facho- wym podej�ciem, usadowi� si� wygodnie i przywar� do jej ramieniajak grzecz- ny, oswojony w��, kt�rym zreszt� by�. - Sk�d on si� tu wzi��? - spyta� Brian �ami�cym si� g�osem. - Przypuszczam, �e z sypialni na ko�cu korytarza - odpar�a Shelley. - Dlaczego? Mo�e jest wyg�odzony?! - Chcia� po prostu owin�� si� wok� czego� ciep�ego. - Nieg�upi w�� - zauwa�y� Cain. Shelley zignorowa�a go. - Jestem cieplejsza od szklanej klatki w ciemnym k�cie sypialni - wyja �ni�a Brianowi - wi�c z przyjemno�ci� okr�ci� si� wok� mego ramienia. Nie �ywi �adnych niecnych zamiar�w co do reszty mego cia�a. -12- -13- - A jednak g�upszy ni� my�la�em - zauwa�y� Cain. - S�dz� raczej, �e to gadzi Einstein - odci�a si� Shelley. Powoli powiod�a koniuszkiem palca po ca�ej d�ugo�ci ch�odnego w�o- wego cielska. By�o g�adkie i gi�tkie, muskularne i spr�yste. - Jest w doskona�ej formie - o�wiadczy�a z aprobat�. - Wida� jego w�a �ciciel umie si� obchodzi� z gadami. JoLynn wydawa�a jakie� wymowne, cho� zd�awione d�wi�ki. Cain ostro�nie zdj�� r�k� z jej ust. - Billy! - wykrztusi�a JoLynn. Nie pozosta�o w niej ani krztyny dotychczasowego naiwnie dzieci�cego wdzi�ku. By�a �miertelnie blada. Tym wyra�niej odcina�y si� na jej policz- kach dwie gorej�ce plamy. - Zamorduj� tego podst�pnego sukinsyna! Zapowiedzia�am mu, �eby nie wa�y� si� przyje�d�a� do mego domu z tym potworem! Shelley pr�bowa�a wymy�le� j ak�� taktown� uwag�. Przy sz�o jej do g�o- wy tylko to, �e je�li JoLynn jest matk� ch�opca, to okre�lenie �sukinsyn" jest niezwykle tram�. Niezbyt to taktowne, pomy�la�a. Trzymaj buzi� na k��dk�, przynajmniej raz! - Zabij go! - za��da�a JoLynn zwracaj�c si� do C a i n a L - Zabij go od razu! Shelley cofn�a si� i wyci�gn�a drug� r�k�, broni�c w�a,. - To ca�kiem zbyteczne - wyja�ni�a. - W�� nikomu nie zrobi krzywdy. Trzasn�y drzwi frontowe. - Mama, to ja, Billy! - odezwa� si� gromki g�os. - Wr�ci�em z pla�y. Ch�opiec skr�ci� w stron� salonu. Mia� na sobie minimalne k�piel�wki i maksymaln� pow�ok� piachu. Najpierw ujrza� zbiela�� ze strachu matk�. Zaraz potem zobaczy� swego ulubie�ca owini�tego wok� ramienia ob- cej kobiety. Wargi ch�opca u�o�y�y si� w kszta�t s�owa zastrze�onego zazwyczaj dla doros�ych. Cain chrz�kn�� w sam� por�, by zag�uszy� przekle�stwo. - On nie zrobi pani nic z�ego! - zawo�a� Billy, wbiegaj�c do pokoju. -S�owo daj�! Jest �agodny i czysty. I bardzo grzeczny! - Na pewno to samica - odpar�a z u�miechem Shelley. - Gdzie tam! Samiec. - Sk�d ta pewno��? - Nie znosi lakieru do paznokci i tego kleju do w�os�w. Shelley z trudem powstrzyma�a si� od rzucenia okiem w stron� jego matki o j askrawo pomalowanych paznokciach i w�osach sztywnych od lakieru. Sta- raj�c si� ukry� �miech, zn�w z przyjemno�ci� pog�adzi�a delikatn� r�ow� kompozycj� �usek l�ni�cych w promieniach popo�udniowego s�o�ca. - Prawdziwy z niego d�entelmen - zauwa�y�a, podkre�laj�c przynale�- no�� w�a do �wiata m�czyzn. - Jak go nazwa�e�? - Du�, jak�eby inaczej? Shelley u�miechn�a si�, a potem roze�mia�a na ca�e gard�o. I �miech, i u�miech by�y r�wnie ciep�e, bezpo�rednie, szczere. Cain bezwiednie zrobi� krok w jej stron�, jak zzi�bni�ty cz�owiek przy- bli�a si� do ogniska. Maluj�ce si� na twarzy Shelley zrozumienie i sympatia zar�wno do ch�opca, jak w�a, oraz jej poczucie humoru by�y dla Caina stokro� bardziej poci�gaj�ce od wszystkich starannie wyre�yserowanych kobiecych sztuczek JoLynn. - Du�! - powt�rzy�a Shelley, parskaj�c �miechem. - To na pewno potrafi! Na Billy'ego spad�o nag�e ol�nienie. Podszed� do Shelley i zagapi� si� na ni�. By� dok�adnie tego wzrostu co ona, opalony, o piwnych oczach i ciem- noblond w�osach, troch� zbyt powa�ny jak na sw�j wiek. - Pani si� go nie boi - powiedzia�, nie mog�c w to uwierzy�. - Ani troch�! - Zawiedziony? Spojrza� na ni� szeroko otwartymi oczami, a potem u�miechn�� si� rado�nie. - Nazywam si� Billy - powiedzia�, wyci�gaj�c r�k�. - A pani?... - Shelley. Poda�a mu lew� r�k�, bo prawa by�a pe�na bardzo zadowolonego w�a. - O rany, pani dzieciaki to maj� szcz�cie! - stwierdzi� Billy, energicz nie potrz�saj�c d�oni� Shelley. - Kto by pomy�la�? Matka, kt�ra si� nie boi w�y! Potrz�sn�� g�ow�, pe�en podziwu. - Cain! - o�wiadczy�a JoLynn za�amuj�cym si� g�osem. - Zabij tego w�a! - Ojej, mamo! - ch�opiec zwr�ci� si� ku niej. - Chyba �artujesz? - Ja ci poka�� �arty, do cholery! Humor opu�ci� Billy'ego do reszty. Przez chwil� spogl�da� na matk� w os�upieniu, potem spojrza� na Caina. W ko�cu powoli, prawie ju� bez na- dziei, zwr�ci� si� do Shelley Unios�a brwi i spojrza�a Cainowi prosto w oczy. Cho� nie wyrzek�a ani s�owa, ca�a jej postawa �wiadczy�a o tym, �e Cain zdo�a wydrze� jej w�a jedynie si��. - To przecie� tylko dwa miesi�ce, wujku Cainie! - przekonywa� ch�opiec. M�wi� do Caina i JoLynn, ale b�agalny wzrok utkwi� w Shelley. - Nie mog� odwie�� go do domu, bo tata jest za granic�- wyja�nia� pospiesznie - i nasza gospodyni nie zgodzi si�, �eby Du� mieszka� tam beze mnie. A ja przecie� jestem tu, a nie tam. - Nie zgodz� si� na �adnego gada w moim domu! - odpar�a szorstko JoLynn. - Ohydne stwory! Shelley a� si� wzdrygn�a. Reakcja na w�a wykracza�a poza kunsztow- n� poz� �bezbronnego kobieci�tka". JoLynn naprawd� by�a szara i spocona ze strachu. W�e budzi�y w niej autentyczn� groz�. -14- -15- - Trzeba go zabi�! - JoLynn a� si� trz�s�a. - O�liz�y potw�r! Jak mo�esz znie�� jego dotyk?! - W�e maj� sk�r� suchsz� ni� my - wyja�ni�a �agodnie Shelley. Ton jej g�osu �wiadczy� o tym, �e jest przyzwyczajona do w�y i ich hodowc�w. JoLynn poruszy�a wargami, ale nie wydoby� si� z nich �aden d�wi�k. - Naprawd� - zapewni�a j� Shelley. - Czy dotkn�a� kiedy� w�a? Cho� Shelley nie zbli�y�a si� do niej, JoLynn wyda�ajaki� dziwny d�wi�k i cofn�a si� szybko. Brian otoczy� opieku�czym ramieniem kibi� klientki. - Zabij go, Cain! - domaga�a si� JoLynn - Natychmiast! Billy patrzy� b�agalnym wzrokiem i usi�owa� co� powiedzie�. - Masz jak�� propozycj�, Shelley? - spyta� Cain. Shelley wpatrywa�a si� w niego przez chwil�, potem lekko u�miechn�a si� i skin�a g�ow�. Spojrza�a zn�w na Billy'ego. - Zgodzi�by� si� wypo�yczy� mi Dusia, p�ki nie wr�cisz do taty? - spyta�a, - Nie przeszkadza�by pani? - Wcale. - Bo on je tylko �ywe myszy... - powiedzia� Billy z wahaniem. Walczy �y w nim prawdom�wno�� i ch�� ocalenia ulubie�ca. - Wiem. G�os Shelley by� �agodny jak dotkni�cie jej palc�w, g�adz�cych sploty odpr�onego w�a. - Naprawd�? - spyta� ch�opiec. - A sk�d? Czy hoduje pani w�e? - Nie, ale wychowa�am si� w�r�d nich. M�j tata by� herpetologiem. Ruszy�a bez pospiechu w stron� sypialni Billy'ego, chc�c wyci�gn�� ch�opca z salonu, a w�a usun�� sprzed oczu JoLynn. Billy szybko pobieg� za ni�. Wola�, by jego w�� znalaz� si� jak najpr�dzej poza zasi�giem wzroku matki. - Wiesz, kto to jest herpetolog? - spyta�a Shelley. - Kto�, kto obserwuje �ycie gad�w. - Zw�aszcza w�y. - Jadowitych te�? - dopytywa� si� ch�opiec. - M�j tata zajmowa� si� g��wnie jadowitymi. Cain pod��a� za nimi zwinnym, bezszelestnym krokiem i przys�uchiwa� si� z uwag� ich rozmowie. Czu� si� jak niegdy� w pewnej dzikiej krainie, gdzie spodziewa� si� znale�� jak�� formacj� skaln�, a natrafi� na l�ni�c� �y�� szczerego z�ota. Nieoczekiwane odkrycie przeszy�o go niczym pr�d elek- tryczny, wyostrzaj�c wszystkie jego zmys�y. - Mojego tat� fascynowa�o co�, co nazywa� �ekologi� piask�w" - m�wi�a Shelley. - Co to takiego? - Kr�tko m�wi�c, �atwo��, z jak� gady potrafi� si� przystosowa� do naj- suchszych zak�tk�w �wiata. A tak si� sk�ada, �e wi�kszo�� pustynnych w�y -16- jest jadowita. I to bardzo. Chyba jadowite w�e to znak firmowy pustyni, podobnie jak brak wody. - Na przyk�ad na pustyni Mojave? - Albo na Saharze czy na pustyni Negev lub Sonora - odpar�a Shelley, wchodz�c do sypialni Billy'ego. - Kiedy by�am dzieckiem, mieszkali�my przewa�nie na najwi�kszych pustyniach �wiata. - Zawsze chcia�em mieszka� na pustyni! - W po�udniowej Kalifornii jeste� w�a�ciwie na pustyni. Bez importo- wanej wody nie wytrzymaliby�my nawet miesi�ca. - Naprawd�? - Naprawd� - potwierdzi� Cain niskim, weso�ym g�osem. Shelley by�a tak zaskoczona, �e obr�ci�a si� raptownie. Nie s�ysza�a jego krok�w, gdy szed� za nimi korytarzem. - Jak na swoje rozmiary, ma pan zdumiewaj�co lekki ch�d - zauwa�y�a cierpko. - Ty jeste� jeszcze bardziej zdumiewaj�ca. Stan�a na palcach i spojrza�a mu przez rami�. - A gdzie JoLynn? - Mama nigdy nie wchodzi do mego pokoju - wyja�ni� Billy. - Okrop nie jej si� tu nie podoba. - Ach, tak? - to by�o wszystko, na co Shelley mog�a si� zdoby�. Ch�opiec chcia� zdj�� z jej ramienia trafnie ochrzczonego w�a, ale gad bardzo polubi� sw� ciep�� grz�d�. - M�j pok�j doprowadza mam� do sza�u - wyja�ni� Billy. Potem wzru szy� ramionami. - Strasznie du�o rzeczy doprowadza mam� do sza�u. A naj bardziej tata. No, zejd� wreszcie! Poci�gn�� silnie ciep�e sploty ulubie�ca. Du� ani drgn��. - Nie b�d� taki, odczep si�! - perswadowa� ch�opiec. - Pora wraca� do terrarium. Du� opl�t� si� jeszcze mocniej, nie chc�c rozsta� si� ze �r�d�em ciep�a, kt�re uzna� ju� za swoj� w�asno��. Cain pochyli� si� bardzo nisko i szepn�� tak cicho, �e Billy go nie us�ysza�: - Czuj� w tym w�u bratni� dusz�. - Jako dusiciel? Nawet wypowiadaj�c te s�owa Shelley zdawa�a sobie spraw�, �e blisko�� Caina bynajmniej nie przyprawia jej o klaustrofobi�. - Jako wielbiciel kobiecego ciep�a. - No, Du�! - krzykn�� rozpaczliwie Billy. - Puszczaj! - Chwileczk� - powiedzia� Cain. Zbli�y� si� jeszcze bardziej do Shelley. Potem uj�� g�ow� Dusia zr�cznie i �agodnie jedn� r�k�, drug� za� odpl�ta� w�a, zw�j po zwoju. Du� jednak wch�on�� z cia�a Shelley tak du�o ciep�a, �e by� o�ywiony i zdumiewaj�co szybki. B�yskawicznie owin�� si� wok� twardego, nagiego przedramienia Caina i zaczaj bada� now� grz�d�. Rozwidlony j�zyk gada 2 - Krajobrazy mi�o�ci -17- wydawa� si� jeszcze ciemniejszy na tle po�yskuj�cych w s�o�cu z�otych w�o- sk�w na r�ce m�czyzny. Cain westchn��, ale nie zaprotestowa� przeciw tej poufa�o�ci. - Ty te� si� go nie boisz - odezwa� si� Billy. - Studiowa�e� herpetologi�, wujku? - Nie, ale by�em kiedy� ch�opcem, kt�ry lubi� w�e. Billy wzni�s� oczy w g�r�. Bardzo wysoko. - To musia�o by� strasznie dawno temu. - Co najmniej kilkaset lat. Shelley parskn�a �miechem, kt�ry zamar�, gdy Cain zwr�ci� ku niej wzrok. Jego oczy znajdowa�y si� tak blisko, �e mog�a dostrzec drobniutkie prze- b�yski b��kitu i czarne punkciki w mro�nej szaro�ci t�cz�wek. Shelley za- uwa�y�a te� nag�e rozszerzenie si� �renic i zmys�owe, prawie niedostrzegalne drgnienie nozdrzy, gdy poczu� zapach jej sk�ry. Cho� nawet jej nie dotkn��, mia�a wra�enie, �e otacza j� ze wszystkich stron. Ciep�o oddechu Caina pie�ci�o jej wargi, wdycha�a czyst�, ostr� wo� m�skiego cia�a, czul� bij�cy od niego �ar - obietnic� bez s��w. Kiedy oczy Caina zatrzyma�y si� na wargach Shelley, nagle u�wiadomi�a sobie co�, co porazi�o j� niczym pr�d. - Shelley! - odezwa� si� od drzwi Brian - je�li naprawd� chcesz zabra� tego pier... -Urwa� nagle i spojrza� na Billy'ego. -Je�li chcesz zabra� tego... no, to stworzenie ze sob�, to musisz wezwa� taks�wk�. Shelley skin�a g�ow� bez wi�kszego zainteresowania. - Nie wpuszcz� do mego wozu tego pier... cholernego w�a! - stwier dzi� stanowczo Brian. - Ch�tnie pana wyr�cz� - wycedzi� Cain. Ton jego g�osu wprawi� nerwy Shelley w dziwne dr�enie. Obliza�a doln� warg�. Oczy Caina �ledzi�y ruch wilgotnego, r�owego koniuszka j�zyka. - Nawet pan nie wie, gdzie Shelley mieszka - zauwa�y� Brian, - To nie ma znaczenia. Zawioz� Shelley, dok�d tylko zechce. - To mog�oby zaprowadzi� pana zbyt daleko - odci�� si� wsp�lnik Shelley. - Te� tak s�dz�. Zapad�o pe�ne napi�cia milczenie. W ko�cu Brian wzruszy� ramionami. By�o w tym ge�cie wi�cej irytacji ni� oboj�tno�ci. - �wietnie - o�wiadczy�. - Zabior� JoLynn do �Poz�acanej Lilii", �eby sobie obejrza�a, co Shelley ma na sk�adzie. Zgoda, wsp�lniczko? - Doskona�y pomys�. - Tak s�dzisz? - droczy� si� z ni� Brian. - Jeste� tego pewna? Shelley niech�tnie oderwa�a si� od �wiate�ek po�yskuj�cych w oczach Caina, g��bokich i tajemniczych jak jeziora o zmierzchu. - A dlaczego nie mia�abym by� pewna? - spyta�a. Brian ponownie wzruszy� ramionami i wykr�ci� si� na pi�cie. -18- - Pokazuj JoLynn tylko to, co znajdzie w podr�czniku historii sztuki dla szk� �rednich - dorzuci�a Shelley. - Tylko w tej sferze czuje si� bezpiecz nie. Delikatnie zarysowane usta jej wsp�lnika wygi�y si� w dwuznacznym, zdecydowaie zmys�owym u�miechu. - B�d� bardzo, ale to bardzo opieku�czy - zapewni� j�. - Mia�a taki ci�ki dzie�. Shelley obrzuci�a Caina szybkim spojrzeniem, staraj�c si� dostrzec cho� cie� zazdro�ci. Nie dostrzeg�a. Najwidoczniej nie obawia� si� pozostawi� roztrz�sionej JoLynn w zasi�gu opieku�czych ramion wytwornego Briana. Bior�c pod uwag� klasyczn� pi�kno�� wsp�lnika Shelley, albo �wujek" Billy'ego na- prawd� nie by� zazdrosny o jego mamusi�, albo te� cechowa�a go zdumie- waj�ca pewno�� siebie. Albo i jedno, i drugie. Nietypowa reakcja Caina w po��czeniu z niedba�� zr�czno�ci�, z jak� poskromi� Dusia, zaintrygowa�y Shelley. Mimo powszechnie panuj�cej opinii, �e tylko kobiety boj� si� w�y, Shelley przekona�a si�, �e bardzo niewielu m�czyzn chcia�o mie� do czynienia z gadem - chyba po to, �eby go zabi�. - To �adnie z twojej strony - pochwali�a z pewnym roztargnieniem wsp�lni- ka. - Spotkamy si� w sklepie, kiedy zainstalujemy ju� Dusia u mnie w domu. - Nie musicie si� spieszy� - powiedzia� Brian, obserwuj�c Caina tak samo bacznie jak Shelley. - Nie zamierzamy - zapewni� go Cain. Wsp�lnik Shelley mrukn�� co� pod nosem i odmaszerowa� korytarzem bez po�egnania. - Narzeczony? - spyta� Cain bardzo cicho. - Jeszcze gorzej. Wsp�lnik. - Macie wsp�ln� sypialni�? - Firm�. Cain zawaha� si� przez sekund�. - Niech b�dzie po twojemu. - Je�li nie wierzysz temu, co m�wi�, to po co pytasz? - Shelley zwr�ci�a si� do Billy'ego. - Terrarium w k�cie nale�y do Dusia? - spyta�a. - Tak. Pewnie dzi� rano �le za�o�y�em wieko. I tak ju� by�em sp�niony - doda�. Shelley podejrzewa�a, �e sp�nianie si� jest sta�ym grzechem ch�opca, Nie mia�a mu tego za z�e. Upalne, wyz�ocone s�o�cem letnie dni w Kalifornii w niej tak�e budzi�y ��dz� w�dr�wek i sk�ania�y do sn�w na jawie. Pami�ta�a po- dmuchy wszystkich dzikich wiatr�w, kt�re owiewa�y j� w dzieci�stwie, wszyst- kie odleg�e krainy i ludzi zdolnych do znoszenia wszelkich trud�w. Jak zawsze, odp�dzi�a od siebie wspomnienia i zdusi�a niespokojn� t�- sknot�, kt�ra ostatnio coraz cz�ciej j� nawiedza�a. -19- Dokona�am wyboru maj�c dziewi�tna�cie lat, upomnia�a sam� siebie. Wybra�am spok�j i bezpiecze�stwo. W�asny dom. Potrzebowa�a miejsca na ziemi, kt�re nale�a�oby wy��cznie i niepodzielnie do niej. Jej �ycie musia�o zale�e� tylko od jej woli: czy zapragnie w�drowa�, czy pozostanie w jednym miejscu - na co jej przyjdzie ochota. A mia�a ochot� osi��� w jednym miejscu i zbudowa� sobie dom. - W porz�dku, Billy - odezwa�a si� dziarskim tonem. - Jak mam karmi� tego stwora? -Nie b�dzie g�odny przez jakie� pi�� dni. Nawet lepiej odczeka� sze��. - Jest na diecie? - Nie, ale dop�ki ca�kiem nie zg�odnieje, nie zwraca uwagi na biedn� mysz. Wtedy wyjmuj� j� z terrarium i zaprzyja�niamy si�, a potem musz� kupi� nast�pn�, jak Du� poczuje prawdziwy g��d. Shelley mrukn�a wsp�czuj�co. Jej r�wnie� by�o zawsze �al myszy. Ale by�o jej tak�e �al dzikich ptak�w, na kt�re czyha� domowy kot, kr�lik�w, opos�w czy skunks�w, i domowych zwierz�t, kt�re przejecha� samoch�d. �ycie jest obrzydliwe i nic na to nie mo�na poradzi�. - W porz�dku - powiedzia�a. - Upewni� si�, �e Du� jest g�odny. Wtedy b�dzie to szybkie i mniej okropne. Billy rozpromieni� si�. - Dzi�kuj�. Wiedzia�em, �e pani zrozumie. - Zawaha� si� przez chwil� i doda�: - Fajnie by by�o, �eby pani dzieci czasem si� z nim pobawi�y. Du� zawsze si� wok� mnie owija, kiedy odrabiam lekcje. Na d�wi�k s�owa �dzieci" oczy Caina zw�zi�y si�. - Nie mam dzieci - odpar�a Shelley - ale wyjm� Dusia od czasu do cza su, �eby si� nie nudzi�. Ty r�wnie� mo�esz go odwiedza�, kiedy tylko mama ci pozwoli. - Naprawd�? To by by�o fajnie! Z szerokim u�miechem zabra� si� do wywlekania terrarium z sypialni. - Troch� z nim b�dzie niepor�cznie na motorze - stwierdzi� Cain. - Na motorze? - Ch�opiec wyprostowa� si� i spyta� skwapliwie. - Przy jecha�e� na motorze? Cain chcia� co� odpowiedzie�, ale si� rozmy�li�. M�odziutka twarz Billy'ego zmieni�a si� w mask�: nie by�o na niej ani entuzjazmu, ani �arliwej pro�by. -Te� mam motocykl-wyja�ni�- ale mama nie pozwoli mi na nim je�dzi�, p�ki tu jestem. Shelley zauwa�y�a, �e Billy odczuwa ogromn� potrzeb� kontaktu z do- ros�ym m�czyzn� i uwielbienia dla idola. Pod jej powiekami pojawi�y si� piek�ce �zy. Jej rodzice ci�gn�li j� ze sob� po ca�ym �wiecie, ale nigdy nie trafi�a z ich winy do piek�a, kt�re rozwiera si� przed dzie�mi, gdy ich rodzice przestaj� si� kocha� i ka�de z nich idzie w swoj� stron�. -20- - S�ysza�em o twoim motocyklu - powiedzia� Cain szorstko. - Dlatego w�a�nie tu jestem. Doszli�my z Davem do wniosku, �e przyda ci si� troch� towarzystwa, gdy on buja po Francji. - To ty nie przyjecha�e�... no... zobaczy� si� z mam�? - spyta� niepewnie Billy - Przyjecha�em do ciebie. - Ona o tym wie? -Nie. - To lepiej jej nie m�w. Mama nie zrozumie. W�cieka si� na wszystko, co ma zwi�zek z tat�. Cain usi�owa� znale�� jakie� koj�ce s�owa, by z�agodzi� gorycz wyra�nie s�yszaln� w g�osie ch�opca. W ko�cu po�o�y� po prostu r�k� na jego ramieniu. - Co� wykombinujemy - obieca�. - A na razie mo�e nam po�yczysz sw�j kask? - Ten? - Billy wskaza� na mocno sfatygowany kask, ledwo widoczny zza zapiaszczonego pla�owego r�cznika, kt�ry wisia� obok ��ka. - Masz lepszy? - spyta� Cain. -Nie. Billy schwyci� kask, otrzepa� i fachowym spojrzeniem zmierzy� g�ow� Shelley. - B�dzie �wietnie pasowa� na ni�j jak rozpu�ci ten g�upi kok - stwierdzi�. Lewa r�ka Caina poruszy�a si� tak b�yskawicznie, �e Shelley nie mia�a czasu uchyli� si� ani zaprotestowa�. Poczu�a mocny, badawczy dotyk jego palc�w sekund� przedtem, nim jej w�osy rozsypa�y si� nagle po plecach. Ukryt� pod g�stwin� lok�w d�oni� Cain musn�� jej kark, a potem cofh�� r�k�, pozostawiaj�c niespodziewanie rozkoszny dreszcz. Billy w�o�y� jej kask na g�ow�, poprawi� i przyjrza� si� uwa�nie swemu dzie�u. - Pasuje - orzek�. Shelley skin�a g�ow� z roztargnieniem. My�la�a o sekretnej pieszczocie Caina. - Co z Dusiem? - spyta�a. - Jak umocujesz kask na g�owie w�a? - spyta� Cain dobrodusznie. Ch�opiec parskn�� �miechem. - Ta�m� klej�c�? -To jest my�l. Cain potar� twarz d�oni�, na kt�rej zosta� jeszcze ulotny zapach w�os�w Shelley. Nozdrza leciutko mu drgn�y. Wpatrywa� si� w ni�, pragn�c zn�w poczu� jedwabisty ci�ar jej w�os�w, zakosztowa� smaku jej ust. Zastanawia� si�, czy ona tak�e odczu�a instynktowny poci�g, jaki obudzi� si� w nim, gdy tylko dotkn�� jej sk�ry. Po chwili mia� ju� pewno��, �e tak jest. -21- Widzia� niemal niedostrzegalne dr�enie jej warg, gdy patrzy�a na niego, i rozszerzone �renice. Wyt�y� ca�� sw� wol�, by nie opa�� wraz z Shelley na pod�og� i nie pogr��y� si� w niej, a� pami�� o nieugaszonym pragnieniu i samotno�ci ca�ego �ycia stanie si� tylko wyblak�ym wspomnieniem. - ... przewie�� Dusia? - spyta� Billy. Cain usi�owa� zebra� rozszala�e my�li. Nie by� jednak w stanie my�le� o czymkolwiek pr�cz tej s�odkiej chwili, gdy jego cia�o stanie si� cz�ci� Shelley, otulone szczelnie jej jedwabistym �arem. - Pow�oczka - powiedzia�a Shelley jakim� nieswoim g�osem. Nagle przymkn�a oczy, nie mog�c d�u�ej znie�� intymno�ci spojrzenia Caina. Ci�ko, z wysi�kiem wci�gn�a powietrze, staraj�c si� uciszy� prze- ra�aj�c� burz� zmys�owych dozna�, kt�ra sprawia�a, �e ca�e jej cia�o by�o jak pod wysokim napi�ciem. Nigdy dot�d nie reagowa�a tak na obecno�� m�czyzny, �wiadoma ka�- dego oddechu, metalicznych b�ysk�w �wiat�a w g�stwinie jego w�os�w, p�owo-kasztanowych w�s�w ocieniaj�cych najpi�kniejsze usta, jakie kie- dykolwiek widzia�a: stanowcze, a zarazem pe�ne, skore do �miechu, spra- gnione. Przede wszystkim spragnione. - Pow�oczka - powt�rzy�a; g�os jej by� matowy, oczy nadal zamkni�te. - Co z pow�oczka? - spyta� ch�opiec. - Przewioz� Dusia w pow�oczce. - O! Fajny pomys�. Nie znosz� tego paskudztwa. Mama pewnie powie dzia�a dekoratorowi, �e jestem dziewczynk�. Szybkim ruchem Shelley odwr�ci�a si� od Caina i �ci�gn�a pow�oczk� z jednej spo�r�d le��cych na ��ku poduszek. Od razu poj�a, czemu Billy tak ch�tnie si� z ni� rozstawa�. Jasnoniebieska pow�oczka przypomina�a raczej damsk� bielizn� ni� po�ciel. Spojrza�a z pow�tpiewaniem na trzyman� w r�ku pian� koronek, pr�buj�c sobie wyobrazi� w jej wn�trzu pot�ne sploty w�a. - Mo�e lepiej... - zacz�a zwracaj�c si� do Caina. Nie by�o jednak czasu na w�tpliwo�ci. Ch�opiec i m�czyzna wyt�ali wszystkie si�y, by rozplata� prawie p�torametrowego w�a, bardzo �wawego i przeciwstawiaj�cego si� zawzi�cie. Mimo najlepszych ch�ci Billy raczej przeszkadza�, ni� pomaga�. - Prosz� - powiedzia�a Shelley wr�czaj�c mu pow�oczk�. - Trzymaj j� w pogotowiu. U�ywaj�c obu r�k odpl�tywa�a w�a z ramienia Caina. Z konieczno�ci czu�a przy tym g�adko�� jego sk�ry i spr�yst� si�� kryj�cych si� pod ni� mi�ni. Najbardziej jednak zdumiewa� j� �ar bij�cy z jego cia�a. Promieniowa� dos�ownie witaln� energi�. - Dziwne, �e Du� nie upiek� si� �ywcem - mrukn�a. Cain pochyli� si� tak nisko, �e szepn�� jej prosto w br�zowe w�osy. - Zabawne: pomy�la�em to samo, gdy go �ci�ga�em z ciebie. Dziwne, �e nie wzniecasz po�ar�w. -22- D�onie jej opad�y, potem chwyci�a mocniej wij�cego si� gada. Po�ow� Dusia uda�o si� odwin�� z ramienia Caina. Druga po��wka nie poddawa�a si�. - Jestem got�w, a wy? - odezwa� sie Billy. - Ju� do ciebie id� - odpar�a Shelley. - Pilnuj w�a! - ostrzeg� Cain ze �miechem. - Zamierza w�a�nie... Ju� si� sta�o. Du� z triumfem owin�� si� wok� jednego z ramion Shelley. Uwolni�a si� szybkim ruchem: trzy czwarte w�a nie mia�o ju� �adnego oparcia. Ostatnia �wiartka zacisn�a si� mocno, bardzo mocno wok� ramienia Caina. - Co taka porz�dna panienka jak ty wyrabia z takim w�em jak ten?! - spyta� Cain. Spojrza�a na niego podejrzliwie, dmuchn�a na wpadaj�ce jej do oczu w�osy i energicznie poci�gn�a w�a. Du� okr�ci� si� nagle wok� jej r�ki, odzyskuj�c stracony teren. - Mog�o by� jeszcze gorzej - pocieszy� j� Cain. - Niemo�liwe! - Gdyby to by�a o�miornica. Shelley roze�mia�a si�, wypu�ci�a w�a i zacz�a operacj� od pocz�tku. Mia�a wra�enie, �e Cain i Du� bawi� si� wy�mienicie, zw�aszcza wtedy, gdy jej r�ce opada�y. - Je�li przysuniesz si� jeszcze bardziej - mrukn�a do Caina - wleziesz mi do kieszeni. - Powa�nie? M�wi� tak cicho, �e Billy go nie s�ysza�. - Na pewno nie trzeba wam pom�c? - dopytywa� si� ch�opiec. - Ona �wietnie sobie radzi - odpar� Cain, nim Shelley zd��y�a si� ode zwa�. - Trzymaj tylko pow�oczk� w pogotowiu. Wetknij palce pod ten ostat ni zw�j na moim ramieniu. Nie ty, Billy! Shelley. W�a�nie tak. Bardzo do brze. - �atwo ci m�wi�. Cain spojrza� z u�miechem prosto w jej oczy. - Mo�emy ko�czy�? - To nie ja stwarzam problemy, tylko ten stw�r! - B�d� to mia� na uwadze. Przytrzymaj tego stwora obiema r�kami. Shelley wczepi�a si� w w�a, Cain raptownie machn�� ramieniem i Du� odpad�. Billy rzuci� si� ku nim z pow�oczka i zagarn�� do niej ca�ego lu�no dyn- daj�cego w�a. - Mam go! - o�wiadczy�. - Mog�e� to zrobi� o wiele wcze�niej - powiedzia�a z wyrzutem Shelley. - Jak?! - Nie ty. Cain. T� sztuczk� z ramieniem. - Dopiero teraz przysz�o mi to do g�owy - odpar� z niewinn� min�. -23- Zdradzi�y go jednak pe�ne �miechu oczy. Wiedzia�a, �e powinna si� na niego rozgniewa�, ale tak bardzo przypo- mina� Billy'ego, �e nie mog�a. Potrz�sn�wszy g�ow�, odebra�a Billy'emu pow�oczk� i zwi�za�a j� u g�ry w w�ze�, by Du� nie m�g� si� z niej wydosta�. - To powinno wystarczy� - powiedzia�a z u�miechem. Jednak Billy'emu wcale nie by�o do �miechu, gdy widzia�, jak jego ulu bieniec miota si� w koronkowej matni. - Zaopiekujemy si� nim jak nale�y - zapewni� Cain. Ch�opiec przytakn�� z nieszcz�liw� min�. - Wiem... tylko, �e on... by� stale ze mn�... Wyraz jego twarzy dobitnie �wiadczy� o tym, �e Billy spragniony jest towarzystwa - i to nie tylko w�a. - Masz mnie odwiedza� - powiedzia�a Shelley. - Zapomnia�e�? - No jasne. Oczy ch�opca by�y r�wnie wymowne jak ton g�osu. By� przekonany, �e to jeszczejednaz obietnic, o kt�rych doro�li zapominaj�ju�nast�pnego dnia. - M�wi� powa�nie. Licz� na twoje odwiedziny. Zanim Shelley zd��y�a powiedzie� co� wi�cej, Cain uni�s� jej brod� i kil- koma wprawnymi ruchami zapi�� pod ni� rzemyk po�yczonego kasku. Shelley dostrzeg�a w jego oczach gniew, wiedzia�a jednak, �e nie jest skierowany przeciwko niej. Cainowi te� nie sprawia�a przyjemno�ci my�l o lecie, kt�re Billy sp�dzi samotnie w domu JoLynn Cummings. - No i jak? - spyta�. - Nie za ciasno? - W sam raz. Pe�en niepokoju Billy towarzyszy� im w drodze przez korytarz i wyszed� wraz z nimi z eleganckiego domu. Wysmuk�y motocykl sta� na podje�dzie. - Ekstra! -j�kn�� ch�opiec z podziwem. Pot�na, prosta, pozbawiona wszelkich ozd�b maszyna przypomina�a Shelley dzikiego czarnego kota, spr�onego do skoku. Cain dosiad� jej jednym p�ynnym ruchem i obejrza� si� na Shelley. Do- strzeg�a w jego oczach wyra�ne wyzwanie. U�miechn�a si� leciutko. Wsparta lew� r�k� o jego bark postawi�a nog� na podn�ku i siad�a za Cainem z tak� swobod�, jakby robi�a to setki razy. Tak zreszt� by�o. W wi�kszo�ci kraj