16753
Szczegóły |
Tytuł |
16753 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16753 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16753 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16753 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
WSZYSTKO DLA PA�
najnowsze bestsellery
Vera Cowie
Klejnot bez skazy
Wspomnienia
Janet Dailey
Napi�tnowana
Z�udzenia
Cathy Kelly
\
Druga szansa
Elizabeth Lowell
Bez k�amstw
Krajobrazy mi�o�ci
Na koniec �wiata
Fern Michaels
Kr�lowa Vegas
Przekle�stwo Vegas
�ar Vegas
Stevie Morgan
Szafirowy blues
Doris Mortman
Wybra�cy losu
Nora Roberts
Rafa
ELIZABET
H
LOWE
LL
KRAJOBRA
ZY
MI�0�C
I
Przek�ad
Maria
Wojtowicz
Danielle Steel
Lustrzane odbicie
AMBER
Tytu� orygina�u
WHERE THE'HEART IS
Redakcja stylistyczna
ANNA T�UCHOWSKA
Redakcja techniczna
ANDRZEJ WITKOWSKI
Korekta PAWE�
STASZCZAK
Ilustracja na ok�adce
DUCAK
Projekt graficzny ok�adki
WYDAWNICTWA AMBER
Sk�ad
WYDAWNICTWO AMBER
Informacje o nowo�ciach i pozosta�ych ksi��kach Wydawnictwa AMBER
oraz mo�liwo�� zam�wienia mo�ecie Pa�stwo znale�� na stronie
Internetu http://www.amber.supermedia.pl
Copyright � ! 985 by Ann Maxwell
Copyright � i 997 by Two of a Kind, Inc.
All rights reserved
For the Polish edition � Copyright by
Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. 1999
ISBN 83-7245-080-3
WYDAWNICTWO AMBER Sp. z o.o.
00-108 Warszawa, ul. Zielna 39, tel. 620 40 13, 620 81 62
Warszawa 1999. Wydanie I
Druk: Finidr, s.r.o., �esky T?�in
statni� rzecz�, jak� Shelley Wilde spodziewa�a si�
znale�� w pysz-i ni�cym si� z�oceniami i aksamitem
wn�trzu domu swojej klient-I ki, by� m�czyzna
pokroju Caina Remingtona. f Za podrabiane francuskie
antyki wype�niaj�ce wn�trze Shelley nie ponosi�a
�adnej odpowiedzialno�ci. Zrobi�a wszystko opr�cz
u�ycia broni, by sk�oni� JoLynn do urz�dzenia domu w
spos�b harmonizuj�cy z surowym pi�knem wybrze�a
Pacyfiku, na kt�rym wzniesiono budynek.
Widok by� niezr�wnany. Bezchmurne niebo jarzy�o
si� b��kitem. Na zachodzie skaliste wzg�rza zst�powa�y
stromizn� ku wodom Pacyfiku. Spalone po�udniowym
s�o�cem Kalifornii trawy, porastaj �ce g�rskie zbocza,
marszczy�y si� na wietrze niczym p�owe odbicie
spienionych fal oceanu.
Ta symfonia wody, wiatru i ska� mia�a w sobie jak��
dziko��, kt�rej nie mog�y przes�oni� nawet luksusowe
rezydencje, rozkraczone na szczytach wzg�rz.
Przynajmniej architekt doceni� walory krajobrazu,
my�la�a Shelley. Stworzy� dom o czystych liniach, kt�ry
cudownie wsp�gra z otoczeniem.
Jaka szkoda, �e moja klientka nie ma tyle smaku.
Powietrze wewn�trz domu zosta�o przefiltrowane,
och�odzone i pozbawione wszelkiego zapachu. Zupe�nie
jak w luksusowym hotelu w dowolnym punkcie kuli
ziemskiej.
Na zewn�trz wia� gor�cy, porwisty wiatr, nasycony
woni� kar�owatych d�b�w i innych tajemniczych
zapach�w spieczonej s�o�cem, nieujarzmion�j ziemi.
Shelley z trudem opanowa�a ch�� rozgarni�cia ci�kich
draperii i otworzenia rozsuwanych, przeszklonych drzwi,
kt�re wiod�y na zbity z pni sekwoi pomost, sk�d
roztacza� si� widok na morze.
Gdyby mia�a woln� r�k� przy dekoracji wn�trza,
wkomponowa�aby do projektu ten widok jako �ywe
dzie�o sztuki, urzekaj�ce po��czenie prostych kolor�w i
pierwotnych si� natury.
-5-
Jednak Shelley mia�a zwi�zane r�ce. Klientka chcia�a urz�dzi� wynaj�ty
dom wedle swego gustu. Nie by�o mowy o czym� oryginalnym czy zaskaku-
j�cym - ani jednego drobiazgu, kt�ry m�g�by nie uzyska� powszechnej apro-
baty czy etykietki: �w dobrym gu�cie".
Je�eli jaki� przedmiot podobnej metki nie posiada�, JoLynn nie wiedzia�a,
co o nim s�dzi�.
A jednak mimo gorliwych stara� ludzkich, pomy�la�a kpi�co Shelley,
Pacyfik jak dot�d nie ma znaku firmowego wszytego dyskretnie tam, gdzie
ziemia styka si� z wod�!
Tak wi�c, zamiast olejnych obraz�w Ellswortha Kelley'a i mebli w stylu
Saarinena, kt�re wybra�aby sama Shelley, jej klientka postanowi�a zape�ni�
wielopoziomowy, ultranowoczesny, przeszklony dom czcigodnymi wypuk�o-
�ciami i pretensjonalnymi zawijasami w stylu Ludwika XIV.
Ten wyb�r zdecydowa� o ca�ej reszcie. Jedn� z jego konsekwencji stano-
wi�o zas�oni�cie zapieraj�cego dech w piersiach widoku oceanu draperiami z
b��kitnego aksamitu, a tak�e sprowadzenie kryszta�owego �yrandola, kt�ry
prezentowa� si� dziwacznie na okrytym belkowaniem suficie w jadalni.
Powiadaj�, �e nie mo�na mie� wszystkiego. Ale ma�o brakowa�o, �eby
JoLynn swoimi minkami sk�oni�a w�a�ciciela nieruchomo�ci do pomalowania
belek na bia�o i z�oto.
Z westchnieniem, skrywaj�cym (do�� zreszt� �agodni) przekle�stwo,
Shelley od�o�y�a notatnik. Nie musia�a w nim zapisywa� nawet subtelnych
oznak indywidualno�ci swojej klientki, by wyko�czy� wn�trze. Je�li JoLynn
mia�a jak�� indywidualno��, skrz�tnie j� ukrywa�a.
Wystr�j by� niew�tpliwie �w najlepszym gu�cie", ale bez cienia orygi-
nalno�ci. Nie brakowa�o przedmiot�w naprawd� pi�knych, nie by�o jednak
niczego, co stanowi�oby klucz do poznania niepowtarzalnej przecie� kom-
pozycji nabytej wiedzy i osobistych do�wiadcze�, nadziei i obaw, marze� i
rozczarowa�, kt�re w sumie dawa�y ca�o�� zwan� JoLynn.
Sfrustrowana Shelley jeszcze raz rozejrza�a si� doko�a w nadziei, �e do-
strze�e co�, co usz�o jej uwagi.
Nic jednak nie dostrzeg�a.
Wszystko, co JoLynn kaza�a memu wsp�lnikowi dostarczy�, przypomina
drugorz�dne eksponaty muzealne. Mo�e natrafi� na co� w nast�pnym pokoju,
pomy�la�a. Mo�e tam Ludwik XIV nie zapanowa� jeszcze wszechw�adnie!
Wgl�da�o jednak na to, �e zapanowa�.
Przemierza�a pok�j za pokojem, korytarz za korytarzem. Ani jednego
odst�pstwa od regu�y. Nawet w pomieszczeniach dla s�u�by nic, tylko z�ocenia
i subtelny czar, elegancja i poz�otka. W tym b��kitno-bia�o-z�otym cacku
mo�na si� by�o udusi�!
Ozdoby i sprz�ty s� same przez si� bez zarzutu, musia�a przyzna� Shelley.
Umeblowanie w najlepszym gatunku, jak zreszt� wszystko, co Brian
wynajmuje naszym nadzianym klientom.
-6-
Ta doskona�o�� bez skazy kusi�a, by zak��ci� j�drobnym akcentem, przy-
pominaj�cym dyskretnie, �e to dom mieszkalny, a nie filia muzeum.
Ziewn�a i odp�dzi�a od siebie z�udne marzenie o osobowo�ci JoLynn.
By�o a� nadto widoczne, �e jej klientka tak dalece nie umie mie� w�asnego
zdania, �e nie znios�aby najdrobniejszej rysy na pow�oce doskona�o�ci, kt�r�
wyczarowa� dla niej Brian.
Klient�w tego pokroju naj�atwiej zadowoli�, ale nie ma si� z tego �adnej
satysfakcji. Wystarczy babie umeblowa� pok�j jak ekspozycj� muzealn�,
kt�r� w�a�nie obejrza�a, a uzna ci� za geniusza!
Ma mniej indywidualno�ci i odwagi ni� ostryga.
Chyba umr� z nud�w, zanim wykonam to, co do mnie nale�y. Chocia� w
gruncie rzeczy to zupe�na fikcja.
Shelley �bejrza�a si� przez rami�, ale nie zobaczy�a nikogo, kto o�ywi�-
by monotonn� doskona�o�� scenerii.
Brian i JoLynn pewnie nadal dyskutuj� o ogrodowych meblach i mar-
murowych pos�gach. Ma si� rozumie� bia�ych.
A mo�e amorki b�d� poz�acane? - A� si� wzdrygn�a.
Niestety, to ca�kiem mo�liwe.
Szybko przesz�a przez nienagannie umeblowany salon, w kt�rym aksa-
mitne zas�ony zniekszta�ca�y dziki morski pejza�. Bez wi�kszej nadziei skie-
rowa�a si� w stron� ostatniego skrzyd�a domu.
Pierwsze drzwi na ko�cu korytarza zosta�y niedawno odmalowane na
bia�o ze z�otymi ozd�bkami. Shelley wzruszy�a ramionami i wesz�a do
�rodka.
To, co ujrza�a wewn�trz, zapar�o jej dech. Kto� z mieszka�c�w domu
toczy� tu walk� o przetrwanie w powodzi francukiej doskona�o�ci!
Shelley rozpromieni�a si�, a potem za�mia�a z cicha. Jaka� istota rozum-
na! Nareszcie!
Meble w stylu Ludwika XIV by�y prawie niewidoczne pod stertami roz-
rzuconych bez�adnie ubra�, rozmaitych gier i przedmiot�w, kt�rych nie po-
trafi�a zidentyfikowa�. Plakaty przedstawiaj�ce uzbrojonych po z�by fanta-
stycznych barbarzy�skich heros�w kto� poprzykleja� do �cian w odcieniu
z�amanej bieli.
I to krzywo.
Doln� cz�� aksamitnych draperii wetkni�to bez najmniejszego szacunku
za karnisz u g�ry. Nieprawdopodobnie pi�kny widok z okna potraktowano
jako cz�� �yciowej przestrzeni, a nie jak wroga czyhaj�cego za ozdobn�,
zatrza�ni�t� bram�.
Dwie szuflady inkrustowanej komody nie domyka�y si�, dzi�ki czemu sto-
sy skarpet i koszulek wyleg�y na �wiat�o dzienne. Na �o�u z baldachimem pa-
nowa� urzekaj�cy ba�agan. Kto� skopa� jasnob��kitn� aksamitn� narzut� na
puszysty bia�y dywan, gdzie przybra�a posta� imponuj�cego wzg�rka, na kt�-
rego szczycie pyszni�a si� para mocno sfatygowanych i zzielenia�ych od trawy
but�w z kolcami.
-7-
��w wielko�ci du�ego talerza za�ywa� s�onecznej k�pieli w b�otnistym terrarium
ustawionym na blacie poz�acanego stolika. W ciemnym k�cie na pod�odze sta�o drugie
terrarium z uchylonym wiekiem.
Czu�a, jak ogarnia j� coraz wi�ksze podniecenie. Znalaz�a kogo�, kto bra� �ycie za
rogi, nie odczuwaj�c potrzeby mimikry, obowi�zuj�cych etykietek ani unik�w.
By� to jedyny pok�j i jedyna osobowo��, kt�rymi zajmie si� z przyjemno�ci�!
Jak rzadko mo�na spotka� kogo� takiego. Wszystko jedno, w jakim wieku!
Z a � o � � si�, �e osobnik, kt�ry tak � u d e k o r o w a � " p o k � j , to nastolatek. N a j -
wy�ej osiemna�cie!
Spojrza�a z uznaniem na pozbawiony ozd�bek, uroczo funkcjonalny komputer,
kt�ry przyt�acza� kruche biureczko. Dyskietki i pude�ka z programami le�a�y na stosach
komiks�w i ksi��ek z gatunku science fiction. Do zablokowania drzwi rozwalonej szafy
u�yto mocno sfatygowanego �wietlistego miecza z Gwiezdnych Wojen, kt�ry
wyszczerbi� si� i powygina� w wielu kosmicznych bojach. Telewizor obr�s� istnym
g�szczem gier wideo, z��czy, kaset i joystick�w.
Najwi�kszym jednak �wi�tokradztwem by�a obecno�� w tym wn�trzu aparatury
stereo z czarnymi kolumnami o mocy wystarczaj�cej, by zwr�ci� uwag� Pana Boga.
Shelley zacz�a sporz�dza� w duchu list� rekwizyt�w, kt�rymi ch�tnie
wzbogaci�aby atmosfer� tego pokoju. Na pierwszym miejscu znalaz� si� obraz wisz�cy
obecnie w j ej w�asnym domu: wsp�czesna wersja potyczki �wi�tego Jerzego ze
smokiem. Pasowa�by idealnie do barbarzy�c�w na plakatach i ksi��ek. Obraz stanowi�
kwintesencj� pot�gi i tajemicy, dobra i z�a, �ycia i �mierci - krwawej fantazji, kt�ra
fascynuje nastolatk�w.
Na widok samego smoka w�osy stawa�y d�ba! Pot�ne musku�y potwora pr�y�y
si� i l�ni�y metalicznym blaskiem szczerego z�ota; oczy ja�nia�y jak diamenty; z�by i
pazury po�yskiwa�y morderczo ostrymi kraw�dziami. Nie by�o w�tpliwo�ci: �wi�tego
Jerzego czeka�a najtrudniejsza przeprawa w �yciu!
Obraz pasuje idealnie do tego wn�trza, zdecydowa�a Shelley. Ale z Ludwikiem
XIV trzeba si� b�dzie po�egna�!
Bezapelacyjnie.
Co do gamy kolorystycznej... Niech zostanie wedle gustu JoLynn.
Zacz�a snu� plany zmian nie koliduj�cych z �yczeniem klientki. Po��czenie
b��kitu, bieli i z�ota mo�na tak zaadaptowa�, �e francusk� elegancj� zast�pi
barbarzy�ski przepych: wystarczy zwi�kszy� ostro�� barw i da� z�o-tu metaliczny
po�ysk najnowszych zdobyczy wsp�czesnej techniki.
Ten pomys� doda� jej nowych si�. Wspar�szy r�ce na biodrach, z u�miechem
rozejrza�a si� po pokoju. Pokrzepiona witalno�ci� emanuj�c� z tej sypialni powr�ci�a
kr�tkim korytarzem do salonu, gotowa stawi� zn�w czo�o wymaganiom swojej klientki.
Cisz� domu zm�ci�y odg�osy �wiadcz�e dobitnie o tym, �e Shelley nie jest ju�
sama. Rozpozna�a pi�knie brzmi�cy, starannie modulowany g�os
-8-
swego wsp�lnika, Briana Harrisa. Drugi g�osik nale�a� do JoLynn Cummings, kt�ra
niedawno si� rozwiod�a i dysponowa�a tak� ilo�ci� z�ota, o jakiej legendarnemu
Midasowi nawet si� nie �ni�o. G�os JoLynn by� jakby lekko zdyszany, wysoki; snu� si�
na granicy pomi�dzy szeptem a westchnieniem. Pasowa� jak ula� do mebli w stylu
Ludwika XIV.
Shelley przesz�a obok wielkiego lustra w z�otej ramie, znajduj�cego si� na ko�cu
korytarza, nie zatrzymuj�c si� ani na sekund�, by w nie zerkn��. W dwudziestym
si�dmym roku �ycia nie mia�a �adnych z�udze� co do siebie, a tak�e innych
przedstawicieli rodu ludzkiego, nie wykluczaj�c m�czyzn.
Zw�aszcza m�czyzn!
Pi�� lat temu, po rozwodzie, zrobi�a staranny obrachunek ze swoim �yciem.
Wyra�nie okre�li�a, czego od niego oczekuje, i czego oczekuje od siebie samej. Teraz
by�a w�a�cicielk� firmy, kt�r� stworzy�a dzi�ki w�asnym zdolno�ciom i �elaznej
dyscyplinie. Swojego sukcesu nie zawdzi�cza�a nikomu innemu.
A j u � na pewno �adnemu m�czy�nie!
- A, jeste� wreszcie! - odezwa� si� Brian. - JoLynn w�a�nie opowiada�a
mi o greckich pos�gach w Luwrze.
Wsp�lnik Shelley gra� w firmie drugie skrzypce. By� wy�szy od niej, ale prawie
tak samo smuk�y. Natura obdarzy�a go popielatymi w�osami. Tego w�a�nie odcienia
mn�stwo kobiet poszukuje przez ca�e �ycie na dnie buteleczek z rozmaitymi farbami.
Brian odznacza� si� r�wnie� klasyczn� urod� �wie�o upad�ego anio�a i sprytem w
interesach godnym tego w�adcy piekie�.
Shelley ��czy�o z Brianem mi�e zawodowe kole�e�stwo, odk�d jej wsp�lnik
zrozumia� wreszcie, �e znalaz� w niej partnerk� do interes�w, a nie do ��ka.
- Sarah Marshall - oznajmi� Brian - zapewni�a JoLynn, �e tylko ty potrafisz
wyposa�y� domy swoich klient�w w dzie�a sztuki idealnie wyra�aj�ce ich osobowo��.
- Przepraszam, �e musieli�cie na mnie czeka� - powiedzia�a Shelley. -Robi�am
w�a�nie przegl�d ca�ego domu. Brian spe�ni� ka�de pani �yczenie, prawda, pani
Cummings?
- Och, prosz� m�wi� do mnie �JoLynn"! Gdy tylko s�ysz� s�owa �pani Cum-
mings", staje mi przed oczami matka mojego by�ego m�a. Okropna kobieta!
- Oczywi�cie, JoLynn - zgodzi�a si� Shelley.
Wyci�gn�a ku niej r�k� i poczu�a zdumiewaj�co silny u�cisk drobnej d�oni.
Jednak nie zaskoczy�a jej niczym innym. Okaza�o si�, �e jest dok�adnie
taka, j ak m o � n a si� by�o spodziewa� po obejrzeniu wybranej przez ni� d e k o -racji
wn�trza domu.
Fizyczne walory JoLynn by�y owocem poka�nego konta bankowego jej eks-
ma��onka. Mia�a najmodniejsz� fryzur�, takie� ciuchy, makija�, lakier do paznokci,
rajstopy i pantofle - wszystko tworzy�o jednolit� ca�o��. Niestety, ta doskona�o�� mia�a
pewn� skaz�: b�dzie si� nadawa�a do wyrzucenia w chwili, gdy pojawi si� nast�pny
numer magazynu mody.
-9-
Mimo to JoLynn by�a niew�tpliwie urzekaj�co pi�kna. Mia�a miedziano-
z�ote w�osy, kremow� karnacj�, zielone jak nefryt oczy oraz figur�, kt�ra
wzbudzi�aby zazdro�� ka�dej gwiazdy filmowej.
- Pozw�l, Cainie - powiedzia�a ogl�daj�c si� - to jest...
Z okrzykiem zniecierpliwienia rozejrza�a si� doko�a. Zbyt p�no zorien
towa�a si�, �e w pokoju nie ma nikogo opr�cz niej samej, Briana i Shelley.
- Gdzie te� on si� podzia�?! - mrukn�a, po czym zawo�a�a na ca�y g�os: -
Cain!
Shelley sta�a cierpliwie, nads�uchuj�c, z kt�rej cz�ci domu dobiegnie
odpowied�.
Nikt si� jednak nie odezwa�.
Nagle oczy JoLynn sta�y si� jeszcze wi�ksze. Spojrzenie jej pobieg�o nad
ramieniem Shelley.
- Nareszcie! - westchn�a. - Doprawdy, kochanie, jeste� okropny: stale
gdzie� znikasz!
- Nieraz ju� to s�ysza�em.
Niski g�os odezwa� si� tu� za Shelley. Zaskoczona odwr�ci�a si� raptownie.
Chocia� pod�oga za jej plecami by�a z b�yszcz�cej, twardej klepki nie
przykrytej dywanem, Shelley nie us�ysza�a, jak nadszed�. By�o to tym dziw
niejsze, �e przybysz nie mia� na nogach mi�kkich tenis�wek czy innych ci-
chost�p�w. Jego wielkie stopy tkwi�y w si�gaj�cych kolan sznurowanych
butach, jakie nosz� tury�ci w g�rach. \
- Cainie - dokona�a prezentacji JoLynn - to wsp�lniczka Briana, Shel
ley Wilde. Shelley, przedstawiam ci Caina Remingtona.
Shelley uprzejmie poda�a r�k� nieznajomemu.
Jego d�o� zdumia�a j� tak samo jak bezszelestne wej�cie. Silna, pokryta
szramami i odciskami r�ka nie nale�a�a do takiego m�czyzny, jacy zazwyczaj
kr�c� si� w pobli�u m�odej rozw�dki w typie JoLynn.
Cain Remington nie by� �enuj�co m�odym Adonisem, utrzymywanym przez
bogat�, starsz� od niego kobiet�, ani oty�ym, podstarza�ym biznesmenem, sta-
nowi�cym finansowe zaplecze kobiety znacznie od siebie m�odszej. Prawd�
m�wi�c, nie pasowa� do �adnej ze znanych Shelley kategorii m�czyzn.
Jego ubi�r, cho� niedba�y, by� w dobrym gatunku. G�os mia� niski, prawie
szorstki, nie wyra�a� si� jednak ani prostacko, ani z przesadn� elegancj�. Cho� by�
najwyra�niej w �wietnej kondycji fizycznej, nie zawdzi�cza� jej chyba �wicze-
niom pod okiem trenera. Shelley wyda� si� p o c i � g a j � c y , jednak - z wyj�tkiem ust -
mia� rysy zbyt wyraziste i ostre, by zas�ugiwa� na miano przystojniaka.
By� znacznie wy�szy od Shelley, kt�ra mia�a metr siedemdziesi�t sze��
wzrostu.
Kasztanowate w�osy i zimne szare oczy, nieskazitelny zarys ust, w�sy
pe�ne miedzianych iskier i u�miech ods�aniaj�cy sam brze�ek ostrych z�b�w -
podsumowa�a w duchu obserwacje.
Spogl�da na �wiat z oboj�tnym zainteresowaniem sytego drapie�nika.
Kolejna refleksja zbudzi�a w Shelley zar�wno zaciekawienie, jak niepok�j.
-10-
Gdyby to on gra� rol� smoka, ze �wi�tego Jerzego niewiele by zosta�o.
Cain nie wygl�da� na wystarczaj�co g�upiego, by mog�y go zadowoli� co
prawda wyra�nie widoczne, ale do�� ograniczone zalety JoLynn. Z drugiej
jetinak strony, dzi�ki swemu by�emu m�owi Shelley dowiedzia�a si� wszyst-
kiego o reakcjach przeci�tnie inteligentnego samca na biustonosz w rozmiarze
D w po��czeniu z zaj�kliwym g�osikiem �ma�ej dziewczynki".
- Bardzo mi�o mi pani� pozna�, pani Wilde - powiedzia� Cain.
�ciska� jej r�k� odrobin� d�u�ej ni� to by�o konieczne, zupe�nie jakby wy
czu� do�� cyniczn� aprobat� kryj�c� si� za uprzejmym u�miechem Shelley.
- Panno Wilde - poprawi�a go automatycznie Shelley.
- Na pewno nie pani?
- Je�li mego rozm�wc� interesuje ta kwestia, nigdy nie omieszkam poin-
formowa� go, �e nale�� do wymieraj�cego gatunku.
Wzrok Caina przesun�� si� ca�kiem jawnie po subtelnych okr�g�o�ciach,
rysuj�cych si� pod delikatn� dzianin� kolorowego kostiumu Shelley. Gniewny
b�ysk, kt�ry zamigota� w jej piwnych oczach pod wp�ywem tych obceso-wych
ogl�dzin, zgas� r�wnie szybko, jak zap�on��.
Cain zauwa�y� go jednak. Wyra�nie oczekiwa� podobnej reakcji. Jego
usta wygi�y si� w prawie niedostrzegalnym �miechu.
- �Wymieraj�cy gatunek"? - spyta�. - Czy to ma znaczy� �stara panna"?
- Prosz� powiedzie�, co pan przez to rozumie, a w�wczas wyja�ni�, czy
podpadam pod t� kategori�.
- Kobieta, kt�ra nie potrafi zatrzyma� przy sobie m�czyzny.
- Strza� w dziesi�tk� - odpar�a spokojnie, cho� oczy zw�zi�y jej si�, jakby
usi�owa�a odgrodzi� si� od bolesnych wspomnie�. - W moim przypadku
�stara panna" to rozw�dka, kt�ra wr�ci�a do rodowego nazwiska.
Cain odpowiedzia� niedba�ym skinieniem g�owy.
- Za�o�� si�, �e z pana zatwardzia�y kawaler - dorzuci�a Shelley.
- Kawaler?
- M�czyzna, kt�ry nie potrafi zatrzyma� kobiety - wyja�ni�a z uprzej-
mym u�miechem Shelley.
Brian wtr�ci� si�, wyra�nie za�enowany:
- Wiesz co, Shelley, mo�e by�my...
- Brianie - przerwa�a mu JoLynn - musisz koniecznie powiedzie� mi co�
wi�cej o pos�gu frywolnego satyra, o kt�rym wcze�niej wspomnia�e�.
Znalaz�am wymarzone miejsce na co� takiego!
M�wi�c to JoLynn poci�gn�a go w drugi koniec salonu, gdzie s�oneczne
promienie z trudem przedostawa�y si� przez zas�ony. Zacz�a wyja�nia�
swoim zdyszanym g�osikiem, jakie to marmurowe pos�gi pragnie ustawi� w
przedpokoju i na bocznym dziedzi�cu.
Cain i Shelley jako� nie zorientowali si�, �e zostali sami. Zaprz�tni�ci
byli wzajemn� niech�ci�.
I nieoczekiwanym odkryciem...
- Prawd� m�wi�c, zawsze uwa�a�em si� raczej za konesera - stwierdzi� Cain.
-11-
- Ach, tak - mrukn�a Shelley. ~ Z pewno�ci� chodzi o kobiety?
Zanim zd��y� odpowiedzie�, spiesznie kontynuowa�a tonem konferan
sjera na pokazie mody.
- Chocia� nie grzeszy pan urod�, bez w�tpienia poszukuje pan partnerek
osza�amiaj�cej pi�kno�ci, doskona�ych w ka�dym calu, �eby stanowi�y im
ponuj�ce trofeum.
Oczy Caina rozwar�y si� bardzo szeroko. Potem zw�zi�y w szpareczki. Shelley
u�miechn�a si� i m�wi�a dalej, wyliczaj�c na palcach poszczeg�lne punkty.
- Bez w�tpienia pa�skie kobiety musz� by� bardziej dekoracyjne ni�
greckie pos�gi, no i zdecydowanie ruchlisze od nich w ��ku. Powinny tak
�e - dorzuci�a od niechcenia - wyr�nia� si� inteligencj� i spostrzegawczo
�ci� ostrygi.
- Dowcipna i w dodatku pi�kna - zauwa�y� Cain.
Jego u�miech by� szczery i bardzo m�ski; bez cienia w�tpliwo�ci - Shel
ley mu si� podoba�a.
- �eby uwierzy� w pa�ski komplement, musia�abym sta� na r�wni ze
wspomnianymi ostrygami. Dobrze wiem, panie Remington, jak bardzo je
stem �pi�kna". '�
Roze�mia� si� z cicha.
- M�w mi Cain.
- Ca�kiem inteligentnie z pana strony, �e ograniczy� pan moj� swobod�
pod tym wzgl�dem.
- Nazewnictwa?
-A jak�e.
Shelley czu�a jednak, �e z�o�� j� opuszcza, a do g�osu dochodzi poczucie
humoru. Iskrz�cy si� w szarych oczach Caina u�miech sprawia�, �e nie
wydawa�y si� ju� takie zimne.
- �otr spod ciemnej gwiazdy, co? - spyta�a u�miechaj�c si� mimo woli.
- Zale�y, co przez t o . . .
S�owa Caina zag�uszy� wysoki, przera�liwy wrzask JoLynn. Oboje r�w-
nocze�nie odwr�cili si� i pognali w stron�, sk�d dobiega�.
2
A oLynn znajdowa�a si� na samym ko�cu salonu. Gdy Cain i Shelley
I 1 podbiegli do niej, dostrzegli popielato-r�owego w�a, kt�ry le�a�
VI zwini�ty w plamie s�onecznej na pod�odze. ^f
JoLynn wrzasn�a powt�rnie.
/ P�ynnym ruchem Cain uni�s� j�, okr�ci� i umie�ci� poza zasi�giem /
w�a. Potem zawr�ci�, by rozprawi� si� z gadem. I wtedy zastyg� w
os�upieniu.
Shelley pochyla�a si� nad smuk�ym cielskiem. Nie wierzy� w�asnym
oczom: podnios�a stworzenie z pod�ogi z takim spokojem, jakby to by�a wst��-
ka upuszczona przez nieuwa�ne dziecko.
Brian wyda� z siebie d�wi�k, kt�ry - gdyby pochodzi� z kobiecego gard�a
- zas�ugiwa�by na okre�lenie �zduszony pisk".
-Sh...Shelley, co ty wyrabiasz?! - st�kn��.
JoLynn wydawa�a jakie� nieartyku�owane d�wi�ki, czepiaj�c si� ramion
Caina. Ten nie spojrzawszy nawet na ni�, przekaza� j�Brianowi. Kiedy i w�w-
czas nie chcia�a go pu�ci�, strz�sn�� z siebie jej r�ce.
Ca�� uwag� skoncentrowa� na Shelley. Sta�a w powodzi s�onecznego
�wiat�a trzymaj�c w�a, kt�rego zwin�a niedba�ym ruchem.
- Spoko, Brian - powiedzia�a nie odrywaj�c wzroku od gada. - To oswo-
jone stworzonko.
- S...sk�d ta pewno��? - z niedowierzaniem spyta� wsp�lnik.
- Nie zemdla� s�ysz�c wrzaski JoLynn - wyja�ni� sucho Cain.
Shelley zmusi�a si�, by nie parskn�� �miechem. W ko�cu da�a za wygra
n� i tylko schyli�a si� ni�ej, �eby ukry� weso�o��.
- Wszystko w porz�dku - uda�o jej si� wykrztusi� po chwili. - Zdumie
wasz mnie, Brian! Ten okaz to �liczny, w dobrym humorze i syty r�owy boa
dusiciel.
JoLynn wrzasn�a raz jeszcze.
Cain od niechcenia zakry� sw� wielk� �ap� j ej perfekcyjnie wymalowane
usteczka.
Brian z trudem prze�kn�� �lin�. - W�� boa?! Przecie� to ludojady!
- Tylko w idiotycznych filmach o przygodach w dorzeczu Amazonki -
odpar�a Shelley. - Ten gatunek zdecydowanie woli suchy l�d i polne myszy.
Z wpraw� okr�ci�a sobie w�a wok� r�ki. Trzyma�a przy tym g�ow�
r�owego boa delikatnie, ale stanowczo.
Dla Caina by�o ca�kiem jasne, �e w�� nie zmieni miejsca pobytu bez
pozwolenia Shelley. R�wnie oczywiste by�o to, �e gad czuje si� zupe�nie
swobodnie.
Boa wysuwa� raz po raz czarny, rozwidlony j�zyk, badaj�c sk�r� Shelley
swym niezwyk�ym narz�dem w�chu. Uspokojony ciep�em jej cia�a i facho-
wym podej�ciem, usadowi� si� wygodnie i przywar� do jej ramieniajak grzecz-
ny, oswojony w��, kt�rym zreszt� by�.
- Sk�d on si� tu wzi��? - spyta� Brian �ami�cym si� g�osem.
- Przypuszczam, �e z sypialni na ko�cu korytarza - odpar�a Shelley.
- Dlaczego? Mo�e jest wyg�odzony?!
- Chcia� po prostu owin�� si� wok� czego� ciep�ego.
- Nieg�upi w�� - zauwa�y� Cain.
Shelley zignorowa�a go.
- Jestem cieplejsza od szklanej klatki w ciemnym k�cie sypialni - wyja
�ni�a Brianowi - wi�c z przyjemno�ci� okr�ci� si� wok� mego ramienia. Nie
�ywi �adnych niecnych zamiar�w co do reszty mego cia�a.
-12-
-13-
- A jednak g�upszy ni� my�la�em - zauwa�y� Cain.
- S�dz� raczej, �e to gadzi Einstein - odci�a si� Shelley.
Powoli powiod�a koniuszkiem palca po ca�ej d�ugo�ci ch�odnego w�o-
wego cielska. By�o g�adkie i gi�tkie, muskularne i spr�yste.
- Jest w doskona�ej formie - o�wiadczy�a z aprobat�. - Wida� jego
w�a
�ciciel umie si� obchodzi� z gadami.
JoLynn wydawa�a jakie� wymowne, cho� zd�awione d�wi�ki.
Cain ostro�nie zdj�� r�k� z jej ust.
- Billy! - wykrztusi�a JoLynn.
Nie pozosta�o w niej ani krztyny dotychczasowego naiwnie dzieci�cego
wdzi�ku. By�a �miertelnie blada. Tym wyra�niej odcina�y si� na jej policz-
kach dwie gorej�ce plamy.
- Zamorduj� tego podst�pnego sukinsyna! Zapowiedzia�am mu, �eby
nie wa�y� si� przyje�d�a� do mego domu z tym potworem!
Shelley pr�bowa�a wymy�le� j ak�� taktown� uwag�. Przy sz�o jej do g�o-
wy tylko to, �e je�li JoLynn jest matk� ch�opca, to okre�lenie �sukinsyn" jest
niezwykle tram�.
Niezbyt to taktowne, pomy�la�a. Trzymaj buzi� na k��dk�, przynajmniej
raz!
- Zabij go! - za��da�a JoLynn zwracaj�c si� do C a i n a L - Zabij go
od
razu!
Shelley cofn�a si� i wyci�gn�a drug� r�k�, broni�c w�a,.
- To ca�kiem zbyteczne - wyja�ni�a. - W�� nikomu nie zrobi
krzywdy. Trzasn�y drzwi frontowe.
- Mama, to ja, Billy! - odezwa� si� gromki g�os. - Wr�ci�em z
pla�y. Ch�opiec skr�ci� w stron� salonu. Mia� na sobie minimalne
k�piel�wki
i maksymaln� pow�ok� piachu.
Najpierw ujrza� zbiela�� ze strachu matk�.
Zaraz potem zobaczy� swego ulubie�ca owini�tego wok� ramienia ob-
cej kobiety.
Wargi ch�opca u�o�y�y si� w kszta�t s�owa zastrze�onego zazwyczaj dla
doros�ych.
Cain chrz�kn�� w sam� por�, by zag�uszy� przekle�stwo.
- On nie zrobi pani nic z�ego! - zawo�a� Billy, wbiegaj�c do pokoju.
-S�owo daj�! Jest �agodny i czysty. I bardzo grzeczny!
- Na pewno to samica - odpar�a z u�miechem Shelley.
- Gdzie tam! Samiec.
- Sk�d ta pewno��?
- Nie znosi lakieru do paznokci i tego kleju do w�os�w.
Shelley z trudem powstrzyma�a si� od rzucenia okiem w stron� jego matki
o j askrawo pomalowanych paznokciach i w�osach sztywnych od lakieru. Sta-
raj�c si� ukry� �miech, zn�w z przyjemno�ci� pog�adzi�a delikatn� r�ow�
kompozycj� �usek l�ni�cych w promieniach popo�udniowego s�o�ca.
- Prawdziwy z niego d�entelmen - zauwa�y�a, podkre�laj�c przynale�-
no�� w�a do �wiata m�czyzn. - Jak go nazwa�e�?
- Du�, jak�eby inaczej?
Shelley u�miechn�a si�, a potem roze�mia�a na ca�e gard�o. I �miech,
i u�miech by�y r�wnie ciep�e, bezpo�rednie, szczere.
Cain bezwiednie zrobi� krok w jej stron�, jak zzi�bni�ty cz�owiek przy-
bli�a si� do ogniska. Maluj�ce si� na twarzy Shelley zrozumienie i sympatia
zar�wno do ch�opca, jak w�a, oraz jej poczucie humoru by�y dla Caina
stokro� bardziej poci�gaj�ce od wszystkich starannie wyre�yserowanych
kobiecych sztuczek JoLynn.
- Du�! - powt�rzy�a Shelley, parskaj�c �miechem. - To na pewno
potrafi!
Na Billy'ego spad�o nag�e ol�nienie. Podszed� do Shelley i zagapi� si� na
ni�. By� dok�adnie tego wzrostu co ona, opalony, o piwnych oczach i ciem-
noblond w�osach, troch� zbyt powa�ny jak na sw�j wiek.
- Pani si� go nie boi - powiedzia�, nie mog�c w to uwierzy�. - Ani
troch�!
- Zawiedziony?
Spojrza� na ni� szeroko otwartymi oczami, a potem u�miechn�� si� rado�nie.
- Nazywam si� Billy - powiedzia�, wyci�gaj�c r�k�. - A pani?...
- Shelley.
Poda�a mu lew� r�k�, bo prawa by�a pe�na bardzo zadowolonego w�a.
- O rany, pani dzieciaki to maj� szcz�cie! - stwierdzi� Billy,
energicz
nie potrz�saj�c d�oni� Shelley. - Kto by pomy�la�? Matka, kt�ra si� nie boi
w�y!
Potrz�sn�� g�ow�, pe�en podziwu.
- Cain! - o�wiadczy�a JoLynn za�amuj�cym si� g�osem. - Zabij tego
w�a!
- Ojej, mamo! - ch�opiec zwr�ci� si� ku niej. - Chyba �artujesz?
- Ja ci poka�� �arty, do cholery!
Humor opu�ci� Billy'ego do reszty. Przez chwil� spogl�da� na matk� w
os�upieniu, potem spojrza� na Caina. W ko�cu powoli, prawie ju� bez na-
dziei, zwr�ci� si� do Shelley
Unios�a brwi i spojrza�a Cainowi prosto w oczy. Cho� nie wyrzek�a ani
s�owa, ca�a jej postawa �wiadczy�a o tym, �e Cain zdo�a wydrze� jej w�a
jedynie si��.
- To przecie� tylko dwa miesi�ce, wujku Cainie! - przekonywa�
ch�opiec.
M�wi� do Caina i JoLynn, ale b�agalny wzrok utkwi� w Shelley.
- Nie mog� odwie�� go do domu, bo tata jest za granic�- wyja�nia�
pospiesznie - i nasza gospodyni nie zgodzi si�, �eby Du� mieszka� tam beze
mnie. A ja przecie� jestem tu, a nie tam.
- Nie zgodz� si� na �adnego gada w moim domu! - odpar�a
szorstko JoLynn. - Ohydne stwory!
Shelley a� si� wzdrygn�a. Reakcja na w�a wykracza�a poza kunsztow-
n� poz� �bezbronnego kobieci�tka". JoLynn naprawd� by�a szara i spocona
ze strachu. W�e budzi�y w niej autentyczn� groz�.
-14-
-15-
- Trzeba go zabi�! - JoLynn a� si� trz�s�a. - O�liz�y potw�r! Jak mo�esz
znie�� jego dotyk?!
- W�e maj� sk�r� suchsz� ni� my - wyja�ni�a �agodnie Shelley.
Ton jej g�osu �wiadczy� o tym, �e jest przyzwyczajona do w�y i ich
hodowc�w.
JoLynn poruszy�a wargami, ale nie wydoby� si� z nich �aden d�wi�k.
- Naprawd� - zapewni�a j� Shelley. - Czy dotkn�a� kiedy� w�a?
Cho� Shelley nie zbli�y�a si� do niej, JoLynn wyda�ajaki� dziwny d�wi�k
i cofn�a si� szybko.
Brian otoczy� opieku�czym ramieniem kibi� klientki.
- Zabij go, Cain! - domaga�a si� JoLynn - Natychmiast! Billy
patrzy� b�agalnym wzrokiem i usi�owa� co� powiedzie�.
- Masz jak�� propozycj�, Shelley? - spyta� Cain. Shelley wpatrywa�a si� w
niego przez chwil�, potem lekko u�miechn�a
si� i skin�a g�ow�. Spojrza�a zn�w na Billy'ego.
- Zgodzi�by� si� wypo�yczy� mi Dusia, p�ki nie wr�cisz do taty? - spyta�a,
- Nie przeszkadza�by pani?
- Wcale.
- Bo on je tylko �ywe myszy... - powiedzia� Billy z wahaniem. Walczy
�y w nim prawdom�wno�� i ch�� ocalenia ulubie�ca.
- Wiem.
G�os Shelley by� �agodny jak dotkni�cie jej palc�w, g�adz�cych sploty
odpr�onego w�a.
- Naprawd�? - spyta� ch�opiec. - A sk�d? Czy hoduje pani w�e?
- Nie, ale wychowa�am si� w�r�d nich. M�j tata by� herpetologiem.
Ruszy�a bez pospiechu w stron� sypialni Billy'ego, chc�c wyci�gn��
ch�opca z salonu, a w�a usun�� sprzed oczu JoLynn.
Billy szybko pobieg� za ni�. Wola�, by jego w�� znalaz� si� jak najpr�dzej
poza zasi�giem wzroku matki.
- Wiesz, kto to jest herpetolog? - spyta�a Shelley.
- Kto�, kto obserwuje �ycie gad�w.
- Zw�aszcza w�y.
- Jadowitych te�? - dopytywa� si� ch�opiec.
- M�j tata zajmowa� si� g��wnie jadowitymi. Cain pod��a� za nimi
zwinnym, bezszelestnym krokiem i przys�uchiwa�
si� z uwag� ich rozmowie. Czu� si� jak niegdy� w pewnej dzikiej krainie, gdzie
spodziewa� si� znale�� jak�� formacj� skaln�, a natrafi� na l�ni�c� �y��
szczerego z�ota. Nieoczekiwane odkrycie przeszy�o go niczym pr�d elek-
tryczny, wyostrzaj�c wszystkie jego zmys�y.
- Mojego tat� fascynowa�o co�, co nazywa� �ekologi� piask�w" - m�wi�a
Shelley.
- Co to takiego?
- Kr�tko m�wi�c, �atwo��, z jak� gady potrafi� si� przystosowa� do naj-
suchszych zak�tk�w �wiata. A tak si� sk�ada, �e wi�kszo�� pustynnych w�y
-16-
jest jadowita. I to bardzo. Chyba jadowite w�e to znak firmowy pustyni,
podobnie jak brak wody.
- Na przyk�ad na pustyni Mojave?
- Albo na Saharze czy na pustyni Negev lub Sonora - odpar�a Shelley,
wchodz�c do sypialni Billy'ego. - Kiedy by�am dzieckiem, mieszkali�my
przewa�nie na najwi�kszych pustyniach �wiata.
- Zawsze chcia�em mieszka� na pustyni!
- W po�udniowej Kalifornii jeste� w�a�ciwie na pustyni. Bez importo-
wanej wody nie wytrzymaliby�my nawet miesi�ca.
- Naprawd�?
- Naprawd� - potwierdzi� Cain niskim, weso�ym g�osem.
Shelley by�a tak zaskoczona, �e obr�ci�a si� raptownie. Nie s�ysza�a jego
krok�w, gdy szed� za nimi korytarzem.
- Jak na swoje rozmiary, ma pan zdumiewaj�co lekki ch�d - zauwa�y�a
cierpko.
- Ty jeste� jeszcze bardziej zdumiewaj�ca.
Stan�a na palcach i spojrza�a mu przez rami�. - A gdzie JoLynn?
- Mama nigdy nie wchodzi do mego pokoju - wyja�ni� Billy. - Okrop
nie jej si� tu nie podoba.
- Ach, tak? - to by�o wszystko, na co Shelley mog�a si� zdoby�.
Ch�opiec chcia� zdj�� z jej ramienia trafnie ochrzczonego w�a, ale gad
bardzo polubi� sw� ciep�� grz�d�.
- M�j pok�j doprowadza mam� do sza�u - wyja�ni� Billy. Potem wzru
szy� ramionami. - Strasznie du�o rzeczy doprowadza mam� do sza�u. A naj
bardziej tata. No, zejd� wreszcie!
Poci�gn�� silnie ciep�e sploty ulubie�ca.
Du� ani drgn��.
- Nie b�d� taki, odczep si�! - perswadowa� ch�opiec. - Pora wraca� do
terrarium.
Du� opl�t� si� jeszcze mocniej, nie chc�c rozsta� si� ze �r�d�em ciep�a,
kt�re uzna� ju� za swoj� w�asno��.
Cain pochyli� si� bardzo nisko i szepn�� tak cicho, �e Billy go nie us�ysza�:
- Czuj� w tym w�u bratni� dusz�.
- Jako dusiciel?
Nawet wypowiadaj�c te s�owa Shelley zdawa�a sobie spraw�, �e blisko��
Caina bynajmniej nie przyprawia jej o klaustrofobi�.
- Jako wielbiciel kobiecego ciep�a.
- No, Du�! - krzykn�� rozpaczliwie Billy. - Puszczaj!
- Chwileczk� - powiedzia� Cain. Zbli�y� si� jeszcze bardziej do Shelley.
Potem uj�� g�ow� Dusia zr�cznie
i �agodnie jedn� r�k�, drug� za� odpl�ta� w�a, zw�j po zwoju.
Du� jednak wch�on�� z cia�a Shelley tak du�o ciep�a, �e by� o�ywiony i
zdumiewaj�co szybki. B�yskawicznie owin�� si� wok� twardego, nagiego
przedramienia Caina i zaczaj bada� now� grz�d�. Rozwidlony j�zyk gada
2 - Krajobrazy mi�o�ci -17-
wydawa� si� jeszcze ciemniejszy na tle po�yskuj�cych w s�o�cu z�otych w�o-
sk�w na r�ce m�czyzny.
Cain westchn��, ale nie zaprotestowa� przeciw tej poufa�o�ci.
- Ty te� si� go nie boisz - odezwa� si� Billy. - Studiowa�e� herpetologi�,
wujku?
- Nie, ale by�em kiedy� ch�opcem, kt�ry lubi� w�e.
Billy wzni�s� oczy w g�r�. Bardzo wysoko. - To musia�o by� strasznie
dawno temu.
- Co najmniej kilkaset lat.
Shelley parskn�a �miechem, kt�ry zamar�, gdy Cain zwr�ci� ku niej
wzrok.
Jego oczy znajdowa�y si� tak blisko, �e mog�a dostrzec drobniutkie prze-
b�yski b��kitu i czarne punkciki w mro�nej szaro�ci t�cz�wek. Shelley za-
uwa�y�a te� nag�e rozszerzenie si� �renic i zmys�owe, prawie niedostrzegalne
drgnienie nozdrzy, gdy poczu� zapach jej sk�ry.
Cho� nawet jej nie dotkn��, mia�a wra�enie, �e otacza j� ze wszystkich
stron. Ciep�o oddechu Caina pie�ci�o jej wargi, wdycha�a czyst�, ostr� wo�
m�skiego cia�a, czul� bij�cy od niego �ar - obietnic� bez s��w.
Kiedy oczy Caina zatrzyma�y si� na wargach Shelley, nagle u�wiadomi�a
sobie co�, co porazi�o j� niczym pr�d.
- Shelley! - odezwa� si� od drzwi Brian - je�li naprawd� chcesz zabra�
tego pier... -Urwa� nagle i spojrza� na Billy'ego. -Je�li chcesz zabra� tego...
no, to stworzenie ze sob�, to musisz wezwa� taks�wk�.
Shelley skin�a g�ow� bez wi�kszego zainteresowania.
- Nie wpuszcz� do mego wozu tego pier... cholernego w�a! - stwier
dzi� stanowczo Brian.
- Ch�tnie pana wyr�cz� - wycedzi� Cain.
Ton jego g�osu wprawi� nerwy Shelley w dziwne dr�enie. Obliza�a doln�
warg�.
Oczy Caina �ledzi�y ruch wilgotnego, r�owego koniuszka j�zyka.
- Nawet pan nie wie, gdzie Shelley mieszka - zauwa�y� Brian,
- To nie ma znaczenia. Zawioz� Shelley, dok�d tylko zechce.
- To mog�oby zaprowadzi� pana zbyt daleko - odci�� si� wsp�lnik Shelley.
- Te� tak s�dz�. Zapad�o pe�ne napi�cia milczenie. W ko�cu Brian
wzruszy� ramionami.
By�o w tym ge�cie wi�cej irytacji ni� oboj�tno�ci.
- �wietnie - o�wiadczy�. - Zabior� JoLynn do �Poz�acanej Lilii", �eby
sobie obejrza�a, co Shelley ma na sk�adzie. Zgoda, wsp�lniczko?
- Doskona�y pomys�.
- Tak s�dzisz? - droczy� si� z ni� Brian. - Jeste� tego pewna?
Shelley niech�tnie oderwa�a si� od �wiate�ek po�yskuj�cych w oczach
Caina, g��bokich i tajemniczych jak jeziora o zmierzchu.
- A dlaczego nie mia�abym by� pewna? - spyta�a.
Brian ponownie wzruszy� ramionami i wykr�ci� si� na pi�cie.
-18-
- Pokazuj JoLynn tylko to, co znajdzie w podr�czniku historii sztuki dla
szk� �rednich - dorzuci�a Shelley. - Tylko w tej sferze czuje si� bezpiecz
nie.
Delikatnie zarysowane usta jej wsp�lnika wygi�y si� w dwuznacznym,
zdecydowaie zmys�owym u�miechu.
- B�d� bardzo, ale to bardzo opieku�czy - zapewni� j�. - Mia�a taki ci�ki
dzie�.
Shelley obrzuci�a Caina szybkim spojrzeniem, staraj�c si� dostrzec cho�
cie� zazdro�ci.
Nie dostrzeg�a. Najwidoczniej nie obawia� si� pozostawi� roztrz�sionej
JoLynn w zasi�gu opieku�czych ramion wytwornego Briana. Bior�c pod
uwag� klasyczn� pi�kno�� wsp�lnika Shelley, albo �wujek" Billy'ego na-
prawd� nie by� zazdrosny o jego mamusi�, albo te� cechowa�a go zdumie-
waj�ca pewno�� siebie.
Albo i jedno, i drugie.
Nietypowa reakcja Caina w po��czeniu z niedba�� zr�czno�ci�, z jak�
poskromi� Dusia, zaintrygowa�y Shelley. Mimo powszechnie panuj�cej opinii,
�e tylko kobiety boj� si� w�y, Shelley przekona�a si�, �e bardzo niewielu
m�czyzn chcia�o mie� do czynienia z gadem - chyba po to, �eby go zabi�.
- To �adnie z twojej strony - pochwali�a z pewnym roztargnieniem wsp�lni-
ka. - Spotkamy si� w sklepie, kiedy zainstalujemy ju� Dusia u mnie w domu.
- Nie musicie si� spieszy� - powiedzia� Brian, obserwuj�c Caina tak samo
bacznie jak Shelley.
- Nie zamierzamy - zapewni� go Cain.
Wsp�lnik Shelley mrukn�� co� pod nosem i odmaszerowa� korytarzem
bez po�egnania.
- Narzeczony? - spyta� Cain bardzo cicho.
- Jeszcze gorzej. Wsp�lnik.
- Macie wsp�ln� sypialni�?
- Firm�. Cain zawaha� si� przez
sekund�.
- Niech b�dzie po twojemu.
- Je�li nie wierzysz temu, co m�wi�, to po co pytasz? - Shelley zwr�ci�a
si� do Billy'ego. - Terrarium w k�cie nale�y do Dusia? - spyta�a.
- Tak. Pewnie dzi� rano �le za�o�y�em wieko. I tak ju� by�em sp�niony -
doda�.
Shelley podejrzewa�a, �e sp�nianie si� jest sta�ym grzechem ch�opca, Nie
mia�a mu tego za z�e. Upalne, wyz�ocone s�o�cem letnie dni w Kalifornii w niej
tak�e budzi�y ��dz� w�dr�wek i sk�ania�y do sn�w na jawie. Pami�ta�a po-
dmuchy wszystkich dzikich wiatr�w, kt�re owiewa�y j� w dzieci�stwie, wszyst-
kie odleg�e krainy i ludzi zdolnych do znoszenia wszelkich trud�w.
Jak zawsze, odp�dzi�a od siebie wspomnienia i zdusi�a niespokojn� t�-
sknot�, kt�ra ostatnio coraz cz�ciej j� nawiedza�a.
-19-
Dokona�am wyboru maj�c dziewi�tna�cie lat, upomnia�a sam� siebie.
Wybra�am spok�j i bezpiecze�stwo.
W�asny dom.
Potrzebowa�a miejsca na ziemi, kt�re nale�a�oby wy��cznie i niepodzielnie
do niej. Jej �ycie musia�o zale�e� tylko od jej woli: czy zapragnie w�drowa�,
czy pozostanie w jednym miejscu - na co jej przyjdzie ochota.
A mia�a ochot� osi��� w jednym miejscu i zbudowa� sobie dom.
- W porz�dku, Billy - odezwa�a si� dziarskim tonem. - Jak mam karmi�
tego stwora?
-Nie b�dzie g�odny przez jakie� pi�� dni. Nawet lepiej odczeka� sze��.
- Jest na diecie?
- Nie, ale dop�ki ca�kiem nie zg�odnieje, nie zwraca uwagi na biedn�
mysz. Wtedy wyjmuj� j� z terrarium i zaprzyja�niamy si�, a potem musz�
kupi� nast�pn�, jak Du� poczuje prawdziwy g��d.
Shelley mrukn�a wsp�czuj�co. Jej r�wnie� by�o zawsze �al myszy. Ale
by�o jej tak�e �al dzikich ptak�w, na kt�re czyha� domowy kot, kr�lik�w,
opos�w czy skunks�w, i domowych zwierz�t, kt�re przejecha� samoch�d.
�ycie jest obrzydliwe i nic na to nie mo�na poradzi�.
- W porz�dku - powiedzia�a. - Upewni� si�, �e Du� jest g�odny. Wtedy
b�dzie to szybkie i mniej okropne.
Billy rozpromieni� si�.
- Dzi�kuj�. Wiedzia�em, �e pani zrozumie. - Zawaha� si� przez chwil�
i doda�: - Fajnie by by�o, �eby pani dzieci czasem si� z nim pobawi�y. Du�
zawsze si� wok� mnie owija, kiedy odrabiam lekcje.
Na d�wi�k s�owa �dzieci" oczy Caina zw�zi�y si�.
- Nie mam dzieci - odpar�a Shelley - ale wyjm� Dusia od czasu do cza
su, �eby si� nie nudzi�. Ty r�wnie� mo�esz go odwiedza�, kiedy tylko mama
ci pozwoli.
- Naprawd�? To by by�o fajnie! Z szerokim u�miechem zabra� si� do
wywlekania terrarium z sypialni.
- Troch� z nim b�dzie niepor�cznie na motorze - stwierdzi� Cain.
- Na motorze? - Ch�opiec wyprostowa� si� i spyta� skwapliwie. - Przy
jecha�e� na motorze?
Cain chcia� co� odpowiedzie�, ale si� rozmy�li�.
M�odziutka twarz Billy'ego zmieni�a si� w mask�: nie by�o na niej ani
entuzjazmu, ani �arliwej pro�by.
-Te� mam motocykl-wyja�ni�- ale mama nie pozwoli mi na nim je�dzi�,
p�ki tu jestem.
Shelley zauwa�y�a, �e Billy odczuwa ogromn� potrzeb� kontaktu z do-
ros�ym m�czyzn� i uwielbienia dla idola. Pod jej powiekami pojawi�y si�
piek�ce �zy. Jej rodzice ci�gn�li j� ze sob� po ca�ym �wiecie, ale nigdy nie
trafi�a z ich winy do piek�a, kt�re rozwiera si� przed dzie�mi, gdy ich rodzice
przestaj� si� kocha� i ka�de z nich idzie w swoj� stron�.
-20-
- S�ysza�em o twoim motocyklu - powiedzia� Cain szorstko. - Dlatego
w�a�nie tu jestem. Doszli�my z Davem do wniosku, �e przyda ci si� troch�
towarzystwa, gdy on buja po Francji.
- To ty nie przyjecha�e�... no... zobaczy� si� z mam�? - spyta� niepewnie
Billy
- Przyjecha�em do ciebie.
- Ona o tym wie?
-Nie.
- To lepiej jej nie m�w. Mama nie zrozumie. W�cieka si� na wszystko,
co ma zwi�zek z tat�.
Cain usi�owa� znale�� jakie� koj�ce s�owa, by z�agodzi� gorycz wyra�nie
s�yszaln� w g�osie ch�opca. W ko�cu po�o�y� po prostu r�k� na jego ramieniu.
- Co� wykombinujemy - obieca�. - A na razie mo�e nam po�yczysz sw�j
kask?
- Ten? - Billy wskaza� na mocno sfatygowany kask, ledwo widoczny zza
zapiaszczonego pla�owego r�cznika, kt�ry wisia� obok ��ka.
- Masz lepszy? - spyta� Cain.
-Nie.
Billy schwyci� kask, otrzepa� i fachowym spojrzeniem zmierzy� g�ow�
Shelley.
- B�dzie �wietnie pasowa� na ni�j jak rozpu�ci ten g�upi kok - stwierdzi�.
Lewa r�ka Caina poruszy�a si� tak b�yskawicznie, �e Shelley nie mia�a
czasu uchyli� si� ani zaprotestowa�. Poczu�a mocny, badawczy dotyk jego
palc�w sekund� przedtem, nim jej w�osy rozsypa�y si� nagle po plecach. Ukryt�
pod g�stwin� lok�w d�oni� Cain musn�� jej kark, a potem cofh�� r�k�,
pozostawiaj�c niespodziewanie rozkoszny dreszcz.
Billy w�o�y� jej kask na g�ow�, poprawi� i przyjrza� si� uwa�nie swemu
dzie�u.
- Pasuje - orzek�.
Shelley skin�a g�ow� z roztargnieniem. My�la�a o sekretnej pieszczocie
Caina.
- Co z Dusiem? - spyta�a.
- Jak umocujesz kask na g�owie w�a? - spyta� Cain dobrodusznie.
Ch�opiec parskn�� �miechem.
- Ta�m� klej�c�? -To jest my�l. Cain potar� twarz d�oni�, na kt�rej zosta�
jeszcze ulotny zapach w�os�w
Shelley. Nozdrza leciutko mu drgn�y. Wpatrywa� si� w ni�, pragn�c zn�w
poczu� jedwabisty ci�ar jej w�os�w, zakosztowa� smaku jej ust.
Zastanawia� si�, czy ona tak�e odczu�a instynktowny poci�g, jaki obudzi�
si� w nim, gdy tylko dotkn�� jej sk�ry.
Po chwili mia� ju� pewno��, �e tak jest.
-21-
Widzia� niemal niedostrzegalne dr�enie jej warg, gdy patrzy�a na niego, i
rozszerzone �renice.
Wyt�y� ca�� sw� wol�, by nie opa�� wraz z Shelley na pod�og� i nie
pogr��y� si� w niej, a� pami�� o nieugaszonym pragnieniu i samotno�ci ca�ego
�ycia stanie si� tylko wyblak�ym wspomnieniem.
- ... przewie�� Dusia? - spyta� Billy.
Cain usi�owa� zebra� rozszala�e my�li. Nie by� jednak w stanie my�le�
o czymkolwiek pr�cz tej s�odkiej chwili, gdy jego cia�o stanie si� cz�ci�
Shelley, otulone szczelnie jej jedwabistym �arem.
- Pow�oczka - powiedzia�a Shelley jakim� nieswoim g�osem.
Nagle przymkn�a oczy, nie mog�c d�u�ej znie�� intymno�ci spojrzenia
Caina. Ci�ko, z wysi�kiem wci�gn�a powietrze, staraj�c si� uciszy� prze-
ra�aj�c� burz� zmys�owych dozna�, kt�ra sprawia�a, �e ca�e jej cia�o by�o jak
pod wysokim napi�ciem.
Nigdy dot�d nie reagowa�a tak na obecno�� m�czyzny, �wiadoma ka�-
dego oddechu, metalicznych b�ysk�w �wiat�a w g�stwinie jego w�os�w,
p�owo-kasztanowych w�s�w ocieniaj�cych najpi�kniejsze usta, jakie kie-
dykolwiek widzia�a: stanowcze, a zarazem pe�ne, skore do �miechu, spra-
gnione.
Przede wszystkim spragnione.
- Pow�oczka - powt�rzy�a; g�os jej by� matowy, oczy nadal zamkni�te.
- Co z pow�oczka? - spyta� ch�opiec.
- Przewioz� Dusia w pow�oczce.
- O! Fajny pomys�. Nie znosz� tego paskudztwa. Mama pewnie powie
dzia�a dekoratorowi, �e jestem dziewczynk�.
Szybkim ruchem Shelley odwr�ci�a si� od Caina i �ci�gn�a pow�oczk� z
jednej spo�r�d le��cych na ��ku poduszek. Od razu poj�a, czemu Billy tak
ch�tnie si� z ni� rozstawa�. Jasnoniebieska pow�oczka przypomina�a raczej
damsk� bielizn� ni� po�ciel.
Spojrza�a z pow�tpiewaniem na trzyman� w r�ku pian� koronek, pr�buj�c
sobie wyobrazi� w jej wn�trzu pot�ne sploty w�a.
- Mo�e lepiej... - zacz�a zwracaj�c si� do Caina.
Nie by�o jednak czasu na w�tpliwo�ci. Ch�opiec i m�czyzna wyt�ali
wszystkie si�y, by rozplata� prawie p�torametrowego w�a, bardzo �wawego i
przeciwstawiaj�cego si� zawzi�cie. Mimo najlepszych ch�ci Billy raczej
przeszkadza�, ni� pomaga�.
- Prosz� - powiedzia�a Shelley wr�czaj�c mu pow�oczk�. - Trzymaj j�
w pogotowiu.
U�ywaj�c obu r�k odpl�tywa�a w�a z ramienia Caina. Z konieczno�ci
czu�a przy tym g�adko�� jego sk�ry i spr�yst� si�� kryj�cych si� pod ni�
mi�ni. Najbardziej jednak zdumiewa� j� �ar bij�cy z jego cia�a. Promieniowa�
dos�ownie witaln� energi�.
- Dziwne, �e Du� nie upiek� si� �ywcem - mrukn�a.
Cain pochyli� si� tak nisko, �e szepn�� jej prosto w br�zowe w�osy.
- Zabawne: pomy�la�em to samo, gdy go �ci�ga�em z ciebie. Dziwne, �e
nie wzniecasz po�ar�w.
-22-
D�onie jej opad�y, potem chwyci�a mocniej wij�cego si� gada. Po�ow�
Dusia uda�o si� odwin�� z ramienia Caina. Druga po��wka nie poddawa�a si�.
- Jestem got�w, a wy? - odezwa� sie Billy.
- Ju� do ciebie id� - odpar�a Shelley.
- Pilnuj w�a! - ostrzeg� Cain ze �miechem. - Zamierza w�a�nie... Ju� si�
sta�o.
Du� z triumfem owin�� si� wok� jednego z ramion Shelley. Uwolni�a si�
szybkim ruchem: trzy czwarte w�a nie mia�o ju� �adnego oparcia.
Ostatnia �wiartka zacisn�a si� mocno, bardzo mocno wok� ramienia
Caina.
- Co taka porz�dna panienka jak ty wyrabia z takim w�em jak ten?! -
spyta� Cain.
Spojrza�a na niego podejrzliwie, dmuchn�a na wpadaj�ce jej do oczu
w�osy i energicznie poci�gn�a w�a.
Du� okr�ci� si� nagle wok� jej r�ki, odzyskuj�c stracony teren.
- Mog�o by� jeszcze gorzej - pocieszy� j� Cain. -
Niemo�liwe!
- Gdyby to by�a o�miornica. Shelley roze�mia�a si�, wypu�ci�a w�a i
zacz�a operacj� od pocz�tku.
Mia�a wra�enie, �e Cain i Du� bawi� si� wy�mienicie, zw�aszcza wtedy, gdy jej
r�ce opada�y.
- Je�li przysuniesz si� jeszcze bardziej - mrukn�a do Caina - wleziesz
mi do kieszeni.
- Powa�nie? M�wi� tak cicho, �e Billy go
nie s�ysza�.
- Na pewno nie trzeba wam pom�c? - dopytywa� si� ch�opiec.
- Ona �wietnie sobie radzi - odpar� Cain, nim Shelley zd��y�a si� ode
zwa�. - Trzymaj tylko pow�oczk� w pogotowiu. Wetknij palce pod ten ostat
ni zw�j na moim ramieniu. Nie ty, Billy! Shelley. W�a�nie tak. Bardzo do
brze.
- �atwo ci m�wi�. Cain spojrza� z u�miechem prosto w jej oczy. -
Mo�emy ko�czy�?
- To nie ja stwarzam problemy, tylko ten stw�r!
- B�d� to mia� na uwadze. Przytrzymaj tego stwora obiema r�kami.
Shelley wczepi�a si� w w�a, Cain raptownie machn�� ramieniem i Du�
odpad�.
Billy rzuci� si� ku nim z pow�oczka i zagarn�� do niej ca�ego lu�no dyn-
daj�cego w�a.
- Mam go! - o�wiadczy�.
- Mog�e� to zrobi� o wiele wcze�niej - powiedzia�a z wyrzutem Shelley.
- Jak?!
- Nie ty. Cain. T� sztuczk� z ramieniem.
- Dopiero teraz przysz�o mi to do g�owy - odpar� z niewinn� min�.
-23-
Zdradzi�y go jednak pe�ne �miechu oczy.
Wiedzia�a, �e powinna si� na niego rozgniewa�, ale tak bardzo przypo-
mina� Billy'ego, �e nie mog�a. Potrz�sn�wszy g�ow�, odebra�a Billy'emu
pow�oczk� i zwi�za�a j� u g�ry w w�ze�, by Du� nie m�g� si� z niej wydosta�.
- To powinno wystarczy� - powiedzia�a z u�miechem.
Jednak Billy'emu wcale nie by�o do �miechu, gdy widzia�, jak jego ulu
bieniec miota si� w koronkowej matni.
- Zaopiekujemy si� nim jak nale�y - zapewni� Cain.
Ch�opiec przytakn�� z nieszcz�liw� min�. - Wiem... tylko, �e on... by�
stale ze mn�...
Wyraz jego twarzy dobitnie �wiadczy� o tym, �e Billy spragniony jest
towarzystwa - i to nie tylko w�a.
- Masz mnie odwiedza� - powiedzia�a Shelley. - Zapomnia�e�?
- No jasne. Oczy ch�opca by�y r�wnie wymowne jak ton g�osu. By�
przekonany, �e
to jeszczejednaz obietnic, o kt�rych doro�li zapominaj�ju�nast�pnego dnia.
- M�wi� powa�nie. Licz� na twoje odwiedziny.
Zanim Shelley zd��y�a powiedzie� co� wi�cej, Cain uni�s� jej brod� i kil-
koma wprawnymi ruchami zapi�� pod ni� rzemyk po�yczonego kasku. Shelley
dostrzeg�a w jego oczach gniew, wiedzia�a jednak, �e nie jest skierowany
przeciwko niej. Cainowi te� nie sprawia�a przyjemno�ci my�l o lecie, kt�re
Billy sp�dzi samotnie w domu JoLynn Cummings.
- No i jak? - spyta�. - Nie za ciasno?
- W sam raz.
Pe�en niepokoju Billy towarzyszy� im w drodze przez korytarz i wyszed�
wraz z nimi z eleganckiego domu.
Wysmuk�y motocykl sta� na podje�dzie.
- Ekstra! -j�kn�� ch�opiec z podziwem.
Pot�na, prosta, pozbawiona wszelkich ozd�b maszyna przypomina�a
Shelley dzikiego czarnego kota, spr�onego do skoku.
Cain dosiad� jej jednym p�ynnym ruchem i obejrza� si� na Shelley. Do-
strzeg�a w jego oczach wyra�ne wyzwanie.
U�miechn�a si� leciutko. Wsparta lew� r�k� o jego bark postawi�a nog�
na podn�ku i siad�a za Cainem z tak� swobod�, jakby robi�a to setki razy.
Tak zreszt� by�o. W wi�kszo�ci kraj