16716

Szczegóły
Tytuł 16716
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

16716 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 16716 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

16716 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Colin Forbes PRZYPŁYW PRZEŁOŻYŁA MARIA GĘBICKA - FRIC Tytuł oryginału This Sinister Tide Dla mojego wydawcy, Suzanne Prolog Ciemna fala, niosąc na grzbiecie nieruchome ciało rybaka, wdzierała się w ujście rzeki na północ od Dartmoor. Noc była chłodna. Sierp księżyca rzucał bladą poświatę na przemoczoną, bezwładną postać. - Ten człowiek nie żyje - oznajmiła ponuro Paula Grey. - Sam zobacz. Podała noktowizor stojącemu obok Tweedowi. Oboje stali przy kamiennym falochronie w Appledore, starym mieście leżącym nad szerokim, wspólnym ujściem rzek Torridge i Taw. Na drugim brzegu w świetle księżyca połyskiwały bielone ściany niewielkich zabudowań Instow. - Tak, nie żyje - potwierdził Tweed. - Przypływ niedługo wyrzuci go na plażę. - Pewnie wypadł z kutra rybackiego gdzieś na morzu - wysunął przypuszczenie nadinspektor Roy Buchanan ze Scotland Yardu. - Nadal zastanawiam się, po co mnie tu wezwałeś. - Już ci mówiłem, Roy - warknął Tweed. - Z powodu wiadomości, która dotarła do kwatery głównej SIS w Londynie. Wiadomości od tego geniusza zła, doktora Goslara. - Zapewne to jakiś kawał... Buchanan, wysoki, chudy, po czterdziestce, nie skończył mówić, gdy po schodach prowadzących z plaży wbiegł Bob Newman, znany korespondent zagraniczny. Zwrócił się do Tweeda, zastępcy dyrektora SIS i człowieka, z którym pracował od wielu lat. - Dzieje się coś bardzo dziwnego. Wypływają ławice martwych ryb. Leżą na całej plaży. łososie, śledzie i makrele, o ile się nie mylę. Przypuszczam, że coś je zatruło. - Na pewno się mylisz. - Buchanan podniósł do oczu swoją lornetkę noktowizyjną i omiótł plażę na dole. - Cholernie dziwne. Masz rację. Zasłały już całą plażę. - A bliżej morza plącze się jakiś facet o podejrzanym wyglądzie. Ma kamerę wideo i wszystko nagrywa - dodał Newman. - Ciekawe, po co. - Co w nim dziwnego? - zapytał inspektor Crake. Crake, krępy mężczyzna w wyświechtanym płaszczu, stał obok Buchanana. Jak Tweed, był spokojny i trzymał ręce w kieszeniach. - Jego ubiór - odparł Newman. - Wystroił się w myśliwski kapelusz i długą kraciastą marynarkę. Jest dość wysoki i chudy, ma kościstą twarz. I bez przerwy lata z miejsca na miejsce. - To musi być nasz lokalny reporter, Sam Sneed - poinformował ich Crake. - Ma ambicje podłapać jakiś bombowy temat i przejść do prasy krajowej. Cholernie mu zależy na wypłynięciu na szerokie wody. - Jesteś tutejszy? - zapytał Tweed i sam sobie udzielił odpowiedzi: -Oczywiście. Orientujesz się może, gdzie mieszka ten Sneed? - Tak. Przy Pendels Walk, pod numerem czwartym. To w Appledore, w labiryncie brukowanych uliczek. - Teraz płynie martwa foka - wtrąciła porywczo Paula, przyciskając lornetkę do oczu. - Tak, jestem pewna, to foka. Do licha, skąd się tu wzięła? - Żyją na Lundy Island - wyjaśnił jej Crake. - Panno Grey, chyba ma pani rację. To coś na grzbiecie fali wygląda jak foka. Nic z tego nie rozumiem. - To straszne - westchnęła Paula. - Popatrzcie na plażę. Jest dosłownie zasłana rybami. - Dzieje się coś bardzo groźnego - mruknął ponuro Tweed. - Wyczuwam obecność doktora Goslara. Musimy pobrać próbki morskiej wody. Buchanan odwrócił się do wysokiego mężczyzny o nieruchomej twarzy, swojego asystenta, sierżanta Wardena. Wydał zwięzłe, jasne instrukcje. - Warden, mamy w samochodzie hermetyczne pojemniki. Przynieś je i pobierz próbki wody morskiej. Załóż gumowe rękawiczki. Pójdę z tobą do samochodu, spróbuję skontaktować się z pogotowiem. Woda zaraz wyniesie tego rybaka na plażę... - Przydadzą się okazy martwych ryb - zawołał za nimi Tweed. - Fokę też należało by zabrać. - To morze śmierci - wyszeptała Paula. - Odnoszę podobne wrażenie - przyznał Tweed. - Ciekawe, parę minut temu słyszałem silnik wypływającej w morze łodzi motorowej. - Ja też słyszałam warkot. Zapadła cisza, ciężka i niepokojąca, przerywana jedynie szumem fal łamiących się na brzegu. Tweed zerknął w stronę otwartego morza. Nie było na tyle wzburzone, żeby rybak mógł wypaść za burtę, a jeśli już, to czemu nie próbował dopłynąć do brzegu? Ciało rybaka szorowało po piasku. Niedługo później parę metrów dalej fale wyrzuciły fokę. Żadna z ofiar nie dawała znaku życia. Po chwili schodami, z których wcześniej korzystał Newman, wbiegł chudy zwinny mężczyzna. Przyciskając do piersi jakiś duży przedmiot, nie oglądając się w ich stronę, popędził promenadą i zniknął w Appledore. - To Sam Sneed. Biegnie, jakby diabeł deptał mu po piętach - skomentował Newman. - Skąd ten pośpiech? - Powinniśmy jak najszybciej złożyć wizytę na Pendels Walk - zadecydował Tweed. - Jak tam trafić? - zapytał Crakea. - To powinno wam pomóc. Crake wyjął z kieszeni złożony arkusz papieru. Narysował coś na nim piórem i podał go Tweedowi. - Ogólny plan Appledore. Można dostać u każdego sprzedawcy gazet. Zaznaczyłem krzyżykiem siedzibę Sneeda. Stary dom. Mieszka tam z siostrą, Agnes. - Dziękuję. - Mamy posiłki - powiadomił Crake. - Każę odgrodzić taśmą tę część promenady. Scena przestępstwa i tak dalej. - Myśli pan, że to przestępstwo? - nacisnęła Paula. - Nie mam pojęcia. Tajemnicza sprawa. W domach za nami zapalają się światła. Nie chcę, żeby na nabrzeżu zaroili się łowcy sensacji. Pójdę poinstruować ludzi... Z prawej strony nadjechał wóz policyjny, z którego wysiadło czterech mundurowych. W ciągu paru minut policyjne taśmy odcięły wstęp na tę część promenady. Newman na ochotnika zgłosił się do pomocy przy pobieraniu próbek. Tweed przypomniał mu o założeniu gumowych rękawic, które korespondent zawsze nosił przy sobie. Obaj mężczyźni zeszli na plażę. Warden napełniał wodą duże pojemniki, a Newman zbierał zdechłe ryby. Wkładał je do przyniesionych przez sierżanta worków z przezroczystej folii. Buchanan zakończył rozmowę przez telefon i wrócił do falochronu. - Miałem szczęście - powiedział do Tweeda. - Parę ambulansów wyjechało na wcześniejsze wezwania. Okazało się, że były fałszywe. Pojawią się tutaj lada chwila. - Fałszywe wezwanie? - powtórzył ostro Tweed. - Masz jakieś bliższe informacje? - Nie. Dyspozytor wspomniał coś o złym połączeniu, zniekształconym głosie rozmówcy. - To by pasowało - mruknął Tweed, ale nie próbował wyjaśnić swojej uwagi. - Jakiś duży samochód nadjeżdża z prawej strony - zameldowała Paula. Wszyscy spojrzeli we wskazanym kierunku. Nabrzeżem jechał powoli Daimler o przyciemnionych szybach. Nie zatrzymał się, kiedy dotarł do taśmy. Po prostu ją przerwał. Buchanan popędził za nim, gdy zerwał drugą taśmę. Nadinspektor zaczął tłuc pięścią w okno i wreszcie samochód zatrzymał się, z silnikiem na jałowym biegu. Po chwili ruszył dalej i zniknął. Buchanan wrócił z wyraźnie wzburzoną miną. - Czemu go puściłeś? - zapytał go Tweed. - Miał dyplomatyczne tablice. Szofer powiedział, że jego pasażer śpieszy się na pilną konferencję. Nie można zmusić do wyjścia człowieka, który siedzi w dyplomatycznym wozie. - Widziałeś go? - Tak i nie. Odniosłem wrażenie, że to facet z Bliskiego Wschodu. Ale przyciemniona szyba oddzielająca pasażera od kierowcy była podniesiona. Widziałem go niewyraźnie. Potem ona powiedziała, że jej pasażer ma pilne spotkanie. Musiałem ich puścić. W głosie Buchanana pobrzmiewało rozdrażnienie. Wściekał się, że tyle osób znajduje się poza jego zasięgiem - wszyscy chronieni immunitetem dyplomatycznym. - Ona? - powtórzył Tweed. - Prowadziła kobieta? - Tak. Całkiem niezła, choć widziałem ją tylko przez chwilę. Miała ciemne, zachodzące na skronie okulary. I włosy czarne jak smoła. - Kobieta? - zapytał ostro Tweed. - Jesteś pewien? - Całkowicie. Schowała włosy pod dużą czapką z daszkiem, ale parę kosmyków wysmyknęło się na karku - dostrzegłem je w świetle ulicznej latarni. Czemu tak się dopytujesz? - W jakim była wieku? - Trzydzieści parę, może czterdzieści lat. - Interesujące. W dawnych czasach doktor Goslar miał młodą asystentkę. - Chyba nie sugerujesz, że to on był pasażerem? Jak on wygląda? - Nie mamy pojęcia. Najmniejszego. Przyjechały dwa ambulanse. Sanitariusze są już na plaży. Zabiorą ciało rybaka - jeśli nie żyje. Niech do drugiej karetki zapakują fokę. - Chyba żartujesz. Po co? Poza tym, foki są ciężkie i śliskie. - Na pewno znajdzie się jakaś płachta, żeby ją owinąć. A ludzi do dźwigania nie brakuje... - urwał, gdy jeden z sanitariuszy wbiegł po schodach i zameldował, że rybak nie żyje. - Ciało i foka muszą zostać przewiezione prosto do Charlesa Saafelda - podjął Tweed. - Jak wiesz, to najlepszy anatomopatolog w kraju, a zapewne i na świecie. Jest również wybitnym biofizykiem i profesorem bakteriologii. To prawdziwy geniusz. - Mam rolkę płótna w radiowozie - wtrącił Crake. - Idealnie czystą, jeszcze nie używaną. To będzie trudne, ale zapakujemy fokę do karetki. - Zróbcie to, proszę - przynaglił Tweed. - Pojemniki z próbkami wody też muszą jechać do Saafelda. Paula trąciła go łokciem. - Zaczyna się odpływ. Fale nie wdzierają się daleko w głąb plaży. - W takim razie pobierzemy więcej próbek wody - zadecydował Tweed. - Po co? - zaciekawił się Buchanan. - Ponieważ w tej sprawie jest coś dziwnego i złowieszczego. - Da się zrobić - powiedział Warden, który właśnie wrócił z Newmanem po umieszczeniu próbek w najbliższym ambulansie. - Mamy mnóstwo zapasowych pojemników. - Nie musisz mnie o nic pytać - wtrącił ironicznym tonem Buchanan. Ostatecznie jestem tylko twoim zwierzchnikiem. Dobra, zajmij się tym. -Popatrzył na Tweeda. - Nie mam pojęcia, do czego zmierzasz. - Ja też nie. Kluczem będzie to, co odkryje Saafeld. O ile odkryje cokolwiek. Buchanan wzniósł brwi, a potem odszedł z Crakeem, aby przejąć nadzór nad operacją. Tweed został z Paulą i Newmanem, który ostrożnie zdjął gumowe rękawiczki i wsunął je do worka na próbki. Przez parę minut stali w milczeniu. Był koniec marca. Nocne powietrze przejmowało chłodem. Paula spojrzała na dwie rzeki łączące się przy ujściu. Ostatnio dużo padało. Obejrzała się na stłoczone domy z ciemnoszarego kamienia, niewielki hotel. Pusty deptak ginący w ciemności. Widok na maleńkie Instow po drugiej stronie ujścia był dużo weselszy. Nowoczesne zabudowania z tej odległości wyglądały jak domki z klocków, a bielone ściany połyskiwały w blasku księżyca. - Co dalej? - zapytała, zasuwając wiatrówkę pod samą szyję. Zerwała się zimna bryza. Paula spojrzała w lewo, w kierunku morza. Jego powierzchnia brzuszyła się lekko w miejscu, gdzie słona woda spotykała się z rzeczną, wylewającą się z ujścia. Newman zbiegł na plażę, żeby sprawdzić, czy zgodnie z zaleceniem Tweeda pobrano nowe próbki morskiej wody. Po powrocie zameldował, że ludzie spisują się doskonale. - W takim razie pójdziemy zamienić parę słów z panem Samem Sneedem, ambitnym reporterem, zamieszkałym przy Pendels Waik. O ile uda nam się znaleźć to miejsce. Zanim wyruszyli, Tweed zapytał inspektora Crakea, czy można tam dojechać samochodem. Poradził im iść piechotą, boczną uliczką odchodzącą od nabrzeża. Tweed wkrótce stwierdził, że Crake miał rację. Uliczka była wąska. Po jej pokonaniu znaleźli się w labiryncie jeszcze węższych, wybrukowanych przed wiekami alejek. W świetle latarni Tweed uważnie obejrzał plan dostarczony przez Crakea. - Tutaj skręcimy w lewo - powiedział do Pauli i Newmana - potem, na początek, w pierwszą w prawo. - Niesamowite miejsce - zauważyła Paula. Labirynt wąziutkich uliczek tworzył zupełnie inny świat. Nic nie wskazywało, że są w nadmorskim miasteczku. Wzdłuż ulic stały stare kamienice wzniesione z dortmoorskiego granitu. W żadnej z tych wysokich, wąskich budowli nie paliło się światło. Uliczki były wyludnione i ciche. Słyszeli tylko własne kroki. Paula co chwilę oglądała się przez ramię. Wsunęła rękę do niesionej na ramieniu torby i zacisnęła dłoń na Browningu. Znajdowała się w tajemniczym świecie, w którym uliczki biegły w dal, a potem niespodziewanie znikały za rogiem. Pomyślała, że labirynt ogrodowy w Hampton Court nie umywa się do tego. Idący na czele Tweed skręcił w ulicę biegnącą pod górę. Lampa wisząca na murze rzucała nikły blask na tabliczkę z nazwą ulicy. PENDELS WALK. Za ciemnymi zasłonami w bardzo wąskich oknach kamienicy numer 4 płonęły światła. Tweed dał znak, a wówczas Paula i Newman stanęli po obu stronach drzwi. O ścianę opierał się motocykl. Newman pomacał silnik. Był ciepły. Tweed nacisnął przycisk dzwonka. Po paru minutach zamek zaszczękał i uchyliły się drzwi zabezpieczone łańcuchem. Przez szczelinę wyjrzała pulchna kobieta w średnim wieku, w kolorowej sukni. - Pani Sneed? - Panna, jeśli łaska. Kim pan jest? Była wstawiona. Opary alkoholu wionęły im na spotkanie. Tweed podniósł trzymaną w ręku odznakę Wydziału Specjalnego, podrobioną przez speców z Park Crescent. Była tak dobra, jak prawdziwa. - Przepraszam, że niepokoję o tak późnej porze. Nazywam się Tweed. Pani musi być Agnes. Muszę porozmawiać z panem Sneedem. - jest zajęty. - Panno Sneed, jestem uprawniony prosić go o pomoc. To potrwa tylko parę minut. - Lepiej go wpuść, Agnes. Wydział Specjalny może wejść wszędzie. Obok ramienia Agnes ukazała się karykaturalna twarz. Sneed nadal miał na sobie myśliwski kapelusz i grubą kraciastą marynarkę. Uśmiechał się głupawo. Wyraz jego twarzy uległ zmianie, gdy zobaczył Paulę i Newmana. - Hej! Ilu was jest? - To moi asystenci, panna Grey i pan Newman - przedstawił ich Tweed. Weszli do pokoju gościnnego, zagraconego ustawionymi przypadkowo sofami i fotelami w podniszczonych perkalowych pokrowcach. Sneed, nadal zdenerwowany, wskazał im miejsca. Agnes pomaszerowała prosto do kanapy, dyskretnie wepchnęła butelkę dżinu pod poduszkę i przycisnęła ją plecami. - Muszę skończyć pracę - oznajmił nosowo Sneed. - Zaraz wracam. Zniknął za drzwiami w głębi pokoju. Tweed ostrożnie usadowił się w fotelu, czując popękane sprężyny pod tapicerką. Uśmiechnął się do Agnes, żeby ją ośmielić, i zagadnął: - Pani brat jest reporterem, jak rozumiem. Przypuszczam, że pracuje na okrągło. - Nie. Ma dyżur w dzień. Ktoś inny pracuje po nocach. - Wyrazy współczucia - w lokalnej gazecie nie zarobi dużych pieniędzy. - Radzi sobie całkiem nieźle. Czasami szczęście uśmiecha się do człowieka... Agnes urwała. I zarumieniła się, jakby zdała sobie sprawę, że powiedziała za dużo. Sięgnęła po stojącą na stoliku napełnioną do połowy szklankę, ale się rozmyśliła. - Długo tutaj mieszkacie? - ciągnął beztroskim tonem Tweed. - Od urodzenia. Po śmierci matki postanowiliśmy z bratem tu zostać. Uznaliśmy, że to będzie rozsądne. - - Znajome otoczenie - podchwycił Tweed. - Pani brat jest dziś bardzo zajęty... - Kopiuje taśmę wideo... Znowu zamilkła. I znów wyraz jej twarzy zasugerował, że się wygadała. Splotła nerwowo pulchne palce. Zerknęła na zegarek. Tweed poprawił się w fotelu, jakby szukając wygodniejszej pozycji. Rzucił okiem na Newmana, który zrozumiał wiadomość. - Proszę wybaczyć - powiedział. Podniósł się śpiesznie, podszedł do drzwi pracowni i otworzył je, zanim Agnes zdążyła zaprotestować. Wszedł do zaciemnionego pokoju, w którym stały stoły zarzucone sprzętem fotograficznym. Przyćmiona czerwona żarówka była jedynym źródłem światła. Po Sneedzie nie został nawet ślad. Podszedł do następnych drzwi, otworzył je, wyszedł na ulicę. Usłyszał spóźnione wołanie Agnes. - Tam nie wolno wchodzić... Newman przebiegł parę kroków i znalazł się z powrotem na Pendels Walk. Z dołu dobiegł warkot zapuszczanego motocykla. Zobaczył na siodełku niewielką postać w kasku na głowie. Maszyna zniknęła za rogiem. Newman trzy razy nacisnął dzwonek numeru 4. Tweed wpuścił go do mieszkania. - Motocykl Sneeda zniknął - razem ze Sneedem - zameldował Newman. -W tamtym pokoju jest drugie wyjście na ulicę. - Tak mi się zdawało, że coś długo tam siedzi. Tweed wyszedł z domu. Paula stanęła w drzwiach. Nagle poczuła, że pulchna ręka wypycha ją na ulicę. Potknęła się na bruku i byłaby upadła, gdyby Newman nie złapał jej pod rękę. - Możecie już sobie iść! - krzyknęła za nimi Agnes. Zatrzasnęła drzwi i usłyszeli szczęk przekręcanego klucza. Paula z uśmiechem wzruszyła ramionami. - jak na taką grubaskę ma niczego sobie krzepę. - Skoczę w zaułek i rzucę okiem na pracownię pana Sneeda - rzucił Newman. Pobiegł za róg, a jego towarzysze podążyli za nim. Gdy Newman znalazł się na tyłach domu, usłyszeli trzask, a chwilę potem dobiegł ich zgrzyt zasuwek. Przystanęli i wbili oczy w zamknięte drewniane drzwi. Paula jeszcze raz wzruszyła ramionami. - Nie jesteśmy tu mile widziani - skomentowała. - A droga Agnes, kiedy tylko chce, potrafi być całkiem szybka. Tylko straciliśmy czas. - Wracamy do samochodu na promenadzie - ośWiadczył Tweed. - I wcale, nie była to strata czasu. Dowiedzieliśmy się całkiem sporo... Kiedy wreszcie znaleźli drogę powrotną, zdążyli zobaczyć dwa odjeżdżające ambulanse. Policjanci podnieśli taśmę, żeby mogli podejść do Buchanana i Crakea. - Jakieś sukcesy? - zapytał Crake. - Nie do końca - odparł Tweed. - Ambulanse ruszyły w drogę do Saafelda? - zapytał Buchanana. - Kierowcy znają adres? - Oczywiście - odparł krótko Buchanan. - Zadzwoniłem do niego, żeby uprzedzić o ich przyjeździe, jak zasugerowałeś. Martwa foka też trafi do niego. Dobrze, że zastałem go o tak późnej porze. - Saafeld jest jak sowa. Lubi pracować po nocach. Jak zareagował na wiadomość o foce? - Jak gdyby to była zwyczajna przesyłka. Podziękował, że go uprzedziłem. Powiedział, że musi skontaktować się z kimś innym. To była krótka rozmowa. Facet jest nadzwyczajny. Wykonałem też drugi telefon. - To dobrze. Potrzymaj mnie w napięciu. - Oczywiście, zapisałem numery tego Daimlera. Sprawdziłem je, gdy ty byłeś u Sneeda. Uważaj. Daimler należy do ambasady pewnego arabskiego kraju znad Zatoki Perskiej, wrogo nastawionego, w którym pół roku temu odkryto potężne złoża ropy. Mówimy o miliardach dolarów. - Czy ta dziewczyna za kierownicą nie zdradziła ci przypadkiem, po co zawitali do tej części świata? - Tak. Z własnej woli wyznała, że jej ważny pasażer chce nabyć duży dom w West Country. - Uwierzyłeś w to? - Nie. Nie pytałem jej, co tu robią. Wiesz może, o co tu chodzi? - Za wcześnie na wysnuwanie wniosków. To może być coś groźnego, niebezpiecznego, nawet katastroficznego. Rozdział 1 Wyjeżdżali z Appledore. Newman siedział za kierownicą Mercedesa Sl., obok niego Tweed, a Paula za nimi. Właśnie uznała, że Tweed błąka myślami wiele kilometrów dalej, kiedy nagle usłyszała jego polecenie: - Zwolnij. Włącz długie światła. - Dobrze. Możesz powiedzieć mi, dlaczego? - Żebym mógł lepiej widzieć nawierzchnię. Zauważyłem, że na promenadzie, gdzie Buchanan zatrzymał Daimlera, została niewielka plama. Coś cieknie z silnika, gdy samochód staje. - Niesłychanie dokładnie wyjaśniłeś, o co ci chodzi - rzuciła z przekąsem Paula. Tweed nie odpowiedział. Pochylił się, naprężając pasy bezpieczeństwa, i spoglądał przez przednią szybę. Wyjechali na otwartą przestrzeń pociętą żywopłotami. Tweed siedział nieruchomo jak Budda, wlepiając oczy w nawierzchnię. - Stój! - zawołał w pewnej chwili. Newman zerknął w lusterko wsteczne, zjechał na trawiaste pobocze i zapalił światła cofania. Tweed wysiadł, nim ktokolwiek zdążył wyrzec słowo. Paula podążyła za nim. Tweed oglądał coś na drodze. Pochylał się, kiedy do niego podeszła. - Co to jest? - Następna plama oleju. Daimler przystanął tutaj na krótko. - Po co? - Żeby odebrać przesyłkę. - Przesyłkę? Jakiego rodzaju? Od kogo? - Jak myślisz, ile czasu minęło między wbiegnięciem Sama Sneeda na promenadę a naszym przybyciem na Pendels Walk? - Co najmniej godzina, może dłużej. Przypadkiem spojrzałam na zegarek, kiedy Sneed ukazał się na szczycie schodów prowadzących z plaży. Było wpół do jedenastej. Teraz mamy wpół do pierwszej. - W takim razie czas się zgadza. - Jaki czas? Nie rób przede mną sekretów - skarciła go z rozdrażnieniem. - Sneed miał czas wrócić do domu, sporządzić kopie wideo, potem dostarczyć oryginał tajemniczemu pasażerowi z tego Daimlera. Przyjechał tu na motocyklu, przekazał kasetę, potem wrócił do domu przed naszym przybyciem. I nie zapominaj, że jego siostrze, Agnes, wymknęło się, że kopiował taśmy wideo. - Więc co się dzieje? - zapytała Paula, gdy wracali do samochodu. - Byliśmy świadkami demonstracji. Wiem, bo dawno temu na własnej skórze przekonałem się, że doktor Goslar jest wybitnym strategiem. Wracamy do "Gidleigh Park Hotel" w Dartmoor - poinstruował Newmana, gdy wsiedli do samochodu. - Teraz możesz jechać jak chcesz, nie przekraczając granic rozsądku. Myślę, że mimo późnej pory dostaniemy po drinku. Jesteśmy w końcu gośćmi. Newman jechał powoli przez Chagford, starą dartmoorską wioskę złożoną z szarych kamiennych domostw i zamkniętych sklepów. Dwukilometrowa droga dojazdowa do majestatycznego hotelu była tak wąska, że mieściła tylko jeden samochód. Newman zatrzymał wóz blisko drzwi rzęsiście oświetlonego budynku. Gdy tylko weszli do komfortowego, luksusowo urządzonego holu, powitał ich kelner. - Dostaniemy coś do picia? - zapytał Tweed. - Wiem, jest późno, a może powinienem rzec - wcześnie? - Oczywiście, proszę pana - zapewnił kelner z uśmiechem. - Jestem tu tylko na zastępstwie - kierownik poszedł spać. Nie muszę więc pytać go o zgodę. Co podać? - Dla mnie podwójną szkocką - zgłosił się natychmiast Newman. - Bez wody. Tweed i Paula zamówili po kieliszku Chardonnay, a potem w trójkę przeszli do przestronnej, pustej o tej porze części wypoczynkowej holu. Tweed i Paula zdjęli płaszcze, ułożyli je na wolnym krześle i opadli na wygodną kanapę. Newman przysunął fotel. - Podoba mi się to miejsce - powiedziała Paula. - Cieplutko, prawda? - Wszystko jest pierwszorzędne - przyznał Tweed. - Wyborne jedzenie, nienaganna obsługa. Może zrobię sobie wolne i przyjadę tu na dzień lub dwa. - Zawsze tak mówisz - wytknęła mu Paula. - Ale nigdy nie robisz. Pokojówka, w drodze do łóżka, zatrzymała się przy wejściu, żeby rzucić okiem na gości. Trzydziestoparo-letnia Paula, mająca metr sześćdziesiąt pięć wzrostu, była smukła, zgrabna i bardzo atrakcyjna. Jej lśniące, ciemne, opadające do ramion włosy okalały pociągającą twarz o kształtnym nosku, wyraźnie zarysowanym podbródku i zdecydowanych ustach, które zdradzały skrywaną zmysłowość. Tweed, paręnaście centymetrów wyższy i w nieokreślonym wieku, był dobrze zbudowany i starannie ogolony. Miał przenikliwe oczy za okularami w rogowych oprawkach. Zaliczał się do ludzi, których na ulicy mija się bez cienia zainteresowania, co w pewnych sytuacjach i w jego przypadku - jako zastępcy dyrektora brytyjskiego wywiadu - było nieocenioną zaletą. Pokojówka osądziła, że wyglądają na miłych ludzi. Jej spojrzenie zatrzymało się dłużej na korespondencie zagranicznym, Bobie Newmanie. Metr osiemdziesiąt pięć wzrostu, jasnowłosy, atletycznie zbudowany, bez odrobiny tłuszczu, po czterdziestce - był mężczyzną, za którym oglądają się kobiety. Podobał im się zwłaszcza jego pogodny uśmiech. - Jesteśmy obserwowani - szepnął Tweed. - Wszystko w porządku, już poszła. A oto nasze drinki. Tweed przyjrzał się uważnie młodszemu kelnerowi. Uznał, że jest inteligentny i najwyraźniej kompetentny. - Nie jest pan przypadkiem tutejszy? - zagadnął. - Owszem, proszę pana. Urodziłem się w Chagford i uwielbiam ten zakątek świata. Mówiąc między nami, odrzuciłem propozycję pracy w Londynie. Uwielbiam spokój Dartmoor. - Obiło mi się o uszy, że niedawno do jakiegoś dużego domu w okolicy wprowadził się nowy właściciel. To prawda? - Zapewne chodzi o pana Charterhouse. Wynajął Dom Gargulców jakieś trzy miesiące temu. Plotkują o nim w Chagford. - Brzmi interesująco. Skąd to zainteresowanie? - Nazywają go Tajemniczym Człowiekiem. Nikt jeszcze go nie widział. Przyjeżdża późno w nocy limuzyną z szoferem. W oknach wiszą ciemne zasłony i nie można go zobaczyć nawet w przelocie. Pewien kłusownik miał najlepszą okazję, ale... - Może więc pan go opisać? - Niestety. Kłusownik zobaczył podjeżdżającą pod dom limuzynę. Pasażer wysiadł z drugiej strony. Główne drzwi były otwarte, ale w holu nie paliły się światła. Jim, ten kłusownik, uznał to za dziwne. Teraz omija ten dom szerokim łukiem. Jeśli ktoś podchodzi tam w nocy, zapalają się oślepiająco jasne reflektory. Ale chyba nie powinienem o tym mówić. - Pan Charterhouse - mruknął z zadumą Tweed. - Podobnie nazywa się mój dawny znajomy. Czy Dom Gargulców leży daleko stąd? - Nie, proszę pana. O rzut kamieniem, jak mówimy w Dartmoor. - Jak się tam dostać? - Samochodem to długa i kręta droga. Ale w dzień można iść piechotą. Trzeba przejść przez ogrody wodne, które leżą z lewej strony tuż przed hotelem. - Nie chce nam się spać. Wypijemy drinki i może złożymy mu wizytę. Mój znajomy nie kładzie się do późna. Co mamy zrobić po przejściu ogrodów? - Mogę pokazać trasę na mapie. Nasi goście lubią spacery. Ale radziłbym założyć kalosze. Stoją przy frontowych drzwiach, są dla gości. - Mnie wystarczą moje buty - powiedziała Paula. - Doskonałe obuwie do wspinaczki, proszę pani - pochwalił kelner. - Będę do dyspozycji, gdyby państwo życzyli sobie czegoś więcej. Czy mapa jest czytelna, proszę pana? - zapytał Tweeda. - Jestem pewien, że będzie niezastąpionym przewodnikiem. Dziękuję. Newman przysunął fotel jeszcze bliżej. Paula zwróciła się do Tweeda dopiero wtedy, gdy zostali sami. - Mów, o co tu chodzi? - zwróciła się do Tweeda. - Jestem zdezorientowana. Najpierw ten martwy rybak wyniesiony przez fale na brzeg. Potem plaża zasłana zdechłymi rybami. Na domiar złego morze wyrzuca nieżywą fokę. W tym czasie Sam Sneed, miejscowy reporter... - Ambitny reporter - wszedł jej w słowo Tweed. - W porządku, ambitny miejscowy reporter nagrywa kamerą wideo całą tę scenę. Potem pędzi do swojego domu. Tymczasem pojawia się tajemnicza limuzyna o przyciemnionych szybach, rwie policyjne taśmy, staje na polecenie Buchanana, który nie może nic zrobić, gdyż limuzyna na dyplomatyczne tablice. Kieruje nią czarnowłosa dziewczyna. My idziemy do mieszkania Sneeda, Bob stwierdza, że Sneed właśnie skądś wrócił - silnik jego motocykla jest jeszcze ciepły. Agnes, jego siostra, niechcący zdradza, że brat kopiuje nagranie wideo. Sneed wymyka się drzwiami na tyłach domu, jedzie dokądś na motorze. Zamilkła na chwilę. - Dziwne, że nie słyszeliśmy zapuszczanego silnika. - To proste - pośpieszył z wyjaśnieniem Newman. - Sprowadził maszynę na dół i dopiero tam zapuścił silnik, dlatego nic nie usłyszeliśmy. - Później Tweed zauważa plamy oleju na drodze za Appledore. Potem, po powrocie, słyszymy opowiastkę o niewidzialnym człowieku, panu Charterhouse. Jestem zdezorientowana - powtórzyła. - Twoje zdrowie! - Tweed podniósł kieliszek z winem. - Paula, wspaniale streściłaś przebieg dotychczasowych wypadków. To fragmenty układanki, których nie daje się połączyć. Potrzebujemy ich więcej, żeby zacząć dostrzegać zarys całości. I nie zapominajcie, że Buchanan dowiedział się, iż pasażer limuzyny pochodzi z wrogiego arabskiego państwa siedzącego na nowo odkrytych złożach ropy naftowej. Miliardy dolarów, powiedział Roy. - Jestem bardziej zagubiona niż kiedykolwiek - poskarżyła się Paula. -Tweed, nie zorientujesz nas w sytuacji? - Jestem zaniepokojony, niemal przerażony. Boję się, że mamy do czynienia z zagrożeniem, jakiego świat jeszcze nigdy nie doświadczył. O zasięgu naprawdę globalnym. Pamiętajcie, że wszystko zaczęło się od tej dziwnej wiadomości od doktora Goslara - wiadomości w kopercie wrzuconej dzisiejszego ranka do skrzynki na listy w naszej siedzibie przy Park Crescent. To wam odświeży pamięć. Z kieszeni na piersiach wyjął kopertę, a z niej złożoną kartkę. Podał ją Pauli. Drogi Tweedzie, czyż nie nadszedł czas na ponowne skrzyżowanie mieczy? Przed laty byłeś straszliwym przeciwnikiem - ale wymknąłem ci się. Dziś wieczór, powiedzmy około dziesiątej, bądź na nabrzeżu w Appledore, w północnej części Dartmoor. Tam rozpocznie się nieuniknione przeznaczenie tej planety. Nie spodziewaj się, że wygrasz. H. Goslar. - Osobliwy charakter pisma - skomentowała Paula. - Prawie staroświecka kaligrafia. Ale linijki skaczą jak wykres z sejsmografu. Domyślam się, że to nie jest żart? - To, co widzieliśmy w Appledore, nie było żartem - zauważył Newman. - Nie - odparł Tweed - to nie żart. To Goslar. Mam próbkę jego pisma. Zdobyłem ją przed laty. Moim zdaniem ta wiadomość wyszła spod jego ręki. Na wszelki wypadek pokazałem jedno i drugie Peteowi Nieldowi. Ma wiele talentów, między innymi jest doświadczonym grafologiem. Potwierdził moje domysły. Nie ulega wątpliwości, że to pismo Goslara. - Kiedy ostatni raz spotkałeś się z tym Goslarem? - zapytała Paula. - Ponad dziesięć lat temu - zanim zaczęliśmy razem pracować. Był bardzo aktywny w czasie zimnej wojny, przed obaleniem muru berlińskiego. Współpracował z Sowietami, sprzedawał im dane dotyczące amerykańskiej tajnej broni. Wzory chemiczne potrzebne do produkcji pewnych trujących gazów. Ale współpracował również z Waszyngtonem - w zamian za ogromne sumy dostarczał informacje o sowieckich tajnych broniach. - Możesz go opisać? - Nie mam pojęcia, jak wygląda. Nawet nie wiemy, czy jest mężczyzną, czy kobietą. Mam jedno zdjęcie, z którego nic nie wynika. Wyjął portfel i podał jej małą fotografię. Była wymięta, pozaginana na rogach, jakby oglądano ją wiele razy, zanim trafiła do portfela. Została zrobiona w nocy i przedstawiała maleńką, odwróconą plecami postać w nakryciu głowy. Paula zwróciła uwagę na ręce, które, odsunięte daleko od tułowia, wyglądały dziwnie niezdarnie. Podała zdjęcie Newmanowi. - Chyba poznałabym tę osobę, gdybym ją kiedyś zobaczyła od tyłu. - W takim razie jesteś lepsza ode mnie - powiedział Newman. - Kiedy zostało zrobione to zdjęcie? - Bob je pstryknął - wyjaśnił Tweed. - W noc, w którą niemal go złapaliśmy. Tuż przy Żelaznej Kurtynie. Na wschód od Lubeki na wybrzeżu Bałtyku. Ale nim tam dotarliśmy, Goslar przeszedł na drugą stronę. Najwyraźniej znał bezpieczną ścieżkę przez pole minowe. - Może gdyby je powiększyć... - zasugerowała. - Paula, zrobiliśmy to, obejrzeliśmy nawet pod mikroskopem. Obraz stał się gorszy, bardziej rozmazany. - Co on ma na głowie? - Wełnianą czapkę. Owej nocy było bardzo zimno. - Przecież - zaczęła Paula - skoro robił interesy z Amerykanami, ktoś w Stanach mógłby go opisać? - Nie bardzo - powiedział Newman. - Poleciałem tam na spotkanie z Cordem Dillonem, który właśnie wtedy został mianowany zastępcą dyrektora CIA. Po zburzeniu muru berlińskiego Goslar przeniósł się do Ameryki. Powitali go z otwartymi ramionami, kiedy powiedział, że potrafi wyprodukować gaz umożliwiający zniszczenie każdego wroga - zanim ten się spostrzeże, że dzieje się coś złego. Kupił zakłady chemiczne, dotrzymał słowa. Zapłacili mu trzysta milionów dolarów, lecz on spodziewał się pięciuset. Pewnego ranka, kiedy obecni byli wszyscy pracownicy, potężna eksplozja zniszczyła całą fabrykę. Zginęło ponad sto osób. Później Goslar zniknął. Może pojechał do Meksyku, może do Kanady? Nikt nie wie, co zrobił. - Nie rozumiem, czemu nie mają rysopisu. - Zawsze kontaktował się przez telefon, z ulicznej kabiny. Amerykanie nagrali głos, oczywiście, ale słychać tylko zgrzyt, choć każde słowo brzmi wyraźnie. Według mnie Goslar uważa, że został oszukany, i teraz nienawidzi Ameryki. - A Rosjanie? Musieli go znać i mogliby go opisać - upierała się Paula. - Nie mieli okazji go zobaczyć. W stosunku do nich Goslar stosował tę samą technikę. Zawsze dzwonił do swojego kontaktu zajmującego wysokie stanowisko na Kremlu. Raz zażądał, żeby na konto w szwajcarskim banku przelali ogromną sumę pieniędzy. Kiedy sprawdził, że pieniądze wpłynęły, powiedział im, gdzie znaleźć formułę - w jakimś miejscu daleko od Leningradu, jak wówczas nazywało się to miasto, albo Kijowa - nie wiem, gdzie. - Dziwię się, że i Amerykanie, i Rosjanie współpracowali z niewidzialnym Goslarem. - Robili to, ponieważ oferował im odpowiednik czystego złota. Moskwa uważała, że Goslar to kobieta, Waszyngton myślał, że jest mężczyzną. Macie wybór. - Goslar jest bezwzględny. Ta bomba, która zabiła wszystkich pracowników w fabryce w Stanach... - Goslar, mężczyzna czy kobieta, jest wcieleniem zła, najgorszym człowiekiem, z jakim miałem do czynienia. Ale udało mi się stopniowo zgromadzić dane na temat jego nawyków i metod. Techniki te były tak udane, że z pewnością znów je wykorzysta. Dzięki temu zdołam go dorwać. Wreszcie. Paula poprosiła o zdjęcie zrobione przed laty na granicy z NRD pod Lubeką. Obejrzała je, westchnęła i wzruszyła ramionami. - Jakie to metody? - Zawsze ma tajną bazę blisko teatru swoich działań. Uwielbia zostawiać fałszywe tropy. Bob i ja podążaliśmy wieloma z nich - wszystkie prowadziły w ślepy zaułek. Z wyjątkiem ostatniego, tego, który zawiódł nas do Lubeki. - Co was naprowadziło na właściwy ślad? - Bob zwrócił uwagę na rudowłosą kobietę wchodzącą do pewnego budynku w Lubece. Wcześniej odkryliśmy, że Goslar współpracuje z jakimś rudzielcem. Czekaliśmy na jej wyjście. Obserwowaliśmy drzwi i drogę pożarową. Nie mieliśmy pojęcia, że istnieje dodatkowe wyjście awaryjne. Usłyszeliśmy ruszający motocykl. Ruszyliśmy w pościg naszym samochodem. Postać na motocyklu dotarła do granicy tuż przed nami. I uciekła, jak już mówiłem. - Jak wyglądała ta ruda, Bob? - Widziałem ją tylko w przelocie. Dwadzieścia parę lat, pod trzydziestkę. - Ponad dziesięć lat temu - mruknęła Paula. - Teraz więc miałaby prawie czterdzieści - o ile żyje. - Wróciliśmy do tego budynku i włamaliśmy się. Mieszkanie było puste. W pokoju na tyłach, z którego prowadziła na dół droga ewakuacyjna, znaleźliśmy perukę - rudą, kobiecą. - Czyżby to znaczyło, że Goslar jest mężczyzną? - spekulowała Paula. - O ile nie była to następna fałszywa poszlaka - zaznaczył Tweed. -Wcześniej mówiłem, że Goslar zawsze ma bazę niedaleko terenu operacji. Teraz wiecie, czemu pytałem kelnera, czy w okolicy nie pojawił się ktoś nowy. - A on opowiedział nam o tajemniczym panu Charterhouse. Którego nikt z Chagford nigdy nie widział. I że przyjeżdża limuzyną o przyciemnionych szybach do Domu Gargulców. - Dokładnie. Pasuje do zachowania Goslara. Wynajął ten dom trzy miesiące temu. Potrzebował czasu, żeby zorganizować to, co widzieliśmy w Appledore. - W takim razie jutro musimy odwiedzić Dom Gargulców. - Może być za późno. Goslar nie zasypia gruszek w popiele. Szkoda, że nie zabraliśmy Harryego Butlera i Petea Nielda - nie wspominając o Marlerze. Ale myślę, że musimy zbadać to miejsce natychmiast, choć jest nas tylko troje. Dobrze, że chociaż wy nosicie broń. I wszyscy mamy latarki. Jestem pewien, że będą potrzebne. - Popatrzył na Paulę. - Chyba że jesteś zmęczona. W takim wypadku zaczekamy do rana. - Świeża jak przysłowiowy poranek - zapewniła go. - Załatwmy to teraz. Tweed pierwszy ruszył do drzwi. Jak Newman, zaopatrzył się w kalosze. Ruszyli podjazdem zalanym blaskiem księżyca. Tweed znalazł furtkę do ogrodów wodnych tuż przed mostkiem nad bystrym strumieniem. Zapalił latarkę i pierwszy ruszył ścieżką wijącą się między kępami drzew i krzewów. Paula szła za Newmanem, idącym z latarką w lewej ręce, a ze Smith&Wessonem w prawej. Nocna wędrówka sprawiała niesamowite wrażenie: w marszu po krętej wyboistej ścieżce, odizolowanej przez zarośla od reszty świata, towarzyszył im tylko szmer wody w strumieniu i blada poświata księżyca. Minęli dom po drugiej stronie strumienia. W kilku oknach paliły się światła. Potem Tweed wspiął się na ciąg kamiennych stopni. Kawałek dalej, gdy ucichł już szum strumienia, natknął się na furtkę, która otworzyła się z piskiem zawiasów. Przystanął na ścieżce i zawołał cicho przez ramię: - Chyba opuściliśmy tereny należące do "Gidleigh Park". Zaczyna się las, o którym wspominał kelner. Sprawdził na mapie w świetle latarki. Ruszyli żwawo przez gęsty iglasty las, w cieniu strzelistych świerków. Dotarli do wąskiej ścieżki biegnącej stromo pod górę. Tweed osądził, że gdzieś dalej powinno być wygodniejsze podejście i nawet się nie zatrzymał. - Ja pójdę tędy - zdecydowała Paula. - Założę się, że będę pierwsza na szczycie. - Zostań z nami - zawołał Newman. Kiedy się obejrzał, jej już nie było. Wzruszył ramionami i ruszył za Tweedem. Po paru minutach marszu Tweed znalazł szeroki podjazd prowadzący w górę. Zgasił latarkę i skręcił na drogę. W pewnym momencie przystanął, a kiedy Newman zrównał się z nim, wyciągnął rękę. - Dom Gargulców. Rodem z horroru. Na końcu podjazdu wznosił się stary, rozległy dwór. Zbudowany z dartmoorskiego granitu, trzypiętrowy, z licznymi wieżyczkami wyraźnie widocznymi w świetle księżyca. Z każdej wieżyczki wychylały się gargulce, jak gdyby wypatrujące intruzów. W oknach nie było świateł. - Miejsce w stylu Goslara, nadaje się na jego bazę - skomentował Tweed. - Niemal wyczuwam jego obecność. Pośpieszmy się... a gdzie jest Paula? - Uparła się, że pójdzie ścieżką przez las. Powiedziała, że nas wyprzedzi. - Pewnie trochę pobłądzi, zanim wydostanie się z lasu. Tweed podjął marsz i wkrótce stanął przed wejściem z boku posępnej budowli. Ciężkie, nabijane ćwiekami dębowe drzwi były uchylone. Newman wysunął się przed Tweeda, pchnął je. Drzwi zaskrzypiały złowieszczo. Newman pomacał wewnętrzną ścianę i znalazł rząd przełączników. Wszędzie zapaliły się światła. Stanął nieruchomo, z pistoletem trzymanym oburącz, omiatając wzrokiem wnętrze. Tweed przysunął się do jego boku i zamrugał w oślepiającym blasku. Przestronny hol był pusty. Drzwi do sąsiednich pomieszczeń były szeroko otwarte, wewnątrz paliły się światła. Pierwsze wrażenie potwierdziło się, kiedy zaczęli badać budynek. Nigdzie ani jednego mebla. Żadnych dywanów na drewnianych podłogach. Gdy przechodzili z jednego wielkiego pokoju do drugiego, Tweeda uderzyła kliniczna czystość. Nawet pyłka kurzu. Jak gdyby rezydencja nigdy nie była zamieszkana. Na parapecie okna znalazł parę skórzanych rękawic. Zabrał je i schował do kieszeni płaszcza. Na pierwszym i drugim piętrze zastali tę samą sterylną pustkę. Wracali po cichu masywnymi schodami, gdy Tweed odwrócił się do Newmana. - Gdzie jest Paula? Powinna już tu być. - Mówiłem ci. Poszła... - Pamiętam, co mówiłeś. - W głosie Tweeda pobrzmiewało nieznane Newmanowi rozdrażnienie. - Pokaż mi tę cholerną ścieżkę. I nie ociągaj się. Wracamy tą samą drogą... Newman ruszył pierwszy podjazdem, z powrotem do lasu. W świetle latarki wreszcie znalazł ścieżkę. Tweed wysunął się do przodu, skręcił między drzewa. Szedł powoli, z opuszczoną głową, przyświecając sobie latarką. Gdzieniegdzie dostrzegał zdeptane przez Paulę paprocie. Garbił się, kontynuując poszukiwania. Nagle pochylił się i podniósł jakiś przedmiot. Odwrócił się do Newmana. - Słyszałem cichy warkot startującego śmigłowca. - Ja też... - Popatrz na to. Otworzył rękę. Trzymał srebrny pierścionek. Na jego twarzy wściekłość mieszała się z niepokojem. Podał pierścionek Newmanowi. - To własność Pauli. Zawsze go nosiła. Dostała go od ojca na dwudzieste pierwsze urodziny. Zsunęła go z palca, żebyśmy wiedzieli, w którym miejscu została zaatakowana. Porwali ją. Goslar. - Co robimy? - Wracamy do "Gidleigh Park". Muszę skorzystać z telefonu. Mój Boże, Paula jest w rękach Goslara. Rozdział 2 Ścieżka między świerkami była stroma, kręta i wąska. Zeszłoroczne paprocie, uschnięte i brązowe, muskały stopy Pauli. Panowała niesamowita cisza. W ciemności nocy głucha cisza wydawała się jeszcze bardziej niepokojąca, Przez chwilę pomyślała, że słyszy za plecami ciche, ciężkie kroki. Zatrzymała się i odwróciła, żeby posłuchać. Nic. Wyobraźnia. Pobrnęła dalej w górę zbocza. Chciałaby zapalić latarkę, ale rozkaz Tweeda był wyraźny: żadnych świateł. Tu i ówdzie ścieżkę przegradzały omszałe głazy, ale na szczęście jej oczy przywykły już do głębokiej ciemności. Omijała je bez potknięć. Była zadowolona, że nie zmieniła obuwia. Podłoże było wilgotne i śliskie. Świerkowa gałązka przesunęła się po jej twarzy niczym upiorne ręce. Aż podskoczyła i dopiero po chwili zrozumiała, co to takiego. Ścieżka pięła się pod coraz większym kątem. Paula stawiała ostrożnie dłuższe kroki. Marzyła, żeby wydostać się spomiędzy tych napierających na nią drzew. Nie widząc ani nie słysząc swoich towarzyszy, przypuszczała, że znaleźli inną drogę na szczyt. Potem zobaczyła przerwę między drzewami. Za nią na grzbiecie wzniesienia wznosił się dziwny dom. Przystanęła, żeby mu się przyjrzeć. Zbudowany z granitu, miał wieżyczki na każdym narożniku, rysujące się na tle usianego gwiazdami nieba. W oknach nie paliły się światła i rezydencja wyglądała na opuszczoną. Zobaczyła majaczący w ciemności szeroki taras, biegnący wzdłuż całej długości budynku, i prowadzące na niego szerokie schody. Za jej plecami trzasnęła gałązka. Zaczęła się odwracać. Wielka ręka zacisnęła się na jej ustach. Udało jej się częściowo odwrócić i rzucić okiem na napastnika. Wielki mężczyzna, ponad metr dziewięćdziesiąt, potężnie zbudowany. Z postury podobny do małpy, a wrażenie podkreślały krótko przystrzyżone włosy na masywnej czaszce. Drugą ręką, silną niczym imadło, przycisnął jej ramiona do boków. Obok pojawiła się mniejsza postać, złapała ją za prawą rękę i podciągnęła rękaw wiatrówki. W blasku księżyca wpadającego przez lukę w drzewach Paula zobaczyła strzykawkę. Podniosła nogę, namacała stopę małpoluda i kopnęła go w goleń. Żadnej reakcji. Jakby trafiła w pień drzewa. Igła wbiła się w odsłonięte ramię. Paula palcami prawej ręki ściągnęła pierścionek. Ogarnęły ją zawroty głowy. Zagryzła zęby, spróbowała walczyć z narkotykiem, który jej wstrzyknęli. Świat zasnuła mgła. Straciła przytomność. Budziła się chwilami. Leżała na noszach, rozciągnięta płasko na plecach. Okrywał ją pled albo koc. W uszach wibrował warkot silnika. Wrażenie szybkiego wznoszenia. Była na pokładzie samolotu. O Boże - dokąd ją wieźli? Naprężyła ręce pod osłoną koca, uświadomiła sobie, że są przywiązane do noszy. Podobnie jak nogi. Powoli otworzyła oczy, gotowa zamknąć je szybko. W pobliżu zobaczyła plecy stojącego mężczyzny. Wielka włochata ręka zaciskała się na oparciu fotela. Goryl. Miała kłopoty ze skoncentrowaniem wzroku. Niewysoki mężczyzna odziany w biel, niczym szpitalny pielęgniarz, szedł przejściem w stronę Goryla. Zamknęła oczy. Znowu zagryzła zęby, walcząc z omdleniem. Samolot nadal się wznosił, gdy usłyszała głosy. - Następny zastrzyk? Nie chcę, żeby przebudziła się podczas lotu - dopóki jej nie wysadzimy i nie dostarczymy na miejsce. Warkliwy głos. Musiał należeć do Goryla. Odpowiedział mu inny, cichszy, należący bez wątpienia do wykształconej osoby. - Moglibyśmy trochę zaczekać. - Czy z powtórzeniem zastrzyku wiąże się jakieś ryzyko? - Warkliwy głos. - Nie przy ilości, jaką bym jej zaaplikował, ale... - W takim razie rób zastrzyk. Jak we śnie Paula poczuła, że koc się podnosi. Delikatna dłoń podwinęła rękaw wiatrówki. Zwarła się w sobie, poczuła następne ukłucie w ramię. Znów zakręciło jej się w głowie. Zdała sobie sprawę, że samolot wyrównał lot. Tym razem dawka narkotyku była bardziej umiarkowana. Nie poruszając się, zaklęła w myślach, a potem zaczęła liczyć. Cokolwiek, byle zachować przytomność. Nienawidziła uczucia bezradności. Przetoczyła się ponad nią fala -przypomniała jej falę niosącą martwego rybaka w... Jak nazywała się ta miejscowość? Zanurzyła się w falę, głębiej, głębiej, głębiej. Wszystko zniknęło. Znów była nieprzytomna. Świat znieruchomiał. Ucichł hałas silników odrzutowych. Brakowało delikatnego kołysania towarzyszącego lotowi samolotem. Odzyskała świadomość nagle i szybko. Doskwierał jej okropny ból głowy. Była lekko oszołomiona. Niezależnie od tych niedomagań, mogła dokonać oceny swojego położenia. A może to było dużo gorsze? Nadal leżała na plecach, nadal była przywiązana do noszy. Koc, pled albo czym mogło być to cholerstwo, nadal ją okrywał. Pilnowała się