16716
Szczegóły |
Tytuł |
16716 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16716 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16716 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16716 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Colin Forbes
PRZYPŁYW
PRZEŁOŻYŁA MARIA GĘBICKA - FRIC
Tytuł oryginału
This Sinister Tide
Dla mojego wydawcy, Suzanne
Prolog
Ciemna fala, niosąc na grzbiecie nieruchome ciało rybaka,
wdzierała się w ujście rzeki na północ od Dartmoor. Noc była
chłodna. Sierp księżyca rzucał bladą poświatę na przemoczoną,
bezwładną postać.
- Ten człowiek nie żyje - oznajmiła ponuro Paula Grey. - Sam
zobacz.
Podała noktowizor stojącemu obok Tweedowi. Oboje stali przy
kamiennym falochronie w Appledore, starym mieście leżącym nad
szerokim, wspólnym ujściem rzek Torridge i Taw. Na drugim brzegu
w świetle księżyca połyskiwały bielone ściany niewielkich
zabudowań Instow.
- Tak, nie żyje - potwierdził Tweed. - Przypływ niedługo
wyrzuci go na plażę.
- Pewnie wypadł z kutra rybackiego gdzieś na morzu - wysunął
przypuszczenie nadinspektor Roy Buchanan ze Scotland Yardu. -
Nadal zastanawiam się, po co mnie tu wezwałeś.
- Już ci mówiłem, Roy - warknął Tweed. - Z powodu
wiadomości, która dotarła do kwatery głównej SIS w Londynie.
Wiadomości od tego geniusza zła, doktora Goslara.
- Zapewne to jakiś kawał...
Buchanan, wysoki, chudy, po czterdziestce, nie skończył
mówić, gdy po schodach prowadzących z plaży wbiegł Bob Newman,
znany korespondent zagraniczny. Zwrócił się do Tweeda, zastępcy
dyrektora SIS i człowieka, z którym pracował od wielu lat.
- Dzieje się coś bardzo dziwnego. Wypływają ławice martwych
ryb. Leżą na całej plaży. łososie, śledzie i makrele, o ile się
nie mylę.
Przypuszczam, że coś je zatruło.
- Na pewno się mylisz. - Buchanan podniósł do oczu swoją
lornetkę noktowizyjną i omiótł plażę na dole. - Cholernie dziwne.
Masz rację.
Zasłały już całą plażę.
- A bliżej morza plącze się jakiś facet o podejrzanym
wyglądzie. Ma kamerę wideo i wszystko nagrywa - dodał Newman. -
Ciekawe, po co.
- Co w nim dziwnego? - zapytał inspektor Crake.
Crake, krępy mężczyzna w wyświechtanym płaszczu, stał obok
Buchanana.
Jak Tweed, był spokojny i trzymał ręce w kieszeniach.
- Jego ubiór - odparł Newman. - Wystroił się w myśliwski
kapelusz i długą kraciastą marynarkę. Jest dość wysoki i chudy,
ma kościstą twarz. I bez przerwy lata z miejsca na miejsce.
- To musi być nasz lokalny reporter, Sam Sneed -
poinformował ich Crake.
- Ma ambicje podłapać jakiś bombowy temat i przejść do prasy
krajowej.
Cholernie mu zależy na wypłynięciu na szerokie wody.
- Jesteś tutejszy? - zapytał Tweed i sam sobie udzielił
odpowiedzi: -Oczywiście. Orientujesz się może, gdzie mieszka ten
Sneed?
- Tak. Przy Pendels Walk, pod numerem czwartym. To w
Appledore, w labiryncie brukowanych uliczek.
- Teraz płynie martwa foka - wtrąciła porywczo Paula,
przyciskając lornetkę do oczu. - Tak, jestem pewna, to foka. Do
licha, skąd się tu wzięła?
- Żyją na Lundy Island - wyjaśnił jej Crake. - Panno Grey,
chyba ma pani rację. To coś na grzbiecie fali wygląda jak foka.
Nic z tego nie rozumiem.
- To straszne - westchnęła Paula. - Popatrzcie na plażę.
Jest dosłownie zasłana rybami.
- Dzieje się coś bardzo groźnego - mruknął ponuro Tweed. -
Wyczuwam obecność doktora Goslara. Musimy pobrać próbki morskiej
wody.
Buchanan odwrócił się do wysokiego mężczyzny o nieruchomej
twarzy, swojego asystenta, sierżanta Wardena. Wydał zwięzłe,
jasne instrukcje.
- Warden, mamy w samochodzie hermetyczne pojemniki. Przynieś
je i pobierz próbki wody morskiej. Załóż gumowe rękawiczki. Pójdę
z tobą do samochodu, spróbuję skontaktować się z pogotowiem. Woda
zaraz wyniesie tego rybaka na plażę...
- Przydadzą się okazy martwych ryb - zawołał za nimi Tweed.
- Fokę też należało by zabrać.
- To morze śmierci - wyszeptała Paula.
- Odnoszę podobne wrażenie - przyznał Tweed. - Ciekawe, parę
minut temu słyszałem silnik wypływającej w morze łodzi motorowej.
- Ja też słyszałam warkot.
Zapadła cisza, ciężka i niepokojąca, przerywana jedynie
szumem fal łamiących się na brzegu. Tweed zerknął w stronę
otwartego morza. Nie było na tyle wzburzone, żeby rybak mógł
wypaść za burtę, a jeśli już, to czemu nie próbował dopłynąć do
brzegu?
Ciało rybaka szorowało po piasku. Niedługo później parę
metrów dalej fale wyrzuciły fokę. Żadna z ofiar nie dawała znaku
życia. Po chwili schodami, z których wcześniej korzystał Newman,
wbiegł chudy zwinny mężczyzna.
Przyciskając do piersi jakiś duży przedmiot, nie oglądając
się w ich stronę, popędził promenadą i zniknął w Appledore.
- To Sam Sneed. Biegnie, jakby diabeł deptał mu po piętach -
skomentował Newman. - Skąd ten pośpiech?
- Powinniśmy jak najszybciej złożyć wizytę na Pendels Walk -
zadecydował Tweed. - Jak tam trafić? - zapytał Crakea.
- To powinno wam pomóc.
Crake wyjął z kieszeni złożony arkusz papieru. Narysował coś
na nim piórem i podał go Tweedowi.
- Ogólny plan Appledore. Można dostać u każdego sprzedawcy
gazet.
Zaznaczyłem krzyżykiem siedzibę Sneeda. Stary dom. Mieszka
tam z siostrą, Agnes.
- Dziękuję.
- Mamy posiłki - powiadomił Crake. - Każę odgrodzić taśmą tę
część promenady. Scena przestępstwa i tak dalej.
- Myśli pan, że to przestępstwo? - nacisnęła Paula.
- Nie mam pojęcia. Tajemnicza sprawa. W domach za nami
zapalają się światła. Nie chcę, żeby na nabrzeżu zaroili się
łowcy sensacji. Pójdę poinstruować ludzi...
Z prawej strony nadjechał wóz policyjny, z którego wysiadło
czterech mundurowych. W ciągu paru minut policyjne taśmy odcięły
wstęp na tę część promenady. Newman na ochotnika zgłosił się do
pomocy przy pobieraniu próbek. Tweed przypomniał mu o założeniu
gumowych rękawic, które korespondent zawsze nosił przy sobie.
Obaj mężczyźni zeszli na plażę.
Warden napełniał wodą duże pojemniki, a Newman zbierał
zdechłe ryby. Wkładał je do przyniesionych przez sierżanta worków
z przezroczystej folii.
Buchanan zakończył rozmowę przez telefon i wrócił do
falochronu.
- Miałem szczęście - powiedział do Tweeda. - Parę ambulansów
wyjechało na wcześniejsze wezwania. Okazało się, że były
fałszywe. Pojawią się tutaj lada chwila.
- Fałszywe wezwanie? - powtórzył ostro Tweed. - Masz jakieś
bliższe informacje?
- Nie. Dyspozytor wspomniał coś o złym połączeniu,
zniekształconym głosie rozmówcy.
- To by pasowało - mruknął Tweed, ale nie próbował wyjaśnić
swojej uwagi.
- Jakiś duży samochód nadjeżdża z prawej strony -
zameldowała Paula.
Wszyscy spojrzeli we wskazanym kierunku. Nabrzeżem jechał
powoli Daimler o przyciemnionych szybach. Nie zatrzymał się,
kiedy dotarł do taśmy.
Po prostu ją przerwał. Buchanan popędził za nim, gdy zerwał
drugą taśmę.
Nadinspektor zaczął tłuc pięścią w okno i wreszcie samochód
zatrzymał się, z silnikiem na jałowym biegu. Po chwili ruszył
dalej i zniknął.
Buchanan wrócił z wyraźnie wzburzoną miną.
- Czemu go puściłeś? - zapytał go Tweed.
- Miał dyplomatyczne tablice. Szofer powiedział, że jego
pasażer śpieszy się na pilną konferencję. Nie można zmusić do
wyjścia człowieka, który siedzi w dyplomatycznym wozie.
- Widziałeś go?
- Tak i nie. Odniosłem wrażenie, że to facet z Bliskiego
Wschodu.
Ale przyciemniona szyba oddzielająca pasażera od kierowcy
była podniesiona.
Widziałem go niewyraźnie. Potem ona powiedziała, że jej
pasażer ma pilne spotkanie. Musiałem ich puścić.
W głosie Buchanana pobrzmiewało rozdrażnienie. Wściekał się,
że tyle osób znajduje się poza jego zasięgiem - wszyscy chronieni
immunitetem dyplomatycznym.
- Ona? - powtórzył Tweed. - Prowadziła kobieta?
- Tak. Całkiem niezła, choć widziałem ją tylko przez chwilę.
Miała ciemne, zachodzące na skronie okulary. I włosy czarne jak
smoła.
- Kobieta? - zapytał ostro Tweed. - Jesteś pewien?
- Całkowicie. Schowała włosy pod dużą czapką z daszkiem, ale
parę kosmyków wysmyknęło się na karku - dostrzegłem je w świetle
ulicznej latarni. Czemu tak się dopytujesz?
- W jakim była wieku?
- Trzydzieści parę, może czterdzieści lat.
- Interesujące. W dawnych czasach doktor Goslar miał młodą
asystentkę.
- Chyba nie sugerujesz, że to on był pasażerem? Jak on
wygląda?
- Nie mamy pojęcia. Najmniejszego. Przyjechały dwa
ambulanse.
Sanitariusze są już na plaży. Zabiorą ciało rybaka - jeśli
nie żyje. Niech do drugiej karetki zapakują fokę.
- Chyba żartujesz. Po co? Poza tym, foki są ciężkie i
śliskie.
- Na pewno znajdzie się jakaś płachta, żeby ją owinąć. A
ludzi do dźwigania nie brakuje... - urwał, gdy jeden z
sanitariuszy wbiegł po schodach i zameldował, że rybak nie żyje.
- Ciało i foka muszą zostać przewiezione prosto do Charlesa
Saafelda - podjął Tweed. - Jak wiesz, to najlepszy anatomopatolog
w kraju, a zapewne i na świecie. Jest również wybitnym
biofizykiem i profesorem bakteriologii. To prawdziwy geniusz.
- Mam rolkę płótna w radiowozie - wtrącił Crake. - Idealnie
czystą, jeszcze nie używaną. To będzie trudne, ale zapakujemy
fokę do karetki.
- Zróbcie to, proszę - przynaglił Tweed. - Pojemniki z
próbkami wody też muszą jechać do Saafelda.
Paula trąciła go łokciem.
- Zaczyna się odpływ. Fale nie wdzierają się daleko w głąb
plaży.
- W takim razie pobierzemy więcej próbek wody - zadecydował
Tweed.
- Po co? - zaciekawił się Buchanan.
- Ponieważ w tej sprawie jest coś dziwnego i złowieszczego.
- Da się zrobić - powiedział Warden, który właśnie wrócił z
Newmanem po umieszczeniu próbek w najbliższym ambulansie. - Mamy
mnóstwo zapasowych pojemników.
- Nie musisz mnie o nic pytać - wtrącił ironicznym tonem
Buchanan. Ostatecznie jestem tylko twoim zwierzchnikiem. Dobra,
zajmij się tym. -Popatrzył na Tweeda. - Nie mam pojęcia, do czego
zmierzasz.
- Ja też nie. Kluczem będzie to, co odkryje Saafeld. O ile
odkryje cokolwiek.
Buchanan wzniósł brwi, a potem odszedł z Crakeem, aby
przejąć nadzór nad operacją. Tweed został z Paulą i Newmanem,
który ostrożnie zdjął gumowe rękawiczki i wsunął je do worka na
próbki. Przez parę minut stali w milczeniu.
Był koniec marca. Nocne powietrze przejmowało chłodem. Paula
spojrzała na dwie rzeki łączące się przy ujściu. Ostatnio dużo
padało. Obejrzała się na stłoczone domy z ciemnoszarego kamienia,
niewielki hotel. Pusty deptak ginący w ciemności. Widok na
maleńkie Instow po drugiej stronie ujścia był dużo weselszy.
Nowoczesne zabudowania z tej odległości wyglądały jak domki z
klocków, a bielone ściany połyskiwały w blasku księżyca.
- Co dalej? - zapytała, zasuwając wiatrówkę pod samą szyję.
Zerwała się zimna bryza. Paula spojrzała w lewo, w kierunku
morza.
Jego powierzchnia brzuszyła się lekko w miejscu, gdzie słona
woda spotykała się z rzeczną, wylewającą się z ujścia. Newman
zbiegł na plażę, żeby sprawdzić, czy zgodnie z zaleceniem Tweeda
pobrano nowe próbki morskiej wody. Po powrocie zameldował, że
ludzie spisują się doskonale.
- W takim razie pójdziemy zamienić parę słów z panem Samem
Sneedem, ambitnym reporterem, zamieszkałym przy Pendels Waik. O
ile uda nam się znaleźć to miejsce.
Zanim wyruszyli, Tweed zapytał inspektora Crakea, czy można
tam dojechać samochodem. Poradził im iść piechotą, boczną uliczką
odchodzącą od nabrzeża. Tweed wkrótce stwierdził, że Crake miał
rację. Uliczka była wąska. Po jej pokonaniu znaleźli się w
labiryncie jeszcze węższych, wybrukowanych przed wiekami alejek.
W świetle latarni Tweed uważnie obejrzał plan dostarczony przez
Crakea.
- Tutaj skręcimy w lewo - powiedział do Pauli i Newmana -
potem, na początek, w pierwszą w prawo.
- Niesamowite miejsce - zauważyła Paula.
Labirynt wąziutkich uliczek tworzył zupełnie inny świat. Nic
nie wskazywało, że są w nadmorskim miasteczku. Wzdłuż ulic stały
stare kamienice wzniesione z dortmoorskiego granitu. W żadnej z
tych wysokich, wąskich budowli nie paliło się światło. Uliczki
były wyludnione i ciche. Słyszeli tylko własne kroki.
Paula co chwilę oglądała się przez ramię. Wsunęła rękę do
niesionej na ramieniu torby i zacisnęła dłoń na Browningu.
Znajdowała się w tajemniczym świecie, w którym uliczki biegły w
dal, a potem niespodziewanie znikały za rogiem. Pomyślała, że
labirynt ogrodowy w Hampton Court nie umywa się do tego. Idący na
czele Tweed skręcił w ulicę biegnącą pod górę. Lampa wisząca na
murze rzucała nikły blask na tabliczkę z nazwą ulicy. PENDELS
WALK.
Za ciemnymi zasłonami w bardzo wąskich oknach kamienicy
numer 4 płonęły światła. Tweed dał znak, a wówczas Paula i Newman
stanęli po obu stronach drzwi. O ścianę opierał się motocykl.
Newman pomacał silnik. Był ciepły. Tweed nacisnął przycisk
dzwonka. Po paru minutach zamek zaszczękał i uchyliły się drzwi
zabezpieczone łańcuchem. Przez szczelinę wyjrzała pulchna kobieta
w średnim wieku, w kolorowej sukni.
- Pani Sneed?
- Panna, jeśli łaska. Kim pan jest?
Była wstawiona. Opary alkoholu wionęły im na spotkanie.
Tweed podniósł trzymaną w ręku odznakę Wydziału Specjalnego,
podrobioną przez speców z Park Crescent. Była tak dobra, jak
prawdziwa.
- Przepraszam, że niepokoję o tak późnej porze. Nazywam się
Tweed.
Pani musi być Agnes. Muszę porozmawiać z panem Sneedem.
- jest zajęty.
- Panno Sneed, jestem uprawniony prosić go o pomoc. To
potrwa tylko parę minut.
- Lepiej go wpuść, Agnes. Wydział Specjalny może wejść
wszędzie.
Obok ramienia Agnes ukazała się karykaturalna twarz. Sneed
nadal miał na sobie myśliwski kapelusz i grubą kraciastą
marynarkę. Uśmiechał się głupawo.
Wyraz jego twarzy uległ zmianie, gdy zobaczył Paulę i
Newmana.
- Hej! Ilu was jest?
- To moi asystenci, panna Grey i pan Newman - przedstawił
ich Tweed.
Weszli do pokoju gościnnego, zagraconego ustawionymi
przypadkowo sofami i fotelami w podniszczonych perkalowych
pokrowcach.
Sneed, nadal zdenerwowany, wskazał im miejsca. Agnes
pomaszerowała prosto do kanapy, dyskretnie wepchnęła butelkę
dżinu pod poduszkę i przycisnęła ją plecami.
- Muszę skończyć pracę - oznajmił nosowo Sneed. - Zaraz
wracam.
Zniknął za drzwiami w głębi pokoju. Tweed ostrożnie usadowił
się w fotelu, czując popękane sprężyny pod tapicerką. Uśmiechnął
się do Agnes, żeby ją ośmielić, i zagadnął:
- Pani brat jest reporterem, jak rozumiem. Przypuszczam, że
pracuje na okrągło.
- Nie. Ma dyżur w dzień. Ktoś inny pracuje po nocach.
- Wyrazy współczucia - w lokalnej gazecie nie zarobi dużych
pieniędzy.
- Radzi sobie całkiem nieźle. Czasami szczęście uśmiecha się
do człowieka...
Agnes urwała. I zarumieniła się, jakby zdała sobie sprawę,
że powiedziała za dużo. Sięgnęła po stojącą na stoliku napełnioną
do połowy szklankę, ale się rozmyśliła.
- Długo tutaj mieszkacie? - ciągnął beztroskim tonem Tweed.
- Od urodzenia. Po śmierci matki postanowiliśmy z bratem tu
zostać.
Uznaliśmy, że to będzie rozsądne.
- - Znajome otoczenie - podchwycił Tweed. - Pani brat jest
dziś bardzo zajęty...
- Kopiuje taśmę wideo...
Znowu zamilkła. I znów wyraz jej twarzy zasugerował, że się
wygadała.
Splotła nerwowo pulchne palce. Zerknęła na zegarek. Tweed
poprawił się w fotelu, jakby szukając wygodniejszej pozycji.
Rzucił okiem na Newmana, który zrozumiał wiadomość.
- Proszę wybaczyć - powiedział.
Podniósł się śpiesznie, podszedł do drzwi pracowni i
otworzył je, zanim Agnes zdążyła zaprotestować. Wszedł do
zaciemnionego pokoju, w którym stały stoły zarzucone sprzętem
fotograficznym. Przyćmiona czerwona żarówka była jedynym źródłem
światła. Po Sneedzie nie został nawet ślad.
Podszedł do następnych drzwi, otworzył je, wyszedł na ulicę.
Usłyszał spóźnione wołanie Agnes.
- Tam nie wolno wchodzić...
Newman przebiegł parę kroków i znalazł się z powrotem na
Pendels Walk.
Z dołu dobiegł warkot zapuszczanego motocykla. Zobaczył na
siodełku niewielką postać w kasku na głowie. Maszyna zniknęła za
rogiem. Newman trzy razy nacisnął dzwonek numeru 4. Tweed wpuścił
go do mieszkania.
- Motocykl Sneeda zniknął - razem ze Sneedem - zameldował
Newman. -W tamtym pokoju jest drugie wyjście na ulicę.
- Tak mi się zdawało, że coś długo tam siedzi.
Tweed wyszedł z domu. Paula stanęła w drzwiach. Nagle
poczuła, że pulchna ręka wypycha ją na ulicę. Potknęła się na
bruku i byłaby upadła, gdyby Newman nie złapał jej pod rękę.
- Możecie już sobie iść! - krzyknęła za nimi Agnes.
Zatrzasnęła drzwi i usłyszeli szczęk przekręcanego klucza.
Paula z uśmiechem wzruszyła ramionami.
- jak na taką grubaskę ma niczego sobie krzepę.
- Skoczę w zaułek i rzucę okiem na pracownię pana Sneeda -
rzucił Newman.
Pobiegł za róg, a jego towarzysze podążyli za nim. Gdy
Newman znalazł się na tyłach domu, usłyszeli trzask, a chwilę
potem dobiegł ich zgrzyt zasuwek. Przystanęli i wbili oczy w
zamknięte drewniane drzwi.
Paula jeszcze raz wzruszyła ramionami.
- Nie jesteśmy tu mile widziani - skomentowała. - A droga
Agnes, kiedy tylko chce, potrafi być całkiem szybka. Tylko
straciliśmy czas.
- Wracamy do samochodu na promenadzie - ośWiadczył Tweed. -
I wcale, nie była to strata czasu. Dowiedzieliśmy się całkiem
sporo...
Kiedy wreszcie znaleźli drogę powrotną, zdążyli zobaczyć dwa
odjeżdżające ambulanse. Policjanci podnieśli taśmę, żeby mogli
podejść do Buchanana i Crakea.
- Jakieś sukcesy? - zapytał Crake.
- Nie do końca - odparł Tweed. - Ambulanse ruszyły w drogę
do Saafelda?
- zapytał Buchanana. - Kierowcy znają adres?
- Oczywiście - odparł krótko Buchanan. - Zadzwoniłem do
niego, żeby uprzedzić o ich przyjeździe, jak zasugerowałeś.
Martwa foka też trafi do niego. Dobrze, że zastałem go o tak
późnej porze.
- Saafeld jest jak sowa. Lubi pracować po nocach. Jak
zareagował na wiadomość o foce?
- Jak gdyby to była zwyczajna przesyłka. Podziękował, że go
uprzedziłem.
Powiedział, że musi skontaktować się z kimś innym. To była
krótka rozmowa.
Facet jest nadzwyczajny. Wykonałem też drugi telefon.
- To dobrze. Potrzymaj mnie w napięciu.
- Oczywiście, zapisałem numery tego Daimlera. Sprawdziłem
je, gdy ty byłeś u Sneeda. Uważaj. Daimler należy do ambasady
pewnego arabskiego kraju znad Zatoki Perskiej, wrogo
nastawionego, w którym pół roku temu odkryto potężne złoża ropy.
Mówimy o miliardach dolarów.
- Czy ta dziewczyna za kierownicą nie zdradziła ci
przypadkiem, po co zawitali do tej części świata?
- Tak. Z własnej woli wyznała, że jej ważny pasażer chce
nabyć duży dom w West Country.
- Uwierzyłeś w to?
- Nie. Nie pytałem jej, co tu robią. Wiesz może, o co tu
chodzi?
- Za wcześnie na wysnuwanie wniosków. To może być coś
groźnego, niebezpiecznego, nawet katastroficznego.
Rozdział 1
Wyjeżdżali z Appledore. Newman siedział za kierownicą
Mercedesa Sl., obok niego Tweed, a Paula za nimi. Właśnie uznała,
że Tweed błąka myślami wiele kilometrów dalej, kiedy nagle
usłyszała jego polecenie:
- Zwolnij. Włącz długie światła.
- Dobrze. Możesz powiedzieć mi, dlaczego?
- Żebym mógł lepiej widzieć nawierzchnię. Zauważyłem, że na
promenadzie, gdzie Buchanan zatrzymał Daimlera, została niewielka
plama.
Coś cieknie z silnika, gdy samochód staje.
- Niesłychanie dokładnie wyjaśniłeś, o co ci chodzi -
rzuciła z przekąsem Paula.
Tweed nie odpowiedział. Pochylił się, naprężając pasy
bezpieczeństwa, i spoglądał przez przednią szybę. Wyjechali na
otwartą przestrzeń pociętą żywopłotami. Tweed siedział nieruchomo
jak Budda, wlepiając oczy w nawierzchnię.
- Stój! - zawołał w pewnej chwili.
Newman zerknął w lusterko wsteczne, zjechał na trawiaste
pobocze i zapalił światła cofania. Tweed wysiadł, nim ktokolwiek
zdążył wyrzec słowo.
Paula podążyła za nim. Tweed oglądał coś na drodze. Pochylał
się, kiedy do niego podeszła.
- Co to jest?
- Następna plama oleju. Daimler przystanął tutaj na krótko.
- Po co?
- Żeby odebrać przesyłkę.
- Przesyłkę? Jakiego rodzaju? Od kogo?
- Jak myślisz, ile czasu minęło między wbiegnięciem Sama
Sneeda na promenadę a naszym przybyciem na Pendels Walk?
- Co najmniej godzina, może dłużej. Przypadkiem spojrzałam
na zegarek, kiedy Sneed ukazał się na szczycie schodów
prowadzących z plaży.
Było wpół do jedenastej. Teraz mamy wpół do pierwszej.
- W takim razie czas się zgadza.
- Jaki czas? Nie rób przede mną sekretów - skarciła go z
rozdrażnieniem.
- Sneed miał czas wrócić do domu, sporządzić kopie wideo,
potem dostarczyć oryginał tajemniczemu pasażerowi z tego
Daimlera.
Przyjechał tu na motocyklu, przekazał kasetę, potem wrócił
do domu przed naszym przybyciem. I nie zapominaj, że jego
siostrze, Agnes, wymknęło się, że kopiował taśmy wideo.
- Więc co się dzieje? - zapytała Paula, gdy wracali do
samochodu.
- Byliśmy świadkami demonstracji. Wiem, bo dawno temu na
własnej skórze przekonałem się, że doktor Goslar jest wybitnym
strategiem.
Wracamy do "Gidleigh Park Hotel" w Dartmoor - poinstruował
Newmana, gdy wsiedli do samochodu. - Teraz możesz jechać jak
chcesz, nie przekraczając granic rozsądku. Myślę, że mimo późnej
pory dostaniemy po drinku. Jesteśmy w końcu gośćmi.
Newman jechał powoli przez Chagford, starą dartmoorską
wioskę złożoną z szarych kamiennych domostw i zamkniętych
sklepów. Dwukilometrowa droga dojazdowa do majestatycznego hotelu
była tak wąska, że mieściła tylko jeden samochód. Newman
zatrzymał wóz blisko drzwi rzęsiście oświetlonego budynku. Gdy
tylko weszli do komfortowego, luksusowo urządzonego holu, powitał
ich kelner.
- Dostaniemy coś do picia? - zapytał Tweed. - Wiem, jest
późno, a może powinienem rzec - wcześnie?
- Oczywiście, proszę pana - zapewnił kelner z uśmiechem. -
Jestem tu tylko na zastępstwie - kierownik poszedł spać. Nie
muszę więc pytać go o zgodę. Co podać?
- Dla mnie podwójną szkocką - zgłosił się natychmiast
Newman. - Bez wody.
Tweed i Paula zamówili po kieliszku Chardonnay, a potem w
trójkę przeszli do przestronnej, pustej o tej porze części
wypoczynkowej holu. Tweed i Paula zdjęli płaszcze, ułożyli je na
wolnym krześle i opadli na wygodną kanapę. Newman przysunął
fotel.
- Podoba mi się to miejsce - powiedziała Paula. - Cieplutko,
prawda?
- Wszystko jest pierwszorzędne - przyznał Tweed. - Wyborne
jedzenie, nienaganna obsługa. Może zrobię sobie wolne i przyjadę
tu na dzień lub dwa.
- Zawsze tak mówisz - wytknęła mu Paula. - Ale nigdy nie
robisz.
Pokojówka, w drodze do łóżka, zatrzymała się przy wejściu,
żeby rzucić okiem na gości. Trzydziestoparo-letnia Paula, mająca
metr sześćdziesiąt pięć wzrostu, była smukła, zgrabna i bardzo
atrakcyjna. Jej lśniące, ciemne, opadające do ramion włosy
okalały pociągającą twarz o kształtnym nosku, wyraźnie
zarysowanym podbródku i zdecydowanych ustach, które zdradzały
skrywaną zmysłowość.
Tweed, paręnaście centymetrów wyższy i w nieokreślonym
wieku, był dobrze zbudowany i starannie ogolony. Miał przenikliwe
oczy za okularami w rogowych oprawkach. Zaliczał się do ludzi,
których na ulicy mija się bez cienia zainteresowania, co w
pewnych sytuacjach i w jego przypadku - jako zastępcy dyrektora
brytyjskiego wywiadu - było nieocenioną zaletą.
Pokojówka osądziła, że wyglądają na miłych ludzi. Jej
spojrzenie zatrzymało się dłużej na korespondencie zagranicznym,
Bobie Newmanie. Metr osiemdziesiąt pięć wzrostu, jasnowłosy,
atletycznie zbudowany, bez odrobiny tłuszczu, po czterdziestce -
był mężczyzną, za którym oglądają się kobiety.
Podobał im się zwłaszcza jego pogodny uśmiech.
- Jesteśmy obserwowani - szepnął Tweed. - Wszystko w
porządku, już poszła. A oto nasze drinki.
Tweed przyjrzał się uważnie młodszemu kelnerowi. Uznał, że
jest inteligentny i najwyraźniej kompetentny.
- Nie jest pan przypadkiem tutejszy? - zagadnął.
- Owszem, proszę pana. Urodziłem się w Chagford i uwielbiam
ten zakątek świata. Mówiąc między nami, odrzuciłem propozycję
pracy w Londynie.
Uwielbiam spokój Dartmoor.
- Obiło mi się o uszy, że niedawno do jakiegoś dużego domu w
okolicy wprowadził się nowy właściciel. To prawda?
- Zapewne chodzi o pana Charterhouse. Wynajął Dom Gargulców
jakieś trzy miesiące temu. Plotkują o nim w Chagford.
- Brzmi interesująco. Skąd to zainteresowanie?
- Nazywają go Tajemniczym Człowiekiem. Nikt jeszcze go nie
widział.
Przyjeżdża późno w nocy limuzyną z szoferem. W oknach wiszą
ciemne zasłony i nie można go zobaczyć nawet w przelocie. Pewien
kłusownik miał najlepszą okazję, ale...
- Może więc pan go opisać?
- Niestety. Kłusownik zobaczył podjeżdżającą pod dom
limuzynę. Pasażer wysiadł z drugiej strony. Główne drzwi były
otwarte, ale w holu nie paliły się światła. Jim, ten kłusownik,
uznał to za dziwne. Teraz omija ten dom szerokim łukiem. Jeśli
ktoś podchodzi tam w nocy, zapalają się oślepiająco jasne
reflektory. Ale chyba nie powinienem o tym mówić.
- Pan Charterhouse - mruknął z zadumą Tweed. - Podobnie
nazywa się mój dawny znajomy. Czy Dom Gargulców leży daleko stąd?
- Nie, proszę pana. O rzut kamieniem, jak mówimy w Dartmoor.
- Jak się tam dostać?
- Samochodem to długa i kręta droga. Ale w dzień można iść
piechotą.
Trzeba przejść przez ogrody wodne, które leżą z lewej strony
tuż przed hotelem.
- Nie chce nam się spać. Wypijemy drinki i może złożymy mu
wizytę. Mój znajomy nie kładzie się do późna. Co mamy zrobić po
przejściu ogrodów?
- Mogę pokazać trasę na mapie. Nasi goście lubią spacery.
Ale radziłbym założyć kalosze. Stoją przy frontowych drzwiach, są
dla gości.
- Mnie wystarczą moje buty - powiedziała Paula.
- Doskonałe obuwie do wspinaczki, proszę pani - pochwalił
kelner.
- Będę do dyspozycji, gdyby państwo życzyli sobie czegoś
więcej. Czy mapa jest czytelna, proszę pana? - zapytał Tweeda.
- Jestem pewien, że będzie niezastąpionym przewodnikiem.
Dziękuję.
Newman przysunął fotel jeszcze bliżej. Paula zwróciła się do
Tweeda dopiero wtedy, gdy zostali sami.
- Mów, o co tu chodzi? - zwróciła się do Tweeda. - Jestem
zdezorientowana. Najpierw ten martwy rybak wyniesiony przez fale
na brzeg.
Potem plaża zasłana zdechłymi rybami. Na domiar złego morze
wyrzuca nieżywą fokę.
W tym czasie Sam Sneed, miejscowy reporter...
- Ambitny reporter - wszedł jej w słowo Tweed.
- W porządku, ambitny miejscowy reporter nagrywa kamerą
wideo całą tę scenę. Potem pędzi do swojego domu. Tymczasem
pojawia się tajemnicza limuzyna o przyciemnionych szybach, rwie
policyjne taśmy, staje na polecenie Buchanana, który nie może nic
zrobić, gdyż limuzyna na dyplomatyczne tablice.
Kieruje nią czarnowłosa dziewczyna. My idziemy do mieszkania
Sneeda, Bob stwierdza, że Sneed właśnie skądś wrócił - silnik
jego motocykla jest jeszcze ciepły. Agnes, jego siostra,
niechcący zdradza, że brat kopiuje nagranie wideo.
Sneed wymyka się drzwiami na tyłach domu, jedzie dokądś na
motorze. Zamilkła na chwilę. - Dziwne, że nie słyszeliśmy
zapuszczanego silnika.
- To proste - pośpieszył z wyjaśnieniem Newman. - Sprowadził
maszynę na dół i dopiero tam zapuścił silnik, dlatego nic nie
usłyszeliśmy.
- Później Tweed zauważa plamy oleju na drodze za Appledore.
Potem, po powrocie, słyszymy opowiastkę o niewidzialnym
człowieku, panu Charterhouse. Jestem zdezorientowana -
powtórzyła.
- Twoje zdrowie! - Tweed podniósł kieliszek z winem. -
Paula, wspaniale streściłaś przebieg dotychczasowych wypadków. To
fragmenty układanki, których nie daje się połączyć. Potrzebujemy
ich więcej, żeby zacząć dostrzegać zarys całości. I nie
zapominajcie, że Buchanan dowiedział się, iż pasażer limuzyny
pochodzi z wrogiego arabskiego państwa siedzącego na nowo
odkrytych złożach ropy naftowej. Miliardy dolarów, powiedział
Roy.
- Jestem bardziej zagubiona niż kiedykolwiek - poskarżyła
się Paula. -Tweed, nie zorientujesz nas w sytuacji?
- Jestem zaniepokojony, niemal przerażony. Boję się, że mamy
do czynienia z zagrożeniem, jakiego świat jeszcze nigdy nie
doświadczył. O zasięgu naprawdę globalnym. Pamiętajcie, że
wszystko zaczęło się od tej dziwnej wiadomości od doktora Goslara
- wiadomości w kopercie wrzuconej dzisiejszego ranka do skrzynki
na listy w naszej siedzibie przy Park Crescent. To wam odświeży
pamięć.
Z kieszeni na piersiach wyjął kopertę, a z niej złożoną
kartkę. Podał ją Pauli.
Drogi Tweedzie, czyż nie nadszedł czas na ponowne
skrzyżowanie mieczy? Przed laty byłeś straszliwym przeciwnikiem -
ale wymknąłem ci się. Dziś wieczór, powiedzmy około dziesiątej,
bądź na nabrzeżu w Appledore, w północnej części Dartmoor. Tam
rozpocznie się nieuniknione przeznaczenie tej planety. Nie
spodziewaj się, że wygrasz.
H. Goslar.
- Osobliwy charakter pisma - skomentowała Paula. - Prawie
staroświecka kaligrafia. Ale linijki skaczą jak wykres z
sejsmografu. Domyślam się, że to nie jest żart?
- To, co widzieliśmy w Appledore, nie było żartem - zauważył
Newman.
- Nie - odparł Tweed - to nie żart. To Goslar. Mam próbkę
jego pisma.
Zdobyłem ją przed laty. Moim zdaniem ta wiadomość wyszła
spod jego ręki.
Na wszelki wypadek pokazałem jedno i drugie Peteowi
Nieldowi.
Ma wiele talentów, między innymi jest doświadczonym
grafologiem. Potwierdził moje domysły. Nie ulega wątpliwości, że
to pismo Goslara.
- Kiedy ostatni raz spotkałeś się z tym Goslarem? - zapytała
Paula.
- Ponad dziesięć lat temu - zanim zaczęliśmy razem pracować.
Był bardzo aktywny w czasie zimnej wojny, przed obaleniem muru
berlińskiego. Współpracował z Sowietami, sprzedawał im dane
dotyczące amerykańskiej tajnej broni. Wzory chemiczne potrzebne
do produkcji pewnych trujących gazów.
Ale współpracował również z Waszyngtonem - w zamian za
ogromne sumy dostarczał informacje o sowieckich tajnych broniach.
- Możesz go opisać?
- Nie mam pojęcia, jak wygląda. Nawet nie wiemy, czy jest
mężczyzną, czy kobietą. Mam jedno zdjęcie, z którego nic nie
wynika.
Wyjął portfel i podał jej małą fotografię. Była wymięta,
pozaginana na rogach, jakby oglądano ją wiele razy, zanim trafiła
do portfela.
Została zrobiona w nocy i przedstawiała maleńką, odwróconą
plecami postać w nakryciu głowy. Paula zwróciła uwagę na ręce,
które, odsunięte daleko od tułowia, wyglądały dziwnie niezdarnie.
Podała zdjęcie Newmanowi.
- Chyba poznałabym tę osobę, gdybym ją kiedyś zobaczyła od
tyłu.
- W takim razie jesteś lepsza ode mnie - powiedział Newman.
- Kiedy zostało zrobione to zdjęcie?
- Bob je pstryknął - wyjaśnił Tweed. - W noc, w którą niemal
go złapaliśmy. Tuż przy Żelaznej Kurtynie. Na wschód od Lubeki na
wybrzeżu Bałtyku.
Ale nim tam dotarliśmy, Goslar przeszedł na drugą stronę.
Najwyraźniej znał bezpieczną ścieżkę przez pole minowe.
- Może gdyby je powiększyć... - zasugerowała.
- Paula, zrobiliśmy to, obejrzeliśmy nawet pod mikroskopem.
Obraz stał się gorszy, bardziej rozmazany.
- Co on ma na głowie?
- Wełnianą czapkę. Owej nocy było bardzo zimno.
- Przecież - zaczęła Paula - skoro robił interesy z
Amerykanami, ktoś w Stanach mógłby go opisać?
- Nie bardzo - powiedział Newman. - Poleciałem tam na
spotkanie z Cordem Dillonem, który właśnie wtedy został mianowany
zastępcą dyrektora CIA. Po zburzeniu muru berlińskiego Goslar
przeniósł się do Ameryki.
Powitali go z otwartymi ramionami, kiedy powiedział, że
potrafi wyprodukować gaz umożliwiający zniszczenie każdego wroga
- zanim ten się spostrzeże, że dzieje się coś złego. Kupił
zakłady chemiczne, dotrzymał słowa.
Zapłacili mu trzysta milionów dolarów, lecz on spodziewał
się pięciuset.
Pewnego ranka, kiedy obecni byli wszyscy pracownicy, potężna
eksplozja zniszczyła całą fabrykę. Zginęło ponad sto osób.
Później Goslar zniknął. Może pojechał do Meksyku, może do Kanady?
Nikt nie wie, co zrobił.
- Nie rozumiem, czemu nie mają rysopisu.
- Zawsze kontaktował się przez telefon, z ulicznej kabiny.
Amerykanie nagrali głos, oczywiście, ale słychać tylko
zgrzyt, choć każde słowo brzmi wyraźnie. Według mnie Goslar
uważa, że został oszukany, i teraz nienawidzi Ameryki.
- A Rosjanie? Musieli go znać i mogliby go opisać - upierała
się Paula.
- Nie mieli okazji go zobaczyć. W stosunku do nich Goslar
stosował tę samą technikę. Zawsze dzwonił do swojego kontaktu
zajmującego wysokie stanowisko na Kremlu. Raz zażądał, żeby na
konto w szwajcarskim banku przelali ogromną sumę pieniędzy. Kiedy
sprawdził, że pieniądze wpłynęły, powiedział im, gdzie znaleźć
formułę - w jakimś miejscu daleko od Leningradu, jak wówczas
nazywało się to miasto, albo Kijowa - nie wiem, gdzie.
- Dziwię się, że i Amerykanie, i Rosjanie współpracowali z
niewidzialnym Goslarem.
- Robili to, ponieważ oferował im odpowiednik czystego
złota.
Moskwa uważała, że Goslar to kobieta, Waszyngton myślał, że
jest mężczyzną.
Macie wybór.
- Goslar jest bezwzględny. Ta bomba, która zabiła wszystkich
pracowników w fabryce w Stanach...
- Goslar, mężczyzna czy kobieta, jest wcieleniem zła,
najgorszym człowiekiem, z jakim miałem do czynienia. Ale udało mi
się stopniowo zgromadzić dane na temat jego nawyków i metod.
Techniki te były tak udane, że z pewnością znów je wykorzysta.
Dzięki temu zdołam go dorwać.
Wreszcie.
Paula poprosiła o zdjęcie zrobione przed laty na granicy z
NRD pod Lubeką.
Obejrzała je, westchnęła i wzruszyła ramionami.
- Jakie to metody?
- Zawsze ma tajną bazę blisko teatru swoich działań.
Uwielbia zostawiać fałszywe tropy. Bob i ja podążaliśmy wieloma z
nich - wszystkie prowadziły w ślepy zaułek. Z wyjątkiem
ostatniego, tego, który zawiódł nas do Lubeki.
- Co was naprowadziło na właściwy ślad?
- Bob zwrócił uwagę na rudowłosą kobietę wchodzącą do
pewnego budynku w Lubece. Wcześniej odkryliśmy, że Goslar
współpracuje z jakimś rudzielcem. Czekaliśmy na jej wyjście.
Obserwowaliśmy drzwi i drogę pożarową. Nie mieliśmy pojęcia, że
istnieje dodatkowe wyjście awaryjne. Usłyszeliśmy ruszający
motocykl. Ruszyliśmy w pościg naszym samochodem. Postać na
motocyklu dotarła do granicy tuż przed nami. I uciekła, jak już
mówiłem.
- Jak wyglądała ta ruda, Bob?
- Widziałem ją tylko w przelocie. Dwadzieścia parę lat, pod
trzydziestkę.
- Ponad dziesięć lat temu - mruknęła Paula. - Teraz więc
miałaby prawie czterdzieści - o ile żyje.
- Wróciliśmy do tego budynku i włamaliśmy się. Mieszkanie
było puste.
W pokoju na tyłach, z którego prowadziła na dół droga
ewakuacyjna, znaleźliśmy perukę - rudą, kobiecą.
- Czyżby to znaczyło, że Goslar jest mężczyzną? -
spekulowała Paula.
- O ile nie była to następna fałszywa poszlaka - zaznaczył
Tweed. -Wcześniej mówiłem, że Goslar zawsze ma bazę niedaleko
terenu operacji.
Teraz wiecie, czemu pytałem kelnera, czy w okolicy nie
pojawił się ktoś nowy.
- A on opowiedział nam o tajemniczym panu Charterhouse.
Którego nikt z Chagford nigdy nie widział. I że przyjeżdża
limuzyną o przyciemnionych szybach do Domu Gargulców.
- Dokładnie. Pasuje do zachowania Goslara. Wynajął ten dom
trzy miesiące temu. Potrzebował czasu, żeby zorganizować to, co
widzieliśmy w Appledore.
- W takim razie jutro musimy odwiedzić Dom Gargulców.
- Może być za późno. Goslar nie zasypia gruszek w popiele.
Szkoda, że nie zabraliśmy Harryego Butlera i Petea Nielda - nie
wspominając o Marlerze.
Ale myślę, że musimy zbadać to miejsce natychmiast, choć
jest nas tylko troje.
Dobrze, że chociaż wy nosicie broń. I wszyscy mamy latarki.
Jestem pewien, że będą potrzebne. - Popatrzył na Paulę. - Chyba
że jesteś zmęczona. W takim wypadku zaczekamy do rana.
- Świeża jak przysłowiowy poranek - zapewniła go. - Załatwmy
to teraz.
Tweed pierwszy ruszył do drzwi. Jak Newman, zaopatrzył się w
kalosze.
Ruszyli podjazdem zalanym blaskiem księżyca. Tweed znalazł
furtkę do ogrodów wodnych tuż przed mostkiem nad bystrym
strumieniem.
Zapalił latarkę i pierwszy ruszył ścieżką wijącą się między
kępami drzew i krzewów.
Paula szła za Newmanem, idącym z latarką w lewej ręce, a ze
Smith&Wessonem w prawej. Nocna wędrówka sprawiała niesamowite
wrażenie: w marszu po krętej wyboistej ścieżce, odizolowanej
przez zarośla od reszty świata, towarzyszył im tylko szmer wody w
strumieniu i blada poświata księżyca.
Minęli dom po drugiej stronie strumienia. W kilku oknach
paliły się światła.
Potem Tweed wspiął się na ciąg kamiennych stopni. Kawałek
dalej, gdy ucichł już szum strumienia, natknął się na furtkę,
która otworzyła się z piskiem zawiasów. Przystanął na ścieżce i
zawołał cicho przez ramię:
- Chyba opuściliśmy tereny należące do "Gidleigh Park".
Zaczyna się las, o którym wspominał kelner.
Sprawdził na mapie w świetle latarki. Ruszyli żwawo przez
gęsty iglasty las, w cieniu strzelistych świerków. Dotarli do
wąskiej ścieżki biegnącej stromo pod górę. Tweed osądził, że
gdzieś dalej powinno być wygodniejsze podejście i nawet się nie
zatrzymał.
- Ja pójdę tędy - zdecydowała Paula. - Założę się, że będę
pierwsza na szczycie.
- Zostań z nami - zawołał Newman.
Kiedy się obejrzał, jej już nie było. Wzruszył ramionami i
ruszył za Tweedem. Po paru minutach marszu Tweed znalazł szeroki
podjazd prowadzący w górę. Zgasił latarkę i skręcił na drogę. W
pewnym momencie przystanął, a kiedy Newman zrównał się z nim,
wyciągnął rękę.
- Dom Gargulców. Rodem z horroru.
Na końcu podjazdu wznosił się stary, rozległy dwór.
Zbudowany z dartmoorskiego granitu, trzypiętrowy, z licznymi
wieżyczkami wyraźnie widocznymi w świetle księżyca. Z każdej
wieżyczki wychylały się gargulce, jak gdyby wypatrujące intruzów.
W oknach nie było świateł.
- Miejsce w stylu Goslara, nadaje się na jego bazę -
skomentował Tweed.
- Niemal wyczuwam jego obecność. Pośpieszmy się... a gdzie
jest Paula?
- Uparła się, że pójdzie ścieżką przez las. Powiedziała, że
nas wyprzedzi.
- Pewnie trochę pobłądzi, zanim wydostanie się z lasu.
Tweed podjął marsz i wkrótce stanął przed wejściem z boku
posępnej budowli. Ciężkie, nabijane ćwiekami dębowe drzwi były
uchylone.
Newman wysunął się przed Tweeda, pchnął je. Drzwi
zaskrzypiały złowieszczo.
Newman pomacał wewnętrzną ścianę i znalazł rząd
przełączników. Wszędzie zapaliły się światła. Stanął nieruchomo,
z pistoletem trzymanym oburącz, omiatając wzrokiem wnętrze. Tweed
przysunął się do jego boku i zamrugał w oślepiającym blasku.
Przestronny hol był pusty. Drzwi do sąsiednich pomieszczeń
były szeroko otwarte, wewnątrz paliły się światła. Pierwsze
wrażenie potwierdziło się, kiedy zaczęli badać budynek. Nigdzie
ani jednego mebla. Żadnych dywanów na drewnianych podłogach. Gdy
przechodzili z jednego wielkiego pokoju do drugiego, Tweeda
uderzyła kliniczna czystość. Nawet pyłka kurzu.
Jak gdyby rezydencja nigdy nie była zamieszkana.
Na parapecie okna znalazł parę skórzanych rękawic. Zabrał je
i schował do kieszeni płaszcza. Na pierwszym i drugim piętrze
zastali tę samą sterylną pustkę. Wracali po cichu masywnymi
schodami, gdy Tweed odwrócił się do Newmana.
- Gdzie jest Paula? Powinna już tu być.
- Mówiłem ci. Poszła...
- Pamiętam, co mówiłeś. - W głosie Tweeda pobrzmiewało
nieznane Newmanowi rozdrażnienie. - Pokaż mi tę cholerną ścieżkę.
I nie ociągaj się.
Wracamy tą samą drogą...
Newman ruszył pierwszy podjazdem, z powrotem do lasu. W
świetle latarki wreszcie znalazł ścieżkę. Tweed wysunął się do
przodu, skręcił między drzewa. Szedł powoli, z opuszczoną głową,
przyświecając sobie latarką.
Gdzieniegdzie dostrzegał zdeptane przez Paulę paprocie.
Garbił się, kontynuując poszukiwania. Nagle pochylił się i
podniósł jakiś przedmiot.
Odwrócił się do Newmana.
- Słyszałem cichy warkot startującego śmigłowca.
- Ja też...
- Popatrz na to.
Otworzył rękę. Trzymał srebrny pierścionek. Na jego twarzy
wściekłość mieszała się z niepokojem. Podał pierścionek
Newmanowi.
- To własność Pauli. Zawsze go nosiła. Dostała go od ojca na
dwudzieste pierwsze urodziny. Zsunęła go z palca, żebyśmy
wiedzieli, w którym miejscu została zaatakowana. Porwali ją.
Goslar.
- Co robimy?
- Wracamy do "Gidleigh Park". Muszę skorzystać z telefonu.
Mój Boże, Paula jest w rękach Goslara.
Rozdział 2
Ścieżka między świerkami była stroma, kręta i wąska.
Zeszłoroczne paprocie, uschnięte i brązowe, muskały stopy Pauli.
Panowała niesamowita cisza.
W ciemności nocy głucha cisza wydawała się jeszcze bardziej
niepokojąca, Przez chwilę pomyślała, że słyszy za plecami ciche,
ciężkie kroki.
Zatrzymała się i odwróciła, żeby posłuchać. Nic. Wyobraźnia.
Pobrnęła dalej w górę zbocza. Chciałaby zapalić latarkę, ale
rozkaz Tweeda był wyraźny: żadnych świateł. Tu i ówdzie ścieżkę
przegradzały omszałe głazy, ale na szczęście jej oczy przywykły
już do głębokiej ciemności. Omijała je bez potknięć.
Była zadowolona, że nie zmieniła obuwia. Podłoże było
wilgotne i śliskie. Świerkowa gałązka przesunęła się po jej
twarzy niczym upiorne ręce. Aż podskoczyła i dopiero po chwili
zrozumiała, co to takiego. Ścieżka pięła się pod coraz większym
kątem. Paula stawiała ostrożnie dłuższe kroki.
Marzyła, żeby wydostać się spomiędzy tych napierających na
nią drzew.
Nie widząc ani nie słysząc swoich towarzyszy, przypuszczała,
że znaleźli inną drogę na szczyt. Potem zobaczyła przerwę między
drzewami. Za nią na grzbiecie wzniesienia wznosił się dziwny dom.
Przystanęła, żeby mu się przyjrzeć. Zbudowany z granitu, miał
wieżyczki na każdym narożniku, rysujące się na tle usianego
gwiazdami nieba. W oknach nie paliły się światła i rezydencja
wyglądała na opuszczoną. Zobaczyła majaczący w ciemności szeroki
taras, biegnący wzdłuż całej długości budynku, i prowadzące na
niego szerokie schody. Za jej plecami trzasnęła gałązka. Zaczęła
się odwracać.
Wielka ręka zacisnęła się na jej ustach. Udało jej się
częściowo odwrócić i rzucić okiem na napastnika. Wielki
mężczyzna, ponad metr dziewięćdziesiąt, potężnie zbudowany. Z
postury podobny do małpy, a wrażenie podkreślały krótko
przystrzyżone włosy na masywnej czaszce. Drugą ręką, silną niczym
imadło, przycisnął jej ramiona do boków. Obok pojawiła się
mniejsza postać, złapała ją za prawą rękę i podciągnęła rękaw
wiatrówki. W blasku księżyca wpadającego przez lukę w drzewach
Paula zobaczyła strzykawkę.
Podniosła nogę, namacała stopę małpoluda i kopnęła go w
goleń. Żadnej reakcji. Jakby trafiła w pień drzewa. Igła wbiła
się w odsłonięte ramię. Paula palcami prawej ręki ściągnęła
pierścionek. Ogarnęły ją zawroty głowy.
Zagryzła zęby, spróbowała walczyć z narkotykiem, który jej
wstrzyknęli. Świat zasnuła mgła. Straciła przytomność.
Budziła się chwilami. Leżała na noszach, rozciągnięta płasko
na plecach.
Okrywał ją pled albo koc. W uszach wibrował warkot silnika.
Wrażenie szybkiego wznoszenia. Była na pokładzie samolotu. O Boże
- dokąd ją wieźli?
Naprężyła ręce pod osłoną koca, uświadomiła sobie, że są
przywiązane do noszy. Podobnie jak nogi. Powoli otworzyła oczy,
gotowa zamknąć je szybko.
W pobliżu zobaczyła plecy stojącego mężczyzny. Wielka
włochata ręka zaciskała się na oparciu fotela. Goryl. Miała
kłopoty ze skoncentrowaniem wzroku.
Niewysoki mężczyzna odziany w biel, niczym szpitalny
pielęgniarz, szedł przejściem w stronę Goryla. Zamknęła oczy.
Znowu zagryzła zęby, walcząc z omdleniem. Samolot nadal się
wznosił, gdy usłyszała głosy.
- Następny zastrzyk? Nie chcę, żeby przebudziła się podczas
lotu - dopóki jej nie wysadzimy i nie dostarczymy na miejsce.
Warkliwy głos. Musiał należeć do Goryla. Odpowiedział mu
inny, cichszy, należący bez wątpienia do wykształconej osoby.
- Moglibyśmy trochę zaczekać.
- Czy z powtórzeniem zastrzyku wiąże się jakieś ryzyko? -
Warkliwy głos.
- Nie przy ilości, jaką bym jej zaaplikował, ale...
- W takim razie rób zastrzyk.
Jak we śnie Paula poczuła, że koc się podnosi. Delikatna
dłoń podwinęła rękaw wiatrówki. Zwarła się w sobie, poczuła
następne ukłucie w ramię.
Znów zakręciło jej się w głowie. Zdała sobie sprawę, że
samolot wyrównał lot.
Tym razem dawka narkotyku była bardziej umiarkowana. Nie
poruszając się, zaklęła w myślach, a potem zaczęła liczyć.
Cokolwiek, byle zachować przytomność. Nienawidziła uczucia
bezradności. Przetoczyła się ponad nią fala -przypomniała jej
falę niosącą martwego rybaka w... Jak nazywała się ta
miejscowość? Zanurzyła się w falę, głębiej, głębiej, głębiej.
Wszystko zniknęło.
Znów była nieprzytomna. Świat znieruchomiał. Ucichł hałas
silników odrzutowych. Brakowało delikatnego kołysania
towarzyszącego lotowi samolotem. Odzyskała świadomość nagle i
szybko. Doskwierał jej okropny ból głowy. Była lekko oszołomiona.
Niezależnie od tych niedomagań, mogła dokonać oceny swojego
położenia.
A może to było dużo gorsze?
Nadal leżała na plecach, nadal była przywiązana do noszy.
Koc, pled albo czym mogło być to cholerstwo, nadal ją okrywał.
Pilnowała się