16643
Szczegóły |
Tytuł |
16643 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16643 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16643 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16643 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Marietta Czudakowa
MIESZKAŃCY NIEISTNIEJĄCEJ KRAINY
W dniu tak podniosłego jubileuszu nie będę dywagować o niezliczonych tekstach stworzonych
przez twórczą pasję oraz imponujący intelekt — którego istnieniem szczycić się może cała
ludzkość, a przede wszystkim rodacy. Opowiem jedynie o tym, czym dla nas, Rosjan, stała się
twórczość Stanisława Lema.
W powojennym Związku Radzieckim, gdzie zdarzyło się nam żyć, dopóki nie siadając do
samolotu ani do pociągu nagle znaleźliśmy się w całkiem innym państwie — w wolnej Rosji,
fantastyką przywykło się nazywać to, co dziś określa się raczej jako kryminał. Jakieś wynalazki,
zadziwiająca myśl techniczna, a wokół (ponieważ był to radziecki kryminał) szpiedzy, tropiący i
wynalazek, i wynalazcę.
Biblioteczka, w której ukazywały się opasłe tomiki z tajemniczym plecionym ornamentem na
oprawie, z początku pochopnie nazwana „Biblioteką Fantastyki i Przygody”, już po roku
przemianowana została na „Bibliotekę Naukowej Fantastyki i Przygód”. Literatura fantastyczna
musiała bowiem pozostawać „naukowa”; fantastyka pozanaukowa sugerowała istnienie elementu
nadprzyrodzonego, a przecież nie było mowy, by literatura służyła do Mszy… W serii tej ukazała
się „Tajemnicza wyspa”, a także powieści całkiem dziś zapomnianego Nikołaja Tomana, który na
przełomie lat 40. i 50. złowieszczym szeptem opowiadał dzieciom o tym, „co się dzieje w ciszy”,
jak głosił tytuł jednej z jego książek. W młodszych klasach nałogowo chłonęłam książki Tomana i
jego towarzyszy, czując się przy tym zarazem zbita z pantałyku, jak gdyby oczekując od książki
przygodowej czegoś zupełnie odmiennego… Dziecięcym smakiem nieświadomie odczuwałam już
zapowiedź przyszłego rozumienia literatury.
Pewnego razu, pamiętam doskonale ten dzień, wyczytałam gdzieś, że człowiek przez całe swe
życie zdoła przeczytać tyle a tyle (dziś nie pomnę ile) tysięcy książek. I nie więcej! Wstrząsnęło to
mną. Odkryłam prostą prawdę: czytając jedną książkę, pozbawiam się możliwości przeczytania
innej. Tego dnia dałam sobie słowo: więcej ani jednej stronicy literatury fantastycznej!
Pożegnałam się z nią na wieki.
Ale oto innego dnia (znów pamięć nie zawodzi, było to tuż po obronie magisterium) mój
przyjaciel–matematyk wspomniał o jakichś pisarzach fantastycznych. „Ja fantastyki nie czytam od
szóstej klasy” — powiadam z dumą. „A to wielka szkoda”. I usłyszałam trzy nazwiska: Stanisław
Lem, Ray Bradbury i Isaac Asimov.
Wkrótce przeczytałam dopiero co wydaną „Formułę Lymphatera” Stanisława Lema. Było to w
roku 1964. Przeżyłam coś, co porównać można jedynie z duchowym przewrotem. Wstrząsnęła
mną do głębi powaga rozważań o globalnych, więcej — o kosmicznych aspektach istnienia
ludzkości. Materialna, namacalna wprost potęga ludzkiego umysłu wędrującego od badania
mrówek ku temu, aby „wymyślić to, czego nie zdołała uczynić ewolucja”. Budziło to natchnienie,
pragnienie nadzwyczajnych czynów… Jestem przekonana, że pan Lem niejako bezpośrednio
pomagał mi w pracy, kiedy to postanowiłam, że pierwszą moją książkę napiszę do szuflady. Miała
to być praca poświęcona literaturze radzieckiej. Powzięłam decyzję, że będę pracować jak
człowiek wolny, nie zważając na cenzurę, że rozstrzygnę w niej ważne dla mnie problemy. Ale
sprawy zaszły znacznie dalej. Pewnego cudownego poranku, w dzień moich urodzin, nagle
uświadomiłam sobie, że wcale nie pracuję nad ową poważną rozprawą, dla której dzień w dzień
wykradałam każdą wolną chwilę ze swych obowiązkowych zajęć, lecz że piszę opowiadanie
fantastyczne! Znów doświadczyłam upojenia podobnego temu, jakie dawała mi lektura Lema. To
była właśnie wolność tworzenia, a o druku nawet nie pomyślałam. Kiedyś jednak starzy
przyjaciele zabrali opowiadanie i zanieśli je do redakcji pisma „Znanije–Siła”. Tam zaś podjęto
decyzję jego opublikowania, choć tytuł opowiadania „Morderca” wydał się im niedopuszczalnie
mroczny. Zatytułowali je zatem „Przestrzeń życia” i od tego czasu regularnie otrzymywałam
zagraniczne antologie literatury fantastycznej, w których często przedrukowywano to moje jedyne
opowiadanie, co za każdym razem niezmiernie mnie bawiło.
Przez piętnaście albo i dwadzieścia lat „Formuła Lymphatera” stała na najważniejszej półce
mego księgozbioru, pośród najbardziej potrzebnych mi w pracy dzieł klasyków filologii.
Upodabniając się do Friedricha Schillera, którego wenę pobudzał zapach zgniłych jabłek zawsze
przechowywanych w szufladzie sekretery, podczas pracy sięgałam po książkę Lema, czytałam
kilka jej stronic, i niezmiennie ofiarowywały mi one narkotyczne natchnienie.
Kiedy pierwszy raz przeczytałam Lema, od kilku już lat oddziaływał on na umysły moich
rodaków. „Czy Pan istnieje, mister Johns?” i „Inwazja” w niewielkim wyborze pt. „Inwazja z
Aldebarana” (1960) zaspokajały nasze żałosne oczekiwania i potrzeby — może nawet więcej niż
potrzeby: pragnienia. Czytelnicy radzieccy spotykali się w nich z suwerenną, wolną myślą, jaka
jednoczyła bohaterów i autora, obserwowali demonstrację jej potęgi, a był to czas, kiedy potęga
myśli nie istniała u nas jako wartość, bo uważano, że myśli za nas partia. Każdą stronicą Lem
przypominał nam: cogito ergo sum! Tak, to on pomógł nam trwać, przypominając, że jesteśmy
istotami myślącymi, a przynajmniej takimi być powinniśmy. A potem zademonstrował
bezprecedensowy aparat logiczny — w kraju, w którym stłamszenie zdolności logicznego
myślenia stanowiło jeden z najważniejszych, choć nigdy nie ujawnionych wprost, celów
potężnego aparatu radzieckiej propagandy.
W tych pierwszych latach istnienia Lema na radzieckiej niwie oficjalni krytycy starali się
oczywiście przedstawić go jako „swojego”, wymyślając to i owo za pisarza. Streszczając fragment
„Obłoku Magellana” jeden z owych krytyków pisał w 1959: „Tak oto Lem dowodzi, że przez
tysiące lat istnieć będzie nie tylko komunizm, ale i komuniści — awangarda ludzkości”. Leonid
Heller dokonał analizy cenzuralnych cięć w rosyjskich przekładach Lema, porównując polskie i
radzieckie wydania „Solaris”. W przekładzie ocalały prawie wszystkie ważne i niezmiernie śmiałe
rozmyślania i rozmowy bohaterów (z wyjątkiem ich rozważań o Bogu), wycięto za to opisy
fantastycznych snów i widzeń, a więc fragmenty, w których w tradycyjną narrację zakrada się
groza podświadomości. Heller objaśnia owe ingerencje tym, że wedle niejawnego prawa cenzury
szczególnie trudno było przebrnąć przez nią książkom „pozbawionym wprawdzie jakiegokolwiek
politycznego czy ideologicznego wydźwięku, lecz niezwykłym poprzez formę”. Sądzę jednak, że
cenzurę prowokowała raczej treść: podświadomość — czyli to, co się wymyka spod kontroli
świadomości, a to znaczy spod władzy tych, którzy uzurpują sobie kontrolę nad świadomością
całego społeczeństwa. Nasi władcy nie zamierzali dzielić się władzą ze Stanisławem Lemem.
Wiele, wiele lat później Bóg pozwolił mi poznać Lema. Rzecz jasna, to znajomość z rodzaju, o
jakich się powiada: — Pani zna tego a tego? — A jakże, znam go, lecz on mnie nie zna. Pan
Stanisław zapewne nie pamięta, jak 26 czerwca 1993 jego znakomity tłumacz Konstantin
Duszenko przyprowadził mnie do jego domu. Zdarzyło się to podczas krakowskiej konferencji
„Narody i stereotypy”. Pamiętam wszystko wyśmienicie. Okrągły, z żywymi piwnymi oczami,
wesoły, odrobinę jowialny Stanisław Lem prawił dużo i porywająco o przyszłości ludzkości,
dalekiej i niedalekiej. Jako filologa bawiły mnie laurki, jakie wystawiał prądom współczesnej
humanistyki:
— Istnieją dziś takie zjawiska jak Derrida, Lacan… To psychopatia.
— Sądzi pan, że nic w tym nie ma?
— Oczywiście, że nic!
Jakże przyjemnie siedząc dziś w Moskwie pisać swobodnie, bez myśli o cenzurze, te uwagi o
Lemie — i gratulować mu z całej duszy. Na koniec zaś wyznać, że pieriestrojka i wszystko co po
niej nastąpiło, jest dziełem jego czytelników. Gdyby zabrakło Lema, nic by się nie wydarzyło, bo
komu przyszłoby do głowy, że TO jest możliwe?
Tłum. Jan Strzałka