1657
Szczegóły |
Tytuł |
1657 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
1657 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 1657 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
1657 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
tytu�: "Stra�nicy Apokalipsy" Tom I
autor: Robert Ludlum
prze�o�yli: S�AWOMIR K�DZIERSKI, ANDRZEJ LESZCZY�SKI, ARKADIUSZ NAKONIECZNIK
AMBER
Tytu� orygina�u: "THE APOCALYPSE WATCH"
Projekt graficzny ok�adki: KLAUDIUSZ MAJKOWSKI
Redakcja merytoryczna: EL�BIETA MICHALSKA-NOYAK
Redakcja techniczna: ANDRZEJ WIlKOWSKI
Copyright (c) 1995 by Robert Ludlum
For the Polish edition
Copyright (c) 1995 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 83-7082-849-3
Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
Warszawa 1995. Wydanie I
* * *
Dla ka�dej zdrowej psychicznie osoby zawsze by�o
niezg��bion� tajemnic� systematyczne z�o tworzone
przez re�ym nazistowski - jak moralna czarna
dziura wydaje si� rzuca� wyzwanie prawom natury,
b�d�c jednocze�nie tej natury cz�ci�.
DAYID ANSEN
"Newsweek", 20 grudnia 1993
* * *
PROLOG
G�rska prze��cz, wysoko w austriackich Alpach Hausruck, by�a jeszcze zasypana zimowym �niegiem i smagana zimnym, p�nocnym wiatrem, gdy tymczasem ni�ej, w dolinie, kwit�y wczesnowiosenne krokusy i �onkile. Prze��cz ta nie by�a ani punktem granicznym, ani przej�ciem z jednej cz�ci g�rskiego grzbietu do drugiej. Prawd� m�wi�c, nie znajdowa�a si� na �adnej og�lnodost�pnej mapie. Mocny, solidny most - z ledwo�ci� zmie�ci�by si� na nim jeden pojazd - spina� dwudziestometrowy w�w�z, na kt�rego dnie, kilkaset metr�w ni�ej, p�dzi� po kamieniach dop�yw rzeki Salzach. Po przebyciu mostu i labiryntu oznakowanych karbami drzew wychodzi�o si� na ukryty szlak wyr�bany w g�rskim lesie - strom� i kr�t� drog�, kt�ra prowadzi�a jakie� dwa tysi�ce metr�w w d�, do odci�tej od �wiata doliny pe�nej krokus�w i �onkili. Tutaj, na bardziej r�wninnych i o wiele cieplejszych terenach, znajdowa�y si� zielone pola i jeszcze ziele�sze drzewa... oraz zespo�y niewielkich budynk�w o dachach zamaskowanych uko�nymi, za�amuj�cymi si� nier�wno pasami w kolorach ziemi. Dzi�ki temu domy wtapia�y si� jakby w g�rzysty krajobraz i by�y niewidoczne z powietrza. Znajdowa�a si� tu kwatera g��wna Die Bruderschaft der Wacht, Bractwa Stra�y, tw�rc�w Czwartej Rzeszy. Dwie postacie na mo�cie ubrane by�y w ciep�e parki, futrzane kaptury i grube wysokog�rskie buty. Sz�y, chowaj�c twarze przed podmuchami wiatru nios�cego �nie�ny py�. Nier�wnym krokiem dotar�y do ko�ca mostu i cz�owiek id�cy z przodu odezwa� si�: - Nie jest to most, kt�ry mia�bym ochot� zbyt cz�sto przekracza�. - Amerykanin otrzepa� �nieg z ubrania, zdj�� r�kawice i zacz�� rozciera� twarz.
- Ale b�dzie pan musia� przej�� przez niego wracaj�c, Herr Lassiter - zareplikowa� Niemiec w �rednim wieku i u�miechn�� si� szeroko. Sta� pod os�on� ga��zi i r�wnie� otrzepywa� �nieg. - Niech si� pan nie przejmuje, mein Herr. Zanim si� pan obejrzy, b�dzie pan tam, gdzie powietrze jest ciep�e i ju� kwitn� kwiaty. Na tej wysoko�ci ci�gle jest zima, a na dole mamy wiosn�... Chod�my, czekaj� ju� na nas. Prosz� za mn�! Z oddali dobieg� odg�os przegazowanego silnika. Obaj m�czy�ni - Lassiter z ty�u - szybkim krokiem przeszli w�r�d drzew na ma�� polank�, gdzie sta� pojazd przypominaj�cy d�ipa, ale o wiele wi�kszy i ci�szy, wyposa�onych w g��bokie protektory balonowych opon z bardzo grubej gumy.
- Niez�y w�z - rzuci� Amerykanin.
- Powinien pan by� dumny, jest amerikanisch! Zrobiony na nasze zam�wienie w waszym stanie Michigan.
- Co si� sta�o z mercedesem?
- Zbyt blisko, zbyt niebezpiecznie - odpar� Niemiec. - Je�eli ma si� zamiar wybudowa� fortec� w�r�d swoich ziomk�w, nie nale�y anga�owa� do tego w�asnych firm. To, co pan wkr�tce zobaczy, jest wynikiem wsp�lnego wysi�ku wielu kraj�w... ich co bardziej chciwych biznesmen�w, handlowc�w, kt�rzy, zapewniam pana, b�d� ukrywali swoich klient�w i dostawy, aby uzyska� wielkie dochody. Oczywi�cie, kiedy zrealizuje si� dostawy, zyski stan� si� obosieczn� broni�. Dostawy musz� by� kontynuowane i mo�e znajdzie si� w nich wymy�lny towar. Tak toczy si� ten �wiat. - Licz� na to - rzek� Lassiter z u�miechem, odrzucaj�c do ty�u kaptur, aby otrze� pot zbieraj�cy si� na linii w�os�w. Mia� nieco poni�ej stu osiemdziesi�ciu centymetr�w wzrostu i w�sk� twarz o ostrych rysach. By� w �rednim wieku - na skroniach widnia�y ju� pasemka siwizny, a w k�cikach osadzonych g��boko oczu kurze �apki. Ruszy� w stron� pojazdu, trzymaj�c si� kilka metr�w za swoim towarzyszem. Jednak ani przewodnik, ani kierowca nie widzieli, �e trzyma r�k� w kieszeni i co chwila wysuwa niepostrze�enie d�o�, upuszczaj�c w pokryt� �niegiem traw� metalow� kapsu�k�. Robi� to przez ostatni� godzin�, od chwili gdy wysiedli z p�ci�ar�wki na alpejskiej drodze pomi�dzy dwoma g�rskimi wioskami. Ka�da kapsu�ka wysy�a�a promieniowanie, kt�re bez trudu wykrywa� r�czny skaner. W miejscu, gdzie p�ci�ar�wka si� zatrzyma�a, wyj�� zza paska elektroniczny transponder i pozoruj�c upadek, wsun�� go mi�dzy dwa kamienie. Od tej pory �lad by� wyra�ny. W tym miejscu w aparaturze naprowadzaj�cej tych, kt�rzy mieli za nim pod��a�, sko�czy si� skala i rozlegn� si� ostre, przenikliwe sygna�y. Cz�owiek zwany Lassiterem by� reprezentantem zawodu wysokiego ryzyka - g��boko zakonspirowanym, w�adaj�cym wieloma j�zykami agentem ameryka�skiego wywiadu o prawdziwym nazwisku Harry Latham. W sanktuariach Agencji znano go pod pseudonimem Sting. Podr� w d�, do doliny, oszo�omi�a Stinga. Wspina� si� ju� razem z ojcem i m�odszym bratem, ale by�y to niewielkie, �atwe szczyty w Nowej Anglii. Tutaj w miar� stromego zjazdu nast�powa�a zmiana, wyra�na zmiana - inne kolory, inne zapachy, cieplejsze powiewy wiatru. Siedz�c samotnie na tylnym siedzeniu du�ego odkrytego samochodu opr�ni� kieszenie z ka�dej trefnej kapsu�ki, przygotowuj�c si� do spodziewanej dok�adnej rewizji - by� czysty. Czu� r�wnie� ogromn� rado��. Wieloletnie do�wiadczenie pozwala�o mu panowa� nad podnieceniem, ale jego my�li ogarnia� p�omie�. Dotar� tu! Odnalaz� to miejsce! A mimo to, gdy wjechali ju� na p�aski teren, nawet Harry Latham by� zaskoczony tym, co zobaczy�. Mniej wi�cej osiem kilometr�w kwadratowych dna doliny by�o w istocie doskonale zamaskowan� baz� wojskow�. Dachy parterowych budynk�w pomalowano tak, �e zlewa�y si� z otoczeniem, ca�e po�acie p�l kry�y si� pod umieszczon� na wysoko�ci pi�ciu metr�w linow� siatk�, a otwarte przestrzenie mi�dzy palami i linami przes�oni�te by�y naci�gni�tymi, p�prze�roczystymi zielonymi ekranami, tworz�cymi korytarze prowadz�ce z jednego rejonu do drugiego. Szare motocykle z przyczepami p�dzi�y przez te ukryte "uliczki", wioz�c umundurowanych kierowc�w i pasa�er�w. Wida� by�o r�wnie� grupy m�czyzn i kobiet zaj�tych szkoleniem, zar�wno praktycznym jak i teoretycznym - wyk�adowcy stali obok tablic przed zwartymi szeregami podopiecznych. Zajmuj�cy si� walk� wr�cz byli sk�po odziani - w spodenki, kobiety w spodenki i staniki, natomiast s�uchaj�cy wyk�ad�w mieli na sobie ciemnozielone mundury polowe. Szczeg�lne wra�enie wywar� na Harrym Lathamie ci�g�y ruch. W ca�ej dolinie panowa� jaki� przera�aj�cy, pe�en determinacji nastr�j, takie jednak by�o w�a�nie Bractwo, a tu wszak w�a�nie powsta�o.
- Efektowne, nicht war, Herr Lassiter? - zawo�a� siedz�cy ko�o kierowcy Niemiec w �rednim wieku, gdy dotarli do biegn�cej dnem doliny drogi i znale�li si� w korytarzu z siatek i zielonych ekran�w.
- Unglaublich - przytakn�� Amerykanin. - Phantastisch!
- Zapomnia�em, �e pan p�ynnie pos�uguje si� naszym j�zykiem. - Moje serce znajduje si� tutaj. Zawsze tu by�o.
- Naturlich, derm wir sind im Recht.
- Mehr als das, wir sind die Wahrheit. Hitler powiedzia� naj�wi�tsz� prawd�.
- Tak, tak, oczywi�cie - przytakn�� Niemiec, u�miechaj�c si� i jednocze�nie spogl�daj�c oboj�tnie na Alexandra Lassitera, czyli Harry'ego Lathama ze Stockbridge w stanie Massachusetts. - Pojedziemy prosto do Oberbefehlshaber. Komendant ogromnie chce si� z panem zobaczy�. Trzydzie�ci dwa miesi�ce wyczerpuj�cej, konspiracyjnej pracy maj� w�a�nie wyda� owoce, pomy�la� Latham. Niemal trzy lata tworzenia legendy, prze�ywania nie swojej biografii, dobiegaj� w�a�nie ko�ca. Nieprzerwane, doprowadzaj�ce do sza�u, wyczerpuj�ce podr�e po ca�ej Europie i Bliskim Wschodzie, zsynchronizowane co do godziny, nawet minuty, aby znale�� si� w konkretnym miejscu o okre�lonym czasie, by inni mogli przysi�c na wszystkie �wi�to�ci, �e tam w�a�nie go widzieli. I szumowiny z ca�ego �wiata, z kt�rymi musia� mie� do czynienia - pozbawieni sumie� handlarze broni�, nadzwyczajne zyski op�acane by�y morzem krwi, narkotykowi baronowie morduj�cy i okaleczaj�cy ludzi w r�nym wieku, skorumpowani politycy, nawet m�owie stanu, co naginali i �amali prawo na korzy�� manipulator�w - wszystko to si� sko�czy�o. Nie b�dzie ju� gor�czkowego przekazywania gigantycznych sum przez szwajcarskie konta s�u��ce do prania brudnych pieni�dzy, tajnych numer�w kont i spektrograficznych podpis�w, wszystkiego, co stanowi cz�� �mierciono�nych rozgrywek mi�dzynarodowego terroryzmu. Osobisty koszmar Harry'ego Lathama dobiega� ko�ca.
- Jeste�my na miejscu - oznajmi� niemiecki towarzysz Lathama, gdy g�rski pojazd zatrzyma� si� przy drzwiach baraku os�oni�tego zawieszon� nad nim zielon� siatk� maskuj�c�. - Tu jest o wiele cieplej i przyjemniej nicht wahft
- Rzeczywi�cie - odpar� Lassiter, podnosz�c si� z tylnego siedzenia. - Ju� si� poc� pod tym ubraniem.
- Zdejmiemy wierzchnie okrycia, gdy b�dziemy ju� w �rodku, i wysuszymy pa�sk� odzie� zanim ruszymy w drog� powrotn�. - B�d� bardzo wdzi�czny. Musz� na noc wr�ci� do Monachium.
- Tak, rozumiemy doskonale. Chod�my do komendanta. Gdy dwaj m�czy�ni podeszli do ci�kich drzwi z czarnego drewna ozdobionych umieszczon� na �rodku szkar�atn� swastyk�, nad ich g�owami rozleg� si� gwa�towny szum. W g�rze, przez na wp� przezroczysty zielony ekran wida� by�o d�ugie bia�e skrzyd�a szybowca schodz�cego spiral� w g��b doliny. - Kolejny cud, Herr Lassiter? Zosta� odczepiony od samolotu holuj�cego na wysoko�ci mniej wi�cej czterech tysi�cy metr�w. Naturlich pilot musi by� wyj�tkowo dobrze wyszkolony, bo wiatry tu s� bardzo niebezpieczne i zupe�nie nieprzewidywalne. Korzystamy z szybowca jedynie w niezwykle pilnych przypadkach.
- Widz�, w jaki spos�b l�duje. A jak wystartuje?
- Ten sam wiatr, mein Herr., i odrzucane rakiety startowe. W latach trzydziestych, my, Niemcy, konstruowali�my najlepsze szybowce.
- Dlaczego nie korzystacie ze zwyk�ego ma�ego samolotu?
- Bardzo �atwo mo�na �ledzi� jego lot. Szybowiec mo�e wystartowa� z pola czy ��ki, natomiast samolot musi by� zaopatrywany w paliwo, obs�ugiwany, przechodzi� przegl�dy, a cz�sto nawet posiada� plan lotu.
- Phantastisch - powt�rzy� Amerykanin. - I, oczywi�cie, szybowiec ma bardzo ma�o lub nie ma wcale cz�ci metalowych. Plastyk i materia� pokrycia trudno wykry� radarem.
- W�a�nie - przytakn�� neonazista. - Nie jest to zupe�nie niemo�liwe, ale wyj�tkowo trudne.
- Zadziwiaj�ce - mrukn�� Lassiter, gdy jego towarzysz otworzy� drzwi prowadz�ce do kwatery g��wnej. - Wszystkim wam nale�y pogratulowa�. Wasze odizolowanie od �wiata dor�wnuje systemowi bezpiecze�stwa, kt�rym dysponujecie. Genialne! Udaj�c oboj�tno��, kt�rej wcale nie czu�, Latham rozejrza� si� po wielkim pomieszczeniu. Znajdowa�o si� w nim mn�stwo supernowoczesnego skomputeryzowanego sprz�tu. Pod ka�d� �cian� sta�y konsole obs�ugiwane przez siedz�cych przed nimi operator�w w wykrochmalonych mundurach. Proporcjonalnie tyle samo m�czyzn co kobiet... M�czyzn i kobiet... By�o w tym jednak co� dziwnego, a przynajmniej zwracaj�cego uwag�. Co takiego? I nagle zorientowa� si�. Wszyscy co do jednego operatorzy byli m�odzi, najcz�ciej po dwudziestce, przewa�nie blondyni lub jasnow�osi, o jasnej, opalonej sk�rze. Tworzyli grup� o niezwykle atrakcyjnym wygl�dzie, niczym modele i modelki zgromadzeni przez agencj� reklamow� po to, aby siedzieli przed wyprodukowanymi przez jej klienta komputerami, stwarzaj�c wra�enie, �e potencjalni nabywcy r�wnie� b�d� tak si� prezentowali, je�eli kupi� demonstrowany towar.
- Ka�de z nich jest ekspertem, panie Lassiter - za plecami Lathama odezwa� si� nieznajomy, monotonny g�os. Amerykanin odwr�ci� si� gwa�townie. Przybysz, kt�ry bezg�o�nie wyszed� z otwartych drzwi po lewej stronie, by� m�czyzn� mniej wi�cej w jego wieku; ubrany w maskuj�cy mundur polowy, na g�owie mia� czapk� oficera Wehrmachtu. - Genera� Ulrich von Schnabe, pa�ski oddany gospodarz, mein Herr - doda�, wyci�gaj�c r�k�. - Spotykamy legend� naszych czas�w. C� za zaszczyt!
- Zbyt pan �askawy, generale. Jestem tylko cz�owiekiem mi�dzynarodowych interes�w, ale o okre�lonych ideologicznych zapatrywaniach, je�eli pan woli.
- Niew�tpliwie ukszta�towanych na podstawie wieloletnich obserwacji?
- Niew�tpliwie mo�na tak to okre�li�. Niekt�rzy twierdz�, �e Afryka powsta�a jako pierwszy kontynent, a mimo to gdy pozosta�e rozwin�y si� w ci�gu kilku tysi�cy lat pozosta�a Czarnym Kontynentem. Jej p�nocne wybrze�a s� obecnie przystani� dla ni�szych ras.
- Dobrze powiedziane, panie Lassiter. A jednak zarobi� pan miliony, niekt�rzy twierdz� nawet, �e miliardy, obs�uguj�c ludzi o ciemnej i czarnej sk�rze.
- A dlaczego nie? Czy� cz�owiek taki jak ja mo�e czerpa� z czego� wi�ksz� satysfakcj� ni� z faktu, �e pomaga im mordowa� si� nawzajem?
- Wunderbar! Pi�knie i g��boko powiedziane... Przygl�da� si� pan tej grupie, obserwowa�em pana. Widzi pan na w�asne oczy, �e wszyscy oni, co do jednego, s� aryjskiej krwi. Czystej, aryjskiej krwi. Podobnie jak wszyscy w ca�ej dolinie. Zostali bardzo starannie wybrani. Ich pochodzenie jest nienaganne, a po�wi�cenie ca�kowite. - Sen o "Lebensborn" - rzek� Amerykanin cicho, z g��bok� czci�. - Hodowlane fermy, a w�a�ciwie maj�tki, je�li si� nie myl�, gdzie najlepsi oficerowie SS zap�adniali silne teuto�skie kobiety... - Prowadzone pod kierunkiem Eichmanna badania wykaza�y, �e kobiety z p�nocnych Niemiec odznaczaj� si� nie tylko najdoskonalsz� struktur� kostn� w ca�ej Europie i wyj�tkow� si��, ale r�wnie� pos�usze�stwem wobec m�czyzn - przerwa� mu genera�.
- Prawdziwie wy�sza rasa - stwierdzi� z podziwem Lassiter. Oby ten sen si� zi�ci�.
- W du�ym stopniu to ju� nast�pi�o - rzek� cicho von Schnabe. - Jeste�my przekonani, �e bardzo wielu, je�eli nie wi�kszo�� mieszka�c�w doliny to dzieci narodzone z tych zwi�zk�w. Wykradli�my listy z Czerwonego Krzy�a w Genewie i ca�e lata po�wi�cili�my na odnalezienie rodzin, do kt�rych wys�ano dzieci z "Lebensborn". One, i inne, kt�re zwerbujemy w ca�ej Europie, s� Sonnenkinder, Dzie�mi S�o�ca. Spadkobiercami Reichu!
- Niewiarygodne.
- Dotarli�my wsz�dzie, i tam, gdzie si� zwr�cili�my, wybrani przy��czali si� do nas, poniewa� okoliczno�ci pozostaj� te same. Analogicznie jak w latach dwudziestych, gdy p�ta traktat�w wersalskiego i lokarne�skiego doprowadzi�y do upadku Republiki Weimarskiej i nap�ywu do ca�ych Niemiec niepo��danych element�w, podobnie i teraz obalenie Muru Berli�skiego doprowadzi�o do chaosu. Jeste�my narodem obj�tym p�omieniem, nasze granice przekraczaj� hordy skundlonych podludzi, zabieraj�cych nam prac�, zatruwaj�cych nasz� moralno��, czyni�cych kurwami nasze kobiety, poniewa� tam sk�d przychodz�, jest to normalne. Ale uwa�am ten stan rzeczy za ca�kowicie nie do przyj�cia i musimy go przerwa�! Oczywi�cie zgadza si� pan ze mn�?
- A co innego by mnie tu sprowadza�o, panie generale? Przez banki w Algierze przekaza�em z Marsylii na wasze potrzeby miliony. Moim pseudonimem by� FrereBriider. Mam nadziej�, �e zna go pan.
- I dlatego przyjmuj� pana z otwartymi ramionami, podobnie jak ca�e Bruderschaft.
- Doprowad�my wi�c do ko�ca spraw� mojego ostatniego podarunku, poniewa� nie b�dzie mnie pan ju� wi�cej potrzebowa�... Czterdzie�ci sze�� pocisk�w manewruj�cych uzyskanych z arsena�u Saddama Husajna, ukrytych przez jego korpus oficerski, w�tpi�cy, czy wodzowi uda si� przetrwa�. Ich g�owice bojowe zdolne s� do przeniesienia pot�nych �adunk�w wybuchowych oraz �rodk�w chemicznych: gaz�w bojowych, kt�re s� w stanie wyludni� ca�e dzielnice miast. Oczywi�cie, g�owice i wyrzutnie r�wnie� b�d� dostarczone. Zap�aci�em za nie dwadzie�cia pi�� milion�w dolar�w ameryka�skich. Niech mi pan zap�aci tyle, ile mo�e, i je�li b�dzie to mniej, przyjm� moj� strat� z dum�.
- Rzeczywi�cie jest pan cz�owiekiem wielkiego honoru, mein Herr. Nagle drzwi frontowe otworzy�y si� i stan�� w nich m�czyzna w idealnie bia�ym kombinezonie. Rozejrza� si� woko�o, zobaczy� von Schnabego, podszed� do niego i wr�czy� genera�owi zapiecz�towan� br�zow� kopert�.
- Jest - oznajmi�.
- Danke - rzek� von Schnabe, otworzy� kopert� i wyj�� z niej ma�� plastykow� torebk�. - Jest pan doskona�ym Schauspieler, dobrym aktorem, Herr Lassiter, ale mam wra�enie, �e co� pan zgubi�. Nasz pilot w�a�nie mi to przyni�s�. Genera� wytrz�sn�� na d�o� zawarto�� torebki. By� to transponder, kt�ry Harry Latham wsun�� mi�dzy kamienie przy g�rskiej drodze, par� tysi�cy metr�w wy�ej. Polowanie dobieg�o ko�ca. Amerykanin szybko podni�s� d�o� do prawego ucha.
- Powstrzymaj go! - wrzasn�� von Schnabe. Pilot schwyci� Lathama za r�k� i wykr�ci� mu j� do ty�u. - Nie b�dzie dla ciebie cyjanku, Harry Lathamie ze Stockbridge w stanie Massachusetts. Mamy wobec pana pewne plany. Cudowne plany.
* * *
ROZDZIA� 1
S�o�ce wczesnego poranka o�lepia�o, zmuszaj�c starego cz�owieka czo�gaj�cego si� przez spl�tane zaro�la do cz�stego mrugania, gdy wyciera� oczy grzbietem dr��cej d�oni. Dotar� do skraju ma�ego cypla na szczycie wzg�rza, "wynios�o�ci", jak je nazywali wiele lat temu - lata te ju� wypali�y si� w jego pami�ci. Trawiasty szczyt dominowa� nad eleganck� posiad�o�ci� w dolinie Loary. Pokryty kamiennymi p�ytami taras i prowadz�ca do niego w�r�d kwiat�w �cie�ka z t�uczonej ceg�y znajdowa�y si� nieca�e trzysta metr�w ni�ej. W lewej r�ce stary cz�owiek zaciska� zawieszony na napi�tym pasie karabin o dok�adnie ustawionym celowniku. Bro� by�a gotowa do strza�u. Wkr�tce jego cel - m�czyzna starszy od niego pojawi si� w przeci�ciu linii. Potw�r ubrany w obszerny szlafrok b�dzie odbywa� porann� przechadzk� na taras, gdzie czeka na niego kawa zaprawiona najlepsz� brandy. Ale dzisiaj jej nie wypije. Umrze, padaj�c w�r�d kwiat�w, i b�dzie to ironia losu - �mier� wcielonego z�a w�r�d panuj�cego wok� pi�kna. Siedemdziesi�cioo�mioletni JeanPierre Jodelle, niegdy� dynamiczny regionalny przyw�dca Resistance, czeka� pi��dziesi�t lat, aby spe�ni� obietnic�, przysi�g�, kt�r� z�o�y� wobec samego siebie i wobec Boga. Nie uda�o mu si� z prawnikami i na salach s�dowych, wi�cej, zosta� tam obra�ony, wyszydzony przez wszystkich, us�ysza�, �e powinien opowiada� swoje idiotyczne bajki w domu wariat�w, gdzie jest jego miejsce! Wielki genera� Monluc by� wszak prawdziwym bohaterem Francji, bliskim wsp�pracownikiem wielkiego Charlesa Andre de Gaullle'a, najwybitniejszego ze wszystkich �o�nierzy-m��w stanu. Przyw�dca Wolnej Francji przez ca�� wojn� utrzymywa� sta�� konspiracyjn� ��czno�� radiow� z Monlukiem, kt�rego w razie zdekonspirowania czeka�y tortury i pluton egzekucyjny. Wszystko to merde Monluc by� sprzedawczykiem, tch�rzem i zdrajc�! Karmi� aroganckiego de Gaulle'a czczymi pochlebstwami, dostarcza� mu nic nie znacz�ce dane wywiadowcze i bogaci� si� dzi�ki hitlerowskiemu z�otu i dzie�om sztuki wartym miliony. A potem le grand Charles w euforycznej mowie pochwalnej og�osi� Monluca un bel ami de guerre, cz�owiekiem, kt�remu nale�y oddawa� cze��. Oznacza�o to ni mniej, ni wi�cej, tylko w�adz� nad ca�� Francj�. Merde! Jak ten de Gaulle w niczym si� nie orientowa�! Monluc kaza� zg�adzi� �on� Jodelle'a i jego pierworodnego syna, pi�cioletnie dziecko. Drugi syn, sze�ciomiesi�czne niemowl�, zosta� oszcz�dzony, by� mo�e dzi�ki przewrotnemu rozumowaniu niemieckiego oficera, kt�ry powiedzia�: "Nie jest �ydem, mo�e kto� go znajdzie". I kto� rzeczywi�cie go znalaz�, towarzysz z Ruchu Oporu, aktor Comedie Francaise. Natkn�� si� na wrzeszcz�ce niemowl� w�r�d ruin zniszczonego domu na przedmie�ciach Barbizon, gdzie przyby� na tajne spotkanie nast�pnego ranka. Zani�s� dziecko swojej �onie, s�ynnej aktorce uwielbianej przez Niemc�w - lecz bez wzajemno�ci z jej strony, poniewa� jej wyst�py odbywa�y si� pod przymusem, nie za� dobrowolnie. A gdy wojna si� sko�czy�a, Jodelle by� szkieletem, widmem, cz�owiekiem nieodwracalnie zmienionym fizycznie i umys�owo. Wiedzia� o tym dobrze. Trzy lata w obozie koncentracyjnym, gdzie uk�ada� w stosy cia�a zagazowanych �yd�w, Cygan�w i innych "niepo��danych element�w", doprowadzi�y go niemal do ob��du, a nerwowe tiki, ci�g�e mruganie oczyma, ataki spazmatycznych, gard�owych krzyk�w �wiadczy�y o g��bokim urazie psychicznym. Nigdy nie wyjawi� swojej to�samo�ci przed synem ani wychowuj�cymi go "rodzicami". B��dz�c jednak po paryskich zau�kach i cz�sto zmieniaj�c nazwisko, Jodelle obserwowa� z oddali dziecko, kt�re osi�gn�o wiek dojrza�y i sta�o si� jednym z najpopularniejszych francuskich aktor�w. To roz��czenie, ten b�l nie do zniesienia spowodowa� Monluc, potw�r, kt�ry teraz pojawi� si� w kr�gu teleskopowego celownika Jodelle'a. Jeszcze kilka sekund i JeanPierre spe�ni z�o�on� Bogu przysi�g�. Nagle w powietrzu rozleg� si� g�o�ny trzask i plecy Jodelle'a przeszy� tak straszliwy b�l, �e musia� wypu�ci� bro�. Odwr�ci� si� gwa�townie i oszo�omiony spojrza� na stoj�cych za nim dw�ch m�czyzn w koszulach z kr�tkimi r�kawami. Jeden z nich trzyma� w r�ku bicz. - Z przyjemno�ci� bym ci� zabi�, stary idioto, ale twoje znikni�cie spowodowa�oby tylko komplikacje - oznajmi� ten z biczem. - Nigdy nie przestajesz k�apa� swoj� zachlan� g�b�. Lepiej wracaj do Pary�a, do swojej bandy pijanych w��cz�g�w. Wyno� si� st�d, bo rozwalimy ci �eb!
- Jak?... Sk�d wiecie?...
- Jeste� przypadkiem psychiatrycznym, Jodelle, czy jak si� tam w tym miesi�cu nazywasz - powiedzia� drugi stra�nik. S�dzisz, �e nie obserwowali�my ci� przez ostatnie dwa dni, nie spostrzegli�my ga��zi, kt�re po�ama�e� przychodz�c tu z karabinem? S�ysza�em, �e dawniej by�e� o wiele lepszy.
- W takim razie zabijcie mnie, skurwysyny! Wol� raczej umrze� w�a�nie tutaj, wiedz�c, �e by�em tak blisko, ni� �y� dalej! - Och nie, genera� by nas nie pochwali� - doda� stra�nik z biczem. - Mog�e� powiedzie� innym, co zamierzasz, a nie chcemy, �eby ludzie zacz�li szuka� ciebie albo twojego cia�a na terenie tej posiad�o�ci. Jeste� wariatem, Jodelle, wszyscy o tym wiedz�. S�d orzek� to wyra�nie.
- S� skorumpowani!
- A ty jeste� paranoikiem!
- Ale swoje wiem!
- Jeste� r�wnie� pijaczkiem, dobrze znanym w knajpach na rive gauche, z kt�rych ci� wyrzucano. Zapij si� i niech ci� diabli wezm�, Jodelle, ale wyno� si� st�d, zanim sam ci� do nich wy�l�. Wstawaj! I zwiewaj tak szybko, jak ci� te twoje patyki ponios�! Kurtyna opad�a po ostatniej scenie sztuki, francuskiego przek�adu Koriolana Szekspira, zn�w granej przez JeanPierre'a Villiera, pi��dziesi�cioletniego aktora, kr�la scen paryskich i francuskiego ekranu, a tak�e nominowanego do Nagrody Akademii Ameryka�skiej za sw�j pierwszy film w Stanach Zjednoczonych. Kurtyna podnios�a si� i opad�a, a potem podnios�a znowu, gdy pot�ny, barczysty Villier dzi�kowa� publiczno�ci u�miechaj�c si� i bij�c jej brawo. I w�a�nie w tej chwili wybuch�o szale�stwo. Z ty�u widowni na �rodkowe przej�cie pomi�dzy fotelami niepewnym krokiem wyszed� stary cz�owiek w obdartym, n�dznym ubraniu, krzycz�c ze wszystkich si� ochryp�ym g�osem. Nagle wyci�gn�� karabin z trzymaj�cych si� na szelkach lu�nych spodni. Widzowie, kt�rzy dostrzegli bro�, wpadli w panik�, kt�ra ogarnia�a kolejne rz�dy foteli; m�czy�ni odsuwali kobiety z linii ognia, a przera�one g�osy odbija�y si� echem o �ciany widowni. Villier ruszy� szybko do przodu, odsuwaj�c aktor�w i pracownik�w technicznych wychodz�cych na scen�.
- Rozgniewanego krytyka mog� zrozumie�, monsieur! - rykn�� do zbli�aj�cego si� ku scenie starca g�osem, kt�rym m�g� zapanowa� nad ka�dym t�umem. - Ale to jest szale�stwo! Niech pan od�o�y bro� i porozmawiajmy!
- Nie mamy ju� o czym m�wi�, m�j synu! M�j jedyny synu! Zawiod�em ciebie i twoj� matk�. Jestem do niczego, jestem ni czym! Chc� jedynie, �eby� wiedzia�, �e pr�bowa�em... Kocham ci�, m�j jedyny synu, pr�bowa�em... ale zawiod�em! M�wi�c te s�owa, starzec odwr�ci� karabin i w�o�y� luf� do ust, praw� r�k� szukaj�c spustu. Przycisn�� go i wtedy ty� jego g�owy eksplodowa�, rozbryzguj�c krew i okruchy ko�ci na wszystkich, kt�rzy stali w pobli�u.
- Kim u diab�a by� ten cz�owiek? - zawo�a� wstrz��ni�ty JeanPierre Villier siedz�c razem z rodzicami przy stoliku w garderobie. - Najpierw m�wi� zupe�ne wariactwa, a potem si� zabi�. Dlaczego? Pa�stwo Villier, oboje zbli�aj�cy si� do osiemdziesi�tki, popatrzyli na siebie i skin�li g�owami.
- Musimy porozmawia� - oznajmi�a Catherine Villier, masuj�c napi�ty kark m�czyzny, kt�rego wychowywa�a jak w�asnego syna. - By� mo�e w obecno�ci twojej �ony.
- To nie jest konieczne - przerwa� ojciec. - Mo�e za�atwi� t� spraw� tak, jak b�dzie uwa�a� za s�uszne.
- Masz racj�. Decyzja nale�y do niego.
- O czym wy w�a�ciwie m�wicie?
- Utrzymywali�my wiele rzeczy przed tob� w tajemnicy, synu, takich, kt�re dawniej mog�y sprowadzi� na ciebie nieszcz�cie... - Nieszcz�cie?
- Nie by�o w tym �adnej twojej winy, JeanPierre. �yli�my w okupowanym kraju, w�r�d nas byli wrogowie... bez przerwy tropili ludzi, kt�rzy w tajemnicy, zbrojnie stawiali op�r zwyci�zcom, w wielu wypadkach torturowali i wi�zili ca�e rodziny podejrzewane o dzia�alno�� konspiracyjn�.
- M�wisz oczywi�cie o Resistance - przerwa� Villier.
- Oczywi�cie - przytakn�� ojciec.
- Powiedzia�e� mi, �e oboje nale�eli�cie do Ruchu Oporu, chocia� nigdy nie wdawa�e� si� w szczeg�y waszego udzia�u. - Woleli�my o wszystkim zapomnie� - stwierdzi�a matka. - To by�y koszmarne czasy - tak wiele os�b, kt�re by�y bite, napi�tnowane jako kolaboracjoni�ci, chroni�o swoich najbli�szych, zw�aszcza dzieci. - Ale ten m�czyzna, dzi� wieczorem, ten zwariowany w��cz�ga! Przecie� wyra�nie nazwa� mnie swoim synem! Rozumiem, �e uwielbienie mo�e przybiera� przesadne formy, co� takiego wi��e si� z moim zawodem, cho� mo�e to g�upota... ale �eby zabija� si� na moich oczach? Szale�stwo!
- On rzeczywi�cie by� szalony, ale spowodowa�y to jego prze�ycia - oznajmi�a Catherine.
- Znali�cie go?
- Bardzo dobrze - odpar� stary aktor, Julian Villier. - Nazywa� si� JeanPierre Jodelle i kiedy� by� obiecuj�cym m�odym barytonem operowym. Po wojnie oboje, twoja matka i ja, rozpaczliwie starali�my si� go odnale��. Nie natrafili�my na �aden �lad. Poniewa� wiedzieli�my, �e zosta� z�apany przez Niemc�w i zes�any do obozu koncentracyjnego, doszli�my do wniosku, �e nie �yje, a jego �mierci, tak jak tysi�cy innych, w og�le nie zarejestrowano. - Dlaczego starali�cie si� go odnale��? Kim by� dla was? Kobieta, kt�r� JeanPierre zna� jako swoj� matk�, ukl�k�a przy jego fotelu. Jej twarz zachowa�a subtelne rysy, a b��kitnozielone oczy spogl�da�y uparcie spod grzywy bujnych, mi�kkich siwych w�os�w.
- Nie tylko dla nas - powiedzia�a cicho. - R�wnie� dla ciebie. By� twoim prawdziwym ojcem.
- O m�j Bo�e!... W takim razie wy...
- Twoj� prawdziw� matk� - przerwa� mu spokojnie stary Villier - by�a aktorka z Comedie...
- Cudowny talent - wtr�ci�a Catherine. - W tych trudnych latach przestawa�a by� naiwnym dziewcz�ciem i przekszta�ca�a si� w kobiet�, a okupacja zamieni�a ten proces w prawdziwy koszmar. By�a kochan� dziewczyn�, uwa�a�am j� za m�odsz� siostr�.
- Prosz�! - zawo�a� JeanPierre i zerwa� si� z fotela, gdy kobieta, kt�r� zawsze uwa�a� za swoj� matk� podnios�a si� i stan�a obok m�a. - Wszystko dzieje si� tak szybko, jestem kompletnie oszo�omiony... nie mog� my�le�!
- Czasami lepiej jest przez jaki� czas nie my�le�, m�j synu powiedzia� Julian Villier. - Poczeka�, a� umys� sk�onny b�dzie do akceptacji tego, co us�ysza�.
- Wiele lat temu powtarza�e� mi pewne zdanie - JeanPierre, u�miechaj�c si� ciep�o, lecz ze smutkiem, zwr�ci� si� do Juliana kiedy mia�em k�opoty z jak�� scen� czy monologiem, kiedy nie trafia�o do mnie ich znaczenie. M�wi�e� wtedy: "Po prostu czytaj te s�owa raz za razem, nie wysilaj�c si� a� tak bardzo. Interpretacja przyjdzie sama."
- To by�a dobra rada - stwierdzi�a Catherine.
- Zawsze by�em lepszym nauczycielem ni� aktorem.
- Zgadzam si� - przytakn�� cicho JeanPierre.
- S�ucham? Przyznajesz mi racj�?
- Chcia�em tylko powiedzie�, ojcze, �e kiedy by�e� na scenie... - Jaka� cz�� twojej uwagi by�a zwr�cona na innych - wtr�ci�a si� Catherine, spogl�daj�c porozumiewawczo na syna... kt�ry nie by� jej synem.
- Ach, znowu spiskujecie, jak przez te wszystkie lata! Dwie wielkie gwiazdy staraj� si� by� wyrozumia�e dla mniej utalentowanego kolegi... Dobrze! To ju� przesz�o��... Przez kilka chwil przestali�my wszyscy my�le� o dzisiejszym wieczorze, wi�c mo�e teraz b�dziemy w stanie porozmawia�. Zapad�a cisza.
- Na lito�� bosk�, powiedzcie mi, co si� sta�o! - wybuchn�� JeanPierre. Gdy zadawa� to pytanie, rozleg�o si� gwa�towne stukanie do drzwi garderoby i po chwili pojawi� si� w nich nocny portier. - Bardzo przepraszam, �e przeszkadzam, ale pomy�la�em, �e powinni�cie pa�stwo wiedzie�. Przy tylnych drzwiach ci�gle stoj� dziennikarze. Nie chc� uwierzy� ani policji, ani mnie. Powiedzieli�my, �e wyszli�cie pa�stwo wcze�niej frontowymi drzwiami, ale nie uda�o si� nam ich przekona�. Przecie� nie wpu�cimy ich do �rodka. - Zostaniemy tu jeszcze, a je�eli trzeba b�dzie, nawet ca�� noc... przynajmniej ja. W garderobie obok jest le�anka i zd��y�em ju� zadzwoni� do mojej �ony. S�ysza�a o wszystkim w dzienniku. - Doskonale, prosz� pana... Pani Villier, panie Villier... Chocia� zdarzy� si� ten straszliwy wypadek, ogromnie si� ciesz�, �e znowu pa�stwa widz�. Zawsze wspominamy pa�stwa z ogromnym przywi�zaniem.
- Dzi�kuj�, Charlesie - powiedzia�a Catherine. - Dobrze wygl�dasz, przyjacielu.
- Wygl�da�bym jeszcze lepiej, gdyby wr�ci�a pani na scen�. Portier uk�oni� si� i zamkn�� drzwi.
- Opowiedz mi, ojcze, ca�� histori�.
- Wszyscy nale�eli�my do Ruchu Oporu - zacz�� Julian Villier, siadaj�c w niewielkim podw�jnym foteliku z drugiej strony pokoju. - Wszyscy arty�ci wyst�pili przeciwko wrogowi, kt�ry m�g� zniszczy� sztuk�. Dysponowali�my pewnymi mo�liwo�ciami, aby s�u�y� naszej sprawie. Muzycy przekazywali zakodowane informacje wprowadzaj�c frazy, kt�rych nie by�o w oryginalnych nutach, graficy wykonywali wymagane przez Niemc�w afisze, umiej�tnie wprowadzaj�c kolory i znaki, kt�re przekazywa�y okre�lone wiadomo�ci, A my, w teatrze, bez przerwy zmieniali�my teksty, zw�aszcza w powt�rkach i dobrze znanych sztukach, w ten spos�b bezpo�rednio przekazuj�c instrukcje sabota�ystom... - Niekiedy by�o to nawet zabawne - przerwa�a Catherine, siadaj�c przy m�u i ujmuj�c go za r�k�. - Powiedzmy, �e by�a kwestia: "Spotkam si� z ni� na stacji metra na Montparnasse". Zmieniali�my j� na: "Spotkam si� z ni� na Dworcu Wschodnim... powinna przyj�� o jedenastej". Sztuka dobiega�a ko�ca, kurtyna opada�a i wszyscy Niemcy w swoich wspania�ych mundurach bili brawo. A tymczasem grupa Ruchu Oporu szybko opuszcza�a teatr, �eby znale�� si� na Gare de I'Est na godzin� przed p�noc� i dokona� tam sabota�u.
- Tak, tak - przerwa� ze zniecierpliwieniem JeanPierre. S�ysza�em ju� te historie, ale nie o nie teraz pytam. Zdaj� sobie spraw�, �e jest to dla was r�wnie trudne jak dla mnie, ale prosz�, powiedzcie mi o wszystkim, o czym powinienem wiedzie�. Siwow�osa para popatrzy�a na siebie z napi�ciem. Catherine skin�a wolno g�ow� i wzi�li si� za r�ce tak mocno, �e a� na grzbietach d�oni wyst�pi�y �y�y. Julian odezwa� si�:
- Jodelle'a zdemaskowano. Wyda� go m�ody ��cznik, kt�ry nie wytrzyma� tortur. Pewnej nocy gestapo okr��y�o jego dom i czeka�o na jego powr�t, ale nie m�g� si� pojawi�, bo by� w�wczas w Hawrze, nawi�zywa� kontakt z brytyjskimi i ameryka�skimi agentami zajmuj�cymi si� planowaniem wczesnych etap�w inwazji. O �wicie dow�dca oddzia�u gestapo podobno wpad� we w�ciek�o��. Wdar� si� ze swoimi lud�mi do domu i zabi� twoj� matk� i starszego brata, kt�ry mia� pi�� lat. Jodelle'a aresztowali kilka godzin p�niej, a nam uda�o si� go poinformowa�, �e prze�y�e�.
- O m�j Bo�e! - S�ynny aktor poblad� i z zamkni�tymi oczyma opad� na fotel. - Potwory! Ale poczekaj! Co powiedzia�e�? Dow�dca oddzia�u gestapo podobno... P o d o b n o? To nie jest pewne?! - Masz dobry refleks, JeanPierre - zauwa�y�a Catherine. Uwa�nie s�uchasz i dlatego jeste� wielkim aktorem.
- Do diab�a z tym, mamo! Co to ma znaczy�, ojcze?
- Niemcy nie mieli zwyczaju zabija� rodzin ludzi, kt�rych uwa�ali za cz�onk�w Ruchu Oporu. Mieli bardziej praktyczne podej�cie: wydoby� z nich torturami informacje albo wykorzysta� je jako przyn�t�. Poza tym zawsze by�y roboty przymusowe, oficerskie burdele dla kobiet, dok�d z ca�� pewno�ci� wys�aliby twoj� prawdziw� matk�.
- W takim razie dlaczego ich zabito? Nie, najpierw moja historia. Dlaczego prze�y�em?
- Pojecha�em na spotkanie, kt�re mia�o odby� si� o �wicie w lasach Barbizon. Mija�em wasz dom, zobaczy�em powybijane szyby, wy�amane drzwi i us�ysza�em p�acz niemowlaka. Tw�j p�acz. Wszystko by�o jasne, r�wnie� to, �e nie b�dzie �adnego spotkania. Zawioz�em ci� do domu, przemykaj�c si� bocznymi drogami do Pary�a.
- Chyba troch� za p�no, �eby ci dzi�kowa�. Mo�e wr��my do poprzedniej sprawy... Dlaczego zastrzelono moj� matk� i brata? - A teraz pomyli�e� s�owo, synu - rzek� Villier.
- Co?
- By�e� tak wstrz��ni�ty, �e nie s�ucha�e� r�wnie uwa�nie, jak przed chwil�, kiedy opisywa�em wydarzenia tamtej nocy.
- Przesta�, tato! Powiedz, o co ci chodzi?
- Ja powiedzia�em, �e zostali zabici, ty, �e zastrzeleni. - Nie rozumiem...
- Zanim Jodelle zosta� schwytany przez Niemc�w, jednym z jego zapewniaj�cych legalne dokumenty zaj�� by�a praca pos�a�ca w Ministerstwie Informacji. Hitlerowcy nigdy nie mogli po�apa� si� w naszych arrondissements, a jeszcze mniej w naszych kr�tkich, kr�tych uliczkach. Nigdy nie dowiedzieli�my si� szczeg��w, bo chocia� Jodelle mia� imponuj�cy g�os, zupe�nie nie chcia� "�piewa�". Innymi s�owy, nie powtarza� plotek, kt�re przy najmniejszej okazji zaczyna�y szerzy� si� po Pary�u jak po�ar lasu - zmy�lenia, p�prawdy i prawdy. �yli�my w mie�cie, kt�rym ow�adn�y strach i podejrzenia... - Rozumiem, ojcze... - przerwa� mu coraz bardziej poirytowany JeanPierre. - Prosz�, �eby� mi jednak wyja�ni� to, czego nie rozumiem. Dlaczego te szczeg�y, kt�rych nigdy si� nie dowiedzia�e�, by�y takie wa�ne i w jaki spos�b doprowadzi�y do zabicia mojej rodziny?
- Jodelle przekaza� kilku z nas ciekawe informacje na temat cz�owieka, kt�ry stanowi� legend� Resistance, a jego to�samo�� by�a najpilniej strze�on� tajemnic� naszego podziemia. Ot� Jodelle twierdzi�, �e dowiedzia� si�, kim w rzeczywisto�ci jest ten cz�owiek. A je�eli jego wiadomo�ci by�y prawdziwe, ten�e cz�owiek, ta "legenda", wcale nie by� wielkim bohaterem, ale zdrajc�.
- Kto to taki? - naciska� JeanPierre.
- Nigdy nam nie wyjawi� tej tajemnicy. Powiedzia� tylko, �e ten cz�owiek by� genera�em w naszej armii, a takich mieli�my na kopy. Uwa�a�, �e je�eli ma racj� i kt�ry� z nas zdradzi�by to nazwisko, Niemcy zastrzeliliby nas wszystkich. Natomiast gdyby si� pomyli� i kto� wyrazi�by si� o tym cz�owieku w znies�awiaj�cy spos�b, nasze skrzyd�o zosta�oby uznane za niepewne i straciliby�my zaufanie.
- Co wi�c mia� zamiar z tym zrobi�?
- Chcia� zdoby� niepodwa�alne dowody i zlikwidowa� tego cz�owieka osobi�cie. Przysi�ga�, �e ma tak� mo�liwo��. Zak�adamy, i do dzi� dnia s�dzimy, �e s�usznie, i� kimkolwiek by� ten zdrajca, w jaki� spos�b dowiedzia� si� o podejrzeniach Jodelle'a i wyda� rozkaz zabicia jego razem z ca�� rodzin�.
- Tylko tyle? Nic wi�cej?
- Spr�buj wyobrazi� sobie tamte czasy, synu - odezwa�a si� Catherine Villier. - Nieodpowiednie s�owo, nawet wrogie spojrzenie czy gest mog�y doprowadzi� do natychmiastowego aresztowania, uwi�zienia, a nawet do deportacji. Okupanci, a zw�aszcza ambitni m�odsi oficerowie, fanatycznie podejrzewali wszystkich, we wszystkim co� wietrzyli. Ka�dy czyn Resistance podsyca� ich nienawi��. Po prostu nikt nie by� bezpieczny. Nawet Kafka nie wymy�li�by takiego piek�a.
- I nigdy go ju� nie zobaczyli�cie, a� do dzisiejszego wieczoru? - Nawet gdyby�my go widzieli, nie poznaliby�my go - odpowiedzia� Julian Villier. Mia�em trudno�ci z identyfikacj� cia�a. Po tych wszystkich latach sta� si�, jak okre�laj� Anglicy "strachem na wr�ble". Skurczy� si�, wa�y� o po�ow� mniej ni� poprzednio, a jego twarz przypomina�a jak�� zmumifikowan� wersj� zapami�tanych przeze mnie rys�w. Pomarszczona sk�ra naci�gni�ta na ko�ciach.
- By� mo�e to jednak nie by� on, ojcze?
- Nie, na pewno by� to Jodelle. Oczy mia� szeroko otwarte po �mierci i wci�� by�y takie niebieskie, tak niezwykle niebieskie, jak bezchmurne niebo nad Morzem �r�dziemnym... Jak twoje, JeanPierre.
- JeanPierre? - powiedzia� cicho aktor, - Nada�e� mi jego imi�?
- Prawd� m�wi�c, r�wnie� i twojego brata - oznajmi�a �agodnie Catherine. - Tamtemu biednemu dziecku by�o ju� na nic, a my uwa�ali�my, �e powiniene� je nosi� ze wzgl�du na Jodelle'a... - Ta wasza troska...
- Wiedzieli�my, �e nigdy nie b�dziemy mogli zast�pi� ci twoich prawdziwych rodzic�w - m�wi�a dalej szybko, na wp� b�agalnym tonem. - Ale starali�my si� najlepiej jak mogli�my, kochanie. W naszych testamentach wyja�nili�my wszystko, co si� sta�o, ale do dzisiejszego wieczoru nie mogli�my zdoby� si� na odwag�, aby ci powiedzie� prawd�. Tak bardzo ci� kochamy.
- Na lito�� bosk�, mamo, przesta� albo si� rozp�acz�. Kt� na tym �wiecie m�g�by pragn�� lepszych rodzic�w od was? Nigdy nie b�d� wiedzia�, co zosta�o mi odebrane, ale na zawsze to w�a�nie wy pozostaniecie moimi rodzicami i dobrze o tym wiecie. Dzwonek telefonu sprawi�, �e wszyscy drgn�li.
- Prasa nie ma tego numeru, prawda? - zapyta� Julian.
- O ile wiem, nie - odpar� JeanPierre, odwracaj�c si� do telefonu stoj�cego na toaletce. - Tylko wy, Giselle i m�j agent znaj� ten telefon. Nie poda�em go nawet mojemu adwokatowi ani, Bo�e uchowaj, w�a�cicielom teatru... Tak? - burkn�� gard�owym g�osem do s�uchawki.
- JeanPierre? - us�ysza� g�os swojej �ony Giselle.
- Oczywi�cie, kochanie.
- Nie by�am pewna...
- Ja te�, i dlatego zmieni�em g�os. Matka i ojciec s� tutaj... wr�c� do domu, gdy tylko ci z prasy sobie p�jd�.
- S�dz�, �e powiniene� znale�� spos�b, aby wr�ci� zaraz.
- Co?
- Przyszed� pewien cz�owiek, �eby si� z tob� zobaczy�...
- O tej porze? Kto taki?
- To Amerykanin i m�wi, �e musi z tob� porozmawia� na temat dzisiejszego wieczoru.
- Dzisiejszego wieczoru? Tego, co si� sta�o w teatrze?
- Tak, kochanie.
- Mo�e nie powinna� go by�a wpuszcza�, Giselle.
- Chyba nie mia�am wyboru. Jest z nim Henri Bressard.
- Henri? Dlaczego ta sprawa zainteresowa�a Quai d'Orsay?
- Nasz przyjaciel Henri u�miecha si�, roztacza sw�j dyplomatyczny czar i nie powie mi nic, dop�ki nie przyjdziesz... Mam racj�, Henri?
- Niestety tak, najdro�sza Giselle - Villier us�ysza� cichy g�os Bressarda. - Sam wiem niewiele albo nawet nic.
- Czy go s�ysza�e�, kochanie?
- Dosy� wyra�nie. A co z Amerykaninem? Czy to jaki� nudziarz? Odpowiedz tylko tak lub nie.
- Wr�cz przeciwnie. Chocia� jak okre�liliby�cie to wy, aktorzy, w jego oczach goreje p�omie�.
- A co z matk� i ojcem? Czy maj� ze mn� przyjecha�? Giselle Villier powt�rzy�a pytanie m�czyznom, kt�rzy znajdowali si� z ni� w pokoju.
- P�niej - odpowiedzia� cz�owiek z Quai d'Orsay wystarczaj�co g�o�no, aby mo�na go by�o us�ysze� przez telefon. - Porozmawiamy z nimi p�niej, JeanPierre - powt�rzy� jeszcze dono�niej. - Nie dzisiejszej nocy. Aktor i jego rodzice wyszli z teatru frontowymi drzwiami, gdy nocny portier poinformowa� przedstawicieli prasy, �e Villier wkr�tce pojawi si� w drzwiach dla personelu.
- Poinformuj nas, o co chodzi�o - poprosi� Julian, gdy oboje po�egnali si� ju� z synem i podeszli do pierwszej z dw�ch taks�wek wezwanych telefonicznie z garderoby. JeanPierre wsiad� do drugiej i poda� kierowcy sw�j adres przy Parc Monceau. Prezentacje by�y kr�tkie, ale i niepokoj�ce. Pierwszy sekretarz Ministerstwa Spraw Zagranicznych Republiki Francuskiej i od ponad dziesi�ciu lat bliski przyjaciel Villiera m�odszego, spokojnie przedstawi� swojego ameryka�skiego towarzysza, wysokiego m�czyzn� w wieku oko�o trzydziestu pi�ciu lat, o ciemnobr�zowych w�osach i ostrych rysach twarzy. Oczy nieznajomego pe�ne by�y napi�cia, kontrastuj�cego z �agodnym u�miechem.
- JeanPierre, poznaj Drew Lathama. Jest specjalnym funkcjonariuszem kom�rki wywiadu Stan�w Zjednoczonych znanej jedynie pod nazw� Wydzia�u Operacji Konsularnych. Wed�ug naszych danych, znajduje si� ona pod po��czonym zarz�dem Departamentu Stanu i Central Intelligence Agency... M�j Bo�e, jakim cudem te instytucje mog� znale�� wsp�lny j�zyk? To przekracza moje poj�cie!
- Czasami rzeczywi�cie nie jest �atwo, panie sekretarzu - stwierdzi� uprzejmie Latham. M�wi� po francusku niepewnie, wahaj�c si� przy niekt�rych s�owach. - Ale jako� dajemy sobie rad�. - Mo�e m�wmy raczej po angielsku - zaproponowa�a Giselle Villier. Wszyscy w�adamy nim biegle.
- Bardzo dzi�kuj� - odpar� Amerykanin ju� po angielsku. Nie chcia�bym, aby zaistnia�y jakie� j�zykowe nieporozumienia. - Nie zaistniej� - rzek� Villier - ale prosz� wzi�� pod uwag�, �e my... �e ja... musz� zrozumie�, dlaczego przyby� pan tu dzi� w nocy, tej strasznej nocy. Tego wieczora dowiedzia�em si� o sprawach, kt�rych dot�d nie zna�em... czy chce pan co� uzupe�ni�, monsieur? - JeanPierre - wtr�ci�a si� Giselle. - O czym ty m�wisz? - Prosz� mi odpowiedzie� - rzek� Villier wbijaj�c wzrok w Amerykanina,
- Mo�e tak, mo�e nie - odpar� oficer wywiadu. - Wiem, �e rozmawia� pan z rodzicami, ale nie wiem o czym.
- Oczywi�cie. Ale mo�e by�by pan w stanie wysun�� jakie� przypuszczenia co do temat�w, kt�re poruszali�my?
- M�wi�c szczerze, tak, chocia� nie bardzo si� orientuj�, co panu powiedziano ju� wcze�niej. Wydarzenia dzisiejszego wieczoru wydaj� si� �wiadczy�, �e nic pan nie wiedzia� o JeanPierre Jodelle'u. - To prawda - przytakn�� aktor.
- Surete, kt�ra r�wnie� o niczym nie wie, przes�uchiwa�a pana dok�adnie i jest przekonana, �e m�wi pan prawd�.
- A dlaczego mia�oby by� inaczej, monsieur Latham? M�wi�em prawd�.
- A czy teraz jest jeszcze jaka� inna prawda, panie Villier? - Owszem.
- Czy mo�ecie obaj przesta� m�wi� zagadkami? - zawo�a�a �ona aktora. - Co to za prawda?
- Uspok�j si�, Giselle. Nadajemy na tej samej d�ugo�ci fali, jak m�wi� Amerykanie.
- Czy powinni�my przerwa� w tym miejscu? - zapyta� funkcjonariusz Wydzia�u Operacji Konsularnych. - Mo�e wola�by pan rozmawia� na osobno�ci?
- Nie, oczywi�cie �e nie. Moja �ona ma prawo by� poinformowana o wszystkim, a Henri jest nie tylko jednym z naszych najbli�szych przyjaci�, ale r�wnie� cz�owiekiem, kt�ry zosta� przeszkolony, jak trzyma� j�zyk za z�bami.
- Mo�e usi�d�my - zaproponowa�a Giselle stanowczym tonem. - Wszystko jest zbyt skomplikowane, by wys�uchiwa� tego na stoj�co. - Gdy zaj�li miejsca i usiad�a przy m�u, doda�a. Prosz� kontynuowa�, monsieur Latham, i b�agam pana, �eby wyra�a� si� pan ja�niej.
- Bardzo chcia�bym wiedzie� - wtr�ci� si� Bressard, urz�dnik pa�stwowy w ka�dym calu - kim by� �w Jodelle i dlaczego JeanPierre powinien co� o nim wiedzie�?
- Wybacz mi, Henri - przerwa� mu aktor. - Nie chc� twierdzi�, �e mi to w czym� przeszkadza, ale chcia�bym wiedzie�, dlaczego monsieur Latham uzna� za stosowne dotrze� do mnie za twoim po�rednictwem.
- Wiedzia�em, �e jeste�cie przyjaci�mi - Amerykanin odpowiedzia� zamiast Bressarda. - Prawd� m�wi�c, kilka tygodni temu, gdy wspomnia�em Henri'emu, �e nie mog� dosta� si� na pa�sk� sztuk�, by� pan tak uprzejmy, �e zostawi� dla mnie dwa bilety w kasie.
- Ach tak, przypominam sobie... Pa�skie nazwisko wyda�o mi si� znajome, ale po tym wszystkim nie skojarzy�em sobie. "Dwa na nazwisko Latham..." Teraz sobie przypominam.
- By� pan wspania�y, panie Villier.
- Bardzo pan uprzejmy - przerwa� JeanPierre, nie zwracaj�c uwagi na komplementy. Przypatrzy� si� oficerowi wywiadu, a potem przeni�s� wzrok na Bressarda. - A wi�c mog� uzna�, �e pan i Henri znacie si�.
- Bardziej oficjalnie ni� towarzysko - odpar� Bressard. Mam wra�enie, �e raz jedli�my wsp�lnie obiad. Prawd� m�wi�c, by� to dalszy ci�g konferencji, kt�ra w gruncie rzeczy nie doprowadzi�a do �adnych rozstrzygni��.
- Mi�dzy naszymi rz�dami - zauwa�y�a na g�os Giselle.
- Tak - przyzna� Bressard.
- I o czym naradza�e� si� z monsieur Lathamem, Henri? naciska�a Giselle. - Je�eli mog� zapyta�.
- Ale� oczywi�cie, moja droga - odpar� Bressard. - Og�lnie rzecz bior�c, o delikatnych sytuacjach i wydarzeniach, kt�re rozgrywaj� si� teraz albo te� zaistnia�y w przesz�o�ci, a kt�re mog� zaszkodzi� naszym rz�dom lub spowodowa� k�opoty.
- Czy wydarzenia dzisiejszego wieczoru mog� do czego� takiego doprowadzi�?
- To Drew musi odpowiedzie� na twoje pytanie, Giselle. Ja nie jestem w stanie i dowiem si� r�wnie ch�tnie jak ty. Wyci�gn�� mnie z ��ka przed godzin�, ��daj�c, bym dla dobra nas obu zawi�z� go natychmiast do ciebie. Gdy zapyta�em go dlaczego, stwierdzi� wyra�nie, �e tylko JeanPierre mo�e wyrazi� zgod� na udzielenie mi tej informacji, informacji zwi�zanej z wydarzeniami dzisiejszego wieczoru.
- I dlatego zaproponowa� pan, �eby�my porozmawiali prywatnie, prawda, monsieur Latham? zapyta� Villier.
- Tak jest, prosz� pana.
- W takim razie pa�skie przybycie tu dzisiaj, w t� koszmarn� noc, mo�na uzna� za urz�dow� spraw�, n'estce pas�
- Obawiam si�, �e tak - oznajmi� Amerykanin.
- Mimo tak p�nej pory i tragedii, kt�r� prze�yli�my?
- Tak - powt�rzy� Latham. - Ka�da godzina ma dla nas ogromne znaczenie. Szczeg�lnie dla mnie, je�eli mam m�wi� konkretnie.
- Bardzo bym tego pragn��, monsieur.
- A wi�c dobrze, b�d� m�wi� wprost. M�j brat jest oficerem operacyjnym Central Intelligence Agency. Zaopatrzony w fa�szyw� to�samo��, zosta� wys�any w g�ry Hausruck w Austrii, aby przeprowadzi� operacj� wywiadowcz� zwi�zan� z rozwijaj�c� coraz szersz� dzia�alno�� organizacj� neonazistowsk�. Od sze�ciu tygodni nie mamy od niego wiadomo�ci.
- Mog� zrozumie� tw�j niepok�j, Drew - przerwa� mu Henn Bressard. - Ale jaki ma to zwi�zek z dzisiejszym wieczorem, z t� koszmarn� noc�, jak nazwa� j� JeanPierre? Amerykanin bez s�owa popatrzy� na Villiera i aktor odezwa� si� cichym g�osem:
- Ten psychicznie chory stary cz�owiek, kt�ry pope�ni� w teatrze samob�jstwo, by� moim ojcem. Moim prawdziwym ojcem. Wiele lat temu, w czasie wojny, walczy� w Ruchu Oporu. Hitlerowcy z�apali go i z�amali psychicznie, doprowadzaj�c do szale�stwa. Giselle j�kn�a cicho i chwyci�a m�a za rami�.
- Ruch nazistowski si� odradza - rzek� Latham. - Oni staj� si� coraz liczniejsi i wp�ywowi, wbrew temu, w co wszyscy chc� wierzy� i o czym chc� rozmawia�.
- Powiedzmy, �e w tym, co powiedzia�e�, jest jakie� �d�b�o prawdy - naciska� Bressard. - Ale jaki ma to zwi�zek z Quai d'Orsay? Powiedzia�e� "dla dobra nas obu". Dlaczego, przyjacielu? - Jutro otrzymasz pe�n� informacj� w naszej ambasadzie. Wymusi�em to dwie godziny temu i Waszyngton wyrazi� zgod�. Na razie mog� ci przekaza� tylko tyle, i tylko to wiem na pewno, �e pieni�dze, kt�re p�yn� przez Szwajcari� dla rozwijaj�cego si� w Austrii ruchu faszystowskiego s� w tajemnicy przekazywane przez ludzi tutaj, we Francji. Nie wiemy konkretnie przez kogo, ale sumy s� ogromne, wiele milion�w dolar�w. Dla fanatyk�w, kt�rzy rekonstruuj� parti�, parti� hitlerowsk� na uchod�stwie, ale wci�� ukrywaj� si� w Niemczech.
- Je�eli masz racj�, oznacza to, �e tutaj dzia�a jaka� organizacja? - zapyta� Bressard.
- Zdrajca Jodelle'a - szepn�� zaskoczony JeanPierre Villier. - Francuski genera�!
- Albo siatka, kt�r� stworzy� - rzek� Latham.
- Na lito�� bosk�, o czym wy m�wicie? - zawo�a�a Giselle. Odnaleziony ojciec, Resistance, nazi�ci, miliony dolar�w dla fanatyk�w w g�rach! Przecie� to brednie foliel
- Mo�e zacz��by pan od samego pocz�tku, monsieur - zaproponowa� cicho aktor. - By� mo�e b�d� m�g� uzupe�ni� pa�sk� informacj� szczeg�ami, o kt�rych jeszcze rano nie mia�em poj�cia.
* * *
ROZDZIA� 2
Zgodnie z posiadanymi przez nas danymi - zacz�� Latham w czerwcu 1946 roku repatriowany cz�onek francuskiego Ruchu Oporu, pos�uguj�cy si� wymiennie nazwiskami Jean Froisant i Pierre Jodelle, regularnie pojawia� si� w naszej ambasadzie zawsze w jakim� przebraniu i zawsze w nocy. Twierdzi�, �e s�dy paryskie odrzuci�y jego informacje dotycz�ce zdrady jednego z przyw�dc�w Resistance. Zdrajca by� rzekomo francuskim genera�em, przebywaj�cym w honorowym areszcie domowym przyznanym przez niemieckie najwy�sze dow�dztwo tym waszym genera�om, kt�rzy pozostali we Francji. Ocena pracownik�w OSI by�a negatywna. Uznali oni, �e Froisant/Jodelle jest osobnikiem niezr�wnowa�onym umys�owo, jak setki, je�eli nie tysi�ce ludzi, kt�rzy zostali psychicznie okaleczeni w obozach koncentracyjnych.
- Skr�t OSI oznacza Office of Special Investigations * - wyja�ni� Bressard, widz�c oszo�omienie maluj�ce si� na twarzach Villier�w. - By�a to ameryka�ska instytucja powo�ana do �cigania przest�pc�w wojennych.
- Przepraszam, s�dzi�em, �e pa�stwo wiecie - rzek� Latham. - Bardzo aktywnie dzia�a�o tutaj, we Francji, wsp�lnie z waszymi w�adzami.
- Oczywi�cie - potwierdzi�a Giselle. - Ale to by�a oficjalna nazwa. S�ysza�am, �e mieli r�wnie� inne. �owcy kolaborant�w, poszukiwacze �wi� i r�ne takie.
- Niech pan m�wi dalej - poprosi� wyra�nie poruszony JeanPierre marszcz�c brwi. - Jodelle zosta� tak po prostu uznany za wariata?
- Nie by�o to tak nieuzasadnione, jak pan s�dzi. Przes�uchiwano go bardzo dok�adnie. Sk�ada� zeznania trzykrotnie przed niezale�nymi zespo�ami. Taka jest standardowa procedura maj�ca na celu wykrycie nie�cis�o�ci...
- A wi�c mieli�cie informacj� - przerwa� mu aktor. - Kim by� ten genera�?
- Nie wiemy...
- Nie wiecie? - zawo�a� Bressard. - Mon Dieu, chyba nie zgubili�cie tych materia��w?
- Nie, nie zgubili�my ich, Henri. Zosta�y wykradzione.
- Ale powiedzia� pan "zgodnie z naszymi danymi"! - wtr�ci�a si� Giselle.
- Powiedzia�em "zgodnie z posiadanymi przez nas danymi" poprawi� j� Latham. - Mo�na umie�ci� nazwisko w okre�lonych ramach czasowych i system indeksowy poda, jakie wszcz�to post�powanie oraz ostateczne wnioski, bez odwo�ywania si� do materia�u dowodowego. Materia�y takie jak protoko�y przes�ucha� i zeznania znajduj� si� w oddzielnych, utajnionych aktach. Taka procedura ma chroni� poszczeg�lne osoby przed zainteresowaniem kogo� niepowo�anego, mo�e nawet wrogo usposobionego... I w�a�nie te akta zosta�y usuni�te. Nie wiemy dlaczego... chocia�