16520

Szczegóły
Tytuł 16520
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

16520 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 16520 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

16520 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

GRZECHY HETMA�SKIE OBRAZY Z KO�CA XVIII WIEKU przez J. J. Kraszewskiego. Z siedmnastu illustracyami J. Kossaka i portretem autora. Warszawa, nak�ad i druk S. Lewentala. Nowy-�wiat Nr. 39. Wiecz�r by� czerwcowy, pora najpi�kniejsza w roku, przed skwarami letniemi, po s�otach i burzach wiosennych. �wiat ca�y sta� w zieleni, bo na polach nie z�oci�y si� zbo�a jeszcze, ��ki niepokoszone kwit�y tysi�cem gwiazdek r�nobarwnych, pachty m�odo�ci�; dobrze by�o �y�, oddycha�, rosn�� i o wszystkiem z�em zapomina�. Wiecz�r by� czerwcowy, cichy, spokojny, rozmarzony; s�o�ce zachodzi�o, jak kr�l, rad ze swych poddanych, z czo�em pogodnem; jask�ki zwija�y si� wysoko i s�upy muszek ko�owa�y w powietrzu weso�e. Na Podlaskiej r�wninie, w�r�d polanek i las�w, wida� by�o wioseczk� i dworek. Siedzia�a, jak u Boga za piecem, okolona zdala borami, odgrodzona od �wiata niemi, skupiona oko�o dworu swego, oslonionego wierzbami i olchami, jakby si� do� przytuli� chcia�a. Nie pa�ska to by�a siedziba, � chatek nie wiele, cerkiewka drewniana na wzg�rzu; a dw�r, jakby folwark, pod s�om�, ubo�uchny, z gospodarskiemi szopy wko�o, p�otami prostemi ogrodzony, niepoka�nie wygl�da�. Przez wiosk� i pod dw�r nie prowadzi� �aden wi�kszy go�ciniec; dro�yna wi�a si� kapry�nie, wyje�d�ona kreto i gin�a gdzie� w zaro�lach. Pod cerkiewk�, na wzg�rzu, wida� by�o cmentarzyk wiejski. Kilka krzy��w i kilka studziennych ��rawi, kilka grusz starych i sosen, g�rowa�o nad nizkiemi zabudowaniami. Obrazek by� smutny razem i poci�gaj�cy wdzi�kiem wiejskiego spokoju, pod kt�rego opiek�, domy�la� si� by�o mo�na, nieznacznie, bez zmian i wstrz�snie� up�ywaj�cego �ycia. Nie wtargn�o tu od wieku nic z zewn�trznego, szybko przerabiaj�cego si� w coraz nowe formy, �wiata. Wieki up�yn�y, jak te chaty wyros�y z ziemi i przyros�y do niej; cho� je staro�� zjad�a, odnowi�y si� wedle dawnej mod�y do dalszego bytu. Wnuczki mia�y prababek twarze. Krzy�e nadgni�e, kt�re burza poobala�a, na wz�r dawnych wyciosano; spr�chnia�e drzewa od pni�w pu�ci�y latoro�le nowe; ludzie te� z pokolenia w pokolenie nast�powali po sobie, nie mieni�c twarzy, j�zyka, ani obyczaju. Dw�r sta�, jedn� stron� do gospodarskiego 'dziedzi�ca zwr�cony, drug� do staro�wieckiego sadu z lipami na przedzie, z gruszami w g��bi, z kwaterami w po�rodku. Nie wtargn�o tu pa�stwo i �adna my�l p�ocha, coby si� o pi�kno�� stara�a. Sad ko�czy� si� warzywnym ogrodem, a dziedziniec mie�ci� w sobie wodop�j i szopy, pod kt�remi wozy sta�y i drzewo le�a�o w stosach. Ub�stwo nie dopuszcza�o my�le� o pociechach dla oka, o wdzi�czeniu si� do ludzi. Jednak�e doko�a dworu, tak szeroko jak ganek z �awami wyst�powa�, na odgrodzonej p�otkiem staranniej plecionym grz�dzie, wida� by�o troskliwie piel�gnowane kwiaty, kt�re prawie nizkie okna domostwa zas�ania�y. Po nich tylko mo�na si� by�o domy�li� r�ki niewie�ciej i istoty, co u�miechu wiosny i woni jej potrzebowa�a. W podw�rku, jak na t� por�, by�o dziwnie cicho, chocia� wieczorne gospodarskie zaj�cia dosy� go o�ywia�y. Konie powraca�y od wodopoju, kobiety nios�y mleko od kr�w udojone, parobcy si� oko�o zabudowa� kr�cili; lecz wszystko to milcza�o i znakami sobie zdawa�o si� przypomina� obowi�zek sprawowania si� bez wrzawy. Jedne g�si, do kt�rych str�ka, zap�dzaj�ca je d�ugim pr�tem, przem�wi� nie mog�a, ko�czy�y g�o�n� rozmow�, na ��ce gdzie� rozpocz�t�. Kury, jak zwykle na pogodny czas, dawno si� ju� by�y spa� pok�ad�y. We wsi te� ludzi wida� by�o ma�o; cisza panowa�a jak we dworze. Drzwi od ganku sta�y otworem, s�o�ce zachodz�ce wpada�o w�a�nie jaskrawemi promieniami na puste lawy i przez pr�g wciska�o si� do sieni. Ga�y dworek, o�wiecony niemi mocno, na tle ciemnych drzew, mimo swej prostoty i opuszczenia, malowniczo wyst�powa�. Skromne nawet kwiatki, wygl�daj�ce z za p�otka, � malwy, orliki, nagietki, jaskrawo poz�acane, � nabiera�y wdzi�ku, ostro od szarawego t�a �cian odskakuj�c. Korzystaj�c z tego, �e im tu nikt nie przeszkadza�, jask�ki spuszcza�y si� do gniazd swoich pod strzech� bez obawy, powoli; a wr�ble, posiadawszy na por�czach �aw i na pod�odze, gospodarzy�y jak w domu. Nagle sp�oszy�o je otwarcie drzwi w sieni. Na ganek, wolnym krokiem, zamy�lona, wsun�a si� kobieta lat �rednich, kt�rej posta�, ruch i twarz nie licowa�y tak z otoczeniem, i� j� tu za obc� wzi�� by�o mo�na. Chocia� lata odj�y jej ju� wdzi�k m�odo�ci, a ona sama wcale si� o to nie zdawa�a troszczy�, jak� j� wiek uczyni�, � by�a jeszcze pi�kn�, a pi�kno�� jej niepospolita, pa�ska, mia�a cech� krwi szlachetnej, czego� nie pod t� strzech� zrodzonego. Rodz� si� wprawdzie i w chatach ubogich te rajskie kwiaty, te istoty wybrane; ale poezya, kt�r� je natura obleka, innego jest rodzaju. W kobiecie tej na pierwszy rzut oka pozna� by�o mo�na, i� si� wychowa�a i wzros�a w pa�acach, �e szcz�cie i dostatek wyko�ysa�y j� w m�odo�ci, a burza tu chyba zap�dzi� mog�a. Dzi� by�a to pani ma�ego dworku, ubrana ubogo, zaniedbana, oboj�tna, smutna, zbola�a. Ub�stwo tylko nie mog�o jej odebra� tego, co natura da�a w powiciu, jako talizman, czy brzemi�: pos�gowej postaci, twarzy o rysach nieposzlakowanej czysto�ci, wejrzenia czarnych oczu, wyrazistego i p�omienistego dzi� jeszcze, marmurowej skroni, kr�lewskiego chodu i ruchu. R�ce, kt�re trzyma�a za�o�one na piersiach, cho� zaniedbane, by�y cudownych kszta�t�w; w�os nieporz�dnie zwini�ty na g�owie, gdzieniegdzie si� ju� srebrz�cy bia�emi pasmami, bujnemi sploty zdawa� si� g�ow� ugina�. Sukni� mia�a ciemn� z prostego kartunu, dostatni� i jakby zakonna zrobion�; chustk� na szyi bia��, a w palcach �ci�ni�ty, zmi�ty bia�y p�atek, kt�rym tylko co zaczerwienione od �ez otar�a oczy.�liczne jeszcze usta jej w tej chwili zaduma, b�l, zacisn�y i �ci�gn�y, nadaj�c obliczu wyraz surowy. Czo�o przeci�te by�o fa�dami. Wyst�pi�a powoli na prz�d ganku, wlepi�a wejrzenie gdzie� w dal na lasy, na drog�... patrza�a i nie widzia�a jeszcze; s�ucha�a, nie mog�c pochwyci� �adnego d�wi�ku. Z twarzy wida� by�o, �e my�l ca�a i ducha si�a w g��b' jej si� zwin�a i tam po�era�a si� sama; tam wi�y si� obrazy i szumia�y g�osy, g�usz�ce wszystkie inne. Zmys�y zdr�twia�e by�y. Ci�y�o co� na niej brzemieniem ogromnem, tak, �e zaledwie porusza� si� mog�a. B�l cz�sto si� staje kamieniem na piersi, o�owiem na czaszcze. Sta�a tak nieruchoma czas jaki�, p�ki j� zewn�trzne wra�enie, niepochwycone dla innych, do �ycia nie przywr�ci�o. Drgn�a, ogl�daj�c si�. Nieczu�o�� zmieni�a si� nagle w dra�liwo�� nadzwyczajn�, jak ona. Wida� by�o ze zwr�cenia g�owy w stron� wioski, jak gdyby si� tam czemu� przys�uchiwa�a. Lecz ze wsi milcz�cej, ledwie, ledwie, gwar stworze�, do szop powracaj�cych, dochodzi�, skrzypienie studzien i klekotanie bocian�w. Ucho pospolitego cz�owieka nie by�oby nic rozezna�o w tym szumie; lecz kobieta by�a teraz w stanie ducha, kt�ry dawa� jasnowidzenie. Jak, przed chwil� jeszcze, huk dzia�-by jej nie obudzi� mo�e; teraz s�ysza�a wi�cej ni� ludzie, widzia�a niepostrze�one. Z nat�on� uwag� chwyta�a szmery jakie�, a twarz o�ywi�a si� nieco. Na piaszczystym go�ci�cu w dali gdzie� turkota�o co� mo�e, czego opr�cz niej nikt nie s�ysza�. Turkot ten jednak stawa� si� coraz wyra�niejszym � oddycha�a l�ej troch�. By�a prawie pewn�, �e si� zbli�a to, czego oczekiwa�a. Potrzeba by�o jednak dosy� d�ugiego czasu, nim mog�a sprawdzi� pierwsze wra�enie; naostatek, przed wielkiemi wrotami dziedzi�ca, pokaza�a si� kolaska dosy� wytworna, dwoma ko�mi ros�emi, w chom�tach bardzo ozdobnych, ci�gniona. Na ko�le siedzia� wo�nica w barwie pa�skiej, wygalonowany, a w po�rodku male�ka figurka, w kapelusiku tr�j graniastym i francuzkim stroju o�mnastego wieku, z lask� w r�ku, w p�aszczyku piaskowym na ramionach. Przybywaj�cy, cz�ek nie m�ody, ale �ywy i �wawy, mia� nietylko str�j cudzoziemski, ale twarz okr�g��, brunatn�, z oczkami czarnemi, puco�owat�, babiast�, wygolon�, kt�ra cechowa�a cz�owieka obcej jakiej� krwi i pochodzenia. W chwili, gdy paradny wo�nica chcia� zamaszysto z pa�skim swym ekwipa�em przed ubogi dworek zajecha�, male�ki cz�eczek uderzy� go po ramieniu, daj�c mu znak, aby si� u wr�t zatrzyma�. Wykona� to wspania�y wygalonowany pan, mocno si� krzywi�c i ukazuj�c, jak mu si� to niew�a�ciwem zdawa�o. Rozkaz by� nie do smaku, bo wo�nica nie nawyk�y do ukrywania si� pod p�otem. Z ganku oczekuj�ca kobieta majestatycznym krokiem pocz�a i�� naprzeciw go�cia; przy�pieszy�a ch�d potem, ale ma�y Francuzik, wyskoczywszy z karyolki, uprzedzi� j�, podbiegaj�c, i kapelusz podni�s�szy, wita� u�miechni�ty. Pomimo, �e by� i nie m�ody, i nie pi�kny, a str�j mu nie dodawa� wdzi�ku, przyby�y mia� rozumn�, dowcipn� a razem dobrodusz� fizyognomi�, kt�ra na widok smutnej pani, przybra�a wyraz pe�ny poszanowania i sympatyi. Nim si� mia�a czas odezwa� do niego, go�� �wawo r�k� jej pochwyci� i z rewerency� do ust przycisn��. Podni�s� potem ku niej pytaj�ce oczy, a wejrzenie to zrozumiawszy, kobieta wzdychaj�c, odpowiedzia�a mu po francuzku: � A! nie lepiej! nie lepiej, kochany doktorze! � C� mu jest? � spyta� z po�piechem przyby�y � jak? zmieni�o si� co? � Sam zobaczysz, konsyliarzu, � smutnie doko�czy�a kobieta � gor�czka go nie opuszcza, niespokojny ci�gle, si� mu brak... � A przytomno��? � bada� troskliwie doktor. � S� chwile, w kt�rych zdaje si� marzy� i co� m�wi� od rzeczy, lecz gdy si� odezw� do niego, odzyskuje przytomno��. Rozmawiaj�c tak, posuwali si� ku dworkowi; lekarz pozosta� troch� w tyle, a kobieta poprowadzi�a go z sob� przez ganek do sieni, otworzy�a potem drzwi ostro�nie do ma�ego przedpokoju, a z niego do wi�kszej izby sypialnej. Tu, cho� jasno by�o na dworze, panowa� mrok wieczorny, bo zielon� firank� przys�oni�te by�o okno. Pokoi, w kt�rego jednym k�cie sta�o ��ko zaledwie widzialne, parawanikiem os�oni�te, mia� nie wiele sprz�t�w, i takich, jakie zwyk�y by�y na�wczas po ubogich dworkach szlacheckich si� znajdowa�. St� zarzucony papierami, na kt�rym teraz i flaszki z lekarstwami si� mie�ci�y, kilka krzese�, kufer, szafa, na �cianach strzelby i torby my�liwskie, w k�cie karby gospodarskie i beczu�ka, w kt�rej octu si� by�o mo�na domy�la�, � izbie nadawa�y bardzo pospolit� powierzchowno��, niczem si� szczeg�lnem nie odznaczaj�c�. Otwieraj�ce si� drzwi, szelest sukni i ch�d, chocia� na palcach id�cego doktora, le��cego na ��ku przebudzi� musia�y. Ci�kie odetchnienie da�o si� s�ysze� od k�ta i g�os s�aby: � A! to ty dobra moja Beasiu! daj mi si� napi� czego! pragnienie pali! Kobieta z wielk� troskliwo�ci� po�pieszy�a do ��ka, pochyli�a si� nad niem i szepn�a: � Doktor Clement przyjecha�. Chory westchn��, prawie niedos�yszanym g�osem odpowiadaj�c: � Co mi on ju� pomo�e. Tu� stoj�cy Francuz przysun�� si�, witaj�c chorego z�amanym polskim j�zykiem. � Jak�e tam �owczycowi? lepiej? � Teraz dopiero, gdy oczy do mroku nawyka�y powoli, doktor Clement m�g� co� dojrze�. Na ��ku, z g�ow� podniesion� starannie poduszkami, le�a� m�czyzna nie stary jeszcze, nie m�ody ju�, ogromnego wzrostu, atletycznej budowy, lecz wychud�y i zmizerowany straszliwie. Twarz i cz�� ods�oni�tych piersi, szyja i r�ce, by�y ko��mi tylko, pomarszczon�, z��k�a sk�r� okrytemi. �y�y z pod niej wyst�powa�y wzd�te, jak sznury, oplataj�c ten ko�ciotrup �ywy. Wychud�e policzki okrywa�a ciemna, nawp� posiwia�a, niegolona ju� dawno broda, od kt�rej wielki, sumiasty w�s szlachecki odstawa�. D� twarzy kry� ten zarost szczecinowaty, a u g�ry � oczy nadzwyczaj bystro patrz�ce, niespokojne, wypuk�o z pod czaszki b�yska�y ogniem, je�li nie �ycia, to gor�czki. Pi�kne czo�o zwi�ksza�a wy�ysia�a ju� dobrze g�owa, do kt�rej rzadki w�os przylega�. Zmienione chorob� oblicze zachowa�o z dawnego charakteru wyraz m�ztwa, energii i stoicyzmu, kt�ry nad cierpieniem bra� g�r�. Pier� podnosi�a si� ci�ko, pracuj�c na ka�de tchnienie; r�ce niespokojne chwyta�y pos�anie i konwulsyjnie to je garn�y, to odpycha�y. Schylony nad chorym doktor, uj�wszy jedn� r�k�, bada� oddech i fizyognomi�, nie daj�c po sobie pozna� wra�enia, jakie na nim dostrze�one czyni�y symptomata. Kobieta, staraj�ca si� z twarzy doktora domy�li� stanu chorego, pr�dzej-by z jej wyrazu mog�a uspokojenie zaczerpn��, ni� odgadn��, �e wszelk� straci� nadziej�. Tak by�o w istocie, ale doktor Clement mia� d�ugoletni� praktyk� i panowanie nad sob�. Lekarz nadworny wielkiego i rozpieszczonego pana, umia� zawsze pociesza�, cho� sam zw�tpi� o pacyencie. Pu�ci� zwolna r�k� chorego i odezwa� si� tylko g�osem spokojnym, �e gor�czka wi�ksz� nie by�a. Chory czarnemi oczyma swemi wpatrywa� si� w niego, jakby mu niemi chcia� co� powiedzie�; z drugiej strony bada�a go kobieta. Doktor unika� wejrzenia obojga, widocznie chc�c znale�� jaki� spos�b odwr�cenia uwagi od siebie. Za��da� wody nie zbyt zimnej, aby choremu zrobi� limonad�, do kt�rej potrzebne dwie cytryny wyj�� z kieszeni. Sama pani wysun�a si�, aby przynie�� co potrzeba, a chory ruchem r�ki �ywym przyzwa� do siebie doktora: � Nic nie m�w przed moj� �on� � rzeki tajemniczo � po co si� ma wcze�nie martwi� i trwo�y�. B�dzie i tak dosy� mia�a biedy potem. Ju� ja wiem, ty mi nic limonadk� nie pomo�esz, ani �adne leki! B�g chyba by jeden � ale wola Jego �wi�ta. Fiat vohuitas twa! � doda� s�abn�cym g�osem. � �owczyc bo � odpar� doktor � masz niepotrzebne imaginacy�. Niema jeszcze nic! niema nic! � Co ty mi m�wisz! ale! � rzek� chory poruszaj�c si� � ja to lepiej czuj� ni� ty, m�j poczciwy kochany konsyliarzu! Darmo! ju� ze mnie nic nie b�dzie; dojrza�em do trumny. � Nie trzeba sobie g�owy nabija� takiemi my�lami! � szepn�� doktor � po co to ? ! � My�lisz, �e ja si� trwo��? � odrzek� �owczyc � wcale nie! kobieciska mi �al, o ni� si� troszcz�; jak palec sama na �wiecie; syn wprawdzie doros�y, ale niedo�wiadczony... jak ona sobie rady da! M�j Bo�e! Westchn�� ci�ko. � Sobie, jak sobie; ale Todzio teraz najwi�cej potrzebuje opieki... pod' w�sem... Us�yszawszy otwieraj�ce si� drzwi i szelest sukni, nie doko�czy� chory, zmieni� ton i doda�: � Ja-bym si� wola� kwasu og�rkowego napi�, ni� tej waszej limonady. Doktor Clement ruszy� ramionami, i mimowolnie si� roz�mia�. � Nie by�by szlachcic polski! � zamrucza�, id�c do szklanki, w kt�rej mia� nap�j przygotowa� dla chorego. W czasie gdy lekarz odchodzi�, kobieta przysun�a si� do ��ka, poprawi�a opad�e poduszki i zlekka uni�s�szy g�ow� chorego, po�o�y�a j� wygodniej. �za zakr�ci�a si� w oczach �owczyca, chwyci� bia�� jej r�k� i nami�tnie j� do ust przycisn��. Kobiecie si� te� �zy w oczach kr�ci�y; nie chc�c ich pokaza�, odesz�a do okna. Dr. Clement, przyprawiwszy i skosztowawszy, ni�s� limonad� i poda� j� choremu, kt�remu, �e r�ce dr�a�y, sam do ust szklank� nachyli�, nie daj�c jej pi� raptownie. � Niech sobie teraz �owczyc spocznie; � odezwa� si� � ja pani o kaw� poprosz�, a potem zobaczymy, czy na noc jeszcze jakie lekarstwo wypadnie przyrz�dzi�. Chory w istocie, jakby ju� tym ma�ym wysi�kiem by� znu�ony, oczy zamyka�, a usta mu si� jakby od po�kni�tego p�aczu �cisn�y. �owczycowa, od okna odst�piwszy, wyprowadzi�a zadumanego doktora naprzeciw do bawialni. Pok�j ten nizki, dosy� obszerny, z oknami od dziedzi�ca, wygl�da� dziwacznie: zaniedbany by�, zastawiony sprz�tem prostym i zu�ytym; w�r�d niego gdzie niegdzie, jakby resztki lepszej przesz�o�ci, sta�y w mroku i po k�tach wytworne meble, drogie cacka py�em okryte. Jak widok �owczycowej obok jej m�a rodzi� my�l sprz�enia dw�ch istot, do r�nych sfer nale��cych, a losem akim� zwi�zanych z sob�, tak i pok�j ten mia� dwie, nie godz�ce si� z sob�, fizyognomi�: jedn� prost�, ubog�, szlacheck�; drug� � z resztek pa�skich i ob�amk�w zbytkownych sklejon�. Ta druga, jakby si� siebie wstydzi�a i kry� chcia�a, nie wyst�powa�a wyra�nie, � by�a tu w go�cinie, zdawa�a si� os�oniony i zapomnian�. Troch� porcelany saskiej, szafeczka z bronzami z�oconemi, szpinecik ozdobny niegdy�, dzi� z nog� zwichni�t�, zasuni�te by�y tak, i� ich za sto�kami niezgrabnemi i sto�ami bejcowanemi prawie dojrze� nie by�o mo�na.�owczycowa, pr�dko rzuciwszy s�owo jakie� s�udze, kt�ra si� w drugich drzwiach ukaza�a, zwr�ci�a si� oczyma, kt�re we �zach p�ywa�y, wpatruj�c si� pilnie w doktora. Zmi�sza� si� nieco stary. Dotrzymywa� z razu, nadaj�c twarzy wyraz oboj�tny; potem oczy spu�ci�, i poprawiaj�c perliczk� na g�owie, po pokoju przechadza� si� zacz��. � M�w mi prawd�! � odezwa�a si� Beata g�osem, w kt�rym �kanie czu� by�o. � Ja czuj�, �e jest coraz gorzej; umiem cierpie�, na wszystko jestem przygotowana; lecz � chc� wiedzie�, co mnie czeka, bo sama o przysz�o�ci my�le� musz�... Spu�ci� oczy bardziej jeszcze doktor, pochyli� na piersi g�ow� � milcza�. M�wili z sob� znowu po francuzku, a �owczycowa wyra�a�a si� tym j�zykiem z �atwo�ci� i elegancy�, jakby nim od dzieci�stwa m�wi� by�a nawyk��. � Wierz mi pani � odezwa� si� po namy�le doktor Clement, � �e my biedni lekarze cz�stokro� nie wi�cej wiemy o �mierci i �yciu nad tych, co si� nie uczyli medycyny. Widzia�em sto przyk�ad�w, w kt�rych skazani przez fakultet wychodzili ca�o. Natura ma cudowne �rodki, kt�rych my si�y ani znamy, ani si� domy�lamy. Do ostatniej chwili lekarz ma nadziej� � i ja j� mam!! � Pocieszasz mnie � rzek�a z rezygnacy� Beata � ale z mowy tw�j, dobry m�j przyjacielu, �atwo si� domy�li�, �e nadzieja twa chyba w cudzie �aski Bo�ej, a kt� na cud Opatono�ci zas�u�y�? Zwr�ci�a si�, ocieraj�c oczy. � Czekam na syna; � rzek�a cicho � wczoraj jeszcze powinienby! przyjecha�. Me ma go! List dawno wys�a�am poczt�... � Poczt�! poczt�! � przerwa� doktor � czemu�e� go pani mnie nie przys�a�a? uprosi�bym by� Beka; wyprawi�by go z kresami hetma�skiemi do Warszawy; doszed�by pr�dzej! Beata zarumieni�a si� mocno i odpar�a �ywo: � Wiecie, �e nie mog� u�y� tego po�rednictwa. Clement g�ow� poruszy�. � Pani-by� go nie u�y�a, ale ja; niktby nie potrzebowa� wiedzie�, przez kogo list wys�any... � Tak, ale wiedzianoby do kogo! � zawo�a�a �owczycowa � to dosy�. Dzi�kuj� ci, kochany doktorze; nie mam i nie mog� mie� �adnych stosunk�w z dworem pana hetmana. Jeszcze co� chcia� powiedzie� doktor, lecz, zobaczywszy twarz nagle zas�pion� �owczycowej, wstrzyma� si� i zako�czy� tylko: � Pani jeste�... upart�. S�u��ca, kt�ra wnios�a kaw�, przerwa�a w sam czas, widocznie dla obojga nieprzyjemne, t��maczenie. W podaniu tego napoju wida� by�o dwoisto�� tego domu, jak wsz�dzie. Przyrz�d do kawy sk�ada� si� z tacki bardzo wytartej, z imbryczka i garnuszka prostego; a cienka serweta i kosztowna fili�anka saska odbija�y od nich dziwnie. Na s�udze, kobiecie niem�odej, przyodzianej wie�niaczym krojem, wida� by�oniezamo�no�� domu i wyrzeczenie si� wszelkiego starania, aby to ukry� przed oczyma ludzkiemi. S�uga przysz�a boso, z zakasanemi r�kawami i fartuchem niezbyt �wie�ym, kt�ry naprowadza� na my�l, �e niedawno od kr�w i chlew�w powr�ci� musia�a. Clement, nie czekaj�c aby mu nalano, sam pocz�� oko�o kawy gospodarowa�, usi�uj�c przybra� weselsz� fizyognomi�. � Me wiem ju� prawdziwie, jak wam mam dzi�kowa� � smutnie pocz�a, przysiadaj�c si�, gospodyni, i opieraj�c na stole. � Rozumiem, jak wam trudno na chwil� si� oddali� z Bia�egostoku, bo tam zawsze kto� chory, wy�cie tam potrzebni. Spodziewam si�, �e nie powiecie, i� byli�cie u mnie, nie przyznacie si� do tej zbrodni... O to was bardzo prosz�, stary m�j przyjacielu, � doda�a, r�k� mu podaj�c, g�osem dr��cym. � Nie chc� aby tam nawet imi� moje wym�wione by�o; aby wiedziano, co si� ze mn� dzieje! � B�d� pani spokojn� � odpowiedzia� Clement pr�dko � zt�d do Choroszczy blizko, a ja tam mam chorego burgrabiego, kt�rego Hetmanowa bardzo lubi. Wizyta moja idzie na karb jego! Czas jaki� trwa�o przykre milczenie; doktor spogl�da� na gospodyni�, ta wzrok os�upia�y wlepi�a w �cian�. W oczach si� jej ci�gle �zy kr�ci�y. Kilka razy usta zdawa�y si� chcie� otworzy�, a nie �mia�a odezwa� si� z tem, co mia�a na sercu. � Bardzo-bym pragn�a � szepn�a w ko�cu, oczy na st� spuszczaj�c � a�eby Todzio po�pieszy� i m�g� zasta� go jeszcze... �yczy sobie widzie� go... ja... mnie... . Wzrok za�zawiony nagle wlepi�a w doktora: � Powiedz mi, gdyby dzi� nie przyby� jeszcze? ? Clement zak�opota� si� i poruszy� niecierpliwie. � Ale � rzek�, zapijaj�c kaw� � co za my�l! tak znowu gro�nego nic niema. � Todzio powinien by� lada chwila � doda�a, zwr�ciwszy si� ku oknu. � Znam jego serce; kocha tego dobrego ojca najczulej, najgor�cej. Byle list odebra�! Lecz czy mu go oddadz� w por�? czy go znajd�? � Wszak�e by� u Piar�w ? � spyta� Clement. � Nie wiem; nauki sko�czy� � rzek�a �owczycowa. � Ksi�a go przytrzymywali; ks. Konarski znajdowa�, �e im w zakonie m�g� by� u�ytecznym; ale ch�opiec do czarnej sukni nie ma powo�ania. Chcia� si� gdzie� umie�ci� przy pa�skim dworze... Nie pisa� mi, gdzie i u kogo. Bez protekcyi, sam jeden, w�tpi� aby m�g� gdzie by� przyj�ty. � Je�eli go u Piar�w nie znajd� � doda� pocieszaj�c doktor � to� oni b�d� wiedzieli i wska��, gdzie si� znajduje. List doj�� powinien, ale � gdyby by� szed� przez moje r�ce, r�cz�, �e wcze�niej zosta�by oddany. Kobieta zamy�li�a si�, nie odpowiadaj�c. Dr. Clement spojrza� na zegarek i z miejsca si� ruszy�. � P�jdziemy jeszcze do chorego naszego � rzek� � dam mu proszki; na wszelki wypadek, przynios�em je z sob�, a�eby po nie do Bia�egostoku nie by�o trzeba posy�a�. To m�wi�c, Clement si�gn�� do bocznej kieszeni i doby� z niej zawini�ty paczek ma�y, od kt�rego silna wo� pi�ma rozesz�a si� po pokoju. Na palcach powr�cili do chorego. We drzwiach ju� us�yszeli ci�ki oddech, jakby u�pionego, lecz wnet odezwa�o si� westchnienie, kaszel i glos niespokojny. � Todzia niema! M�j Bo�e! jakbym go rad jeszcze zobaczy�! Zamiast odpowiedzi, Clement uj�� r�k� chorego i zatrzyma� j� dosy� d�ugo. � Damy �owczycowi proszek � odezwa� si� � kt�ry pom�dz powinien. � Ja go ju� czuj�! � odpar� chory � lecz... konieczne to? �ona, wyprzedzaj�c doktora, zawo�a�a b�agaj�co: � Konieczne, gdy Clement radzi, a ja prosz� ! Chory oczy przymkn��, zmilcza� troch� i szepn�� pos�usznie: � Chyba dla tego, abym Todzia doczeka�!... Pierwszy proszek zaraz sam lekarz pom�g� wzi��� choremu i, �cisn�wszy r�k� jego, po�egna�, obiecuj�c przyby� nazajutrz.�owczyc, maj�cy oczy zamkni�te, podni�s� powieki i spojrza� na doktora, jakby bada�, czy go nie pr�n� tego jutra �udzi nadziej�. Clement powt�rzy� dobitnie: . � Do widzenia, jutro! Prosz� mi spa� spokojnie, a o niczem nie my�le�, coby zbytnio porusza�o. Mam nadziej�, �e proszki moje dobrze poskutkuj�. Chory zamkn�� oczy, mrucz�c co� niewyra�nie. Sama pani wysz�a, wyprowadzaj�c lekarza a� do karyolki, przy kt�rej paradny wo�nica, stoj�c, w�a�nie si� jakim� orze�wia� napojem. Bosy ch�opak, w pokornej postawie, trzyma� przed nim flaszk� zielon�. Rzuciwszy jeszcze s�owo pociechy stoj�cej przy nim �owczycowej, Clement na�o�y� pr�dko p�aszczyk, karyolka zawr�ci�a do bramy, a po chwili znik�a z oczu gospodyni, kt�ra, zapomniawszy si�, sta�a w miejscu nieporuszona. S�o�ce ju� by�o zasz�o. Sp�jrza�a na drog�, ku lasowi wiod�c�, kt�r� syn mia� przyjecha�; � nic na niej wida�, nic ztamt�d s�ycha� nie by�o. Cisza nocy zapada�a na okolic�; zdala tylko turkota�a karyolka doktora i psy wiejskie, zaniepokojone ni�, naszczekiwa�y. Ze spuszczon� g�ow�, powoli dowlok�a si� Beata do ganku, upad�a na �aw�, opar�a o s�up i pozosta�a tak d�ugo, znu�ona a nieprzytomna. Oczy si� jej klei�y, lecz niepok�j ducha usn�� nie dawa�; zaledwie zdrzemn�wszy si�, zrywa�a jak przera�ona. * * * Noc przesz�a dosy� dla chorego spokojnie, cho� par� razy budzi� si�, nas�uchiwa�, szepta� co�, jakby si� modli� lub prosi�. �ona, kt�ra, nie k�adn�c si�, w krze�le przy nim czuwa�a, za ka�dem poruszeniem jego przychodzi�a, i k�adn�c d�o� na czole, dotkni�ciem tem uspokaja�a go. � Usypia�. Przez szpary okiennicy wciska� si� ju� brzask dnia nadchodz�cego, gdy ucho niemog�cej usn�� Beaty pochwyci�o jaki� szmer, od wr�t dolatuj�cy. W mgnieniu oka zerwa�a si� pocichu, biegn�c do drzwi. Otwar�a je z ostro�no�ci�, aby skrzypni�cie nie przebudzi�o �pi�cego, i znalaz�a si� w ganku, gdy od wr�t. pieszo przybywa� w�a�nie m�czyzna s�usznego wzrostu, p�aszczem os�oni�ty. S�aby okrzyk wyrwa� si� z jej piersi, pochwyci�a go za szyj� gwa�townie i wybuch�a t�umionym napr�no p�aczem. Przyby�y chwyta� j� za r�ce i ca�owa�. � Todzio m�j! Todzio! � powtarza�a, zanosz�c si� od p�aczu. � M�j Bo�e! my�la�am, �e si� ju� ciebie nie doczekamy! � Matuniu kochana! � �wie�ym, m�odym g�osem odpar� przyby�y � �pieszy�em dniem i noc�! Ch�opak, gdy p�aszcz z siebie zrzuci�, pokaza� si� oczom matki w ca�ym blasku, jakim go m�odo�� okry�a, gdyby w kr�lewskim majestacie. Pi�kniejszego m�odzie�ca trudno wymarzy� by�o; serce macierzy�skie mog�o si� uradowa� jego widokiem. Nietylko bowiem �liczny by� postaci� i twarz�, ale z oczu, czo�a, wyrazu ust. ruchu ka�dego, b�yska�a si�a m�zka, poj�cie bystre, rozum, energia, co� szlachetnego i niepospolitego. I on, jak matka, pod t� strzech� ubog� zdawa� si� go�ciem i wygna�cem, do innych stworzonym los�w, napi�tnowanym cech� wybranych. Brak�o mu tylko arystokratycznej owych czas�w p�ocho�ci i lekkomy�lno�ci, a natomiast mia� powag� rozmarzonych istot, co pragn� stan��, cho�by bojem i cierpieniem, wy�ej nad pospolite t�umy. Skromne bardzo podr�ne ubranie, niemal ubogie, nie tylko go nie szpeci�o i nie ujmowa�o mu, lecz podnosi�o jeszcze wdzi�k ca�ej postaci i twarzy. By! to �ywy, odm�odzony obraz pi�knej matki, m�zkim duchem i energi� spot�gowany do idea�u. Rysem wybitnym, kt�ry charakter odr�bny nadawa� rycerskiemu m�odzie�cowi, by�a energi� u�mierzaj�ca �agodno�� i panowanie nad sob�. Karno�� zakonu, w kt�rym odebra� wychowanie, czyni�a go skromnym i cierpliwym, mimo si�, jakie czu� w sobie. Wszystko to malowa�o si� w twarzy, m�zkiej razem i dobroci� nacecho- wanej, w oczach patrz�cych �mia�o a �agodnie, w ustach surow� wstrzemi�liwo�ci� s�owa �ci�gni�tych... Matka wpatrzy�a si� we� z wyrazem niewypowiedzianej czu�o�ci, �ledz�c, jakie na twarzy jego zetkni�cie si� z lud�mi obcymi mog�o pozostawi� �lady. Macierzy�skiej mi�o�ci okiem by�aby je odczyta� umia�a, odgad�a. Lecz na marmurowym m�odzie�cu �wiat, w�r�d kt�rego si� obraca�, �adnej nie potrafi� wyry� skazy � odbija�o si� od niego wszystko, pozosta� jakim by�. Matka u�cisn�a go raz jeszcze. Ch�opak milcza�, nie�miej�c pyta� o ojca; ona mo�e bolesnej wiadomo�ci oznajmi� nie chcia�a. Os�abiona wra�eniem, upad�a na �awce w ganku. Tymczasem w podw�rku przybycie panicza poruszy�o wszystkich, ludzie si� zbiegali z zak�tk�w i zagl�dali pod ganek. D�ugo �owczycowa siedzia�a z g�ow� na d�oni, chc�c si�y odzyska�. � Todzio sta� przed ni�. � Ojciec �le si� ma � wyrzek�a nareszcie � tak �le, �e ja ciebie musia�am powo�a�, aby� go m�g� zobaczy�, aby� ty go sob� pocieszy�, on ciebie � pob�ogos�awi�. � Ale z czeg� to pogorszenie? � zapyta� ch�opak niespokojnie. � A! dawno si� to przygotowywa�o � pocz�a, wzdychaj�c, Beata. � Ty wiesz, jak zdr�w by� i silny, ale te� zdrowiem, si��, sob� szafowa�. Chc�c mnie ul�y�, chc�c tobie by� pomoc�, pracowa� nad miar�, trudzi� si� nielito�ciwie, dnia ni nocy nie mia� spoczynku.�elaznego cz�owieka zmog�aby taka troska i trud taki. Prosi�am go napr�no, nie s�ucha� mnie, ni kogo. Wszystko chcia� robi� sam; wsz�dzie by�, dopilnowa� ka�dej rzeczy, a gdy cudzych r�k nie stawa�o, on swoich nie szcz�dzi�. Zgrzany, zm�czony napi� si� gdzie� wody, zazi�bi� � zachorza�, pocz�� kaszla�, a leczy� si� nie chcia�. Nie pozwoli� sprowadzi� doktora. Dopiero, gdym ju� widzia�a straszny post�p choroby, musia�am u�y� fortelu, aby Clement`a �ci�gn�� i sk�oni� go do pos�usze�stwa. G�os kobiety s�abn�� zaczyna�. � Zobaczysz go � doda�a � Clement robi nadziej� ; ja rozpaczam. Zmieni� si� strasznie, os�ab�, trawi go gor�czka. Spu�ci�a g�ow� i p�acz dalej m�wi� jej nie da�. Dzie� si� robi� jasny; w dziedzi�cu, pomimo nakazu, ranne gospodarstwo przerwa�o cisz� ; �owczycowa posz�a zajrze�, czy to chorego nie obudzi�o. Syn cicho post�powa� za ni�. Zaledwie pr�g przesz�a, gdy od ��ka g�os si� odezwa� s�aby, �pieszny, niewyra�ny, be�kotanie niecierpliwe. � Todzio jest! przyjecha�... wiem... � Tak, � podchodz�c zwolna, potwierdzi�a kobieta � ale zk�d�e wiesz? � Czu�em go! przyby� przed chwil�! Poruszy� si� na ��ku chory, wyci�gaj�c r�ce, jakby przyby�ego wzywa� ku sobie. Todzio po�pieszy�, i przykl�k�szy, wychud�e jego ca�owa� d�onie; a chory g�ow� syna do piersi swych przyciska�. Z ty�u stoj�ca matka p�aka�a rzewnie, �zy i �kanie staraj�c si� tamowa�. Jaki� czas milczenie by�o. �owczyc odetchn��, jakby mu wielki ci�ar spad� z serca. Zdawa�o si�, �e przyjazd syna now� jak�� przej�� go sil� : porusza� si� o swej mocy, cho� z wysi�kiem, usta si� u�miecha�y, twarz wypogodzi�a. � Niech-�e on spocznie � odezwa� si� do �ony � nakarmcie� go; naciesz si� nim; a potem niech przyjdzie do mnie... Wiele, wiele mamy do m�wienia... Proszki te mocy mi dodaj�... prosz�, je�eli s�, o jeden jeszcze. � Wszystko to niezwykle silnym i pewnym g�osem wypowiedzia� chory; a �ona, troch� tem pocieszona, po�pieszy�a przynie�� lekarstwo. � Teraz � rzek� chory, wzi�wszy je � zm�wi� ranne modlitwy, Bogu podzi�kuj�, �e mi go da� doczeka�... Id� Todziu z matk�, odpocznij. Poca�owawszy w r�k� ojca, odszed� ch�opak zasmucony i przera�ony, gdy� po d�ugiem niewidzeniu, jego bardziej, ni� tych, co patrzali na stopniowe wyniszczenie tego silnego niegdy� olbrzyma, uderzy� mog�a zmiana i z�amanie cz�owieka, kt�ry si� niedawno zdawa� niepokonanym... Zaledwie sam-na-sam znale�li si� z matk� naprzeciwko, gdy Teodor, �ami�c r�ce, zawo�a�: � Ale c� m�wi Clement ? nie mo�e� nic poradzi� na to ? � Zobaczysz go sam; � odpowiedzia�a matka � nie mog� mu nic zarzuci�: by� troskliwym, okaza� si� dla nas przyjacielem, nie lekarzem; zrobi�, co tylko m�g�; ale chorob� powstrzyma� nie by�o w mocy ludzkiej. Smutny by� ten powr�t do domu dziecka ukochanego; oboje z matk� siedzieli, w smutku pogr��eni. Teodor o sobie zapomnia� i ledwie umia� na zadawane odpowiada� pytania. Nie �mia� przestrasza� matki, a widok ojca razi� go jak piorunem, wszelk� odejmuj�c nadziej�. Przysz�o�� po-za t� trumn� ro�cie�a�a si� czarna, gro�na, niezg��biona... Nie sz�o mu wcale o siebie; czu� si� dosy� silnym, aby przeciwnym losom stawi� czo�o; trwog� mia� o matk�, kt�r� ten opiekun pozostawi�by sierot�. Ub�ztwo nie dozwala�o na przysz�o�� roi� o niczem innem, jak o twardej walce, o nieznoszonej �a�obie. Ten, kt�rego mia�o im zabrakn��, by� dusz� i r�k� domu, by� w nim wszystkiem... Oko�o po�udnia, �owczyc, u kt�rego �ona i syn po kolei kilka razy siadali na stra�y, to razem, to pojedy�czo, gdy na Todzia przysz�o pozosta� przy nim samemu � upewniwszy si�, �e �ony nie by�o, zwr�ci� si� z po�piechem do syna. � Chcia�em si� ciebie doczeka� koniecznie � pocz�� zwolna, oszcz�dzaj�c g�osu i oddechu. � Znam twe serce, rachuj� na nie, ale przem�wi� do niego trzeba mi by�o. �le jest ze mn�! a tak, nie �udz� si� � wola Bo�a! Wyspowiada�em si�, sumienie mam spokojne � o matk� twoj� mi idzie, o ciebie! Ty, Bogu dzi�ki, doros�e�, dasz sobie rady na �wiecie � ale ona! ona! � Czuwa� nad matk�, to m�j najpierwszy, naj�wi�tszy obowi�zek � przerwa� gor�co Todzio. � Ale ona ci nad sob� czuwa� nie da! � zawo�a� niespokojnie chory � ja j� znam; zechce siebie i wszystko dla ciebie po�wi�ci�. Sama zmarnie�, zam�czy� si� gotowa! Borek... ty to wiesz dobrze, ledwie przy wielkim trudzie na ubogie starczy �ycie. P�ki mog�em, d�wiga�em t� lichot�; gdy mnie nie stanie � Bo�e wszechmog�cy! wam... jej... chleba mo�e zabrakn��. A ona za m�odu nawyk�a do dostatk�w... ona... � M�j ojcze kochany � przerwa� Todzio � gdyby si� twoja choroba przed�u�y�a, a si� ci brak�o, pozostan� na wsi, wdziej� siermi�g�, b�d� jak parobek pracowa�. Wiesz, jak matk� kocham i ciebie... Powiesz mi, co mam robi�! � Ona si� na to nie zgodzi � zawo�a� chory. � O mnie niema co m�wi�, ani rachowa� na mnie. Dla ciebie ona pragnie �wietnej przysz�o�ci, a sama na n�dz� si� po�wi�ci i nie poka�e, co b�dzie cierpia�a. A! Todziu, ta my�l spokojnie mi umrze� nie daje. Todzio pomy�la� troch�. � M�j ojcze � rzek� � ja tam dla siebie o �adnej �wietnej przysz�o�ci nie marz�. Wiem, do czego jestem obowi�zany ; co najpierwsza rzecz, to spe�ni�... Oczy �owczyca zwr�ci�y si� na syna ciekawie; s�ucha� chciwie, chwytaj�c ka�de s�owo, lecz nie wida� by�o, aby go to uspokaja�o. � Zreszt� � doda� Teodor, zni�aj�c g�os � wszak�e dziad �yje, wszak jest zamo�nym; a cho� m�g� mie� jaki� �al do matki, niepodobna, aby si� jej wyrzek� na wieki. Ja go przeb�agam!�owczyc ca�y zadr�a�; g�os mu si� zmieni�; gor�czkowo pocz�� m�wi� : � Dziad, dziad... stary dziwak, za to tylko mia� �al do matki, �e za mnie posz�a, ubogiego szlachetk�; za nic innego � doda� � za to tylko!! Ja by�em przyczyn�!! � Lecz gdybym ja, wnuk, przyszed� mu si� submittowa� pokornie, � ci�gn�� Teodor � gniew jego-bym rozbroi�. My�l ta zdawa�a si� tak niepokoi� chorego, i� syna chwyciwszy za r�k�, rzek� �piesznie i dobitnie: � Ani my�l, ani si� wa� do niego udawa�! Je�eli kochasz matk�, je�eli masz cho� troch� do mnie przywi�zania... Do dziada nigdy! nigdy!! M�wi�c to z wielk� gwa�towno�ci�, pomiarkowa� si� i poprawi�: � Nie s�d�, abym ja do niego mia� gniew w sercu. Dawno przebaczy�em jemu i wszystkim; ale starzec jest niepomiarkowany, impetyk; niechce, aby� z ust jego pos�ysza�, coby matce twej uw��czy� mog�o. Wojewodzie gbur jest, a gdy sobie co wymarzy i g�ow� czem nabije, �adna mu si�a tego nie wydrze nigdy z pami�ci... Do dziada drogi nie szukaj, nie my�l o nim, prosz� o to, a je�li trzeba � nakazuj�!! � B�d� pos�usznym, � odpar� zmi�szany troch� m�odzian, � ale kochany ojciec mia�e� zas�ugi u pana hetmana, kt�ry ci� kocha� i o�wiadcza� si� dla ciebie z affektem... Nawet, gdy opu�ci�e� dw�r jego. Na wspomnienie hetmana, blad� twarz �owczy ca zala� rumieniec; krew, kt�ra uderzy�a do g�owy, nabieg�a te� do piersi; zacz�� kaszla� mocno, i nierych�o si� uspokoi�. � Z hetmanem ja zerwa�em na wiek wiek�w � odezwa� si�, g�os odzyskawszy � wierzaj mi, nie bez przyczyny! Ani ja, ni matka twoja, zna� go nie chcemy; �ask jego nie przyjmiemy! Wszelkie zbli�enie si� do niego, wi�cej jeszcze ni� mnie, przykre-by by�o matce twojej... Ona nie pozwoli na nic � ja tak�e... Teodor spu�ci� g�ow� smutnie. � Hetman � doda� z gorycz� chory � hetman ma si� za kr�lika, a ma�o pami�ta, �e jest cz�owiekiem. Duma i rozpieszczenie pa�skie serce mu popsu�y. Do�� o nim, a przy matce � nigdy, ani s�owa!! � Gdy to m�wili, wesz�a w�a�nie Beata, a m��, sil�c si� na fa�szywy u�miech, rzek� do syna: � M�w�e ty mi o swych sukcessach w Warszawie... Ciekawym bardzo... � Tara go te� o nic pyta� nie mia�a czasu � podchwyci�a �owczycowa. � Zaledwie wiem, i� nauki sko�czy� i �e, z �aski ks. Konarskiego, mia� jak�� umieszczenia si� nadziej�. � Bardzo nawet �wietn� i obiecuj�c� niby � rzek� Teodor � alem bez �alu got�w si� wyrzec tych sperand, gdy tu ojcu b�d� potrzebny. Oboje rodzice spojrzeli po sobie, jakby o zgodn� si� odpowied� naradzali; a �owczyc, po namy�le, doda� z u�miechem gorzkim: � Jakie� to s� te tak �wietne nadzieje? Je�eli one na jakiej �asce si� pa�skiej gruntuj�, nie trzeba zapomina�, �e ona na pstrym koniu je�dzi. � Ja te� si� na tem bardzo nie funduj� � pocz�� Todzio, prawie oboj�tnie � ks. Konarski, luminarz zakonu, wielkie maj�cy zachowanie u Ksi�cia Kanclerza i Wojewody ruskiego, poleci� mnie Ksi�ciu Genera�owi m�odemu, jako do pi�ra zdatnego amanuensa. Pomog�o mi i to, �em si� z �aski matki po francuzku expedite wyuczy� m�wi� i pisa�. �e tam u Ksi���t podobno pod te czasy wiele jest do czynienia, robiono mi nawet nadziej�, �e Ksi��e Kanclerz sam zechce si� mn� pos�u�y�. U niego, jako to statysta wielki a m�� znaczny w Rzeczypospolitej, wiele mo�na skorzysta�, wiele si� nauczy�. Gdy to m�wi�, rodzice ci�gle patrzali na siebie. Beata drgn�a, lecz nie z rado�ci twarz jej wyra�a�a b�l jaki� � �owczyc pozosta� na poz�r oboj�tnym. � A ty co na to ?�owczycowa potrz�s�a g�ow�, wstrzymuj�c si� od stanowczej odpowiedzi. � Mnie � dorzuci� Teodor � to jedno tylko tru�o wielk� rado�� ze spodziewanej krescytywy, �e, id�c z famili� i s�u��c jej, musia�bym si� nieochy- bnie narazi� Panu Hetmanowi; bo cho� z siostrzenic� Kanclerza �onaty Hrabia, ale stosunki Wo�czyna z Bia�ymstokiem codzie�, s�ysz�, gorsze. Bez namys�u, �ywo i prawie gniewnie, wyrwa�o si� z ust Beacie: � Dla Pana Hetmana nie mamy �adnych obowi�zk�w!! Wzrok chorego zwr�ci� si� niespokojny na �on�, kt�ra stai� teraz pomi�szana, nie mog�c ju� wym�wi� s�owa. Bli�ej stoj�cy syn, spojrzawszy na matk�, dostrzeg� w jej oczach b�yskawic� przebiegaj�cy wyraz gniewu i wzruszenie silne.�owczyc, z g�ow� zwieszon�, zaduma� si�. � Dworskich klamek si� trzyma� � pocz�� cicho, bo mu tchu coraz brak�o � nie najlepsza to rzecz... Tam p�ty jeste� dobry, p�ki potrzebny, a ma�ego cz�eka do wszelakich pos�ug za�ywa� gotowi... Prawda, �e czysty cz�owiek, gdy cnoty swej strze�e, ze wszystkiego niepokalanym wyj�� mo�e; ale po co le�� w ka�, gdy obok jest sucha droga?? Nie mo�e to by�, aby� ty w sobie rycerskiej krwi nie czu� i do �o�nierskiego rzemios�a nie mia� powo�ania. Zamiast brudne kancelarye wyciera�, nie lepiej-�e-by by�o pod jak� litewsk� si� zaci�gn�� chor�giew?... W koronnem wojsku � doda� chory � nie chcia�bym ci� mie�... � Ani ja! � potwierdzi�a, przyczyny nie m�wi�c, matka. � Nie pozwoli�abym na to... Todzio siedzia� zamy�lony. � Przeciwko wojskowej s�u�bie nie mam nic � odpar� � ale mi si� widzia�o, �e ona za kosztown� b�dzie. Z go�emi r�koma nie przyjm� nigdzie; poczet-bym musia� mie�, a rodzic�w na �adne ofiary wyci�ga� nie chc�. � Myby�my je dla ciebie uczynili ch�tnie � zawo�a�a matka z westchnieniem g��bokiem � ale si� na nie zdoby�, dzi�... niepodobie�stwo! Nie mamy nic, opr�cz Borku, a i na tym s� d�ugi. � A! najlepiej � rzek�, poruszaj�c si� z miejsca, ch�opak, i z weso�� twarz� matk� ca�uj�c w r�k� � najlepiej-bo wcale o tem nie my�le� i nie m�wi�. Mam czas ; nie pilno mi! nie nagli nic! Niech-no ojciec kochany wyzdrowieje � doko�czy� � potem si� o tem wszystkiem szeroko rozprawimy. Zamilkli. �owczycowa za g�ow� go �cisn�a. Chory oczy do snu mru�y�, jakby, znu�ony, spoczynku potrzebowa�. Odst�pili na palcach od ��ka, Beata zasun�a w oknie firank� i wysz�a z synem z pokoju. Gdy nad wieczorem znowu, przyjaciel wierny, nadjecha� doktor Clement, chory by� �pi�cym. Bardzo serdecznie przywita� m�odego ch�opca, w kt�rego si� z nadzwyczajnem zaj�ciem wpatrywa�, jakby go ta rozkwitaj�ca m�odo�� niewymownie cieszy�a. Ca�owa� go, �ciska�, ogl�da�, bada� i na jaki� czas zapomnia� dla� nawet o swoim pa cyencie. Przypomnia�a mu go sama �owczycowa, szepc�c co� do ucha, i Clement po�pieszy� do ��ka chorego z ni� razem. Tego dnia jednak wej�cie do pokoju nie przebudzi�o �pi�cego. Zbli�yli si� do�; doktor ostro�nie uj�� r�k� spuszczon�, pochyli� si� nad nim, bada� puls. � �owczyc nie otworzy� oczu. Oddech mia� ci�ki, w piersi s�ycha� by�o chrypienie. Clement'a twarz nabra�a wyrazu pos�pnego, nim mia� czas pomy�li�, �e si� ni� zdradzi. Odst�pi� zamy�lony od �o�a i sta� chwil�, nie m�wi�c s�owa, szukaj�c zapewne �rodka, kt�rym-by si� m�g� przeciw chorobie pos�u�y�. Beata czeka�a na rad�, gdy Clement, dawszy znak r�k�, aby snu nie przerywa�, pocz�� nazad ku drzwiom zmierza�. Twarz mia� widocznie pomi�szana. Gdy wyszli w ganek, �owczycowa niespokojna zapyta�a: � Co ka�esz robi� ? � Na teraz, nic; � rzek� doktor. � Teraz, gdy�my ju� wyczerpali wszystkie �rodki, jakie sztuka nasza wskazywa�a, zostawi� potrzeba reszt� naturze dobroczynnej, dzia�aniu jej nie przeszkadzaj�c niczem. Chory �pi; zostawmy go w spoczynku; mo�e dla� by� zbawienny.... Pocz�� potem rozpytywa�, czy nie zanadto by� wzruszony �owczyc przybyciem syna? czy si� nie zm�czy� nazbyt �yw� z nim rozmow�?... a sko�czy�, robi�c nadziej�, �e polepszy�-by si� powinno. M�wi� to jednak tak jako�, �e Lowczycowa, kt�ra go oddawna zna�a, nie �miej�c wi�cej pyta�, zamilk�a; twarz jej przybra�a wyraz bolesnej rezygnacyi. Doktor, kt�ry ze wszech miar by� cz�owiekiem wielkiego taktu, zwr�ci� rozmow� na co� oboj�tnego; przysta� do Todzia, siad� przy nim; a gdy gospodyni wysz�a na chwil�, aby kaza� kawy dla doktora zgotowa�, szybko pochyli� si� do ucha ch�opca i rzuci� mu w nie: � Gdy b�d� wyje�d�a�, prosz� ci�, wyprowad� mnie za bram�. Potrzebujemy pom�wi� z sob� na osobno�ci. Strwo�y�o to nieco Todzia, ale nie mia� czasu spyta� o nic wi�cej, bo matk� ju� powraca�a, a doktor zaraz rozpytywa� zacz�� o Warszaw�. � Jak�e si� tam ma Kr�l JM� ? � Nie wiem � m�wi� przyby�y � nie wiem nic wi�cej nad to, co powszechnie g�osz�, �e na si�ach upada. Najlepszym tego dowodem, i� upodobanych �ow�w musia� zaprzesta� po trosze, zabawiaj�c si� wi�cej strzelaniem do celu i do ps�w, ni� po lasach. � A! � rzek� Clement � byle nam nasz minister Br�hl zdr�w by� i pan marsza�ek koronny, nie poczujemy tej niemocy Najj. Pana. Polowania u�ywa� nie mog�c, ma za to codzie� oper� i na rozrywkach mu nie zbywa. Rzuciwszy jeszcze kilka pyta� o Br�hlu, synach jego, osobach w bli�szych stosunkach zostaj�cych z dworem, nareszcie o ministrze rezydencie francuzkim, panu Durand, o kt�rym mu m�odzieniec nic nowego powiedzie� nie umia�; doktor, id�cy do kawy, sko�czy�, obracaj�c si� do niego: � My tu w Bia�ymstoku na �wi�ty Jan wszystkich tych matador�w si� spodziewamy, nie wyjmuj�c francuzkiego rezydenta. Przy kawie mowa by�a o wio�nie, o rzeczach oboj�tnych, i doktor ju� przy �owczycowej ani o Bia�ymstoku, ani o sprawach dworskich nie napomkn�� wi�cej. Zaledwie dopiwszy z po�piechem, Clement zwr�ci� si� do zegarka i pochwyci� za kapelusz... � Chorego � rzek� do �owczycowej � lekarstwami przekarmia� nie chc�. Je�eliby sam za��da�, po przebudzeniu, wczorajszy proszek mu da� mo�na. G��wn� jest rzecz�, aby si� do zbytku niczem nie porusza� i nie m�czy�, a natura mo�e dzia�a� swobodnie. Wszystko to wcale nie uspokoi�o gospodyni. Doktor si� wyrywa�, za trzymywa� go nie �mia�a, i wyszli tak wszystko troje naganek, a pos�uszny Todzio przeprowadzi� doktora do karyolki. Tu w �yw� jak�� z nim wdawszy si� rozmow�, Clement powozikowi i�� kaza� za sob�, a sam pieszo z nim wysun�� si� za wrota. Matka oczekiwa�a w ganku na powr�t syna. Tym czasem, karyolk� sw� pu�ciwszy drog�, doktor szed� krokiem wolnym, i za bram� ju� b�d�c, gdy go p�ot wysoki od oczu �owczycowej zas�oni�, �ywo uj�� ch�opca za r�k�... � M�j panie Teodorze! m�czyzn� jeste� � rzek� g�osem zmienionym � m�wi� z tob� musz� otwarcie. Ojciec tw�j... nie prze�yje dzisiejszej nocy; ten sen jest ju� ostatni� walk� �ycia ze �mierci�. Si�y si� wyczerpa�y. B�d� przygotowanym do tego, co ci� czeka. Matce nie dawaj po sobie pozna� trwogi powiniene� jej doda� odwagi i si�y! Us�yszawszy ten wyrok straszliwy, wypowiedziany z gor�czkow� energi�, na kt�r� poczciwy Francuz widocznie si� wysila�, Todzio obejrza� si� naprz�d przel�k�y ku matce, obawiaj�c si�, aby ona go nie pos�ysza�a, albo si� z tajemnych szept�w nie domy�li�a. � M�ztwa! kochany panie Teodorze, m�ztwa !! � doda�, �piesz�c si� ci�gle, Clement. � Matka go mie� nie mo�e i nie b�dzie; twoim obowi�zkiem bole�� poskromi� i zebra� si� na nie. M�ztwa, m�j drogi! poczynasz �ycie w ci�kich okoliczno�ciach, lecz � nikt nie jest b�lu swojego panem! Milcza� jeszcze Teodor, gdy doktor, wahaj�c si� nieco, m�wi� dalej : � Wiesz, �e by�em i jestem wiernym przyjacielem domu waszego; �e twej matki wielbi� cnot�; radbym jej i wam oszcz�dzi� wszelkich, najmniejszych nawet, przykro�ci. Sama ta �mier� ju� b�dzie ciosem wielkim... M�wi� jako przyjaciel; wiem, �e zapasu nie macie w domu, a �mier� � to go�� kosztowny... W pierwszej chwili trudno wam b�dzie szuka� �rodk�w; a na �wiecie za wszystko, niestety � p�aci� trzeba ! Ja mam, cale mi niepotrzebne, pieni�dze ; ale � bro� ci� Bo�e m�wi�, �e je wzi��e� ode mnie! Powiedz, co chcesz; m�w, �e� je z sob� przywi�z� z Warszawy... To m�wi�c, po�piesznie, natr�tnie, Clement wcisn�� rulon stodukatowy w r�k� Todzia. Ten cofa� si� i opiera� doktorowi, trwo�liwie spogl�daj�cemu na ganek; by�o pilno, twarz mu si� krzywi�a z niecierpliwo�ci. � Bierz, nie wzdragaj si�, nie r�b ceremonii! � doda� gor�co � tu idzie o spok�j matki. Oddacie mi p�niej; to jest po�yczka, nic wi�cej. Sapristi! � Ale, kochany doktorze! � Ale matka patrzy i z d�ugiej rozmowy mo�e powzi�� niepotrzebn� trwog�. Schowaj rulon do kieszeni; sacr� tonn�re !.. i b�d� zdr�w! � Cokolwiek si� stanie, dowiem si� jutro. Skinieniem r�ki po�egna� os�upia�ego Teodora ; zawo�a� na wo�nic�, aby stan��, � i co �ywiej siad�szy do karyolki, kaza� do Choroszczy po�pieszy�, jakby si� ba� pogoni. Todzio, przybity wiadomo�ci� straszn�, kt�ra na� 'spad�a, jak g�az z nieba niespodziewany, nie rych�o z miejsca si� zdo�a� ruszy� i powr�ci� do matki. Obawia� si�, aby bystre jej oko nie wyczyta�o mu z twarzy tego, co wyrok doktora wyry� na niej. Rad by� unikn�� natychmiastowego spotkania; ale Beata nie ust�powa�a z ganku, czekaj�c na syna. Pierwszy raz w �yciu znalaz� si� Teodor w po�o�eniu tak niewymownie przykrem, trudnem i odpowiedzialno�� za sob� poci�gaj�cem. Mi�o�� dla ojca, kt�ry dla� by� w dzieci�stwie nia�k�, nauczycielem, towarzyszem, przyjacielem, straszn� bole�ci� uciska�a mu serce. Napr�no zmagaj�c si� na to, aby si� m�g� ukaza� oboj�tnym, zwolna pocz�� krokiem niepewnym i�� do ganku. Zmy�li� potrzeb� jak�� do stajni i chcia� si� do niej zawr�ci�; ale matka go przywo�a�a do siebie. Milcz�cy, musia� przyj�� i usiad� przy niej na �awie. � Ten sen ojca niepokoi mnie � odezwa�a si� do syna � w ci�gu ca�ej choroby nigdy go tak g��boko usypiaj�cym nie widzia�am. Clement jednak nie znajduje tego gro�nem... Teodor nie umia� odpowiedzie�. Przesiedzieli, nie wiele si� odzywaj�c do siebie, do p�nego wieczora w ganku. Pokilkakro� Beata wchodzi�a do pokoju chorego, znajduj�c go ci�gle pogr��onym w tym �nie g��bokim a niespokojnym. Przemawia�a do�, usi�uj�c go rozbudzi�, pomimo zlecenia doktora; lecz �owczyc, zaledwie otwar�szy oczy i zamruczawszy co� niewyra�nie, znowu je zamyka�. Nad wiecz�r wzmog�a si� gor�czka. Matka z synem pozostali przy chorym ; ani ona, ni on nawet nie przypuszcza�, aby sen ten mia� by� ostatnim, cho� Clement przepowiedzia� mu zgon rych�y. Todzio nabiera� nadziei. Oko�o p�nocy ci�ki oddech usta�, chory si� zdawa� spoczywa�. Beata, zbli�ywszy si� do �o�a raz jeszcze, odesz�a nieco pocieszona tem, i� gor�czkowe wysi�ki piersi, kt�re j� przera�a�y, usta�y. Zbiera�o si� na dzie�, gdy, zaledwie si� zdrzemn�wszy, �owczycowa, nie s�ysz�c ju� znaku �ycia od ��a, wsta�a i posz�a do m�a. Le�a� spokojnie, jakby u�piony; blado�� jaka� kredziasta, sinawa, okrywa�a pogodne oblicze. Zdawa� si� odpoczywa�, r�ce z�o�one trzymaj�c do piersi przyci�ni�te. Zlekka przy�o�y�a mu d�o� do czo�a i � krzyk si� wyrwa� z jej ust. Zimne by�o � trupie; chory nie oddycha�... umar�ym by�... Pad�a na kolana Beata, a syn nadbiegaj�cy omdla�� na r�ce pochwyci�. Rozdzieraj�cy krzyk jej us�yszawszy, co �y�o we dworku ruszy�o si� ku izbie, przeczuwaj�c nieszcz�cie.�owczyc od kilku godzin le�a� ju� ostyg�y... * * * Za panowania Augusta III, nie by�o w ca�ej Koronie i Litwie rezydencyi wspanialszej, na bardziej pa�skiej stopie utrzymywanej, nad polski Wersal, w kt�rym przebywa� �wczesny Wielki Hetman Koronny, Jan Klemens z Ruszczy Branicki, ostatni potomek starego rodu, kt�ry za Piast�w jeszcze jednym by� z najmo�niejszych, � po k�dzieli wnuk Hetmana Czarnieckiego i jego spadkobierca. Prawda, �e ta rezydencya, tak okaza�a, ca�a by�a �wie��, i nie nosi�a na sobie staro�ytno�ci �ladu; by� to gr�d, jakby dotkni�ciem czarodziejskiej, r�szczki stworzony, i na podlaskie r�wniny przeniesiony z pod innego nieba. � Czarodziejsk� r�szczk� by�a wola jednego cz�owieka i jego miliony. Opowiadano na�wczas, �e gdy dawniej nieco, zapewne przed stworzeniem Wersalu, miasteczko p�on�o, Hetman Branicki mia� si� odezwa�, i� niemal si� cieszy z tego, bo je mo�e, po swej my�li, na nowo z popio��w �wietniejszem stokro� wyprowadzi�. Teraz te� ulice Bia�egostoku wygl�da�y jakby cudzoziemskiej rezydencyi, dworkami schludnemi w ogr�dkach zastawione, bieluchne, czyste, u�miechni�te; a wiele bardzo z tych domk�w, nale��cych do oficyalist�w, dworzan, urz�dnik�w, Francuz�w i Niemc�w, sk�adaj�cych bardzo liczne otoczenie Hetmana, przystrojonych by�o z elegancy� u nas niezwyk��, opatrzonych wygodami, w kraju nies�yc