1651

Szczegóły
Tytuł 1651
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

1651 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 1651 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

1651 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Ken Follett Klucz do Rebeki Polski Zwi�zek Niewidomych Zak�ad Wydawnict i Nagra� Warszawa 1991 Prze�o�y� Hieronim Mistrzycki T�oczono pismem punktowym dla niewidomych, w Drukarni PZN, Warszawa, ul. Konwiktorska 9 Pap. kart. 140 g kl. III_B1 Przedruk z wydawnictwa "Amber" sp. z o.o. Pozna� and "Epoka" Warszawa 1989 Pisa�a J. Szopa Korekty dokona�y: D. Jagie��o i K. Kruk Dla Robin Mc$gibbon "Najwi�kszym bohaterem ze wszystkich jest nasz kairski szpieg." - Erwin Rommel, wrzesie�, 1942 (cytat wg Anthony Cave Brown Bodyguard of Lies) Cz�� pierwsza Tobruk 1 Ostatni wielb��d pad� w po�udnie. By� to pi�cioletni bia�y samiec, kt�rego m�czyzna kupi� w Gialo, najm�odszy i najsilniejszy z trzech wielb��d�w, r�wnie� naj�agodniejszy. Lubi� go, tak jak cz�owiek mo�e lubi� wielb��da, to znaczy tylko troch� go nienawidzi�. Wspinali si� na wzg�rek od zawietrznej, grz�zn�c nieporadnie w mi�kkim piasku. Stan�li na wierzcho�ku, z kt�rego spojrzeli przed siebie, tylko po to, by zobaczy� nast�pny wzg�rek i tysi�c innych do pokonania. Na ten widok wielb��da jakby ogarn�a rozpacz - ugi�y mu si� przednie nogi, zad si� opu�ci� i zwierz� osiad�o na szczycie pag�rka niby pos�g, wpatrzone w przestrze� pustyni oboj�tnym wzrokiem konaj�cych. M�czyzna poci�gn�� za uzd� w nozdrzach wielb��da - �eb pochyli� si� naprz�d, szyja wyci�gn�a, lecz zwierz� nie wsta�o. M�czyzna podszed� od ty�u i kopn�� je mocno ze cztery razy w zadnie nogi. W ko�cu wyj�� zakrzywiony n� bedui�ski, ostry jak brzytwa, spiczasto zako�czony, i wbi� go w zad. Z rany pociek�a krew, zwierz� jednak nawet nie odwr�ci�o �ba. M�czyzna zrozumia�, co si� sta�o - po prostu nie od�ywione mi�nie wielb��da przesta�y funkcjonowa�, podobnie jak maszyna, kt�rej zabrak�o paliwa. Widzia� ju� wielb��dy pad�e na skraju oazy, mimo �e dooko�a mia�y �yciodajn� ziele� - nie starcza�o im si� na to, by ni� si� po�ywi�. M�g�by spr�bowa� jeszcze ze dw�ch sposob�w, na przyk�ad nala� wody do nozdrza zwierz�cia, a� zacz�oby si� dusi�, albo rozpali� ogie� za jego zadnimi nogami. Nie sta� go jednak by�o ani na strat� wody, ani drewna, poza tym �adna z metod nie wr�y�a wielkiego powodzenia. Zreszt� i tak nadszed� czas postoju. S�o�ce sta�o wysoko, roz�arzone. Zaczyna�o si� d�ugie saharyjskie lato, temperatura si�ga�a w po�udnie 43/0 C w cieniu. Nie zdejmuj�c baga�u z grzbietu wielb��da m�czyzna otworzy� jeden z work�w i wyj�� namiot. Ponownie rozejrza� si� odruchowo dooko�a - w polu widzenia nie by�o ani cienia, ani �adnej kryj�wki, w�a�ciwie wsz�dzie by�o tak samo �le. Rozbi� namiot przy zdychaj�cym wielb��dzie, na wierzcho�ku wzg�rka. Usiad� po turecku w wej�ciu do namiotu, by przyrz�dzi� herbat�. Uklepa� kwadrat piasku przed sob�, ustawi� bezcenne suche ga��zki w sto�ek i rozpali� ogie�. Kiedy woda w czajniku si� zagotowa�a, zaparzy� herbat� w taki spos�b, w jaki parz� j� koczownicy, to znaczy nala� z dzbanka do kubka, doda� cukru, zn�w przela� do dzbanka, by bardziej naci�gn�a, i tak kilka razy. Ostatecznie herbata zrobi�a si� tak mocna i jakby melasowata, �e stanowi�a najbardziej orze�wiaj�cy nap�j na �wiecie. Czekaj�c, a� s�o�ce opu�ci si� ni�ej, zjad� kilka daktyli i patrzy� na zdychaj�cego wielb��da. Potrafi� zachowa� spok�j. Przew�drowa� ogromny szmat pustyni, ponad p�tora tysi�ca kilometr�w. Przed dwoma miesi�cami wyruszy� z El Agela na wybrze�u Morza �r�dziemnego w Libii i uda� si� na po�udnie przemierzaj�c siedemset kilometr�w przez Gialo i Kufra w samo puste serce Sahary. Potem skr�ci� na wsch�d i przekroczy� granic� Egiptu, nie zauwa�ony ani przez ludzi, ani przez zwierz�ta. Przeci�� skaliste pustkowie na Pustyni Zachodniej i w pobli�u Kharga ruszy� na p�noc. Teraz by� ju� blisko celu. Zna� pustyni�, ale ba� si� jej - podobnie jak wszyscy inteligentni ludzie, nawet koczownicy, kt�rzy sp�dzili na pustyni ca�e �ycie. Nigdy jednak nie dopuszcza�, by ten strach nim zaw�adn��, wp�dzi� go w panik� czy te� sparali�owa�. Przecie� zawsze mo�e doj�� do katastrofy: pope�nia si� b��dy w nawigacji, kt�re powoduj� omini�cie studni o kilka kilometr�w, bywa �e buk�aki z wod� p�kaj� lub ciekn�, bywa �e po kilku dniach zaczyna chorowa� absolutnie zdrowy wielb��d. Jedyn� odpowiedzi� na to jest s�owo Inshallah - to znaczy: Taka by�a wola boska. W ko�cu s�o�ce zacz�o zapada� na zachodzie. Spojrza� na juki wielb��da, zastanawiaj�c si�, ile sam m�g�by unie��. By�y tam trzy ma�e europejskie walizki - dwie z nich ci�kie, jedna lekka, ale wszystkie trzy jednakowo wa�ne. Mia� te� ma�� torb� z ubraniem, sekstant, mapy, �ywno�� i buk�ak z wod�. To ju� i tak za du�o - b�dzie musia� pozostawi� namiot, naczynia do herbaty, garnek, almanach i siod�o. Po��czy� trzy walizki razem, na nich umie�ci� ubrania, �ywno�� i sekstant, po czym zwi�za� to wszystko kawa�em szmaty. W�o�y� prowizoryczne szelki na ramiona i d�wign�� baga� tak jak plecak. Z przodu powiesi� sobie na szyi buk�ak z koziej sk�ry nape�niony wod�. Baga� by� ci�ki. Trzy miesi�ce wcze�niej m�g�by d�wiga� podobny przez ca�y dzie�, a potem wieczorem gra� w tenisa, by� bowiem silnym m�czyzn�. Pustynia jednak wyssa�a z niego si�y. Jelita odmawia�y mu pos�usze�stwa, sk�ra by�a jedn� wielk� ran�, schud� z dziesi��, pi�tna�cie kilogram�w. Bez wielb��da nie ujdzie daleko. Ruszy� marszem, z kompasem w d�oni. Szed� zgodnie ze wskazanym kierunkiem, opieraj�c si� pokusie, by zboczy� i okr��y� wzg�rze, przez ostatnie kilometry okre�la� bowiem swoje po�o�enie wed�ug kursu i logu, tote� najdrobniejsza pomy�ka mog�a go kosztowa� kilkaset metr�w i mog�a si� sko�czy� �mierci�. Szed� miarowo, powoli, wyci�gni�tym krokiem. Nie mia� w sobie nadziei ani strachu, skupia� si� na kompasie i piasku. Zdo�a� zapomnie� o b�lu zm�czonego cia�a, stawia� nog� za nog� automatycznie, machinalnie, a wi�c bez wysi�ku. Czu�o si� ju� ch��d wieczoru. Buk�ak wisz�cy na szyi robi� si� coraz l�ejszy, w miar� jak m�czyzna wypija� z niego wod�. Nie chcia� my�le� o tym, ile jeszcze wody mu pozosta�o - jak obliczy�, wypija� trzy litry dziennie, wiadomo wi�c, �e nazajutrz wody zabraknie. Nad g�ow� przefrun�o z g�o�nym gwizdem stado ptak�w. Spojrza� w g�r� os�aniaj�c oczy r�k� i stwierdzi�, �e to stado step�wek, ptak�w pustynnych podobnych do br�zowych go��bi, kt�re co rano i wiecz�r szuka�y wody. Lecia�y w tym samym kierunku, w kt�rym on zmierza�, co oznacza�o, �e jest to kierunek w�a�ciwy. Niemniej wiedzia�, �e ptaki te potrafi� przeby� w poszukiwaniu wody nawet siedemdziesi�t kilometr�w, a to nie dodawa�o mu wiele otuchy. Na pustyni zapanowa� ch��d, co spowodowa�o, �e nad horyzontem zebra�y si� chmury. Za jego plecami s�o�ce zapad�o si� jeszcze ni�ej, zamieni�o w du�y, ��ty balon. Troch� p�niej na fio�kowym niebie pojawi� si� bia�y ksi�yc. Pomy�la�, �e urz�dzi sobie post�j. Nikt nie da rady i�� przez ca�� noc. Nie mia� jednak namiotu ani koca, ani ry�u, ani herbaty. By� pewien, �e znajduje si� blisko studni, z oblicze� wynika�o, �e powinien ju� do niej dotrze�. Szed� dalej. Spok�j ju� go powoli opuszcza�. Chcia� zwyci�y� bezwzgl�dn� pustyni� si�� i do�wiadczeniem, ale zaczyna�o wygl�da� na to, �e pustynia jego zwyci�y. Pomy�la� zn�w o wielb��dzie, kt�rego zostawi�, o tym, jak zwierz� u�o�y�o si� na wierzcho�ku wzg�rza, spokojne, wyczerpane, czekaj�c na �mier�. Pomy�la�, �e on nie b�dzie czeka� na �mier�, lecz kiedy nie da jej si� unikn��, pop�dzi na jej spotkanie. Nie dla niego kilkugodzinna agonia i wszechogarniaj�ce szale�stwo - by�oby to niegodne. Ma przecie� n�. Ta my�l sprawi�a, �e zacz�a ogarnia� go rozpacz, nie potrafi� ju� przezwyci�y� strachu. Ksi�yc zaszed�, ale gwiazdy jasno o�wietla�y okolic�. W oddali zobaczy� swoj� matk�, kt�ra powiedzia�a: "Tylko nie m�w, �e nigdy ci� nie ostrzega�am!" S�ysza� poci�g turkocz�cy w rytm jego serca, powolny. Szlakiem sun�y kamienie niby galopuj�ce szczury. Czu� zapach pieczonego jagni�cia. Wspi�� si� na wzg�rek i ujrza� za nim czerwony blask ognia, na kt�rym pieczono mi�so. Ma�y ch�opiec siedzia� i ogryza� ko�ci. Wok� ogniska sta�y namioty, sp�tane wielb��dy skuba�y rzadko rosn�ce krzewy cierniste, w oddali wida� by�o studni�. Zacz�y si� halucynacje. Ludzie w tych zwidach spojrzeli na niego, zdumieni. Wysoki m�czyzna wsta� i przem�wi�. W�drowiec si�gn�� do swojego zawoju i ods�oni� cz�� twarzy. Wysoki m�czyna post�pi� krok naprz�d. - Przecie� to m�j kuzyn! - zawo�a� zdumiony. W�drowiec zrozumia�, �e nie jest to jednak z�udzenie, u�miechn�� si� blado i upad�. Kiedy oprzytomnia�, przez chwil� zdawa�o mu si�, �e jest kilkunastoletnim ch�opcem, �e jego doros�e �ycie to tylko sen. Kto� dotkn�� jego ramienia i powiedzia� w j�zyku pustyni: - Obud� si�, Achmedzie. Od lat nikt nie nazywa� go Achmedem. Zda� sobie spraw�, �e zawini�ty jest w szorstki koc i le�y na zimnym piasku, na g�owie ma zaw�j. Otworzy� oczy i ujrza� wspania�y wsch�d s�o�ca podobny do t�czy wyci�gni�tej w lini� prost� na tle p�askiego czarnego horyzontu. Wia� mu w twarz lodowaty poranny wiatr. W chwili tej zn�w przypomnia� sobie, jaki cz�owiek mo�e si� czu� zagubiony i niespokojny w wieku pi�tnastu lat. Kiedy po raz pierwszy w�wczas obudzi� si� na pustyni, czu� si� ca�kiem zagubiony. Pomy�la� wtedy: "Ojciec nie �yje", a potem: "Mam nowego ojca". Przez g�ow� przemkn�y mu urywki sur Koranu, pomieszane z fragmentami wyznania wiary, kt�rego matka nauczy�a go w tajemnicy po niemiecku. Przypomnia� mu si� b�l obrzezania, a potem wiwaty i wystrza�y z karabin�w - to m�czy�ni gratulowali mu w ten spos�b tego, �e przysta� do nich, sta� si� prawdziwym m�czyzn�. Potem by�a d�uga podr� poci�giem, ciekawo��, jacy oka�� si� ci �yj�cy na pustyni kuzyni, i pytanie, czy nie b�d� si� wy�miewa� z jego bladego cia�a i miejskiego stylu bycia. Wyszed� szybko z dworca i zobaczy� dw�ch Arab�w siedz�cych w piachu przy wielb��dach, na placu przed budynkiem, zawini�tych od st�p do g��w w tradycyjne stroje - tylko przez szpar� w zawoju na g�owie by�o co� wida�: ich ciemne, nieprzeniknione oczy. Zabrali go do studni. Wszystko by�o przera�aj�ce - nikt si� do niego nie odzywa�, porozumiewano si� z nim gestami. Wieczorem zda� sobie spraw�, �e u tych ludzi nie ma "toalet", co niezwykle go stropi�o. W ko�cu musia� o to zapyta�. Po chwili milczenia wszyscy wybuchn�li �miechem. Okaza�o si�, �e byli przekonani, i� nie zna ich j�zyka, i dlatego usi�owali z nim rozmawia� j�zykiem gest�w. Ponadto pytaj�c o toalet� u�y� na ni� dziecinnego okre�lenia, przez co sytuacja sta�a si� jeszcze zabawniejsza. Kto� mu wyja�ni�, �e nale�y wyj�� poza ko�o namiot�w i kucn�� na pisaku. Po tym zaj�ciu ju� si� tak nie ba�. bo wprawdzie byli to twardzi ludzie, lecz nie okazali si� nieprzyjemni. Wszystkie te my�li powr�ci�y, kiedy patrzy� na sw�j pierwszy wsch�d s�o�ca na pustyni, pojawi�y si� te� teraz, dwadzie�cia lat p�niej, tak samo �wie�e i bolesne jak wczorajsze z�e wspomnienia, wywo�ane s�owami: "Obud� si�, Achmedzie". Usiad� raptownie, my�li przeja�nia�y nagle jak poranne niebo. Przeszed� przez pustyni� maj�c do wype�nienia niezwykle wa�n� misj�. Trafi� do studni, nie by�a ona z�udzeniem - kuzyni koczowali tu jak co roku o tej porze. Zas�ab� z wyczerpania, owin�li go w koce i pozwolili spa� przy ognisku. Kiedy pomy�la� o swoim cennym baga�u, ogarn�a go nag�a panika - czy przyd�wiga� go tu na miejsce? Lecz w tej samej chwili zobaczy�, �e baga� le�y u jego n�g. Obok siedzia� w kucki Ismail. Zawsze tak by�o - przez rok, kt�ry obaj ch�opcy sp�dzili razem na pustyni, Ismail zawsze budzi� si� pierwszy rano. Teraz powiedzia�: - Masz jakie� ci�kie zmartwienie, kuzynie. - Jest wojna - jakby potwierdzi� Achmed. Ismail przysun�� malutk�, wysadzan� klejnotami czar� z wod�. Achmed zanurzy� w niej palce i przemy� oczy. Ismail odszed�. Achmed wsta�. Jedna z kobiet, cicha, s�u�alcza w zachowaniu, poda�a mu herbat�. Wzi�� j� nie dzi�kuj�c i szybko wypi�. Zjad� troch� zimnego gotowanego ry�u. W obozowisku panowa�a powolna krz�tanina. Ta ga��� rodziny chyba nadal by�a bogata - kilku s�u��cych, du�o dzieci i ponad dwadzie�cia wielb��d�w. Owce z namiotami by�y tylko cz�ci� stada, kt�rego reszta wypasa�a si� par� kilometr�w dalej. Podobnie rzecz si� mia�a z wielb��dami. W nocy oddala�y si� one w poszukiwaniu ro�linno�ci i chocia� by�y sp�tane, czasami znika�y z oczu. Teraz ch�opcy b�d� je zagania�, podobnie jak kiedy� robi� to on z Ismailem. Zwierz�ta nie mia�y imion, lecz Ismail ka�de z nich i ich histori� zna� z osobna. M�wi�, na przyk�ad: "To jest samiec podarowany przez mojego ojca jego bratu Abdelowi w roku, w kt�rym zmar�o wiele kobiet. Samiec okula�, ojciec wi�c da� Abdelowi innego, a tego zabra� z powrotem, i widzisz, ten wielb��d nadal kuleje." Achmed dobrze zna� si� na wielb��dach, nigdy jednak nie mia� do nich takiego stosunku jak koczownicy - przypomnia� sobie, �e nie rozpali� wczoraj ognia za zadnimi nogami swojego bia�ego samca, kt�ry zdycha�. Ismail to by zrobi�. Achmed sko�czy� �niadanie i zabra� si� do baga�u. Walizki nie by�y zamkni�te na kluczyki. Otworzy� teraz ma�� sk�rzan� i jego oczom ukaza�y si� prze��czniki i ga�ki nadajnika radiowego w prostok�tnej obudowie. To wywo�a�o wspomnienie jakby ze znanego filmu: wr�ce �yciem, szalone miasto Berlin, trzypasmowa ulica Tirpitzufer, czteropi�trowy budynek z piaskowca, labirynt korytarzy i schod�w, od frontu biuro z dwiema sekretarkami, g��bokie drugie biuro, w kt�rym sta�y: biurko, kanapa, rega�, ma�e ��ko, a na �cianie wisia� japo�ski obraz przedstawiaj�cy u�miechni�tego demona, oraz podpisana fotografia Franco. Na balkonie za�, wychodz�cym na Landwehr Canal, widywa�o si� par� jamnik�w i przedwcze�nie osiwia�ego admira�a, kt�ry m�wi�: "Rommel chce, bym wyznaczy� naszego agenta w Kairze." W walizce by�a te� ksi��ka, powie�� napisana po angielsku. Achmed odruchowo przeczyta� pierwsz� linijk�: "�ni�o mi si� tej nocy, �e zn�w jestem w Manderley." Spomi�dzy stronic ksi��ki wypad�a z�o�ona kartka papieru. Podni�s� j� z uwag� i w�o�y� z powrotem mi�dzy stronice. Zamkn�� ksi��k�, wsun�� do walizeczki i j� te� zamkn��. Obok stan�� Ismail. - D�ug� odby�e� podr�? - spyta�. Achmed skin�� g�ow�. - Wyruszy�em z El Agela w Libii. - Nazwy te nic nie znaczy�y dla jego kuzyna. - Przyw�drowa�em znad morza. - Znad morza! - Tak. - Sam? - Na pocz�tku mia�em kilka wielb��d�w. Ismail by� przera�ony i pe�en podziwu; nawet koczownicy nie odbywaj� tak d�ugich w�dr�wek, poza tym nigdy nie widzia� morza. - Ale dlaczego? - Bo jest wojna. - Jedna gromada Europejczyk�w walczy z drug� o to, kto b�dzie panowa� w Kairze... jakie to ma znaczenie dla syn�w pustyni? - Ale w tej wojnie bierze udzia� nar�d mojej matki - powiedzia� Achmed. - M�czyzna powinien i�� za ojcem. - A je�li ma dw�ch ojc�w? Ismail wzruszy� ramionami. Rozumia�, co to znaczy mie� dylemat. Achmed podni�s� zamkni�t� walizk�. - Przechowasz mi j�? - Tak. Kto zwyci�a w tej wojnie? - Nar�d mojej matki. Podobny jest do ludu koczowniczego... dumny, okrutny i silny. Ma zapanowa� nad �wiatem. - Achmedzie - u�miechn�� si� Ismail - zawsze wierzy�e� w lwa pustyni. Achmed przypomnia� sobie, jak to w szkole go uczono, �e kiedy� na pustyni �y�y lwy i �e prawdopodobnie niekt�re z nich nadal tam �yj� w g�rskich kryj�wkach, �ywi�c si� jeleniami, lisami pustyni i dzikimi owocami. Ismail nie chcia� mu wierzy�, a problem wydawa� im si� wtedy niezwykle wa�ny i prawie si� pok��cili. - Nadal wierz� w lwa pustyni - powiedzia� Achmed z u�miechem. Spojrzeli na siebie. Nie widzieli si� przez pi�� lat. �wiat si� zmieni�. Achmed zastanawia� si�, o czym m�g�by opowiedzie� kuzynowi: o decyduj�cym spotkaniu w Bejrucie w 1938 roku, o swojej podr�y do Berlina, o wielkim mistrzowskim posuni�ciu w Istambule... Kuzyn nic by z tego nie zrozumia�, podobnie jak on nie zrozumia�by spraw Ismaila. Odk�d jako ch�opcy odbyli razem pielgrzymk� do Mekki, to chocia� kochali si� �arliwie, nie mieli sobie nic do powiedzenia. Po chwili Ismail odszed� zabieraj�c walizeczk� do swojego namiotu. Achmed przyni�s� troch� wody w misce. Otworzy� torb�, wyj�� ma�� kostk� myd�a, p�dzel, lusterko i brzytw�. Wetkn�� lusterko w piach, odpowiednio je ustawi� i zacz�� rozwija� sw�j zaw�j. Przerazi� go widok w�asnej twarzy w lustrze. Wypuk�e, zazwyczaj g�adkie czo�o teraz pokryte mia� ranami. W oczach tai� si� b�l, w ich k�cikach rysowa�y si� zmarszczki. Na twarzy o delikatnych rysach wyros�a mu zmierzwiona broda, sk�ra na d�ugim orlim nosie by�a zaczerwieniona i sp�kana. Rozchyli� pokryte b�blami wargi i zobaczy�, �e �adne, r�wne z�by ma brudne, poplamione. Nabra� myd�a na p�dzel i zacz�� si� goli�. Twarz stopniowo upodabnia�a si� do tej, kt�r� zna�. Jej wyraz sugerowa� silny charakter, nie by�a przystojna. Na og� malowa�o si� na niej co�, co w chwilach, kiedy Achmed przygl�da� si� sobie bezstronnie, uwa�a� za oznaki rozpusty, lecz teraz by�a po prostu zniszczona. Mia� ze sob� ma�� fiolk� pachn�cego olejku, kt�r� ni�s� setki kilometr�w przez pustyni� z my�l� o tej chwili, ale nie u�y� ani kropli, gdy� uzna�, �e sk�ra zacznie go piec nie do zniesienia. Da� fiolk� przygl�daj�cej mu si� dziewczynce. Odbieg�a, zachwycona podarkiem. Zani�s� torb� do namiotu Ismaila, sk�d wyp�dzi� kobiety. Zdj�� pustynn� odzie� i ubra� si� w bia�� angielsk� koszul�, krawat w paski, szare skarpetki i garnitur w br�zow� krat�. Usi�uj�c w�o�y� buty stwierdzi�, �e stopy mu spuch�y - wciskanie ich w nowe sk�rzane buty by�o niezwykle bolesne. Nie m�g� jednak w�o�y� do europejskiego garnituru prymitywnych gumowych sanda��w. W ko�cu naci�� buty zakrzywionym no�em i wsun�� je bez trudu. Chcia�by si� znale�� w bardziej luksusowych warunkach: wyk�pa� si� w gor�cej wodzie, ostrzyc, nasmarowa� rany u�mierzaj�c� ma�ci�, w�o�y� jedwabn� koszul�, z�ot� bransolet�, napi� si� zimnego szampana i mie� ciep��, pulchn� kobiet�. Musia� na to poczeka�. Kiedy wyszed� z namiotu, koczownicy patrzyli na niego, jak gdyby by� obcy. Chwyci� kapelusz i podni�s� dwie pozosta�e walizy - jedn� ci�k�, drug� lekk�. Ismail podszed� z buk�akiem z koziej sk�ry. Kuzyni si� obj�li. Achmed wyj�� portfel z kieszeni marynarki, �eby sprawdzi� dokumenty. Patrz�c na paszport ponownie sobie u�wiadomi�, �e jest Alexandrem Wolffem, ma trzydzie�ci cztery lata, mieszka w Villa les Oliviers, w Garden City, w Kairze, jest biznesmenem, Europejczykiem. W�o�y� kapelusz, chwyci� walizki i ruszy� w ch�odnym zmierzchu do miasta, od kt�rego dzieli�o go jeszcze kilka kilometr�w pustyni. Wielki pradawny szlak karawan, kt�rym Wolff w�drowa� od oazy do oazy przez ogrom pustyni, prowadzi� przez prze��cz w �a�cuchu g�rskim i w ko�cu ��czy� si� z normaln� nowoczesn� drog�. Przypomina�a ona lini� narysowan� na mapie przez Boga, po jej jednej stronie bowiem ci�gn�y si� ��te, piaszczyste, nagie wzg�rza, a po przeciwnej �yzne pola bawe�ny, podzielone na prostok�ty kana�ami irygacyjnymi. Wie�niacy, pochyleni nad uprawami, ubrani byli w proste galabije z pasiastej bawe�ny, zast�puj�ce k�opotliwe stroje koczownik�w. W�druj�c drog� na p�noc, czuj�c ch�odny wilgotny powiew od pobliskiego Nilu, rejestruj�c coraz to wi�cej oznak, �e zbli�a si� do rejon�w cywilizowanych, Wolff poczu�, �e zn�w sta� si� cz�owiekiem. Wie�niacy pracuj�cy to tu, to tam na polu ju� przestali w jego poj�ciu by� osaczaj�cym go t�umem. W ko�cu us�ysza� silnik samochodu - wiedzia�, �e jest bezpieczny. Pojazd nadje�d�a� od strony miasta Asjut. Kiedy wyjecha� zza zakr�tu, Wolff zobaczy�, �e to wojskowy jeep. Po chwili dostrzeg� w nim m�czyzn w mundurach armii brytyjskiej i u�wiadomi� sobie, �e przesta�o mu zagra�a� jedno niebezpiecze�stwo, a zacz�o drugie. Zmusi� si� do zachowania spokoju. Pomy�la�, �e ma prawo tu przebywa�. Przecie� urodzi� si� w Aleksandrii. Jest narodowo�ci egipskiej. Ma dom w Kairze. Wszystkie dokumenty ma w porz�dku. Jest bogatym cz�owiekiem, Europejczykiem, szpiegiem niemieckim za liniami wroga... Ko�a jeepa zapiszcza�y hamuj�c w chmurze kurzu. Wyskoczy� jeden m�czyzna. Na bluzie munduru mia� na obu ramionach po trzy belki - by� kapitanem. Wygl�da� strasznie m�odo, lekko utyka�. - Sk�d idziecie, do diab�a? - spyta� kapitan. Wolff postawi� walizki i wykona� nad ramieniem ruch kciukiem do ty�u. - Samoch�d mi nawali� na pustynnej drodze. Kapitan skin�� g�ow�, przyjmuj�c natychmiast wyja�nienie - nigdy by mu nie przysz�o do g�owy ani te� nikomu innemu, �e Europejczyk m�g�by przyw�drowa� tu pieszo z Libii. - Prosz� pokaza� mi dokumenty - powiedzia�. Wolff spe�ni� polecenie. Kapitan sprawdzi� dokumenty, po czym spojrza� na Wolffa, kt�ry pomy�la�: "By� przeciek z Berlina, szukaj� mnie teraz wszyscy oficerowie w Egipcie, a mo�e od mojego ostatniego tu pobytu zmieniono dokumenty i mam nieaktualne..." - Wygl�da pan na wyko�czonego - powiedzia� kapitan. - Jak d�ugo idzie pan pieszo? Wolff zda� sobie spraw�, �e jego wygl�d mo�e wzbudzi� w Europejczyku wsp�czucie, co mia�oby praktyczne skutki. - Od wczoraj wieczorem - odpowiedzia� z wyrazem znu�enia kt�re nie by�o ca�kiem udawane. - Troch� b��dzi�em. - Sp�dzi� pan tu ca�� noc? - Kapitan przyjrza� si� bli�ej twarzy Wolffa. - Dobry Bo�e, rzeczywi�cie, to wida�. Lepiej niech pan z nami si� zabierze. - Zwr�ci� si� w stron� jeepa. - Kapralu, we�cie pana walizki. Wolff otworzy� usta, by zaprotestowa�, lecz raptownie zn�w je zamkn��. Cz�owiek, kt�ry szed� pieszo przez ca�� noc, powinien by� tylko zachwycony tym, �e kto� ma pom�c mu przenie�� baga�. wyra�enie sprzeciwu nie tylko by sprawi�o, �e jego opowie�� sta�aby si� podejrzana, lecz tak�e zwr�ci�oby uwag� na baga�. Kiedy kapral uk�ada� walizki z ty�u jeepa, Wolff u�wiadomi� sobie ze zgroz�, �e nawet nie zamkn�� ich na kluczyk. Jak mog�em by� taki g�upi? - pomy�la�. Wiedzia�, dlaczego tak si� sta�o - przez ca�y czas zachowywa� si� zgodnie z tym, co narzuca�a mu pustynia, gdzie ludzi widywa�o si� raz na tydzie� i ostatni� rzecz�, jak� mieliby ochot� ukra��, by� nadajnik radiowy, kt�ry dzia�a dopiero po w��czeniu do pr�du. Zmys�y wyczulone mia� na wszystko, co teraz nie przedstawia�o ju� �adnej warto�ci: na w�dr�wk� s�o�ca po niebie, na zapach wody, obliczanie odleg�o�ci, na lustrowanie horyzontu, jak gdyby w poszukiwaniu samotnego drzewa, w kt�rego cieniu znalaz�by schronienie przed �arem dnia. Teraz musia� przesta� pami�ta� o tym wszystkim i zacz�� my�le� o policjantach, dokumentach, zamkach i k�amstwach. Postanowi�, �e b�dzie ostro�niejszy i wsiad� do jeepa. Kapitan zaj�� miejsce obok niego i rzuci� do kierowcy: - Z powrotem do miasta. Wolff postanowi� rozwin�� swoj� opowie��, �eby sta�a si� jeszcze bardziej prawdopodobna. Kiedy jeep skr�ci� w piaszczyst� drog�, spyta�: - Czy macie wod�? - Oczywi�cie. Kapitan si�gn�� pod siedzenie i wyci�gn�� blaszan� manierk� w woj�oku, podobn� do du�ej butelki whisky. Zdj�� zakr�tk� i poda� manierk� Wolffowi. Ten dorwa� si� �apczywie do wody i wypi� prawie p� litra. - Dzi�kuj� - powiedzia� i odda� manierk�. - Chcia�o si� panu pi�. Nic dziwnego. Hm... mo�e si� poznamy... jestem kapitan Newman. - Wyci�gn�� r�k�. Wolff u�cisn�� j� i przyjrza� si� bli�ej kapitanowi. By� on m�ody, tu� po dwudziestce, mia� �wie�� cer�, ch�opi�c� grzywk� i u�miech na twarzy, ale by�o te� w nim co� ze znu�onego dojrza�ego m�czyzny, co�, czego szybko nabywa si� w czasie wojny. - Widzia� pan bezpo�rednio jak�� bitw�? - Chyba tak. - Newman dotkn�� kolana. - Za�atwi�em sobie nog� w Cyrenajce, dlatego te� odes�ali mnie do tej dziury. - U�miechn�� si�. - Nie powiem, �ebym zn�w mia� ochot� natychmiast pop�dzi� na pustyni�, ale chcia�bym robi� co� wa�niejszego ni� to, co robi�, setki kilometr�w od prawdziwej wojny. Jedyne walki, jakie ogl�damy, to starcia mi�dzy chrzecijanami i muzu�manami w miasteczku. Sk�d pan pochodzi, nie mog� rozpozna� po akcencie? Niespodziewane pytanie, nie zwi�zane z dotychczasowym tematem rozmowy, zaskoczy�o Wolffa. Pomy�la�, �e na pewno nie jest przypadkowe - kapitan Newman by� bystrym m�odym cz�owiekiem. Na szcz�cie Wolff mia� gotow� odpowied�. - Moi rodzice byli Burami przyby�ymi z Afryki Po�udniowej do Egiptu. Uczono mnie m�wi� j�zykiem Bur�w i po arabsku. - Zawaha� si� w obawie, by nie przesadzi� z wyja�nieniami i nie wzbudzi� tym podejrze�. - Nazwisko Wolff jest holenderskie, na chrzcie dano mi imi� Alex, od nazwy miasta, w kt�rym si� urodzi�em. Newman okaza� uprzejme zainteresowanie. - Co pana tu sprowadza? Wolff i na to by� przygotowany. - Prowadz� interesy w kilku miastach w G�rnym Egipcie. - U�miechn�� si�. - Musz� w nich z�o�y� niespodziewane wizyty. Wje�d�ali do Asjut. Jak na warunki egipskie, by�o to du�e miasto, z fabrykami, szpitalami, uniwersytetem dla muzu�man�w, s�ynnym klasztorem i jakimi� sze��dziesi�cioma tysi�cami mieszka�c�w. Wolff ju� mia� prosi�, �eby wysadzili go na dworcu kolejowym, kiedy nagle Newman uratowa� go przed pope�nieniem tego b��du. - Musi pan znale�� warsztat samochodowy - powiedzia�. - zawieziemy pana do Nasifa, on ma ci�ar�wk� do holowania. - Dzi�kuj�. - Wolff zmusi� si� do powiedzenia tego s�owa. Mia� sucho w gardle. Jeszcze nie zacz�� prawid�owo ani szybko my�le�. Lepiej, �ebym si� pozbiera� do kupy, pomy�la�. To przez t� cholern� pustyni�, zupe�nie pozbawi�a mnie refleksu. Spojrza� na zegarek - mia� do�� czasu, by rozwi�za� �amig��wk� w warsztacie i jeszcze zd��y� na jedyny poci�g do Kairu. Zastanawia� si�, co zrobi�. Musi wej�� do warsztatu, bo Newman b�dzie go obserwowa�. Potem wojskowi odjad�. B�dzie musia� udawa�, �e chodzi mu o jakie� cz�ci zapasowe do samochodu czy co� w tym rodzaju, po czym po prostu wyjdzie stamt�d i p�jdzie na dworzec. Je�li dopisze mu szcz�cie, nigdy mo�e nie doj�� do tego, by Newman z Nasifem wymienili spostrze�enia na temat Alexa Wolffa. Jeep jecha� ruchliwymi w�skimi ulicami. Znajomy widok egipskiego miasta sprawi� Wolffowi przyjemno�� - barwne bawe�niane stroje, kobiety z tobo�kami na g�owach, nadmiernie gorliwy policjant, faceci w okularach przeciws�onecznych, ma�e sklepiki wychodz�ce z towarem na ulic�, stragany, poobt�ukiwane samochody, objuczone os�y. Zatrzymali si� przed rz�dem niskich glinianych budynk�w. Droga by�a na wp� zatarasowana przez star� ci�ar�wk� i resztki rozszabrowanego fiata. Ma�y ch�opiec siedzia� na ziemi przed wej�ciem do domu i majstrowa� przy przek�adni kluczem maszynowym. - Niestety, musz� pana tutaj zostawi�. Wzywaj� mnie obowi�zki - powiedzia� kapitan. - Jest pan bardzo uprzejmy. - Wolff u�cisn�� mu r�k�. - Wola�bym pana tak tu nie wysadza� - m�wi� Newman. - Ju� i tak mia� pan do�� k�opot�w. - Zmarszczy� brwi, ale nagle twarz mu si� rozja�ni�a. - Wie pan co... zostawi� tu panu kaprala Coxa, mo�e si� przyda. - To naprawd� bardzo uprzejme z pana strony, ale... Newman nie s�ucha�. - Wyjmijcie pana baga�e, Cox, i bacznie uwa�ajcie. Opiekujcie si� panem... i �eby�cie niczego nie pozostawili tym brudasom, rozumiecie? - Tak jest, panie kapitanie. Wolff j�kn�� bezg�o�nie. Pozbycie si� kaprala zabierze mu troch� czasu. Newman ze swoj� uprzejmo�ci� zrobi� si� natr�tny - a mo�e to celowe? Wysiedli, jeep odjecha�. Wolff wszed� do warsztatu Nasifa, Cox za nim nios�c walizki. Nasif by� u�miechni�tym m�odym cz�owiekiem w brudnej galabii, reperowa� akumulator przy �wietle lampy naftowej. Odezwa� si� do nich po angielsku. - Chcecie panowie wynaj�� pi�kny samoch�d? M�j brat mie� bentleya... Wolff przerwa� mu, szybko odpowiadaj�c po arabsku. - Nawali� mi samoch�d. Podobno jest tu ci�ar�wka do holowania. - Tak, mo�emy jecha� w tej chwili. Gdzie jest ten samoch�d? - Na pustyni, pi��dziesi�t, sze��dziesi�t kilometr�w st�d. To ford. Ale my nie pojedziemy z wami. - Wyj�� portfel i da� Nasifowi angielskiego funta. - Kiedy wr�cicie, znajdziecie mnie w Grand Hotelu przy dworcu. - Ju� si� robi. Jedziemy natychmiast. - Nasif skwapliwie chwyci� pieni�dze. Wolff skin�� g�ow� i odwr�ci� si�. Wychodz�c z warsztatu z Coxem zacz�� rozpatrywa�, jakie nast�pstwa mo�e mie� jego kr�tka rozmowa z Nasifem. Pojedzie on ci�ar�wk� holownicz� na pustyni� i b�dzie szuka� drogi, gdzie utkn�� samoch�d. W ko�cu wr�ci do Grand Hotelu, by powiedzie�, �e nie uda�o mu si� jej znale��. Ale Wolffa ju� nie zastanie. Uzna, �e zap�acono mu godziwie za stracony dzie�, lecz nie powstrzyma go to przed barwnymi opowie�ciami o zaginionym fordzie i jego zaginionym kierowcy. Prawdopodobnie wcze�niej czy p�niej opowie�� dotrze do Newmana. Ten nie b�dzie wiedzia�, co to wszystko dok�adnie oznacza, na pewno jednak si� domy�li, �e kryje si� za tym jaka� tajemnica, kt�r� nale�y zbada�. Kiedy Wolff u�wiadomi� sobie, �e plan przemkni�cia si� do Egiptu tak, by nikt tego nie zauwa�y�, mo�e mu si� nie uda�, nastr�j jego uleg� pogorszeniu. B�dzie musia� u�y� wszelkich sposob�w, �eby plan si� powi�d�. Spojrza� na zegarek. Nadal mia� jeszcze szanse zd��y� na poci�g. Coxa pozb�dzie si� w hallu hotelowym, a potem, je�li si� po�pieszy, zd��y co� zje�� i wypi�. Cox by� niskim, ciemnow�osym m�czyzn� m�wi�cym dialektem jakiego� regionu Wielkiej Brytanii, kt�rego Wolff nie potrafi� rozpozna�. Liczy� sobie mniej wi�cej tyle lat co on sam, lecz nadal mia� tylko stopie� kaprala, a wi�c pewnie nie by� specjalnie inteligentny. Id�c za Wolffem przez Midan el_$mahatta, zapyta�: - Zna pan to miasto? - Tak, by�em tu kiedy� - odpar� Wolff. Weszli do Grand Hotelu. By� to drugi co do wielko�ci hotel w mie�cie, dysponowa� dwudziestoma sze�cioma pokojami. - Dzi�kuj�, kapralu - Wolff zwr�ci� si� do Coxa. - Mo�e pan wr�ci� do swoich obowi�zk�w. - Ale mnie si� nie �pieszy, prosz� pana - odpar� weso�o Cox. - Zanios� panu walizki na g�r�. - Na pewno maj� tu boy�w... - Na pana miejscu nie mia�bym do "gorszych" zaufania. Sytuacja coraz mocniej przypomina�a senny koszmar czy fars�, w kt�rej ludzie dobrej woli zmuszali go do coraz bardziej bezsensownego zachowania. I wszystko to by�o konsekwencj� jednego, drobnego k�amstwa. Zacz�� si� od nowa zastanawia�, czy to wy��cznie przypadek, i przysz�o mu do g�owy co� strasznego i zarazem absurdalnego, �e mo�e oni wszystko wiedz� i tylko nim si� bawi�. Odsun�� t� my�l i odezwa� si� do Coxa z najwi�ksz� godno�ci�, na jak� m�g� si� zdoby�: - Dobrze. Dzi�kuj�. Podszed� do recepcjonisty i poprosi� o pok�j. Spojrza� na zegarek - pozosta�o mu pi�tna�cie minut. Szybko wype�ni� formularz podaj�c wymy�lony adres w Kairze - istnia�a szansa, �e Newman nie zapami�ta� prawdziwego adresu figuruj�cego w dokumentach. Nie chcia� zostawi� za sob� �adnych �lad�w, kt�re mo�na by wykorzysta�. Boy, Nubijczyk, poprowadzi� go na g�r� do pokoju. Wolff da� mu przy drzwiach napiwek. Cox po�o�y� walizki na ��ku. Wolff wyj�� portfel; mo�e Cox te� spodziewa� si�, �e otrzyma napiwek. - No c�, kapralu - zacz�� - bardzo mi pomogli�cie... - Chcia�bym panu pom�c si� rozpakowa� - przerwa� mu tamten - kapitan m�wi�, �ebym niczego nie zostawia� dla brudas�w. - Nie, dzi�kuj� - powiedzia� stanowczo Wolff. - Chc� si� od razu po�o�y�. - To prosz� si� k�a�� - nalega� pe�en dobrej woli Cox - a ja szybciutko... - Nie otwierajcie tego! Cox otwiera� wieko walizki. Wolff si�gn�� do marynarki, przeklinaj�c w duchu: "Do diab�a z nim. Jestem sko�czony. Powinienem j� zamkn��. Czy uda mi si� zrobi� to po cichu?" Niski kapral patrzy� na porz�dnie u�o�one w walizce paczki nowych angielskich banknot�w funtowych. - Jezu Chryste! - j�kn��. - Ale pan na�adowany! Wolffowi przemkn�o przez my�l, �e Cox nigdy w �yciu nie widzia� takiej forsy. Zbli�y� si� do niego. - Co pan chce z tym wszystkim... - zacz�� Cox odwracaj�c si�. Wolff wyci�gn�� okrutny zakrzywiony n� bedui�ski. Spojrzenia ich si� spotka�y. N� b�ysn�� w d�oni Wolffa. Cox cofn�� si� otwieraj�c usta do krzyku. Ostre jak brzytwa ostrze wesz�o g��boko w mi�kkie cia�o jego szyi. Zamiast wyda� okrzyk przera�enia, Cox zacharcza� bulgoc�c krwi�. Upad� martwy. Wolff nie czu� nic, jedynie rozczarowanie. 2 By� maj, wia� chamsin, gor�cy, sypi�cy piaskiem wiatr z po�udnia. Stoj�c pod prysznicem William Vandam my�la� przygn�biony, �e prawdopodobnie przez ca�y dzie� nie zazna ju� ch�odu. Zakr�ci� kran i wytar� si� szybko. Ca�e cia�o mia� obola�e. Poprzedniego dnia po raz pierwszy od wielu lat gra� w krykieta. Sztab Generalny Wywiadu Wojskowego zorganizowa� dru�yn�, kt�ra mia�a gra� przeciwko lekarzom ze szpitala polowego - szpiedzy przeciwko szarlatanom, jak to nazwali - i Vandam graj�c w �rodku nie�le dosta� w sk�r�, przeganiany przez medyk�w po ca�ym boisku. Musia� teraz przyzna�, �e nie ma kondycji. D�in odebra� mu si�y, papierosy skr�ci�y oddech, a ponadto liczne zmartwienia nie pozwala�y mu si� skoncentrowa� na grze w takim stopniu, w jakim tego wymaga�a. Zapali� papierosa, odkaszln�� i zacz�� si� goli�. Zawsze pali� przy goleniu - tylko dzi�ki temu nie odczuwa� tak dotkliwie nudy przy tym codziennym zaj�ciu. Pi�tna�cie lat temu przysi�g� sobie, �e jak tylko wyst�pi z wojska, zapu�ci brod�, nadal jednak by� w wojsku. Ubra� si� w zwyk�y mundur: ci�kie sanda�y, skarpety, bluz� i szorty khaki z odpinanymi klapami, kt�re mo�na by�o opuszcza� i zapina� pod kolanami, gdyby moskity sta�y si� szczeg�lnie natr�tne. Nikt jednak nie u�ywa� tych klap, m�odzi oficerowie nawet przewa�nie je odcinali, bo wygl�da�y �miesznie. Na pod�odze sta�a przy ��ku pusta butelka po d�inie. Vandam spojrza� na ni� i jednocze�nie poczu� do siebie odraz� - k�ad�c si� do ��ka po raz pierwszy zabra� ze sob� t� przekl�t� butelk�. Podni�s� j� teraz, zdj�� zakr�tk� i wrzuci� butelk� do kosza. Zszed� na d�. Gaafar by� w kuchni, parzy� herbat�. By� to s�u��cy Vandama, podstarza�y �ysy Kopt. Szura� nogami i mia� ambicj�, by go traktowano jak angielskiego kamerdynera. Nie zas�ugiwa� na to miano, lecz mia� w sobie pewn� doz� godno�ci i by� uczciwy. Vandam wiedzia�, �e to niecz�sto spotykane walory u egipskiej s�u�by. - Czy Billy wsta�? - spyta�. - Tak, prosz� pana, zaraz zejdzie. Vandam skin�� g�ow�. Na kuchni wrza�a woda w ma�ym garnku. W�o�y� do niej jajko i nastawi� minutnik. Ukroi� dwie kromki angielskiego chleba na grzanki. Posmarowa� je mas�em, pokroi� w paski, wyj�� jajko i odci�� czubek skorupki. Do kuchni wszed� Billy. - Dzie� dobry, tato. Vandam u�miechn�� si� do dziesi�cioletniego syna. - Dzie� dobry. �niadanie gotowe. Ch�opiec zacz�� je��. Vandam usiad� naprzeciwko niego z fili�ank� herbaty. Obserwowa� syna. Ostatnio Billy wygl�da rano na zm�czonego. Kiedy� zawsze by� �wie�y i pe�en wigoru. Mo�e �le sypia? A mo�e po prostu zaczyna si� okres dorastania i ch�opcu zmienia si� przemiana materii? A mo�e po prostu za p�no chodzi spa�, bo czyta pod kocem krymina�y przy latarce. Znajomi twierdzili, �e Billy podobny jest do ojca, ale Vandam nie dostrzega� tego podobie�stwa. Uwa�a�, �e ch�opiec podobny jest do matki. Mia� takie same szare oczy, delikatn� sk�r� i ten sam dumny wyraz twarzy, kiedy kto� go rozgniewa�. Vandam zawsze przygotowywa� mu �niadanie. S�u��cy oczywi�cie potrafi� �wietnie si� opiekowa� ch�opcem i na og� by�o to jego obowi�zkiem, lecz tego kr�tkiego rytua�u Vandam wola� sam dope�nia�. Cz�sto bowiem by�y to jedyne chwile, jakie m�g� sp�dzi� z ch�opcem w ci�gu dnia. Niewiele rozmawiali - Billy jad�, a Vandam pali� - nie mia�o to jednak znaczenia, najwa�niejsze, �e razem rozpoczynali dzie�. Po �niadaniu Billy my� z�by, a Gaafar wyci�ga� motocykl Vandama. Ch�opiec wr�ci� w szkolnej czapce, ojciec te� za�o�y� swoj� czapk� wojskow�. Zasalutowali sobie, jak co dzie�. - Doskonale, majorze... chod�my wygra� t� wojn� - powiedzia� Billy. Wyszli. Biuro majora Vandama mie�ci�o si� przy Gray Pillars w jednym z budnyk�w ogrodzonych drutem kolczastym, nale��cych do Kwatery G��wnej na �rodkowy Wsch�d. Kiedy wszed�, zobaczy� na biurku raport z najnowszych wydarze�. Usiad�, zapali� papierosa i zabra� si� do czytania. Raport nades�ano z Asjut po�o�onego czterysta kilometr�w na po�udnie. Pocz�tkowo Vandam nie rozumia�, dlaczego raport przeznaczony jest dla wywiadu. Patrol wojskowy znalaz� na drodze id�cego pieszo Europejczyka, kt�ry potem zamordowa� kaprala no�em. Cia�o odnaleziono wczoraj wieczorem, zaraz po tym, jak si� zorientowano, �e kapral nie wr�ci� do koszar, niemniej jednak nast�pi�o to kilka godzin po jego �mierci. M�czyna odpowiadaj�cy opisowi owego Europejczyka kupi� na dworcu bilet do Kairu, lecz zd��y� tam dotrze� i rozp�yn�� si� w mie�cie, zanim znaleziono cia�o. Motywy zab�jstwa by�y nie znane. Policja egispka i brytyjska �andarmeria wojskowa ju� prowadz� dochodzenie w Asjut, o kt�rego wynikach powiadomi� dzi� rano r�wnie� swoich koleg�w w Kairze. Z jakiego jednak powodu zawiadomiono wywiad? Vandam zmarszczy� brwi i jeszcze raz zacz�� si� zastanawia� nad spraw�. Europejczyka wzi�to do jeepa na pustyni. Twierdzi, �e jego samoch�d nawali�. Wprowadza si� do hotelu. Po kilku minutach wychodzi i �apie poci�g. Samochodu nie odnaleziono. W pokoju hotelowym znaleziono wieczorem cia�o �o�nierza. Dlaczego? Vandam podni�s� s�uchawk� telefonu, zadzwoni� do Asjut. W centrali wojskowej przez jaki� czas szukano kapitana Newmana, lecz w ko�cu znaleziono go w arsenale i przywo�ano do telefonu. - Wygl�da na to, �e tego morderstwa no�em dokonano w celu usuni�cia demaskatora. - Tak, przysz�o mi to do g�owy - powiedzia� Newman. Mia� g�os m�odego cz�owieka. - Dlatego te� wys�a�em raport do wgl�du wywiadu. - Doskonale, �e tak pan post�pi�. Prosz� mi powiedzie�, jakie wra�enie zrobi� na panu ten m�czyzna? - By� to ros�y facet... - Tak, przys�a� mi pan jego opis... wzrost sto osiemdziesi�t centymetr�w, waga osiemdziesi�t sze�� kilogram�w, w�osy ciemne, oczy... no tak, ale to mi nic nie m�wi, jaki rzeczywi�cie jest. - Rozumiem - b�kn�� Newman. - Szczerze m�wi�c, na pocz�tku nie mia�em co do niego �adnych podejrze�. Wygl�da� na wyko�czonego, co pasowa�o