Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie 1649 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
]tytu�: "Uciekinier"
autor: Ken Follett
tytu� orygina�u: "A PLACE CALLED FREEDOM"
prze�o�yli: JACEK MANICKI, MICHA� WROCZY�SKI
tekst wklepa�: Krecik
PRIMA
WARSZAWA 1998
Copyright (c) Ken Follett 1995
Copyright (c) for the Polish edition by PRIMA 1995
Copyright (c) for the Polish translation by Jacek Manicki & Micha� Wroczy�ski 1995
Ilustracja na ok�adce: Jacek Kopalski
Redakcja: Lucyna Lewandowska
Redakcja techniczna: Janusz Festur
Komputerowy monta� ok�adki: Witold Ku�mierczyk
ISBN 83-7186-050-1
PRIMA Oficyna Wydawnicza sp. z o.o.
�wi�tokrzyska 30/55, 00-116 Warszawa
Adres do korespondencji: skr. poczt. 55, 02-792 Warszawa 78 tel./fax 624-89-18
E-mail:
[email protected]
Internet:
http ://www.prima.waw.pl
* * *
Dedykowane pami�ci
JOHNA SMITHA
* * *
W pierwszych dniach po wprowadzeniu si� do High Glen House du�o pracowa�em w ogrodzie i tak znalaz�em �elazn� obro��. Dom chyli� si� ku upadkowi, a ogr�d zupe�nie zar�s�. Przez ostatnich dwadzie�cia lat zamieszkiwa�a tu pewna zdziwacza�a staruszka i w tym czasie �cianom nie dane by�o zazna� ani jednego li�ni�cia p�dzla. Po �mierci staruszki odkupi�em posiad�o�� od jej syna, w�a�ciciela salonu Toyoty w Kirkburn - najbli�szym miasteczku w promieniu pi��dziesi�ciu mil. Pewnie dziwicie si�, na co komu wal�cy si� dom na zapad�ym odludziu. Ale ja uwielbiam t� dolin�. Lasy pe�ne s� p�ochliwej zwierzyny, a szczyt grani wie�cz� orle gniazda. M�g�bym godzinami sta� w ogrodzie wsparty na �opacie i podziwia� b��kitnozielone g�rskie stoki. Ale zdarza�o mi si� te� przyk�ada� do kopania. Postanowi�em zasadzi� troch� krzew�w wok� szopy. Buda nie grzeszy�a urod� - by�a zbita z surowych desek i nie mia�a okien - tote� chcia�em zamaskowa� j� krzakami. Kopi�c do�ek, natkn��em si� na jak�� skrzynk�. By�a niewielka, rozmiarami zbli�ona do tych pojemnik�w na dwana�cie butelek, w kt�rych sprzedaje si� markowe wina. Nie mia�a te� �adnych ozd�b: zwyczajna skrzynka z nie oheblowanych deseczek zbitych gwo�dziami, kt�re zd��y�y ju� przerdzewie�. Wywa�y�em wieko �opat�. Wewn�trz znajdowa�y si� dwa przedmioty. Jednym z nich by�a du�a, stara ksi��ka. Serce zabi�o mi �ywiej - mo�e to rodzinna Biblia z prowadzon� na pierwszej stronie pasjonuj�c� kronik� donios�ych wydarze�: narodzin, �lub�w i zgon�w ludzi, kt�rzy zamieszkiwali ten dom przed stu laty? Ale czeka� mnie zaw�d. Po otwarciu ksi�gi okaza�o si�, �e jej stronice ca�kowicie zbutwia�y. Nie da�o si� odczyta� ani s�owa. Poza tym w skrzynce znajdowa� si� jeszcze ceratowy woreczek. On r�wnie� przegni� i rozkruszy� si� przy pierwszym dotkni�ciu ogrodniczymi r�kawicami. Wypad�a ze� �elazna obr�cz o �rednicy jakich� sze�ciu cali. By�a poczernia�a ze staro�ci, ale ceratowy woreczek uchroni� j� przed rdz�. Zosta�a wykuta prawdopodobnie przez wioskowego kowala, i w pierwszej chwili my�la�em, �e to jaka� cz�� od wozu albo p�uga. Ale dlaczego kto� tak pieczo�owicie zawin�� j� w cerat�? Obr�cz by�a p�kni�ta i powyginana. Przysz�o mi do g�owy, �e mo�e to swego rodzaju obro�a, kt�r� zmuszony by� nosi� jaki� wi�zie�. Wi�zie� uciek� i pozby� si� obro�y, rozrywaj�c j� jakim� ci�kim kowalskim narz�dziem, a pogi�a si� przy �ci�ganiu z szyi. Zabra�em znalezisko do domu i zacz��em je czy�ci�. Sz�o mi opornie, wrzuci�em wi�c obro�� na noc do p�ynu odrdzewiaj�cego i nazajutrz ponownie zabra�em si� do roboty. Gdy wypolerowa�em powierzchni� szmatk�, oczom moim ukaza�a si� jaka� inskrypcja. Wygrawerowano j� staro�wieckim, kaligraficznym pismem, kt�rego odcyfrowanie zaj�o mi troch� czasu. Oto, co g�osi� napis: Cz�owiek ten jest w�asno�ci� sir George'a Jamissona z Fife - A.D. 1767 Obro�a le�y teraz na moim biurku obok komputera. s�u�y mi za przycisk do papieru. Cz�sto si�gam po ni� i obracam w r�kach, po raz kt�ry� z rz�du odczytuj�c inskrypcj�. Gdyby ta �elazna obr�cz potrafi�a m�wi�, my�l� sobie, jak�� histori� by mi opowiedzia�a?
* * *
I Szkocja
1
�nieg wie�czy� szczyty g�r okalaj�cych dolin� High Glen i zalega� na zalesionych stokach perlistymi �achami, przywodz�cymi na my�l klejnoty na podo�ku zielonej, jedwabnej sukni. Dnem doliny, lawiruj�c pomi�dzy oblodzonymi g�azami, rwa� bystry potok. Porywisty wiatr dm�cy od Morza P�nocnego p�dzi� przed sob� tabuny o�owianych chmur, z kt�rych w ka�dej chwili m�g� sypn�� grad lub �nieg z deszczem. Malachi i Esther McAsh - bli�niaki - szli tego ranka do ko�cio�a szlakiem wiod�cym zakosami wzd�u� zbocza zamykaj�cego dolin� od wschodu. Malachi, zwany Mackiem, odziany by� w peleryn� w szkock� krat� i tweedowe bryczesy, jednak nogi poni�ej kolan mia� go�e. By� m�odzie�cem gor�cej krwi i cho� bose stopy marz�y mu w drewnianych chodakach, nie zwa�a� na zi�b. Nie by�a to wprawdzie najkr�tsza droga do ko�cio�a, ale dolina High Glen zawsze Macka fascynowa�a. Strome g�rskie stoki, ciche tajemnicze lasy i roze�miana woda sk�ada�y si� na krajobraz bliski jego duszy. Obserwowa� z lubo�ci� or�y wij�ce gniazda na graniach. Pospo�u z tymi or�ami podkrada� dziedziczce �ososie, od kt�rych roi�o si� w potoku. I pospo�u z p�ow� zwierzyn�, zastygaj�c w bezruchu i wstrzymuj�c oddech, przywarowywa� w le�nej g�stwinie, kiedy nadchodzili gajowi. Dziedziczka, lady Hallim, by�a wdow� i mia�a c�rk� jedynaczk�. Ziemia po drugiej stronie g�ry nale�a�a do sir George'a Jamissona i stanowi�a zupe�nie inny �wiat. Pod okiem in�ynier�w wydr��ono tam w g�rskich zboczach g��bokie dziury; dolin� szpeci�y ha�dy �u�la, ko�a pot�nych woz�w wy�adowanych po brzegi w�glem wy��obi�y koleiny w b�otnistym trakcie, a strumie� by� czarny od w�glowego py�u. Tam w�a�nie, w wiosce Heugh, na kt�r� sk�ada� si� d�ugi rz�d niskich, wzniesionych z kamienia domk�w pn�cych si� po g�rskim stoku, mieszka�y bli�niaki. Mack i Esther stanowili m�sk� i �e�sk� wersj� tego samego archetypu. Oboje mieli jasne, przyszarza�e nieco od w�glowego py�u w�osy i niesamowite bladozielone oczy. Oboje byli kr�pej budowy, krzepcy w barkach, o muskularnych r�kach i nogach. Oboje cechowa� up�r i sk�onno�� do wdawania si� w dysputy. Sk�onno�� ta nale�a�a niemal do rodzinnej tradycji. Ich ojciec by� pod ka�dym wzgl�dem nonkonformist�, gotowym toczy� boje z rz�dem, Ko�cio�em i wszelkimi innymi autorytetami. Matka przed zam��p�j�ciem pracowa�a u lady Hallim i podobnie jak wiele s�u��cych uto�samia�a si� z wy�szymi sferami. Pewnej srogiej zimy, kiedy w nast�pstwie przypadkowej eksplozji kopalnia zosta�a na miesi�c zamkni�ta, ojciec zmar� na czarn� plwocin�, chorob�, kt�ra u�mierci�a wielu g�rnik�w, matka za� nabawi�a si� zapalenia p�uc i w kilka tygodni potem przenios�a si� za m�em na tamten �wiat. Dysputy jednak nie usta�y. Prowadzono je zazwyczaj w sobotnie wieczory w izbie pani Wheighel - zast�puj�cej karczm�, kt�rej w wiosce Heugh brakowa�o. Parobkowie i zagrodnicy podzielali punkt widzenia matki McAsh�w. Utrzymywali, �e kr�l jest pomaza�cem bo�ym i ludzie winni mu s� pos�usze�stwo. G�rnicy wyznawali nowocze�niejsze pogl�dy. John Locke i inni filozofowie g�osili, �e w�adza pochodzi� mo�e tylko z woli ludu, i w�a�nie t� ostatni� teori� wyznawa� Mack. Niewielu g�rnik�w z Heugh umia�o czyta�, ale matka bli�ni�t posiad�a t� sztuk� i Mack uprosi� j�, by jego te� nauczy�a. Nie zwa�aj�c na docinki m�a, �e wynosi si� ponad sw�j stan, przekaza�a swoj� umiej�tno�� obojgu dzieciom. Na spotkaniach u pani Wheighel proszono Macka, by czyta� na g�os Timesa, Edinburgh Achertisera oraz dzienniki polityczne, takie jak radykalny North Briton. Pomimo �e gazety dociera�y do wioski z wielotygodniowym albo i wielomiesi�cznym op�nieniem, m�czy�ni i kobiety w skupieniu wys�uchiwali sprawozda� z d�ugich przem�wie� w parlamencie, satyrycznych diatryb oraz relacji ze strajk�w, protest�w i rozruch�w. To w�a�nie po jednym z takich wieczork�w u pani Wheighel Mack napisa� list. �aden z g�rnik�w nie napisa� w �yciu listu, tote� konsultowano d�ugo ka�de jego s�owo. Adresatem by� Caspar Gordonson, londy�ski prawnik pisuj�cy do gazet artyku�y wykpiwaj�ce rz�d. List powierzono Daveyowi Patchowi, jednookiemu domokr��cy, kt�ry mia� go zanie�� na poczt� i wys�a�. Mack zaczyna� ju� pow�tpiewa�, czy przesy�ka w og�le dotar�a do miejsca przeznaczenia, lecz odpowied� w ko�cu nadesz�a i by�o to najbardziej ekscytuj�ce wydarzenie w �yciu Macka. Kto wie, czy ten list nie odmieni ca�kowicie mojego losu, my�la�. By� mo�e da mu wolno��. Jak daleko si�ga� pami�ci�, zawsze pragn�� by� wolnym. W dzieci�stwie zazdro�ci� Daveyowi Patchowi, kt�ry, w�drowa� od wioski do wioski i utrzymywa� si� z handlu no�ami i sznurkiem oraz ze �piewania ballad. W �yciu Daveya ma�emu Ma�kowi najwspanialsze wydawa�o si� to, �e tamten m�g� sobie wstawa� o wschodzie s�o�ca i i�� spa�, kiedy tylko ogarnie go znu�enie. Macka, odk�d uko�czy� siedem lat, matka budzi�a szarpaniem przed drug� nad ranem i przez nast�pne pi�tna�cie godzin, a� do pi�tej po po�udniu, harowa� w pocie czo�a na dnie kopalni; kiedy po takim znoju wraca� wreszcie do domu, sen morzy� go cz�sto nad nie dojedzon� wieczorn� owsiank�. Teraz Mack nie chcia� ju� zosta� domokr��c�, ale nadal pragn�� odmiany losu. Marzy� o wybudowaniu w�asnego domu w dolinie takiej jak High Glen, na kawa�ku ziemi, kt�ry m�g�by nazwa� swoim w�asnym; marzy� o pracy podczas dnia i wypoczynku przez wszystkie godziny nocy; o wyprawianiu si� w s�oneczny dzie� na ryby, w miejsce, gdzie �ososie nie s� w�asno�ci� dziedziczki, lecz tego, kto je z�owi. A list, kt�ry trzyma� teraz w d�oni, przynosi� nadziej� na urzeczywistnienie tych marze�. - Mam w�tpliwo�ci, czy powiniene� odczyta� go na g�os w ko�ciele - odezwa�a si� Esther, gdy schodzili ostro�nie po oblodzonym stoku.
- Niby dlaczego? - spyta� Mack, cho� sam jeszcze nie mia� pewno�ci, czy tak w�a�nie post�pi.
- Napytasz sobie biedy. Ratchett si� w�cieknie. Mo�e nawet powt�rzy� wszystko sir George'owi, i co wtedy b�dzie? Harry Ratchett by� nadzorc�, cz�owiekiem, kt�ry w imieniu w�a�ciciela zarz�dza� kopalni�. Mack zdawa� sobie spraw�, �e siostra ma racj�, i jego serce przepe�nia� niepok�j. Mimo to powiedzia�:
- Nie ma sensu, �ebym zatrzymywa� ten list tylko do w�asnej wiadomo�ci.
- Ale m�g�by� go pokaza� Ratchettowi na osobno�ci. Mo�e pozwoli�by ci odej�� po cichu, bez niepotrzebnego rozg�osu. Mack zerkn�� spod oka na siostr�. Nie sprawia�a wra�enia usposobionej wojowniczo, ju� pr�dzej zafrasowanej. U�wiadomi� sobie nagle, jak bardzo jest mu bliska. Cokolwiek si� wydarzy, b�dzie j� mia� z pewno�ci� po swojej stronie. Pokr�ci� z uporem g�ow�.
- Ten list mo�e pom�c nie tylko mnie. Jeszcze co najmniej pi�ciu ch�opak�w z ochot� by si� st�d wyrwa�o, gdyby tylko wiedzieli, �e istnieje taka mo�liwo��. A pomy�la�a� o przysz�ych pokoleniach? Popatrzy�a na niego uwa�nie.
- Mo�e i masz racj�... ale nie to jest prawdziwym powodem. Ty chcesz stan�� przed wszystkimi zebranymi w ko�ciele i udowodni�, �e w�a�ciciel kopalni nas zwodzi�.
- Ale� sk�d! - zaprotestowa� Mack, ale po chwili zastanowienia doda�: - Wiesz, mo�e i co� jest w tym, co m�wisz... Tyle�my si� ju� nas�uchali kaza� o konieczno�ci przestrzegania prawa i okazywania szacunku naszym pracodawcom. I nagle dowiadujemy si�, �e ca�y czas nas ok�amywano. Oczywi�cie, �e chc� tam wyst�pi� i wykrzycze� im to prosto w oczy.
- Lepiej si� nie wychylaj - powiedzia�a z trosk�.
- Zrobi� to najtaktowniej i najpokorniej, jak potrafi� zapewni�.
- Ty i pokora! - wykrzykn�a. - Chcia�abym to widzie�.
- Zamierzam im tylko wyt�umaczy�, jakie jest prawo... C� w tym z�ego?
- To nieostro�ne.
- Owszem - przyzna�. - Ale zrobi� to. Przekroczyli gra� i zacz�li zst�powa� w dolin� Coalpit Glen. W miar� jak schodzili, robi�o si� coraz cieplej. Po kilku chwilach ich oczom ukaza� si� niewielki kamienny ko�ci�ek, po�o�ony nie opodal mostka przerzuconego nad brudn� rzek�. Niedaleko ko�cielnego dziedzi�ca przycupn�o skupisko bud zagrodnik�w. By�y to okr�g�e chatynki z otwartym paleniskiem po�rodku klepiska i z dziur� w dachu, przez kt�r� uchodzi� dym. Ludzie mieszkali w nich przez ca�� zim� pospo�u z byd�em. Po�o�one nieco dalej, niedaleko szyb�w, domki g�rnik�w by�y ju� przyzwoitsze: cho� i w nich pod�og� zast�powa�o klepisko, a dachy kryte by�y darni�, ka�dy mia� piec i komin; ponadto g�rnicy nie byli zmuszeni dzieli� swoich siedzib z krowami. Ale zagrodnicy, kt�rzy uwa�ali si� za ludzi wolnych i niezale�nych, patrzyli na g�rnik�w z g�ry. Jednak to nie chaty wie�niak�w przyku�y teraz uwag� Macka i Esther i nie na ich widok si� zatrzymali. Przed ko�cio�em sta� kryty pow�z zaprz�ony w par� dorodnych siwk�w. Z pomoc� pastora, przytrzymuj�c modne koronkowe kapelusze, wysiada�o z niego kilka dam w krynolinach i futrzanych okryciach. Esther dotkn�a ramienia Macka i wskaza�a na mostek. Na ros�ym kasztanie przeje�d�a� w�a�nie przez niego w�a�ciciel kopalni, dziedzic doliny, sir George Jamisson. Jamissona nie ogl�dano tu od pi�ciu lat. Mieszka� w Londynie oddalonym st�d o tydzie� podr�y statkiem lub dwa tygodnie jazdy dyli�ansem. Ludzie powiadali, �e niegdy� mia� w Edynburgu uliczny kram, w kt�rym sprzedawa� �wiece i d�in, ciu�aj�c pens do pensa i nie przesadzaj�c z uczciwo�ci�. Potem jeden z jego krewnych zmar� bezpotomnie, pozostawiaj�c mu w spadku zamek oraz kopalnie. Na tym fundamencie George Jamisson zbudowa� imperium finansowe, kt�re swoim zasi�giem obejmowa�o tak niewyobra�alnie odleg�e miejsca jak Barbados czy Wirginia. By� teraz wielce powa�an� osobisto�ci�: baronetem, s�dzi� i aldermanem Wapping, odpowiedzialnym za przestrzeganie prawa i porz�dku na londy�skim wybrze�u. Najwyra�niej zjecha� teraz z rodzin� i go��mi z wizyt� do swej szkockiej posiad�o�ci.
- No i po k�opocie - o�wiadczy�a z ulg� Esther.
- Co chcesz przez to powiedzie�? - spyta� Mack, cho� ju� si� domy�la�.
- Teraz nie b�dziesz m�g� odczyta� swojego listu.
- A to niby czemu?
- Malachi McAsh, nie b�d� takim przekl�tym g�upcem! zawo�a�a. - Nie mo�esz tego uczyni� w obecno�ci samego dziedzica!
- Wr�cz przeciwnie - odrzek� z uporem. - Nawet lepiej si� sk�ada.
Lizzie Hallim nie chcia�a jecha� do ko�cio�a powozem. Uwa�a�a to za poroniony pomys�. Trakt wiod�cy tam z zamku by� usiany dziurami i zryty koleinami, kt�rych b�otniste grzbiety �ci�� mr�z. Pow�z b�dzie si� wl�k� w �limaczym tempie, kolebi�c si� niemi�osiernie na wykrotach, i dotr� na miejsce przemarzni�ci i poobijani. Upar�a si� wi�c, �e pojedzie do ko�cio�a konno. Tego rodzaju fanaberie doprowadza�y do rozpaczy jej matk�. - Jak ty znajdziesz m�a, skoro zachowujesz si� jak m�czyzna? - lamentowa�a lady Hallim.
- M�a mog� mie� na zawo�anie - odpowiedzia�a Lizzie. I w istocie tak by�o: bez trudu podbija�a m�skie serca. Problem w znalezieniu takiego kandydata, z kt�rym uda�oby mi si� wytrzyma� d�u�ej ni� p� godziny.
- Problem w znalezieniu takiego, kt�rego nie�atwo zrazi� - mrukn�a matka. Dziewczyna roze�mia�a si�. Obie mia�y racj�. M�czy�ni zakochiwali si� w Lizzie od pierwszego wejrzenia, kiedy jednak odkrywali, jaka jest, czym pr�dzej si� wycofywali. Jej zachowanie od lat wywo�ywa�o zgorszenie w edynburskich sferach towarzyskich. Na swoim pierwszym balu, rozmawiaj�c z trzema statecznymi matronami, napomkn�a, �e szeryf ma t�usty zadek, co nieodwracalnie zaszarga�o jej reputacj�. Poprzedniej wiosny matka zabra�a j� do Londynu i wprowadzi�a w tamtejsze wy�sze sfery. By�a to absolutna katastrofa. Lizzie m�wi�a za g�o�no, �mia�a si� za cz�sto i drwi�a otwarcie z wyszukanych manier i przyciasnych ubra� zalecaj�cych si� do niej gogusiowatych m�odzie�c�w.
- Wszystko przez to, �e wychowywa�a� si� w domu, w kt�rym nie by�o m�czyzny - doda�a matka. - To sprawi�o, �e jeste� zbyt niezale�na. Lizzie przesz�a przez kamienny dziedziniec Jamisson Castle, zmierzaj�c do znajduj�cych si� od wschodu stajen. Jej ojciec zmar�, kiedy mia�a trzy lata, tote� prawie go nie pami�ta�a. Gdy pyta�a, na co umar�, matka odpowiada�a wymijaj�co: "Na w�trob�". Pozostawi� je obie bez grosza. Przez lata matka z trudem wi�za�a koniec z ko�cem, obci��aj�c coraz bardziej hipotek� posiad�o�ci Hallim�w i czekaj�c z ut�sknieniem, a� Lizzie doro�nie i po�lubi jakiego� bogacza, kt�ry rozwi��e wszystkie ich problemy. Teraz c�rka mia�a dwadzie�cia lat i nadesz�a pora, by wype�ni�o si� jej przeznaczenie. Bez w�tpienia to w�a�nie r�wnie� by�o powodem, dla kt�rego rodzina Jamisson�w po tylu latach ponownie zawita�a do swoich szkockich d�br, i dlatego ich go��mi honorowymi by�y Lizzie wraz z matk� mieszkaj�ce po s�siedzku zaledwie dziesi�� mil od Jamisson Castle. Zaproszono je tu pod pretekstem udzia�u w przyj�ciu z okazji dwudziestych pierwszych urodzin m�odszego syna Jamisson�w, Jaya; jednak prawdziwym powodem by�o to, �e Jamissonowie upatrywali w Lizzie dobr� parti� dla swojego starszego syna, Roberta. Lady Hallim bardzo si� z tego cieszy�a, bowiem Robert mia� zosta� dziedzicem ogromnej fortuny. Sir George tak�e by� kontent, gdy� pragn�� przy��czy� ziemie Hallim�w do rodzinnych d�br Jamisson�w. Robert te� chyba nie mia� nic przeciw, s�dz�c po tym, jak wodzi� oczami za Lizzie, odk�d tylko zjecha�a z matk� do zamku. Lizzie dostrzeg�a Roberta stoj�cego na majdanie przed stajni� i czekaj�cego na osiod�anie konia. Przypomina� nieco swoj� matk� z portretu wisz�cego w zamkowym hallu, przedstawiaj�cego kobiet� o blond w�osach, jasnych oczach i ustach znamionuj�cych stanowczo��. Nie mo�na mu by�o w�a�ciwie niczego zarzuci� - nie by� szpetny ani za gruby czy za chudy, nie cuchn�o od niego, nie pi� za du�o, nie ho�dowa� te� zbytnio modzie. To wymarzona partia, wmawia�a sobie Lizzie, i gdyby Robert poprosi� j� o r�k�, zapewne by si� zgodzi�a. Wprawdzie nie by�a w nim zakochana, ale zdawa�a sobie spraw�, jaki ci��y na niej obowi�zek. Postanowi�a si� z nim troch� podroczy�.
- To doprawdy nieuprzejme z pa�stwa strony, �e mieszkacie w Londynie - zagai�a.
- Nieuprzejme? - Robert zmarszczy� czo�o. - Dlaczego? - zapyta�.
- Pozbawia nas to mi�ych s�siad�w - wyja�ni�a, ale on nadal sprawia� wra�enie skonsternowanego. Wida� nie grzeszy� poczuciem humoru. - Gdy pa�stwa tu nie ma, �ywego ducha nie u�wiadczysz st�d a� po Edynburg - doda�a.
- Je�li nie liczy� setki g�rniczych rodzin i paru zagrodniczych wsi - rozleg� si� m�ski g�os za jej plecami.
- Dobrze pan wie, co mia�am na my�li - powiedzia�a, odwracaj�c si�. Cz�owieka, kt�ry sta� za ni� niezna�a. - A tak w og�le, to kim pan jest? - spyta�a z w�a�ciw� sobie bezpo�rednio�ci�.
- Jay Jamisson - odpar� m�ody m�czyzna, k�aniaj�c si�. Bardziej rozgarni�ty brat Roberta. Jak pani mog�a zapomnie�? S�ysza�a, �e przyjecha� poprzedniej nocy, ale go nie pozna�a. Pi�� lat temu by� kilka cali ni�szy, mia� ca�e czo�o w pryszczach, a z podbr�dka wyrasta�o mu par� mi�kkich, jasnych w�osk�w. Teraz zdecydowanie wyprzystojnia�. Dawniej jednak nie b�yszcza� inteligencj� i w�tpi�a, �eby pod tym wzgl�dem co� si� zmieni�o na lepsze.
- Poznaj� pana po zarozumia�o�ci - powiedzia�a. U�miechn�� si� od ucha do ucha.
- Szczerze bolej�, �e je�li chodzi o pokor� i skromno��, nie mog� si� z pani� r�wna�, panno Hallim.
- Jak si� masz, Jay. Witaj w Jamisson Castle - odezwa� si� Robert. Jay nagle spochmurnia�.
- Odrzu� ten protekcjonalny ton, Robercie. Wprawdzie jeste� moim starszym bratem, ale nie odziedziczy�e� jeszcze tego zamku.
- Gratulacje z okazji dwudziestych pierwszych urodzin wtr�ci�a Lizzie, by roz�adowa� zg�stnia�� nagle atmosfer�. - Dzi�kuj�.
- Czy to w�a�nie dzi�?
- Tak.
- Wybierasz si� z nami do ko�cio�a? - spyta� niecierpliwie Robert. Lizzie dostrzeg�a w oczach Jaya nienawi��, ale jego g�os wyprany by� z emocji.
- Owszem, kaza�em ju� osiod�a� sobie konia.
- Wi�c ruszajmy. - Robert odwr�ci� si� w stron� stajni i krzykn��: - Szybciej tam!
- Wszystko gotowe, paniczu - dobieg� ze �rodka g�os stajennego i w chwil� p�niej wyprowadzono trzy konie: krzepkiego czarnego kucyka, gniad� klacz i siwego wa�acha.
- Podejrzewam, �e wypo�yczono te zwierz�ta specjalnie na t� okazj� od jakiego� edynburskiego handlarza koni - zauwa�y� uszczypliwie Jay, ale zbli�y� si� do wa�acha, poklepa� go po szyi i pozwoli� mu musn�� nozdrzami swoj� b��kitn� kurtk�. Lizzie dosiad�a po damsku czarnego kucyka i pu�ci�a si� k�usem przez majdan ku bramie. Bracia ruszyli jej �ladem Robert na klaczy, Jay na wa�achu. Deszcz ze �niegiem ci�� Lizzie po oczach. �nieg zalegaj�cy na ziemi uczyni� drog� zdradliw�, bo maskowa� g��bokie wykroty i konie co chwila si� potyka�y.
- Jed�my przez las - zaproponowa�a Lizzie. - Drzewa os�oni� nas przed deszczem, a i teren tam r�wniejszy. - Nie czekaj�c na odpowied�, zboczy�a z traktu, kieruj�c si� w stron� starego boru. Le�ne pod�o�e po�r�d smuk�ych sosen pozbawione by�o zupe�nie zaro�li. Potoczki i rozrzucone tu i �wdzie bagienka �cina� l�d, ziemia za� przypr�szona by�a biel�. Lizzie pu�ci�a swojego kucyka cwa�em. Po chwili wyprzedzi� j� szary ko� Jaya. Podnios�a wzrok i przed oczami mign�a jej na moment u�miechni�ta prowokacyjnie twarz m�odszego Jamissona: chcia� si� z ni� �ciga�. Wyda�a bojowy okrzyk i uderzy�a pi�tami kucyka, kt�ry wyrwa� ochoczo do przodu. Mkn�li mi�dzy drzewami, prze�lizguj�c si� z pochylonymi g�owami pod zwieszonymi nisko konarami drzew, przesadzaj�c zwalone pnie i przecinaj�c po�r�d rozbryzg�w wody strumyki. Ko� Jaya by� wi�kszy i szybszy w galopie, ale kucyk, dzi�ki kr�tkim n�kom i lekkiej budowie, lepiej radzi� sobie w tym terenie, tote� Lizzie wkr�tce wysforowa�a si� do przodu. Gdy t�tent konia Jaya ucich� w oddali, zwolni�a i wypad�szy na najbli�sz� polank� zatrzyma�a swojego wierzchowca. Jay wkr�tce j� dogoni�, ale Roberta nie by�o ani �ladu. Lizzie pomy�la�a sobie, �e widocznie mia� do�� rozs�dku, by nie nara�a� si� na szwank w tej bezsensownej gonitwie. Ruszyli dalej st�pa pier� w pier�, z trudem �api�c oddech. Ciep�o bij�ce od koni ogrzewa�o je�d�c�w.
- Po�ciga�bym si� na prostej - wysapa� Jay.
- Jad�c po m�sku nie da�abym panu szans - odpar�a. Mina Jaya zdradza�a pewne zgorszenie. Wszystkie dobrze urodzone kobiety je�dzi�y konno po damsku. Dosiadanie przez kobiet� konia okrakiem traktowano jako przejaw prostactwa. Lizzie uwa�a�a to za g�upi przes�d i kiedy by�a sama, dosiada�a konia po m�sku. Przygl�da�a si� spod oka Jay owi. Jego matka, Alicia, druga �ona sir George'a, by�a niebieskook�, pe�n� wdzi�ku blondynk� i Jay odziedziczy� po niej b��kitne oczy oraz ujmuj�cy u�miech. - Czym zajmuje si� pan w Londynie? - spyta�a.
- S�u�� w Trzecim Regimencie Gwardii Pieszej - odpar� z dum� w g�osie. ; Awansowa�em w�a�nie na kapitana doda�.
- No i c� wy, waleczni �o�nierze, macie tam do roboty, kapitanie Jamisson? - spyta�a ironicznym tonem. - Czy w Londynie toczy si� teraz jaka� wojna? Macie jakich� nieprzyjaci� do wybicia?
- Jest mn�stwo roboty z utrzymywaniem w ryzach mot�ochu. Lizzie stan�� nagle przed oczami ma�y Jay - wredny, wy�ywaj�cy si� na s�abszych dzieciak - i przemkn�o jej przez my�l, �e ten obecny Jay, dojrza�y ju� m�czyzna, chyba lubi swoje aktualne zaj�cie.
- A jak to robicie? - spyta�a.
- Na przyk�ad eskortujemy przest�pc�w na szubienic�, �eby przypadkiem kamraci ich nie odbili, zanim kat zd��y zrobi� swoje.
- Zatem, jak przysta�o na prawdziwego szkockiego bohatera, wype�nia pan sw�j czas u�miercaniem Anglik�w? Jednak Jay wcale nie poczu� si� ura�ony.
- Chcia�bym kiedy� wyst�pi� z wojska i wyjecha� za granic� - powiedzia�.
- O... A to czemu?
- W tym kraju m�odszy syn nic nie znaczy - stwierdzi�. - Nawet s�u�ba dwa razy pomy�li, zanim wykona wydane przeze mnie polecenie.
- I wierzy pan, �e gdzie indziej b�dzie inaczej?
- W koloniach jest inaczej pod ka�dym wzgl�dem. Wiem to z ksi��ek. Ludzie maj� tam wi�cej wolno�ci i s� bardziej bezpo�redni. Cz�owieka oceniaj� po jego czynach.
- I co by pan tam robi�?
- Moja rodzina ma plantacj� trzciny cukrowej na Barbadosie. Mam nadziej�, �e ojciec podaruje mi j� na dwudzieste pierwsze urodziny. Lizzie poczu�a uk�ucie zazdro�ci.
- Szcz�ciarz z pana - powiedzia�a. - Niczego tak nie pragn�, jak pojecha� do jakiego� nowego kraju. To musi by� ekscytuj�ce.
- �ycie tam jest surowe - powiedzia� Jay. - Mog�oby pani brakowa� wyg�d, jakie ma pani tutaj: sklep�w, oper, francuskiej mody i tym podobnych rzeczy.
- Nie dbam o to wszystko - o�wiadczy�a. - Nie znosz� tych stroj�w. - Mia�a na sobie krynolin� i by�a �ci�ni�ta gorsetem. - Chcia�abym si� ubiera� po m�sku, w bryczesy, koszul� i buty do konnej jazdy. Jay roze�mia� si�.
- To ju� chyba lekka przesada, nawet jak na Barbados zauwa�y�. Gdyby tak Robert obieca�, �e zabierze mnie na Barbados, pomy�la�a Lizzie, wysz�abym za niego bez chwili wahania.
- We wszystkim wyr�czaj� tam cz�owieka niewolnicy doda� Jay. Wy�onili si� spomi�dzy drzew kilka jard�w od mostka. Do ko�cio�a po drugiej stronie rzeczki wchodzili ju� g�rnicy. Lizzie wci�� my�la�a o Barbadosie.
- To musi by� bardzo dziwne uczucie... mie� niewolnik�w i m�c z nimi robi�, co si� cz�owiekowi �ywnie spodoba, jak ze zwierz�tami - rozwa�a�a na g�os. - Nie robi si� panu na t� my�l jako� nieswojo?
- Ani troch� - odpar� z u�miechem Jay. Ma�y ko�ci�ek p�ka� w szwach. Najwi�cej miejsca zajmowa�a w nim rodzina Jamisson�w oraz towarzysz�cy im go�cie - kobiety w szerokich sp�dnicach i m�czy�ni w tr�jgraniastych kapeluszach, z rapierami u pasa. G�rnicy i zagrodnicy st�oczyli si� w pewnej odleg�o�ci od dostojnych przybysz�w, jakby w obawie, �e mog� przypadkiem otrze� si� o ich pi�kne stroje i powala� je py�em w�glowym lub krowim �ajnem. Mack, jeszcze niedawno tak bu�czucznie wyk�adaj�cy swoje racje Esther, teraz prze�ywa� rozterk�. W�a�ciciele kopalni mieli prawo stosowa� wobec krn�brnych g�rnik�w kar� ch�osty, a co gorsza sir George Jamisson by� s�dzi� i w jego gestii le�a�o wydawanie wyrok�w �mierci, kt�rych nikt nie mia� prawa zakwestionowa�. Nieroztropnie by�oby �ci�gn�� na siebie gniew takiego cz�owieka. Ale prawo by�o prawem. Z Mackiem i pozosta�ymi g�rnikami post�powano niesprawiedliwie i ilekro� Mack o tym pomy�la�, ogarnia�a go taka w�ciek�o��, �e mia� ochot� publicznie wykrzycze� swoje �ale. Potajemne rozpuszczanie posiadanych informacji mija�o si� z celem, bo stawia�o pod znakiem zapytania ich rzetelno��. Musia� wyst�pi� wobec wszystkich albo da� sobie z tym spok�j. Ale po co sia� ferment? - zastanawia� si�. Pastor zaintonowa� hymn, g�rnicy podchwycili go i w ko�ci�ku rozbrzmia� ch�r ich g�os�w. Zza plec�w Macka dobiega� d�wi�czny tenor Jimmy'ego Lee, pierwszego �piewaka w ca�ej wiosce. �piew g�rnik�w przypomnia� Mackowi dolin� High Glen i marzenia o wolno�ci. Zdecydowa� si� zrealizowa� sw�j pierwotny zamiar. Pastor, wielebny John York, by� czterdziestolatkiem �agodnego usposobienia z przerzedzaj�cymi si� w�osami. Przemawia� niepewnym g�osem, speszony obecno�ci� tak znamienitych os�b. Tematem jego kazania by�a Prawda. Jak zareaguje, kiedy Mack odczyta sw�j list? Pewnie we�mie stron� w�a�ciciela kopalni. Prawdopodobnie wybiera si� po mszy na obiad do zamku. Ale by� przecie� duchownym: czy� nie zobowi�zywa�o go to do opowiedzenia si� za sprawiedliwo�ci�, bez ogl�dania si� na to, co powie sir George? Kamienne �ciany ko�ci�ka by�y nagie. Nie by� oczywi�cie ogrzewany i Mackowi przy ka�dym oddechu bucha�a para z ust. Przyjrza� si� ludziom z zamku. Rozpoznawa� prawie wszystkich cz�onk�w rodziny Jamisson�w. Kiedy by� jeszcze dzieckiem, Jamissonowie sp�dzali w swoich tutejszych w�o�ciach wi�kszo�� czasu. Sir George'a z jego czerwon� g�b� i wielkim brzuszyskiem trudno by�o z kim� pomyli�. Obok siedzia�a jego �ona, ubrana w plisowan� r�ow� sukni�, kt�ra prezentowa�aby si� by� mo�e atrakcyjnie na m�odszej kobiecie. Robert, starszy syn, ponurak o oczach bez wyrazu, dopiero dwudziestosze�cioletni, ale z figury ju� upodabniaj�cy si� do tatusia, siedzia� obok, a przy nim przystojny jasnow�osy m�odzieniec w wieku Macka: to na pewno Jay, m�odsza latoro�l Jamisson�w. Kiedy Mack mia� sze�� lat, przez ca�e lato bawili si� z Jayem w lasach otaczaj�cych Jamisson Castle i obaj my�leli, �e zostan� dozgonnymi przyjaci�mi, ale zim� tego samego roku Mack zacz�� pracowa� w kopalni i na zabaw� nie mia� ju� czasu. Rozpoznawa� te� niekt�rych go�ci Jamisson�w. Twarze lady Hallim i jej c�rki by�y mu znajome. Lizzie Hallim ju� od d�u�szego czasu by�a bohaterk� skandali i plotek, od kt�rych hucza�a ca�a dolina. Ludzie opowiadali, �e w��czy�a si� po okolicy w m�skim stroju, ze strzelb� na ramieniu. Potrafi�a odda� buty bosemu dziecku, a nast�pnie zbeszta� jego matk� za nieporz�dek w obej�ciu. Mack nie widzia� jej par� �adnych lat. Hallimowie mieli sw�j w�asny ko�ci�ek, a na niedzielne msze przyje�d�ali tylko wtedy, kiedy Jamissonowie bawili w swej rezydencji. Mackowi przypomnia�o si�, �e po raz ostatni widzia� Lizzie, kiedy mia�a oko�o pi�tnastu lat. By�a w�wczas ubrana jak panienka z dobrego domu, ale celno�ci� rzutu kamieniem do wiewi�rki dor�wnywa�a wiejskim urwisom. Matka Macka by�a kiedy� pokoj�wk� w High Glen House - dworku Hallim�w - i po wyj�ciu za m�� nieraz jeszcze wpada�a tam w niedzielne popo�udnia, by odwiedzi� starych znajomych i pochwali� si� bli�niakami. Podczas tych wizyt Mack i Esther bawili si� czasem z Lizzie - zapewne bez wiedzy lady Hallim. Mack wyni�s� z tych zabaw wspomnienie Lizzie jako ma�ej kokietki, apodyktycznej, samolubnej i rozpieszczonej. Raz j� poca�owa�, ale ona tak go wtedy wytarga�a za w�osy, �e si� rozp�aka�. S�dz�c z jej obecnego wygl�du, niewiele si� od tamtego czasu zmieni�a. Mia�a ma��, szelmowsk� twarzyczk�, kr�cone czarne w�osy i ciemne oczy, z kt�rych wyziera�a przekora, a jej usta uk�ada�y si� w r�owy �uk. Chcia�bym j� teraz poca�owa�, przemkn�o przez my�l Mackowi, gdy na ni� patrzy�, i w tej samej chwili ich spojrzenia zderzy�y si�. Zmieszany, odwr�ci� wzrok, jakby obawia� si�, �e Lizzie mo�e odczyta� jego my�li. Kazanie dobieg�o ko�ca. P�niej, po mszy, mia�y si� jeszcze odby� chrzciny: kuzynka Macka, Jen, powi�a czwarte dziecko. Jej pierworodny, Wullie, pracowa� ju� na dole w kopalni. Mack umy�li� sobie wcze�niej, �e ceremonia chrzcin b�dzie najlepsz� okazj� do jego wyst�pienia. Wraz ze zbli�aniem si� wyczekiwanego momentu czu� narastaj�cy ucisk w �o��dku, ale po chwili wzi�� si� w gar�� i ofukn�� w duchu za g�upot�: wszak co dzie� nara�a� �ycie w sztolni - czemu� mia�by si� obawia� konfrontacji z jakim� opas�ym kupcem? Stoj�ca przy chrzcielnicy Jen sprawia�a wra�enie kobiety zm�czonej �yciem. Sko�czy�a dopiero trzydzie�ci lat, jednak po wydaniu na �wiat czw�rki dzieci i przepracowaniu dwudziestu trzech lat w kopalni by�a wrakiem cz�owieka. Ojciec York pokropi� �wi�con� wod� g��wk� niemowl�cia, a potem m�� Jen, Saul, wyrecytowa� formu�k�, kt�ra czyni�a niewolnikiem ka�dego syna szkockiego g�rnika:
- �lubuj�, �e to dziecko pracowa� b�dzie w kopalniach sir George'a Jamissona jako ch�opiec i jako m�czyzna dop�ty, dop�ki stanie mu si�, a� do samej �mierci. W�a�nie ten moment obra� sobie Mack. Podni�s� si�. Gdyby ceremonia przebiega�a wedle utartego schematu, Harry Ratchett, nadzorca, powinien teraz podej�� do chrzcielnicy i wr�czy� Saulowi "arles", czyli tradycyjn� zap�at� za przyobiecanie dziecka w�a�cicielowi kopalni - trzosik z dziesi�cioma funtami. Jednak, ku konsternacji Macka, zamiast niego z �awki pod�wign�� si� sir George, by dope�ni� tej formalno�ci. Kiedy wsta�, przechwyci� spojrzenie Macka. Przez kr�tk� chwil� patrzyli sobie w oczy, a potem sir George ruszy� w stron� chrzcielnicy. Mack przecisn�� si� do przej�cia mi�dzy �awkami i stan�wszy na �rodku ko�ci�ka powiedzia� g�o�no:
- Zap�acenie arlesu o niczym nie przes�dza. Sir George zatrzyma� si� jak wryty, a oczy wszystkich obecnych obr�ci�y si� na Macka. W ko�ci�ku zaleg�a cisza. Mack s�ysza� �omot w�asnego serca.
- Ta ceremonia nie ma �adnej mocy prawnej - podj��. Tego ch�opca nie mo�na przyobieca� kopalni. �adnego dziecka nie wolno czyni� niewolnikiem.
- Siadaj, durniu, i zamknij g�b�! - warkn�� sir George. Pogardliwy ton jego g�osu wzburzy� Macka tak bardzo, �e znik�y ostatecznie wszystkie nurtuj�ce go jeszcze w�tpliwo�ci. - Nie, to pan usi�dzie - odci�� si� natychmiast i wszyscy westchn�li ze zgroz�, wstrz��ni�ci jego zuchwa�o�ci�. Mack wycelowa� palec w ojca Yorka. - M�wili�cie w swym kazaniu o prawdzie, pastorze... wi�c czy opowiecie si� teraz za prawd�? . Duchowny spojrza� z przestrachem na Macka.
- O co ci chodzi, McAsh?
- O niewolnictwo!
- Przecie� znasz szkockie prawo - powiedzia� pojednawczo ojciec York. - G�rnicy stanowi� w�asno�� w�a�ciciela kopalni. Kto przepracuje w niej jeden rok i jeden dzie� po uzyskaniu pe�noletno�ci, traci wolno��.
- Owszem - przytakn�� Mack. - To nikczemne, ale rzeczywi�cie istnieje takie prawo. Uwa�am jednak, �e prawo to nie dotyczy dzieci, i mam na to dowody.
- Ale nam potrzebne pieni�dze, Mack! - zaprotestowa� Saul.
- We�cie je - odpar� Mack. - Wasz ch�opiec b�dzie pracowa� dla sir George'a do dwudziestego pierwszego roku �ycia, a to warte dziesi�ciu funt�w. Kiedy jednak... - podni�s� g�os - kiedy jednak uko�czy dwadzie�cia jeden lat, b�dzie wolny!
- Radz� ci, pow�ci�gnij j�zyk - powiedzia� sir George z pogr�k� w g�osie. - To niebezpieczne gadanie.
- Ale to prawda - obstawa� przy swoim Mack. Sir George spurpurowia�; nigdy nie napotka� tak zdecydowanego oporu.
- Policz� si� z tob� po mszy - parskn�� gniewnie. Wr�czy� trzosik Saulowi, po czym zwr�ci� si� do pastora: - Prosz� kontynuowa�, ojcze York. Mack poczu� si� zbity z tropu. Chyba nie przejd� nad tym do porz�dku dziennego?
- Za�piewajmy na koniec - zwr�ci� si� pastor do wiernych. Sir George zaj�� z powrotem swoje miejsce. Mack sta� jak zahipnotyzowany na �rodku przej�cia i nie m�g� uwierzy�, �e ju� po wszystkim.
- Psalm drugi: Dlaczego narody si� buntuj�, czemu ludy knuj� daremne zamys�y? - zabrzmia� g�os pastora.
- Nie, nie... chwileczk� - odezwa� si� kto� z tylnych rz�d�w. Mack obejrza� si�. By� to Jimmy Lee, m�ody g�rnik o pi�knym, d�wi�cznym g�osie. Raz ju� usi�owa� zbiec i od tamtej pory nosi� za kar� na szyi �elazn� obr�cz z napisem: "Cz�owiek ten jest w�asno�ci� sir George'a Jamissona z Fife". Dzi�ki Ci, Bo�e, �e� mi zes�a� Jimmy'ego, uradowa� si� w duchu Mack. - Nie mo�na tego tak zostawi� - ci�gn�� Jimmy. - Za tydzie� ko�cz� dwudziesty pierwszy rok. Je�li mam odzyska� wolno��, to chcia�bym si� o tym dowiedzie�.
- Wszyscy by�my chcieli - podchwyci�a matka Jimmy'ego, Ma Lee, bezz�bna, zasuszona staruszka. W wiosce otaczano j� wielkim szacunkiem i zawsze liczono si� z jej zdaniem. Rozleg�y si� potakuj�ce pomruki jeszcze kilku m�czyzn i kobiet.
- Nie nale�y ci si� wolno�� - zagrzmia� chrapliwy g�os sir George'a, kt�ry zn�w poderwa� si� z miejsca. Esther poci�gn�a Macka za r�kaw.
- List! - sykn�a niecierpliwie. - Przeczytaj im list! Mack z przej�cia niemal o nim zapomnia�.
- Prawo stanowi inaczej, sir George! - krzykn��, wymachuj�c listem.
- Co to za pismo, McAsh? - zainteresowa� si� ojciec York.
- List od londy�skiego prawnika, kt�rego poprosi�em o porad�. Sir George wygl�da�, jakby mia� dosta� ataku apopleksji. Mackowi przemkn�o przez my�l, �e gdyby nie kilka rz�d�w �awek, kt�re ich przedziela�y, dziedzic ucapi�by go chyba za gard�o.
- Zwr�ci�e� si� o porad� do prawnika? - wycedzi�.
- Co jest w tym li�cie? - spyta� ojciec York.
- Zaraz si� dowiecie - odpar� Mack i zacz�� czyta�: "W �wietle zar�wno angielskiego, jak i szkockiego ustawodawstwa ceremonia arlesu nie poci�ga za sob� �adnych skutk�w prawnych. Rodzice nie mog� sprzedawa� czego�, co nie jest ich w�asno�ci�, a mianowicie wolno�ci doros�ego cz�owieka. Wolno im przymusi� swoje dziecko do pracy w kopalni a� do dwudziestego pierwszego roku �ycia, ale potem... - Mack zrobi� dramatyczn� przerw� i doczyta� koniec zdania: - ...ale potem mo�e ono odej�� wolno!" Rozp�ta�a si� wrzawa: jedni m�wili, inni krzyczeli, wyra�aj�c sw�j entuzjazm lub sceptycyzm. Co najmniej po�ow� spo�r�d m�czyzn obecnych w ko�ciele przyobiecano od ko�yski do niewolniczej pracy, i od dziecka uwa�ali si� za niewolnik�w. Teraz m�wiono im, �e zostali oszukani, pragn�li wi�c si� dowiedzie�, jak to jest naprawd�. Mack podni�s� r�k�, by uspokoi� zebranych, i wszyscy ucichli.
- Dajcie mi przeczyta� jeszcze jeden ust�p - powiedzia�. - "Ka�dego cz�owieka, po osi�gni�ciu przeze� wieku dojrza�ego, zaczyna obejmowa� prawo obowi�zuj�ce wszystkich mieszka�c�w Szkocji: je�li b�d�c ju� doros�ym przepracuje jeden rok i jeden dzie�, traci wolno��". Rozleg�y si� pomruki wzburzenia. S�uchacze u�wiadomili sobie, �e wi�kszo�� z nich nadal ma tak samo nik�e widoki na wolno��, jak do tej pory. Mo�liwo�� wyzwolenia zyskiwali jednak ich synowie.
- Poka� mi ten list, McAsh - poprosi� ojciec York. Mack podszed� do ambony i wr�czy� pismo pastorowi.
- Kim jest ten prawnik? - spyta� sir George, wci�� kipi�c w�ciek�o�ci�.
- Nazywa si� Caspar Gordonson - odpar� Mack.
- Ach tak, s�ysza�em o nim - powiedzia� York.
- Ja r�wnie� - prychn�� pogardliwie sir George. - To skrajny radyka�! Zausznik Johna Wilkesa. - Nazwisko Wilkesa zna� ka�dy: by� to lider libera��w, kt�ry przebywa� na wygnaniu w Pary�u i odgra�a� si� bez przerwy, �e powr�ci, by zachwia� rz�dem. - Gordonson b�dzie za to wisia�, ju� moja w tym g�owa. Ten list to zdrada. Wzmianka o wieszaniu wstrz�sn�a pastorem.
- S�dz�, �e okre�lenie "zdrada" nie jest tu...
- Ty si� lepiej zajmuj Kr�lestwem Niebieskim - wpad� mu w s�owo sir George. - A decyzj�, co nazywa� zdrad�, pozostaw ludziom z tego �wiata - warkn�� i wyrwa� list z d�oni Yorka. Parafian zaszokowa�a ta brutalna reprymenda udzielona pastorowi. Ucichli, czekaj�c na jego reakcj�. York wytrzyma� spojrzenie Jamissona i Mack by� ju� przekonany, �e pastor nie da si� zastraszy� dziedzicowi, po chwili jednak York spu�ci� oczy i usiad�, jakby uzna� spraw� za zamkni�t�. Tch�rzostwo Yorka oburzy�o Macka. Ko�ci� mia� by� przecie� autorytetem moralnym. Pastor, kt�ry ulega� dziedzicowi, nie by� im potrzebny. Mack obrzuci� duchownego spojrzeniem pe�nym nie skrywanej wzgardy i spyta� z drwin� w g�osie:
- Wi�c jak to w ko�cu jest: mamy przestrzega� prawa czy nie? Wtedy podni�s� si� Robert Jamisson, nie mniej wzburzony ni� jego ojciec.
- B�dziesz przestrzega� prawa, a jakie ono jest, dowiesz si� od swojego dziedzica - powiedzia�.
- To tak, jakby w og�le nie by�o prawa - odparowa� Mack.
- W twojej sytuacji to bez znaczenia - o�wiadczy� Robert. - Jeste� g�rnikiem. Co ty wiesz o prawie? A co si� tyczy pisania do prawnik�w... - Wzi�� od ojca list. - Oto, co my�l� o twoim prawniku - doda� i przedar� list na p�. G�rnicy st�kn�li ze zgroz�. Na tych stronicach by�a zapisana ich przysz�o��, a panicz Jamisson bezceremonialnie porwa� je na kawa�ki. Robert przedar� list jeszcze par� razy i cisn�� skrawki papieru w powietrze. Zawirowa�y niczym �lubne konfetti nad g�owami Saula i Jen. Macka �cisn�� za serce �al. Ten list by� jego najwi�kszym skarbem. Umy�li� ju� sobie, �e poka�e go ka�demu mieszka�cowi wioski. Snu� nawet plany, �e obniesie go po innych kopalniach, innych wioskach, a� jego tre�� pozna ca�a Szkocja. A Robert zniszczy� go w jednej chwili. Tryumfuj�ca mina m�odego Jamissona �wiadczy�a, �e wyczyta� t� rozpacz z jego twarzy. Macka ogarn�a w�ciek�o��. Nie da si� w ten spos�b za�atwi�. List przepad�, ale prawo pozosta�o nie zmienione.
- Widz�, �e ten list wystraszy� was tak bardzo, �e postanowili�cie go zniszczy� - powiedzia�, stwierdzaj�c jednocze�nie z zaskoczeniem, �e do jego g�osu wkrad�a si� nuta szyderstwa. - Ale nie mo�ecie podepta� praw, jakie rz�dz� tym krajem. Papieru, na kt�rym je spisano, nie da si� tak �atwo podrze�. Roberta zatka�o z wra�enia. Nie bardzo wiedzia�, jak odpowiedzie� na tak zuchwa�� ripost�. Po chwili wahania warkn�� gro�nie:
- Precz st�d! Mack spojrza� na ojca Yorka; Jamissonowie uczynili to samo. Nikt ze �wieckich nie mia� prawa wyprasza� wiernego ze �wi�tyni. Czy pastor ugnie si� i pozwoli, by syn dziedzica wyrzuci� z ko�cio�a jedn� z jego owieczek?
- Jeste�my w domu Bo�ym czy w go�cinie u George'a Jamissona? - zwr�ci� si� Mack do pastora. By�a to ogniowa pr�ba, kt�rej ojciec York nie potrafi� sprosta�. Jego twarz obla� rumieniec wstydu.
- Lepiej wyjd�, McAsh - b�kn�� zmieszany. Mack nie m�g� powstrzyma� cisn�cego mu si� na usta komentarza, cho� wiedzia�, �e wypowiadaj�c go post�puje nieroztropnie: - Dzi�kuj� za kazanie o prawdzie, pastorze. Nigdy go nie zapomn�. Odwr�ci� si� i wzi�� pod rami� Esther. Kiedy ruszyli przej�ciem mi�dzy �awkami, do��czy� do nich Jimmy Lee. Z �awek podnosi�y si� pojedyncze osoby, a gdy uczyni�a to r�wnie� Ma Lee, nast�pi� gremialny exodus. G�rnicy wraz z rodzinami powstawali z miejsc i przy akompaniamencie g�o�nego szurania but�w i szelestu kobiecych sukien kierowali si� ku wyj�ciu. Mack ujrza�, �e wraz z nim ko�ci� opuszczaj� wszyscy uczestnicz�cy we mszy g�rnicy, i ogarn�o go poczucie wsp�lnoty i tryumfu tak silne, �e do oczu nap�yn�y mu �zy. Na dziedzi�cu przed ko�cio�em g�rnicy obst�pili go ciasnym kr�giem. Wiatr ju� zel�a�, ale sypa� �nieg osiadaj�cy wielkimi p�atkami na kamiennych nagrobkach.
- �le, �e podarli list - powiedzia� gniewnie Jimmy. Kilku g�rnik�w przytakn�o.
- Napiszemy znowu - zaproponowa� jeden z nich.
- Drugi raz nie uda nam si� tak �atwo wys�a� listu powiedzia� Mack. Ale nie to zaprz�ta�o mu teraz my�li. Czu� zm�czenie i rado��, jakby dopiero co wbieg� zboczem High Glen na sam szczyt.
- Prawo jest prawem! - zawo�a� kt�ry� z g�rnik�w.
- Ale dziedzic jest dziedzicem - zauwa�y� kto� ostro�niejszy. Doszed�szy troch� do siebie, Mack zacz�� si� zastanawia�, czego w�a�ciwie dokona�. Niew�tpliwie poruszy� wszystkich, ale sam ten fakt jeszcze niczego nie zmienia�. Jamissonowie dali jasno do zrozumienia, �e nic sobie nie robi� z obowi�zuj�cego prawa. Je�li za� b�d� obstawa� przy swoim - c� pozostanie g�rnikom? Czy walka o sprawiedliwo�� ma jakikolwiek sens? Czy� nie lepiej by�oby dla niego u�o�y� si� z dziedzicem i �y� nadziej�, �e pewnego dnia otrzyma po Harrym Ratchetcie posad� nadzorcy? Nagle z kruchty wypad�a jaka� posta� w czerni. By�a to Lizzie Hallim. Nie rozgl�daj�c si�, ruszy�a prosto na Macka. G�rnicy rozst�pili si� na boki. Mack nie m�g� oderwa� od niej wzroku. Zawsze by�a �adna, ale teraz, z policzkami okraszonymi rumie�cem gniewu, wyda�a mu si� prze�liczna. Jej czarne oczy ciska�y b�yskawice.
- Za kogo ty si� masz? - zawo�a�a gniewnie.
- Jestem Malachi McAsh...
- Wiem, jak si� nazywasz - wpad�a mu w s�owo. - Jak �miesz odzywa� si� w taki spos�b do dziedzica i jego syna? - A jak oni �mi� nas zniewala�, skoro prawo tego zabrania? G�rnicy poparli go zgodnym pomrukiem. Lizzie przesun�a rozp�omienionym wzrokiem po ich twarzach. Na ko�nierzu jej p�aszcza skrzy�y si� p�atki �niegu. Kiedy jeden wyl�dowa� jej na nosie, strzepn�a go energicznym machni�ciem r�ki.
- Nawet nie wiecie, jakimi jeste�cie szcz�ciarzami, maj�c p�atn� prac� - powiedzia�a. - Powinni�cie by� wdzi�czni sir George'owi, �e prowadzi te kopalnie i zapewnia waszym rodzinom byt.
- Je�li tacy z nas szcz�ciarze, to po co te wszystkie zakazy zabraniaj�ce nam opuszczania wioski i szukania innej pracy? - spyta� Mack.
- Bo jeste�cie za g�upi, �eby poj��, jak wam dobrze! Mack u�wiadomi� sobie, �e ta polemika zaczyna go wci�ga�, i to nie tylko dlatego, �e prowadz�c j� m�g� patrze� na pi�kn� kobiet�. Mia� do czynienia z adwersarzem o wiele subtelniejszym od sir George'a i Roberta.
- Panno Hallim, czy by�a pani kiedykolwiek w kopalni na dole? - zapyta� zni�aj�c g�os.
- Nie b�d� �mieszny - fukn�a Lizzie.
- Je�li zajrzy tam pani kt�rego� dnia, to gwarantuj�, �e ju� nigdy nie nazwie nas pani szcz�ciarzami - powiedzia�.
- S�ysza�am o twojej zuchwa�o�ci - o�wiadczy�a Lizzie. - Powinni ci� za ni� wych�osta�.
- Mo�liwe, �e to uczyni� - odpar�, chocia� nie bardzo w to wierzy�; nie pami�ta�, by wych�ostano jakiego� g�rnika, cho� jego ojciec by� podobno �wiadkiem wymierzania takich kar. Piersi Lizzie falowa�y z gniewu. Mack z trudem powstrzymywa� si� od opuszczenia wzroku na jej biust.
- Na wszystko masz odpowied� - stwierdzi�a. - Jak zawsze.
- Tak, tylko �e pani nigdy nie raczy�a �adnej z tych odpowiedzi wys�ucha�. Poczu� bolesne d�gni�cie �okciem pod �ebro; to Esther dawa�a mu do zrozumienia, by pami�ta�, �e m�drzenie si� wobec szlachetnie urodzonych jeszcze nikomu nie wysz�o na dobre. - Przemy�limy sobie to wszystko, co nam pani powiedzia�a, panno Hallim - odezwa�a si� Esther. - I dzi�kujemy za porad�. Lizzie pokiwa�a protekcjonalnie g�ow�.
- Ty jeste� Esther, prawda? - spyta�a.
- Tak, panienko. Lizzie zwr�ci�a si� do Macka.
- Powiniene� s�ucha� siostry, ma wi�cej oleju w g�owie ni� ty.
- Pierwszy raz m�wi pani dzi� do rzeczy.
- Mack, zamknij mord� - burkn�a Esther. Lizzie u�miechn�a si� i w mgnieniu oka usz�a z niej ca�a arogancja. U�miech rozja�ni� jej twarz i przemieni� j� w zupe�nie inn�, weso�� i przyjazn� osob�.
- Dawno nie s�ysza�am tego okre�lenia - powiedzia�a ze �miechem. Mack r�wnie� si� roze�mia�. Lizzie odwr�ci�a si� i wci�� chichocz�c, odprowadzana przez Macka wzrokiem, ruszy�a w stron� ko�ci�ka, by w jego drzwiach spotka� si� z wychodz�cymi w�a�nie ze �rodka Jamissonami.
- Bo�e drogi - mrukn�� Jay, kr�c�c g�ow�. - Co za kobieta! Jaya rozsierdzi�a scysja w ko�ciele. Ludzie wynosz�cy si� ponad sw�j stan doprowadzali go do pasji. Z woli bo�ej i mocy prawa obowi�zuj�cego w tym kraju Malachi McAsh mia� do ko�ca swych dni r�ba� pod ziemi� w�giel, a Jay Jamisson wie�� �ycie stosowne do jego pozycji. Niegodziwo�ci� by�o podwa�a� ten naturalny porz�dek rzeczy. W dodatku McAsh mia� irytuj�cy spos�b m�wienia, zupe�nie jakby uwa�a� si� za r�wnego ka�demu, nawet wysoko urodzonemu. W zamorskich koloniach niewolnik by� niewolnikiem i do g�owy by mu nie przysz�o, �eby domaga� si� wynagrodzenia, nie m�wi�c ju� o powo�ywaniu na jakie� bzdurne przepisy o przepracowaniu jednego roku i jednego dnia. Zdaniem Jaya tak to w�a�nie powinno by� urz�dzone. Ludzie nie b�d� pracowa�, je�li si� ich do tego nie przymusi, a jak ju� przymus, to musi by� bezwzgl�dny - bo taki jest skuteczniejszy. Kiedy wychodzi� z ko�ci�ka, podbieg�o do� kilku zagrodnik�w z gratulacjami z okazji dwudziestych pierwszych urodzin, nie z�o�y� mu jednak �ycze� �aden z g�rnik�w. Zbili si� w gromadk� pod murem cmentarza i s�dz�c z podniesionych, gniewnych g�os�w, toczyli jak�� burzliw� dyskusj�. Jay by� w�ciek�y, �e tak mu popsuli jego �wi�to. Ruszy� wyci�gni�tym krokiem przez za�nie�ony dziedziniec, do miejsca, gdzie czeka� stajenny z ko�mi. Robert ju� tam sta�, ale Lizzie jeszcze nie by�o. Jay rozejrza� si� za ni�. Chcia� wr�ci� do zamku w jej towarzystwie.
- Gdzie panna Elizabeth? - spyta� stajennego.
- Przed krucht�, paniczu Jay. Rzeczywi�cie sta�a tam i prowadzi�a o�ywion� dyskusj� z pastorem.
- Pos�uchaj no, Jay - odezwa� si� Robert, stukaj�c brata palcem w pier�. - Masz zostawi� Lizzie w spokoju, zrozumia�e�? Jego twarz przybra�a wojowniczy wyraz. Niebezpiecznie by�o wchodzi� mu w drog�, gdy znajdowa� si� w takim nastroju. Ale gniew i rozgoryczenie doda�y Jayowi odwagi.
- O czym ty, u diab�a, m�wisz? - spyta�.
- To ja si� z ni� �eni�, nie ty.
- Wcale nie mam zamiaru ci jej zabiera�.
- Wi�c przesta� z ni� flirtowa�. Jay zdawa� sobie spraw�, �e podoba si� Lizzie, i mile mu si� z ni� przekomarza�o, jednak o podbiciu jej serca nawet nie marzy�. Kiedy mia� czterna�cie lat, a ona trzyna�cie, uwa�a� j� za najpi�kniejsz� dziewczyn� pod s�o�cem i brak zainteresowania z jej strony (co prawda nie przejawia�a r�wnie� zainteresowania �adnym innym ch�opcem) �ama� mu serce... ale to by�o dawno temu. Ojciec postanowi�, �e to Robert po�lubi Lizzie, a woli sir George'a nie �mia� si� sprzeciwi� ani Jay, ani nikt inny z cz�onk�w rodziny. Jay by� wi�c zaskoczony, �e Robert da� si� ponie�� nerwom i urz�dza tak� scen�. Znaczy�o to, �e czuje si� niepewnie - a Roberta, podobnie jak ojca, rzadko opuszcza�a pewno�� siebie. Jaya rozbawi�o zaniepokojenie brata.
- Czego ty si� boisz? - spyta� ironicznie.
- Dobrze wiesz, o co mi chodzi. Od dzieci�stwa podkrada�e� mi moje rzeczy... zabawki, ubrania, wszystko.
- Bo ty zawsze dostawa�e� wszystko, co chcia�e�, ja za� nic - odci�� si� Jay.
- Bzdura.
- Tak czy owak, panna Hallim jest naszym go�ciem o�wiadczy� Jay. - Chyba nie chcesz, �ebym traktowa� j� jak powietrze? Robert zacisn�� wargi.
- Mam powiedzie� o tym ojcu? Ile� ich spor�w uci�y w dzieci�stwie te magiczne s�owa. Obaj doskonale wiedzieli, �e ojciec zawsze wyda werdykt na korzy�� Roberta. Jayowi �cisn�a gard�o gorycz.
- W porz�dku - odpar�. - Postaram si� nie miesza� do twoich zalot�w. Wskoczy� na konia i pu�ci� si� k�usem, odst�puj�c przyjemno�� eskortowania Lizzie do zamku Robertowi.
Zamek Jamisson�w by� ciemnoszar� kamienn� twierdz� z basztami i zwie�czonymi z�batymi naci�ciami murami, i jak wiele podobnych szkockich warowni, tchn�� wynios�ym majestatem. Wzniesiono go siedemdziesi�t lat temu, kiedy pierwsza uruchomiona w dolinie kopalnia w�gla zacz�a przynosi� zyski �wczesnemu w�a�cicielowi. Sir George odziedziczy� t� posiad�o�� po kuzynie swojej pierwszej �ony. Przez ca�e dzieci�stwo Jaya w�giel stanowi� obsesj� ojca. Wszystek sw�j czas i kapita� inwestowa� w otwieranie nowych kopalni, zaniedbuj�c sam zamek. Jay, cho� sp�dzi� tu dzieci�stwo, nie lubi� tego miejsca. Ogromne, pe�ne przeci�g�w pomieszczenia na parterze - hol, jadalnia, salon, kuchnia i kwatery dla s�u�by - rozmieszczone by�y wok� centralnego dziedzi�ca z fontann� zamarzni�t� od pa�dziernika do maja. Zamku nie spos�b by�o ogrza�. Wielkie kominki w ka�dej sypialni po�era�y mn�stwo w�gla z okolicznych kopalni, ale nie potrafi�y podnie�� temperatury w du�ych, kamiennych komnatach, a na korytarzach panowa� taki zi�b, �e aby przej�� z jednego pomieszczenia do drugiego, trzeba by�o wk�ada� na siebie szub�. Przed dziesi�cioma laty rodzina przenios�a si� do Londynu, pozostawiaj�c kilkoro ludzi do opieki nad zamkiem i ochrony zwierzyny przed k�usownikami. Przez pewien czas Jamissonowie zje�d�ali tu co roku w towarzystwie go�ci i s�u�by, z ko�mi i powozem wynaj�tymi w Edynburgu, i na okres swojego pobytu zatrudniali �ony zagrodnik�w do szorowania pod��g, palenia w kominkach i opr�niania nocnik�w. Jednak ojciec z coraz wi�ksz� niech�ci� odrywa� si� od interes�w i w ko�cu wizyty w zamku zupe�nie usta�y. Wskrzeszenie owego zwyczaju Jay przyj�� bez entuzjazmu, ale spotykaj�c tu Lizzie Hallim mile si� rozczarowa� - i to nie tylko dlatego, �e m�g� w ten spos�b dokuczy� faworyzowanemu przez ojca starszemu bratu. Podjecha� skrajem dziedzi�ca do stajni, zeskoczy� z wa�acha i poklepa� zwierz� po szyi.
- Do prze�aj�w si� nie na