16419

Szczegóły
Tytuł 16419
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

16419 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 16419 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

16419 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

JÓZEF HEN CZŁOWIEK W KAJ DANACH Człowiek w kajdanach TA 2?? ? li / PRZECIW DIABŁOM I INFAMISOM JÓZEF HEN CZŁOWIEK W KAJDANACH ilustrował ZBIGNIEW ŁOSKOT BIURO W YD A WNICZO-PROP AG ANDO WE Printed in Poland 1 Stanął na progu sali trybunalskiej i uniósłszy nieco ręce, ażeby wszyscy mogli kajdanom się przyjrzeć, ogarnął wzrokiem obecnych. Dzwonienie łańcuchów wdarło się w hałas, głowy zwróciły się ku drzwiom, a głośne rozmowy zamieniły się w poszeptywanie. Woźny uderzył w podłogę długim, sękatym kijem i krzyknął: — Uciszcie się! Uciszcie się, waszmościowie! — A potem: — Ustąpcie się, waszmościowie! Człowiek w kajdanach, pchnięty przez straż- I ników (za co w odpowiedzi zmierzył ich gniewnym spojrzeniem), ruszył do przodu i pobrzękując łańcuchem dotarł do swojego miejsca, które się w pobliżu ławy sędziowskiej znajdowało. Po obu jego bokach zasiedli ponurzy strażnicy, za nim jurysta Gwalbert, mały, chudy, w okularach, szeptał jak spiskowiec do wyższego odeń o dwie głowy szlachcica. Początkowo człowiek w kajdanach siedział z głową nisko pochyloną. Potem, z nudów zapewne, nieznacznie ją podniósł i zaczął kątem oka obserwować salę. Pieniacze i gapie wciąż jeszcze przybywali, tłocząc się w przejściu. Woźny nie przestawał wykrzykiwać „Uciszcie się!" Uwagę człowieka w kajdanach zwróciła kobieta z synkiem trzynastoletnim, rudym i piegowatym, z drugiej jej strony siedział starszy, wąsaty mężczyzna, przypuszczalnie sługa zaufany. Kobieta była w czerni, lat miała chyba trzydzieści pięć i chociaż blada, smutna i zmęczona, widać było, że piękną być musiała i że uroda ta, w lepszych okolicznościach, mogła jeszcze rozkwitnąć na nowo. Kobieta też obdarzyła uwagą mężczyznę w kajdanach. Przyjrzawszy mu się, szepnęła do starego sługi: — Co myślisz o nim? Odszepnął: — Marny chudzina. Kobieta westchnęła. Chłopczyk ją o coś zapytał, kobieta go uciszyła. Człowiek w kajdanach zwiesił głowę. Woźny zawołał: — Wstańcie waszmościowie! Sąd idzie! Człowiek w kajdanach z kwaśną miną dźwig- 6 nął się z ławy. Przyglądał się spode łba sędzi i asesorom, którzy szli w szpalerze obecnych. Kiedy zajęli miejsca za stołem, przyzwolono i reszcie zgromadzonych usiąść. Człowiek w kajdanach uczynił to z widoczną ulgą. Sekretarz podsunął przewodniczącemu trybunału księgę i plik papierów. Przewodniczący chwilę odchrząkiwał, potem powiedział coś wesołego asesorowi po prawej ręce, tamten roześmiał się, przewodniczący odczekał aż nastrój powagi wróci i wtedy oznajmił: — Sąd będzie rozpatrywał sprawy w kolejności regestru. Czytaj asan — zwrócił się do sekretarza. Sekretarz przejął od niego regestr. Przeczytał: — Bełchacki contra Drohomireccy. Fredro contra Bałaban. Łomniccy contra Terleccy. — Sekretarz ogarnął wzrokiem salę i zapytał: — Woźny, czy wymienieni są obecni na sali? — Jest tylko pan Fredro i pani Łomnicka — odpowiedział woźny. — Sprawy odkładamy —• orzekł sędzia. — Kto następny? — Pani Falęcka z Popowie de domo Radojew-ska z obwiedzeniem głowy zamordowanego męża swojego, Pawła Falęckiego. — Przytomna? — spytał sędzia. Rudowłosy chłopiec szturchnął matkę: — Mamo, panią Falęcką wołają. Kobieta w czerni wstała. — Jam jest — rzekła sztywniejąc z napięcia. — Czego asani żądasz? — spytał przewodniczący. — Wszczęcia dochodzenia i ukarania mordercy. 7 — Woźny, czy ciało zabitego zostało w grodzie okazane? — Tak jest, wasza dostojność. — Czy schwytano mordercę in recenti *? — Nie, wasza dostojność. — Jakże więc będziemy mordercę karać? — spytał sędzia, rozkładając dłonie. Pani Falęcka powiedziała cicho: — Brat mojego pierwszego męża nachodzi mnie i zajazdem grozi, czego by nie śmiał czynić, gdyby mąż mój drugi, pan Falęcki, żył. — Masz dowody, że to on zamordował? — spytał sędzia. — Nie. Ale wiem... — Przestań waćpani — przerwał jej sędzia. — Za oszczerstwo rzucone niebacznie możesz odpokutować. Rozumiesz? — Tak, wasza dostojność. — Przeciw onemu panu, który groźbami cię nęka, możemy proces prowadzić, ale nie jako sprawę kryminalną. Będzie wpisana w regestr pod numerem trzydziestym ósmym. — Dziękuję waszmości. — szepnęła pani Falęcka i siadła. — Co tam jeszcze? — spytał sędzia. Sekretarz chciał czytać, ale jurysta Gwalbert poprosił o głos: — Wasza dostojność, w kwestii formalnej. — Słucham was, panie patronie. — Urodzony pan Drohojowski — Gwalbert wskazał na szlachcica siedzącego obok — prosi o wpisanie do regestru jego sprawy przeciw panu Strzemeskiemu. — Sprawa ta figuruje w regestrze pod nume- * in recenti — na gorącym uczynku 8 rem czterdziestym siódmym — odparł sędzia zaglądając do akt — jako spór o sukcesję. — Wysoki trybunale, jest to sprawa kryminalna, wobec tego, że pan Strzemeski sługę panu Drohojowskiemu zastrzelił, zabił i do śmierci przywiódł — recytował swoje oskarżenie Gwalbert. — Na którym to przestępstwie go schwytano i do wieży in fundo osadzono. Człowiek w kajdanach westchnął. Sędzia szepnął do ławnika: — Widzę go już tu trzeci raz. — Ławnik odszepnął: — Albo i czwarty. Rozgrywka formalna trwała nadal. Sędzia zapytał: — Czy rzeczony pan Strzemeski jest tu przytomny? Człowiek w kajdanach dźwignął się bez słowa z ławy. — Tyś jest Achacy Strzemeski, który sługę panu Drohojowskiemu zabił? — Jam jest — odpowiedział człowiek w kajdanach. — Siadaj. Człowiek w kajdanach siadł. Na twarzy jego nie drgnął ani jeden muskuł. Wdowa po panu Falęckim przyglądała mu się z uwagą. Sędzia powiedział do jurysty Gwalberta: — Sprawa Drohojowski contra Strzemeski zostaje wpisana do regestru jako numer trzy i będzie rozpatrywana jutro. — Machnął niecierpliwie ręką. — Można wyprowadzić więźnia. Człowiek w kajdanach dźwignął się ochoczo z ławy. Zrobił się szum. Orszak ruszył ku wyjściu. Pani Falęcka wzięła synka za rękę i powiedziała do starego sługi: — Za nim! 9 2 Pani Falęcka szła za orszakiem, złożonym z więźnia, strażników i jurysty Gwalberta, ale czyniła to tak, by się zdawać mogło, iż przypadkiem tylko za nimi podąża. U wylotu krętej, wąskiej uliczki zatrzymała się przy koszu z gorącymi preclami, co nęciły zapachem kminku i świeżego wypieku. Przebierając w nich i targując precelki dla syna i sługi, spoglądała za orszakiem, który oddalał się ku błyszczącej w słońcu wieży. U jej bram strażnicy zatrzymali się. Zdjęto więźniowi z rąk kajdany. Pani Falęcka widziała jak ochuchiwał obolałe od żelaza przeguby. Mały pan Gwalbert sięgnął do sakiewki. Dał strażnikom po monecie, potem przez chwilę z więźniem o czymś żywo rozprawiał, może nawet się sprzeczał, wreszcie dał uwolnionemu kilka monet. Ten podrzucił je niedbale, złapał w powietrzu i chuchnąwszy schował do woreczka, który nosił na piersi. Wyciągnął do małego jurysty dłoń. Pan Gwalbert potrząsnął nią — i tak się rozstali. Człowiek, który przed chwilą jeszcze nosił kajdany, wracał rozluźnionym krokiem do grodu. Pani Falęcka wsunęła się ze swoimi do sieni. Kiedy były więzień mijał ich, spostrzegła, że odziany jest w kaftan wytarty, spodnie łatane, buty popękane, a twarz jego pokryta jest wielodniowym zarostem. Oddalał się powoli w stronę rynku. Tutaj rozejrzał się, postał chwilę, jakby zastanawiał się dokąd iść. Ale łatwo się było domyślić, co zdecyduje: były więzień, jakby nie czując żadnej udręki sumienia, udał się po prostu do szynku. 10 — Za nim! — rozkazała pani Falęcka swojemu słudze-kuternodze. 3 Siedział przy oknie, u końca długiego stołu, i dojadał swój posiłek. Chlebem wycierał misę z sosu. Potem sięgnął po kufel pienistego piwa. Ciągnął je powoli, rozkoszując się jego chłodem, cierpkością, własnym uczuciem sytości, którego pewno dawno nie doświadczał, i tak piwo sącząc, czuł, jak ogarnia go błoga senność. Wtedy właśnie usłyszał kuśtykanie kuternogi. Podniósł oczy. Stał przed nim stary sługa, chudopachołek bez wątpienia, a może nawet i nie szlachcic. Skłoniwszy się, wysłannik pani Falęckiej zagadnął: — Nie przeszkodzę? — W czym? — zdziwił się człowiek, który jeszcze niedawno dźwigał kajdany. — Cieszę się, że asan już na wolności — powiedział stary. — Co w tym dziwnego? — Były więzień wzruszył ramionami. — Zamordował asan i do śmierci przywiódł... — To, żeby sprawę wpisać na regestr kryminalny. — Widziałem, jak waści za tę komedię płacili —rzekł stary. — Trzy dukaty. Jak za grzech śmiertelny, niewiele. — Mogę dać waści więcej zarobić. — Kto waść jesteś? — Jan Wojsza, sługa pani Barbary z Popowie Falęckiej. 11 — Tej, której sprawę na dalekie miejsce zepchnięto? Gdyby się do pana Gwalberta zwróciła, już on by to sprytniej załatwił. To ona was do mnie przysłała? Czego chce? — Prosiła żebyście za mną szli. — Czy trzeba będzie z grodu wyjeżdżać? — spytał były więzień. — Tak mi się widzi. — To nic z tego. — Czemu? — Bo ja tu mam swoje interesa. — Za trzy dukaty? — spytał Wojsza. — Mogą zdarzyć się i lepsze. Wojsza po chwili rzekł: — Wszelako, prosiłbym was, panie, żebyście się za mną udali. Wstyd by mi było z polecenia się nie wywiązać. Były więzień popatrzył nań uważnie. Potem, lekko się uśmiechnąwszy, powiedział: — Pewnie coś tam lepszego w puzdrach macie, bo w tej gospodzie marnie gotują. — Wstał, mruknął do dziewki posługującej: — Dopisać do rachunku. — I zwrócił się do Wojszy: — A pani gładka i słodka w wejrzeniu, żal, że we wdowieństwie chodzi... 4 — Mamo, jest! Przyszedł ten zbro-dzień! — zawołał rudzielec. Pani Barbara uciszyła chłopca syknięciem i rzekła: — Witaj, asan. Przebacz, żem cię fatygowała. Były więzień skłonił się w milczeniu i stał nie- poruszony. 12 — Siadaj waszmość i powiedz, jak cię zowią, z jakich stron...? Mężczyzna siadł, dotknął swojego zarostu. Potem, nie odpowiadając na pytania, zapytał, a ton jego głosu nie pozbawiony był leciutkiej ironii: — O co chodzi, waszmość pani? — Żebyś mi pomógł. — Dlaczego potrzebujesz pomocy? — Bo jestem sama. Wszyscy mnie odbieżali, wszyscy, i prócz kilku niewiast, tylko on mi pozostał, sługa wierny — wskazała na Wojszę — ale sam widzisz: stary i chromający. Ty zaś, mój panie, młody jesteś, silny, a za marny grosz upokorzeniu się poddajesz. Pomyślałam więc, że lepiej by ci było u mnie. — Czemu lepiej? — spytał, jakby nie rozumiejąc przybysz. — Nie tak upokarzająco. — Waszmość pani! Ja do upokorzeń jestem przyzwyczajony. Znoszę je z łatwością. Była swoista duma w tym pokornym oświadczeniu byłego więźnia. Pani Falęcka nie wiedziała, jak ją tłumaczyć. Więc namawiała z innej beczki. — Gotowizny też więcej u mnie zarobisz. A prócz tego, izbę swoją i wikt. — A co za to mam czynić? — spytał ciekawie przybysz. — Nic. Być. Pokazywać się. — Wygodny mi urząd miłościwa pani ofiarujesz i pod wdzięcznym panowaniem, ale mnie interes trzyma tu, przy trybunale. — Czemuż to? — Asani wszystkie sekreta moje chcesz znać, 13 a ja ci jestem człowiek obcy i zwierzać się nie muszę. Nastąpiła cisza. Jan Wojsza wtrącił: — Jegomość pan Strzemeski na jadło w gospodzie wyrzekał. Poczęstujemy go popowicką kiełbasą, może będzie w lepszym humorze. — Może — zgodził się z tym były więzień i skorzystał z kubka, który podsunął mu sługa: sam nalał sobie jabłecznika z gąsiora. Pani Barbara nakroiła kiełbasy i ogórków, pan Wojsza chleb odkrawał. Były więzień spróbował jednego i drugiego, zamyślił się nad smakiem jabłecznika. Mruknął nie wiadomo czemu: — Dobre jabłka macie w Sanockiem. Chleb popo wieki? — A nasz — potwierdziła pani. — I kiełbasa? — Kiełbasa też. — Przednia. Coraz mocniej mnie asani kusisz. Ale zgaduję, że być i nic nie robić w Popowi-cach, u waćpani boku — kiedy cię wszyscy od-bieżali — to misja niebezpieczna. — Dziwnie waść bystry. — Życie, miłościwa pani. Więc co się tam w majętności waćpani dzieje? — Po śmierci mojego męża, zamordowanego, jak to już wiesz, skrytobójczo, zameczek został bez ochrony. — Taki to piekielnik, ten napastnik, że wszystkich wystraszył? — Dobrze zgadujesz. — Tedy i ja mogę tam głowę stracić? Pani rozłożyła bezradnie ręce. — Waszmość pani, żal mi cię, ale moja głowa bliższa mi od twojej, chociaż przyznaję, że Panu Bogu jako mężczyźnie twoja winna się bardziej spodobać. — Jest to już drugi komplement z ust waćpa-na. A musisz wiedzieć, że nie napawają mnie dumą komplementy od kogoś, kto godność swą ma na sprzedaż... — Za małe pieniądze — uzupełnił kpiąco przybysz. — I nie wykazuje cnoty męstwa. Przybysz spokojnie jadł i pił. — Waćpan się nie obrażasz? — spytała. 14 15 Były więzień uśmiechnął się: — Lubię słuchać twojego głosu. Mów waćpa-ni dalej. — Zjesz sobie i pójdziesz waszmość precz. Były więzień przez chwilę jadł. Potem zagadnął: — Głos masz waszmość pani słodki, ale serce twarde. Czym zawiniłaś przed owym panem, że cię aż tak prześladuje? — Myślę... bo nie wiem dokładnie... ale pewnie to... że nie chciałam za niego za mąż iść, kiedy mnie poznał, i wolałam jego brata. — Ojca tego tu oto kawalera? — spytał przybysz, wskazując na rudego chłopca. — Tak. I nie chciałam go także i potem, kiedy mój pierwszy mąż, ojciec mojego synka, zmarł, i poszłam za pana Falęckiego. Więc wzrosła jeszcze nienawiść, tym bardziej że Popowice, Tarnowskich posiadłość, przeszły po pierwszym mężu do mnie. Chcą mi teraz moją posiadłość odebrać i z wszystkiego wyzuć, żebym wracała do siebie, do Wielkopolski skąd pochodzę. I gdzie, idąc za mąż, wszystkiegom się zrzekła. Ale waszmości to nic nie obchodzi, nieuważnie słuchasz. — Wybacz asani — przeprosił były więzień. Rzeczywiście, wyglądał jak ktoś ocknięty z zamyślenia. Mruknął: — Nie wiem, dlaczego tak myślisz... Twoja posiadłość należała do Tarnowskich? — Przecież mówię. — I któż to jest na koniec, ten, co cię atakuje? — Brat mojego pierwszego męża, Mikołaj Tarnowski. 16 Były więzień pochylił się nad pustym talerzem. Potem podniósł wzrok, uśmiechnął się: — Mościa pani, nie powiedziałem nie. Takiej kiełbasy człowiek mojej kondycji nie wyrzeka się lekkomyślnie. Odpowiedz mi, pani, na jeszcze jedno pytanie: czy ów pan Tarnowski nadal pała ku tobie żądzą? Pani z lekka się stropiła. — Tego nie wiem — mruknęła. — A gdyby ci się oświadczył? — To morderca mojego męża — powiedziała pani Falęcka i lęk, i nienawiść przyśpieszyły jej oddech. — Czy mam odgrywać rolę konkurenta? ~— spytał były więzień. — Nie, nie — pośpieszyła z zaprzeczeniem pani Falęcka — Tego nie żądam. Zabiłby cię. Będziesz i tyle. Chodzi o to, żeby wiedział, że nie jestem sama. Żeby zrozumiał, że ludzie przestali się bać. Otóż to jedno, czego mi trzeba: jakiegoś szlachcica przy szabli. Przybysz wstał, przeszedł się po izbie, zbliżył się do chłopca, ujął go pod brodę. — Jak ci na imię? — spytał. — Jurek. — Będziesz mnie cierpiał, Jurku? — Jak mama każe, to będę. Były więzień obrócił się ku pani Barbarze i powiedział: — Pani matko, pojadę do twoich Popowie. Ale nie mam szabli. I nie umiem nią robić. — Jakże tak^Sńotig^^iiiała się. — Nie jesteś szlachcicem? — Nie. 17 Pani Barbara siadła ciężko na ławie i głowę podparła dłońmi. Pan Wojsza podrapał się w kark. — Bieda, pewnie — odezwał się. — Ale kto o tym wie, czy ten człowiek jest, czy nie jest szlachcicem?... — Myślałam, żeś były żołnierz! — Nie byłem żołnierzem. Nazywam się... mniejsza. Nie Strzemeski, nie Rosiński, nie Mi-łoszewski, zgoła nie tak, jak ci zbrodniarze, których role przed trybunałem odgrywałem. Powiedzmy: Zbroja jestem, Paweł Zbroja, z Ukrainy. — Czemuś ją porzucił, tę swoją Ukrainę? — Nie porzuciłem — złożyło się, łaskawa pani. Jak to mówią: okoliczności. Pozwól mi zachować to i owo w tajemnicy, sama wkrótce wszystko zrozumiesz. Pani Barbara już się zdecydowała. — Słuchaj, panie Pawle. Nie zamierzam dowiadywać się o twoje pochodzenie ani cię z tego powodu niegodnie traktować. Dla mnie będziesz szlachcicem, a to tym łatwiej, że się wyrażasz jak człowiek wykształcony i grzeczny. Janie — zwróciła się do sługi. — Pójdziesz z panem Pawłem na rynek i kupisz mu przyodziewku godnego. A jeśli się jakiś półpancerzyk znajdzie, to i tego nie zawadzi. I o szabli nie zapomnij. — Podała staremu kiesę. — A uważaj, żeby cię nie oszwabili, bo i tak coraz ubożsi jesteśmy. 18 Kolorowo i egzotycznie było w szpalerze straganów, ocienionych daszkami, za którymi na kijach wisiały zbroje, kontusze, delie, kaftany, opończe, koszule, dywany, kobierce, kilimy, tkaniny chłopskie z dalekiego Damaszku przywiezione. A sprzedawali to kupcy ormiańscy, żydowscy, karaici i Grecy, i Tatar się znalazł, który rarogami i sokołami uczonymi handlował, i Turek z papugami, a nawet Włocha nie brakło, który pieczywo cukiernicze słynne na całą okolicę sprzedawał. U karaity halickiego strój kupili. Znał on dobrze, ów Annaniasz Zerubawel, pana Zbroję, bo powiedział: — To pan Paweł się wzbogacił, pan Paweł chyba wkrótce nas opuści. A pan Zbroja dał mu dwa dukaty i rzekł: — Dołóż, panie Annaniaszu, do tamtych. To ile będzie? — Piętnaście dukatów, panie Pawle. — Powoli się to jakoś zbiera — narzekał pan Paweł. — Ale teraz może więcej uda mi się zarobić. A u Greka, w rupieciarni, kupili starą szablę z pochwą dobrej roboty, choć popękaną i pordzewiałą. Grek zapewniał, że da się to oczyścić i będzie jak nowe. Paweł Zbroja podał szablę Wojszy do potrzymania i zwrócił się do Greka: — Pokaż mi jakieś kindżały. Grek wyciągał z ciemnego kąta kindżały, noże tureckie, sztylety. Paweł Zbroja oglądał je, próbował w ręku, przebierał. Wybrał cztery. — Pas! — zażądał. Grek podał mu kilka pasów, za które można było sztylety zatknąć. Paweł przepasał się, przetknął przez szlufki kindżały, spróbował czy dobrze osadzone i powiedział: — Biorę. Płać, panie Wojsza. — Rany boskie, po co aż cztery?! — Płać, zwróci się — powiedział były więzień. Rozpiął pas z kindżałami i przewiesił go przez ramię. A pan Wojsza niechętnie sięgnął do sakiewki. 20 6 Pani Barbara oglądała nowo kupione szaty rycerskie i pas z kindżałami. — Ano, obaczym, jak w tym waść wypadasz, panie Jakcięzwali. Marsz do kąpieli i przebierać się w szatki. Ja to żelazisko tymczasem wypoleruję. Wojsza lał z cebrów wodę gorącą do kadzi na pół chłopa wysokiej. — Odwróć się asani — powiedział pan Paweł. — Owa, wszak juzem nie-młódka i syna dorosłego mam — powiedziała i odwróciła się bokiem na krześle. Nic się mnie asan nie bój. — Asani tylko w gębie mocna — powiedział Paweł z uśmiechem. — Bardziej się odwróć. — Bo co? Nie ciekawam twojej golizny. — Wierzę, ale ja się sromam, bom brudny nieludzko^ Kiedy zrzucił kaftan, ukazała się koszula podarta. Zrzucił i ją, i wtedy pani Barbara mogłaby dostrzec (gdyby wstydliwość niewieścią za nic miała i spojrzała) pierś muskularną, dobrze wysklepioną. Pani Barbara z pochyloną głową czyściła klingę szabli szmatką zamoczoną w oliwie. Tymczasem Wojsza rozrabiał w miseczce mydło i kiedy Paweł znalazł się już w parującej kadzi, zabrał się do golenia. Ledwie stary sługa dotknął brzytwą namydlonego policzka, już Paweł syknął. — Co tam? — spytał odgrywający rolę balwierza Wojsza. — Drapie — poskarżył się Paweł. 21 — To ci bohater — zaśmiała się pani Barbara. — Innego można żywcem przypiekać i ani jęknie. Tajemnicy ci, młodzieńcze, pewnie zawierzyć nie można, bo połechczą cię i wydasz. No jak? — przygadywała. — Piecze? Drapie? Swędzi? — Moja strata — mruknął Paweł. — Nie gadaj, człowieku, bo cię zatnę — upomniał go Woj sza. Chwilę golił w milczeniu, wreszcie mógł z zadowoleniem oznajmić: — Gotowe. Opłucz się, człowieku. Paweł zniknął z głową w kadzi, potem wynurzył się z niej parskając. Pani Barbara odezwała się: — Janie, będziesz musiał nazywać go wiel-możnością. Za takiego ma uchodzić. — Wola twoja, pani. Pani Barbara, zapomniawszy się, zwróciła spojrzenie ku Wojszy i wtedy zobaczyła też nagie plecy Pawła wystające z kadzi. I dostrzegła ramię, a na ramieniu bliznę kształtem do rodła podobną. A że nic zdrożnego w widoku nagich ramion najmity być nie mogło, więc już wzroku nie odrywała. — Co to jest? — spytała. — Człowiek w kąpieli — odparł Paweł. — Ale to... to co jest? — Pani Barbara wyciągnęła rękę z szablą i końcem oręża dotknęła blizny. — Wypalone — wyjaśnił niechętnie Paweł. — Żywcem. — Musiałeś waść straszliwie wrzeszczeć. — Jakbyś przy tym waćpani była. — I jakżeś się z tego opału wydobył? — spytała. 22 — Z czego? — udał niezrozumienie Paweł. — Wiesz dobrze z czego: z tatarskiej niewoli. Wciąż trzymała szablę tak, że sztych jej krążył w okolicach owej blizny. — Zabierz asani to żelastwo — zniecierpliwił się Paweł — bo mi jeszcze krzywdę uczynisz. — Wybacz — rzekła. Zabrała się do czyszczenia klingi. — I wybacz, jeślim cię wprzódy jakimś słowem nieopatrznym uraziła. — Co tam — mruknął. — Szoruj plecy! — rzucił staremu, który szczotką dużą i szorstką jak zgrzebło szorował plecy Pawła. Ogolony, wyświeżony, w stroju dostatnim, chociaż nie nowym, stanął przed panią Barbarą i widać było, że przemiana niedawnego więźnia wywarła na niej wrażenie. Pomogła mu dopiąć rzemienie półpancerza, a potem podała ów pas z kindżałami. Wojsza zaś pomógł przewiesić szablę przez ramię. — Przemaszeruj waść tam i sam — rozkazała. — Podtrzymuj szablicę. Ech, nie przypominasz waść krokiem mojego pierwszego! — Bo pewnie w brata Mikołaja poszedł — przyciął Paweł. Zatrzymawszy się przed panią Barbarą położył dłonie na rękojeściach kindżałów. — No jak? — spytał. — Możesz grać komedię. — Będę naśladował pana Olelkowicza, u którego służyłem, to mi lżej pójdzie. — Obróć się! — rozkazała pani Barbara. Obrócił się zręcznie. — Dobrze — pochwaliła. — Pewnie się jakaś chanówna w tobie rozmiłowała i pomogła ci z niewoli uciec. 23 — Żadna chanówna i spojrzeć na mnie nie chciała. — Panie Pawle, rzeknij prawdę, bo mi bardzo na tym zależy: nic niegodnego nie uczyniłeś, żeby się z niewoli wydostać? — Bądź spokojna, pani. Wypuścili mnie na słowo. — Tatarzy? — zdziwiła się. — Tatarzy. Obiecałem okup odesłać albo samemu się stawić. — I myślisz dotrzymać słowa? — Myślę. Trwało milczenie. Potem pani Barbara powiedziała: — Pan Tarnowski też kiedyś w niewoli tatarskiej był. Spotkałeś go tam może? — Nie wiem — odparł Paweł. — Było tam Tarnowskich kilku. A jeszcze Tatarzy wyraźnie nas dzielili na szlachtę — i to bogatszą — i chu-dopachołków. Za chudopachołków, wielmożna pani, niewielki można okup uzyskać i lepiej ich do Algieru lub Istambułu na galerników sprzedać. — A ty jak? — Ja... spodobałem się, ale nie chanównie, ale Gafurowi-murzy, pod którego władzą byliśmy. Powiedział: jedź, zrób co ci serce każe, a potem albo wrócisz, albo za psa będziesz uważany. — Dziwne to, doprawdy. Jak rycerza prawego cię ów Tatar potraktował... chociaż w szabli stary Wojsza by cię rozłożył. Czymżeś sobie tak na jego względy zasłużył? — A ot, tym. Paweł wyciągnął błyskawicznie kindżał zza pasa i rzucił. Ostrze wbiło się w belkę ściany i drgało dwa 24 łokcie nad głową śpiącego dziecka, tuż obok figury pana Jezusa. Pani Barbara ze zdziwieniem i nieledwie strachem spojrzała na swojego nowego sługę. Ale jego twarz była nieprzenikniona. 7 Zbliżali się powoli do dóbr popowickich, pani Barbara i jej synek w bryce dwukonnej, którą powoził Wojsza, a Paweł konno, jak na rycerskiego potomka przystało. Za bryką, na długich powodach, stąpały dwa konie luzem. — To wasze sady, pani Barbaro? — spytał Paweł. — Ano, jak Bóg da, zostaną przy mnie. — Jabłonie piękne, ale wiśni nie masz jak w naszych stronach. — Gdzie one, te twoje strony? — Na Zadnieprzu. Ale dałoby się i z tych wiśni coś zrobić, choć słońca u nas więcej. — Zrobić? Jak zrobić? — A to już moja tajemnica. — Aha. A czemuś swoje strony opuścił? — Najazd był. Pan Olelkowicz zginął, a nas Tatarzy w jasyr wzięli i na Krym powieźli. Wyjechali z sadów między pola, gdzie kilku chłopów wołami orało pod oziminę. Zobaczywszy panią, przystawali i czapki zdejmowali, w pas się kłaniając. Ona im się odkłamała i mówiła: — Szczęść Boże w pracy. Paweł zauważył: — Niewesołe mają miny. — Potem pociągnąwszy nosem dodał: — Swąd czuję. Powiał wiatr, zapach spalenizny mocniejszy 25 przypłynął, Paweł powiedział: — Stamtąd. — I skoczył koniem do przodu. Natrafił na stóg spalony. Wiatr rozwiewał poczerniałe popioły. Rozejrzał się, zobaczył chałupy dwie świeżo pogorzałe, a na zwęglonych belkach siedziały baby płacząc, obok dzieci obdarte i przerażone. Nadjechała bryka z panią Barbarą, która ujrzawszy płaczącą chłopkę odezwała się szeptem: — Maryna — zeszła z bryki. — Co się, u Boga, stało? Kto to uczynił? — On, jaśnie pani, on z piekła rodem. Był z watahą zbrojną i zamek szturmował, ale tam już inny rycerz był i go przepędził. — Jaki rycerz? — Nie wiemy, jasna pani, nie wiemy tego, nietutejszy on, młody i krasny, zbroja srebrna, obronił on twój zamek, pani, ale nas biednych nikt obronić nie może i podpalił nam na odjezdnym chaty, ten wróg twój, pani, żeby go ognie piekielne nie minęły... Pani Barbara z ciężkim sercem sięgnęła do sakiewki. — Macie tu, Maryno, talara. I dla was, Kuń-dziu, talara, kozy sobie kupcie, to chociaż mleko będzie... Wsiadła do bryki. — Boże — westchnęła. — Co za życie. Ludzi mi łajdak wyniszcza. — Waćpani z nim układów spróbuj — powiedział Paweł. — Układów! Z nim! — Jej twarz płonęła oburzeniem. — Zajęcze w tobie serce, panie Pawle, żadnej zawziętości. Czymżeś tam był, u swojego kniazia? Bo chyba nie ekonomem, na to trzeba więcej twardości! — Ogrodnikiem — odpowiedział po prostu Paweł. — Sady hodowałem. — Ogrodnikiem — powtórzyła z goryczą pani. — Gałązki przycinałeś. Mam ci ja los z tobą. Wolałabym, żebyś umiał ludziom uszy przycinać. Jak ten nieznany rycerz, co majątku mojego bronił. Ciekawam, kto to. Przyśniło się Marynie, ani chybi, bo skąd by się taki wziął... I zapadła w milczenie. 27 A kiedy zajechali pod zameczek popowicki, zobaczyli, że z niektórych okien ludzie zbrojni wyglądają. Pani Barbara wysiadła z bryki i pobiegła do sieni. Za nią pośpieszył Paweł Zbroja, jej nowy sługa, i pokuśtykał głośno sapiąc stary Jan Woj sza. Szli przez opustoszałe komnaty, ogołocone niemal z mebli, odarte z obić. Tu i ówdzie jakiś zapomniany portret wąsacza wisiał, gdzieniegdzie krzyż lub Matka Boska. Czasem na jakiegoś hajduka się natykali, który nie zważając na ich obecność, obojętnie oknem wyglądał. Aż wreszcie usłyszeli na schodach kroki i domyślili się, że to był — on. Ujrzawszy troje przybyszów młody rycerz skłonił się: — Jejmość pani Barbara Falęcka? — spytał. — Tak, ja. A waść kto? — Piotr Wolski, starosta jurydyczny. Co rzekłszy, Piotr przystąpił ku nim i podaną sobie dłoń pani Barbary ucałował. — W porę zdążyłem, żeby najezdników uprzedzić i odeprzeć — powiedział. — Dziękuję waszmości, ale skąd wiedziałeś, że najazd się szykuje? Piotr uśmiechnął się. — Mam swoich szpiegów — pochwalił się. — A prawdę rzekłszy, wydedukowałem sobie ten najazd, jak tylko się dowiedziałem, że do grodu ze skargą się waszmość pani udałaś. Dobra to okazja dla bezkarnej zaczepki. A że wiedziałem, iż służba się rozbiegła... — Wystraszył ją ten piekielnik. — Śmierć gwałtowna twojego męża, łaskawa pan, sługi wystraszyła. Nie trzeba ich nadto winić. — Ale się przecież odważny znalazł — powie- 28 działa pani Barbara wskazując na Pawła i obdarzając go wdzięcznym uśmiechem. — Toś waćpan zuch — rzekł Piotr i wyciągnął dłoń, którą nowy sługa uścisnął, mamrocząc swoje nazwisko. — Cieszę się, że dzielnego człeka poznałem. A dobryś w szabli? Zanim Paweł zdążył odpowiedzieć, pani Barbara wtrąciła: — Mógłby nagrody na turniejach brać, taki szermierz z niego. — Dobrze, trochę sławy napastnika odstraszy. Ale mam nadzieję, że i tak będziesz pani miała nieco spokoju, bom Tarnowskiego miał w swych rękach i przygroziłem mu. Twierdził, że ma prawo do Popowie, bo brata to jego była posiadłość i do rodziny winna wrócić, a jeszcze, że wedle starego obyczaju i do ciebie ma prawo, bo w Biblii napisano, że po bracie brat winien wdowę dziedziczyć. — Tak napisano? — spytała pani Barbara. Paweł skinął głową. Pani Barbara wzruszyła ramionami: — Ja Biblii nie znam, jeno pacierz i dziesięcioro przykazań. Za mąż po raz trzeci wyjść nie myślę. A jeszcze za mężobójcę! — Na to waćpani nie masz dowodów — przypomniał Piotr. — Ale ja wiem! — zawołała stanowczo pani Barbara. — A co do tej majętności, to jedynym prawym dziedzicem jest ten oto chłopiec. I powiedziawszy to przygarnęła do siebie swojego rudego Jurka. A on oczy podniósł i powiedział: — Jak dorosnę, będzie miał ze mną do czynienia. Wszystkich bandytów przegonię i pozabijam. 29 Piotr poklepał go po plecach. Szli ku wyjściu. Piotr mówił: — Uprzedziłem go, że swoich praw, jeśli ich dowiedzie, może tylko przez sądy dochodzić. Każdą próbę zbrojnego najazdu gardłem ukarzę. Dał mi słowo szlacheckie, że posłucha. Wyszli na dwór. Paweł powiedział cicho: — Jego słowo może być niewiele warte. Piotr przypatrzył mu się i kiwnął głową. — Toteż wziąłem je na piśmie — powiedział. — A on może działać przez najętych zbirów... którzy słowa nie dali. Piotr znowu spojrzał na Pawła, tym razem spojrzeniem bardziej przenikliwym i z większym uznaniem, po czym rzekł: — To się może zdarzyć. Ale od tego, żeby zbirowi dać odprawę, waść teraz jesteś. — Tak — przyznał Paweł. — Ja jestem. Piotr zwrócił się do pani Barbary: — Dwóch hajduków ci na razie zostawię, w nocy szczególnie niech od napaści strzegą. Ale nie myślę, że coś może się zdarzyć. Krowy, które napastnikowi odebraliśmy — w oborach, a mienie chłopskie — wszystko w tamtej szopie złożone. Zajmij się sama rozdziałem, mnie czas w drogę. Dał znak trębaczowi, który trąbkę do ust przyłożył i zagrał wsiadanego. Ze wszystkich stron zaczęli schodzić się ludzie Piotra i na koń wsiadać. 8 Stary Woj sza podciągając drewnianą nogę atakował Pawła szablą. — Broń się! — wołał. — Podetnij! Paruj! Ech, ty, Pawle, machasz, jakbyś krowę leniwą bódł. 30 — Ty sam rapier dzierżysz jak kij ekonomski — przyciął mu Paweł. — Ale się nie dam byle komu! — zaperzył się stary. — Mam cię. Przebity jesteś! — wołał stary kuśtykając i zapędzając Pawła pod ścianę. Paweł udał, że pada przebity. Potem powiedział: — No, koniec nareszcie. Chodźmy do jadalni; czuję, jak się piecze przesławna popowicka kiełbasa. W jadalni Wojsza poskarżył się pani Barbarze: — Tępy twój ulubieniec, pani Barbaro. Nigdy z niego rycerz nie będzie. — Bom nie rycerz — krzyknął Paweł przebijając drewienkiem kawał pieczonej kiełbasy. — Ale i nie ekonom. — Wgryzł się w kiełbasę, przeżuł kawałek. — Pyszna, mościa pani. Bodaj ci do końca życia służyć. — I nagle zwrócił się do Wojszy: — Sadownik jestem. Pierwszy na Zad-nieprzu specjalista. Odmiany nowe hodowałem. Księgi czytałem, a jakże... nawet po łacinie. — Na księdza szedłeś? — spytał Wojsza. — Na żadnego księdza. Od maleńkości drzewa mnie ciekawiły. Jak rosną. Czemu takie wielkie. Czemu jedne dają słodkie owoce, a drugie twarde szyszki. Czemu wierzba wodę pije, a sosna im suchsze podłoże, tym grubszym korzeniem rośnie. I choć mieszczanin jestem rodowity, z płatnerskiej rodziny, pozwolił mi ojciec na wieś pójść, do kniazia Olelkowicza, którego był dostawcą. No i tak żyłem w niezależnej kondycji: ani szlachcic, ani chłop, ani mieszczanin, ani Żyd, jeno człowiek wolny, przy umiłowanym zajęciu. — Dodał z melancholią: — Dopókim z wolności nie popadł w niewolę. 31 — A żonki nie miałeś? — spytała pani Barbara. Paweł uśmiechnął się: — Mówiłem już ci, pani: jedyna niewola, jakiej zaznałem, to tatarska. Pani Barbara ofuknęła go: — Zbereźnik. — Na Ukrainie chętnych dziewcząt nie brakuje — powiedział niewinnie Paweł. — Na niewolę narzekasz, a do swoich panów tatarskich chcesz wrócić. — Ano cóż, słowo się rzekło — powiedział Paweł i zabrał się do jedzenia i picia. Pani Barbara powiedziała: — Miał rację pan starosta jurydyczny mówiąc, że się Mikołaj przeląkł. Dzień za dniem mija, a jego nie widać. — Tęsknisz za nim, asani? — Nie bardziej niż ty, bohaterze. — Za mnie waćpani nie mów, jeno za siebie. Szkód ci narobił, a ty milczysz. — A cóż mam czynić? — Wywiedzieć się, co zamierza czynić. Jeśli nic, to będziesz mogła owych dwóch hajduków staroście odesłać. Napisz waćpani list do swojego oponenta z wyliczeniem szkód, jakie ci wyrządził, i zażądaj, by ci je wynagrodził. A ja z tym listem pojadę i wręczę go. — Powiesi on cię na pierwszej gałęzi. — E, nie zrobi tego, nie. Jeszcze nie. On ?? jakąś sposobność czeka, coś zamyśla, a co — tego właśnie nie wiemy. Idź, waćpani, jak umiesz, napisz, a ja rankiem wyruszę i list zawiozę. I spojrzę mu w oczy — zakończył w zamyśleniu. 32 Rano stary Woj sza wyprowadził konia ze stajni, pomógł Pawłowi osiodłać go. Pani Barbara podała nowemu słudze rulon zapieczętowany. Paweł wetknął go za kaftan. Chwilę stał, namyślając się. Nagle podjął decyzję: rozpiął pas z kindżałami i oddał Wojszy. Opuściwszy szablę niżej na rapciach, wytłumaczył pani Barbarze: — Nie na burdę jadę, tylko list twój oddać, pani. — Ale do mordercy. — Tak — przyznał — wiem. — I powtórzył: — Wiem. Chwilę milczeli. Podała mu dłoń. Pochylił się 33 i pocałował ją. Potem na koń skoczył zręcznie jak husarz. Machnął ręką i pomknął. A pani szepnęła: — Niech cię Bóg ma w opiece. 10 Do Bylinek, w których Mikołaj Tarnowski mieszkał, przyjechał Paweł w przedwie- czerz. Samotnego jeźdźca dwakroć przed dworkiem straże zbrojne zatrzymywały. Odpowiadał zawsze to samo: — Do jaśnie wielmożnego pana Mikołaja Tarnowskiego z listem. Przed dworem — całe obozowisko. Ośmiu czy dziewięciu zbrojnych ludzi, konie szczypiące trawę, namioty, ognisko, nad którym wisiał sagan z kipiącą strawą. Paweł był porządnie już zmęczony, twarz miał pokrytą kurzem, ale starał się robić wrażenie dziarskiego. Zeskoczywszy z konia, rzucił powody pacholikowi i powiedział stojącemu w drzwiach wrotnemu: — Do pana Mikołaja Tarnowskiego z listem. Sługa skinął głową, powiedział: — Za mną proszę. I poprowadził go przez sień do świetlicy, w której obok kominka siedziało dwóch rozchełstanych mężczyzn: jeden starszy i tęższy, z włosem na łysiejącej czaszce szpakowatym; drugi, ten młodszy, suchy, wysoki, ciemnowłosy, spojrzenie miał zimne i okrutne. Paweł stuknął ostrogami i zapytał: — Który z panów jest urodzony Mikołaj Tarnowski? 34 — Ja — rzekł ten starszy i tęższy. — W czym rzecz? Paweł nie od razu odpowiedział. Zbliżył się i przez chwilę przypatrywał obrzękłej twarzy Tarnowskiego. — Więc to waszmość — powiedział wreszcie. Wyjął rulon zza pazuchy kaftana. — Z listem przybywam od pani Barbary Falęckiej. — Od kogo? — zdumiał się Tarnowski. — Od pani Barbary z Popowie Falęckiej. — A ty kto jesteś? — Paweł Zbroja, dowódca straży zbrojnej pani Barbary Falęckiej. — Czego? — Tarnowski przyłożył dłoń do ucha, jakby się był przesłyszał. — Straży zbrojnej — wyjaśnił słowo po słowie Paweł. — Ochrony jej osoby. — Mości panie, czy masz wszystkie klepki w porządku? — spytał Tarnowski. — Tak tuszę, wasza wielmożność. — Nie, panie bracie... Szlachcicem jesteś? — zagadnął znienacka Tarnowski. — Szlachcicem. Lubiczem się pieczętuję. — I przyjechałeś do mnie sam? — Sam. Młodszy mężczyzna podniósł się z ławy i zapytał Pawła: — A gdzie straż, którą dowodzisz? — Została przy pani Barbarze. — Dziwno mi, żeś nikogo sobie nie wziął dla asysty. Że też się nie bałeś! — Między szlachtę jadę... czego się bać. List, wasza wielmożność — przypomniał Paweł usiłując wetknąć Tarnowskiemu rulon do ręki. Ale ten wzbraniał się go brać. 35 — Jeśliś taki pani Barbarze konfident, panie Zbroja, to powinieneś wiedzieć, co w tym liście jest — Wiem — odparł bez wahania Paweł. — Żądanie wynagrodzenia szkód, któreś wasza wiel-możność uczynił najeżdżając dobra popowickie. — Bezczelny szlachetka — mruknął Tarnowski. — Jakżeś się nie bał z takim posłannictwem przybyć? — Boś dał słowo panu Wolskiemu, że nic gwałtem nie będziesz czynić. A słowo waszej wielmoż-ności jest znane — od Sanoka aż po Krym. — Krym, jaki Krym? Co mi tu z Krymem wyjeżdżasz? — warknął Tarnowski. — Przyznaję, zagalopowałem się w komplementach — powiedział Paweł, lekko skłoniwszy głowę. — Wiem, żeś przebył ciężką tatarską niewolę i tak mi się rzekło. Młodszy mężczyzna odezwał się: — Toś się najął z ludźmi pani Falęckiej ku obronie? — Tak jest, waszmość panie. — Więceśmy są koledzy. Niezabitowski jestem, Julian. Paweł skłonił się: — Miło mi poznać. Słyszałem wiele. Waszmość najmujesz się do usuwania osób. — I nikt mi jeszcze nie uszedł — pochwalił się Niezabitowski. — A ja o waszmości nie słyszałem, choć twarz twoja wydaje mi się znajoma. — Mogliśmy się spotkać na rokach trybunalskich. A nie słyszałeś o mnie, bo obrona osób jest pracą cichszą, mniej sławną niż ucinanie głów. Niezabitowski skłonił się ironicznie. Zdjął szablę ze ściany i powiedział: 36 — Stawaj mi tu waść. — Po co? — zdziwił się Paweł. — Stawaj, stawaj. Przekonamy się, jakich pani Barbara ma obrońców. Paweł wzbraniał się jednak. — Nie zapominaj, waść — mówił — że posłem jestem: ani mi samemu ginąć, ani zabijać nie wolno. — Stawaj! — ryknął Niezabitowski. — Dobywaj szabli! Paweł położył list na stole i niechętnie dobył szabli. — Odpowiesz waść — szepnął. — Ja nigdy nie odpowiadam! Dalej, nacieraj! Paweł stał i czekał. Niezabitowski natarł. Paweł cofnął się. Niezabitowski nacierając przyparł Pawła do ściany, wyrzucił mu szablę z ręki i przyparł do ściany. Paweł stał podniósłszy ręce. Niezabitowski przyłożył mu symbolicznie sztych do gardła, po czym odjął szablę. — Nie, bratku, nic nie umiesz — rzekł. — Nie na wiele się przydasz swojej pani. I w twój orszak zbrojny też nie wierzę. Paweł milczał. Tarnowski wziął list, otworzył go i zaczął czytać. Nagle poczerwieniał. — Na kolana! — wrzasnął do posła pani Barbary. Paweł nie ruszył się z miejsca. — Niezabitowski, przyłóż mu sztych do karku! — rozkazał Tarnowski. Paweł poczuł na karku zimne żelazo. — Na kolana — rozkazał cicho Tarnowski. Paweł osunął się na kolana. 37 — Na czworaka jak pies! Ręce oprzyj! — dyktował Tarnowski. — Niezabitowski, przyprzyj go żelazem. Teraz Tarnowski podarł list na .strzępy i rzucił na ziemię, tuż przed usta Pawłowi. — Zeżresz to — powiedział Tarnowski. — Bez pośpiechu. Zeżresz cały list. Paweł żuł i łykał papier, krztusząc się, podczas 33 gdy Niezabitowski nie odejmował sztychu od jego karku i przygadywał: — No jak, smakuje? Trochę suche. Zdałoby się popić. — Żryj — upominał Tarnowski. — Do końca. Pieczęć możesz wypluć. Zwrócił się do sługi. — Zawołać kauzyperdę. Wszedł jurysta, starszawy, zgarbiony, z chytrym wyrazem twarzy. Spostrzegł stojącego na czworakach Pawła, zdumiał się i przeraził. — Co rzekniesz, panie jurysto? — spytał Tarnowski. — Podoba ci się ten prospekt? Jurysta odwrócił się. — Wasza wielmożność, mdli. Tarnowski zaśmiał się. — Ot, mieszczańska krew. A o naszej sprawie, co powiesz, panie jurysto? — Wasza wielmożność — podchwycił skwapliwie jurysta odwróciwszy wprzódy oczy od Pawła. — Sprawa jest czysta i pewna. Jest w Popo-wicach pacholę, którego nie można bez opieki zostawić. Waszmość jesteś pierwszym wedle krwi opiekunem. Obowiązkiem twoim jest chłopca i matkę wziąć pod opiekę swoją, bo krzywda ich może od złych sąsiadów spotkać, czego ostatni najazd jest wymownym dowodem. — Jaki najazd? — nie zrozumiał Tarnowski. — Twój, wasza wielmożność. — Aha — Tarnowski klepnął się w czoło. — Niech cię kule biją — zachwycił się rozumem jurysty. — A to spryciarz. Mój najazd dowodem, że mam wziąć pacholę pod opiekę. Sprytnie, sprytnie! — Tarnowski roześmiał się. Po czym, już spokojniejszy, rozkazał Pawłowi: — Wstań. 39 Paweł wstał. — Podnieś swoją szablę. Paweł bez słowa podniósł szablę. Tarnowski mówił: — Jedź do swojej pani i powiedz jej, że nie ma się czego obawiać: z mojej strony czeka ją jeno protekcja i opieka. Zrozumiałeś? — Zrozumiałem — odpowiedział Paweł. I nagle zachwiał się. Byłby upadł, gdyby nie uchwycił się ramienia Tarnowskiego. Ale nie mógł ustać na nogach i osuwając się na ziemię zdarł ze szlachcica koszulę. Na obnażonym ramieniu Tarnowskiego widniała blizna w kształcie rodła, znak, który wypalał swoim niewolnikom Gafur-murza. — Idiota! — wrzasnął Tarnowski. — Koszulę z czeskiego batystu podarłeś. I spoliczkował Pawła. Sługa pani Barbary pochylił głowę. Szepnął: — Wasza wielmożność, od ciebie żadne upokorzenie mnie nie boli. — Nno! — prychnął Tarnowski, napęczniały zadowoleniem. — Marsz mi z oczu! Paweł wsunął szablę do pochwy i nie odezwawszy się słowem ruszył ku drzwiom. 11 — Żyw! Zdrów! — ucieszyła się pani Barbara, zrywając się z ławy na widok stojącego w progu Pawła. — A nie mówiłam, że zuch? — zwróciła się do Wojszy. — Chodź tu, panie Pawle, udałeś mi się, niech cię uściskam, sługo wierny. Paweł podszedł, przyklęknął, a pani Barbara głowę jego w dłonie ujęła, a potem, w nagłym 40 porywie, w czoło młodego sługę ucałowała. Paweł wstał. Ona pytała z ożywieniem: — No i jakże tam było? Z czym przybywasz? Udała się wycieczka? — Udała — odpowiedział. I spytał: — Mogę usiąść? — Siadaj. Prawda, blady jesteś. Utrudzony. Siadaj, siadaj. I pewnie głodny jesteś. Dajże mu pić — zwróciła się do Wojszy. Paweł siadł, przygarnął znużoną ręką kufel, nalał sobie z dzbana piwa. Łyknąwszy nieco wytarł usta i rzekł: — Powiedział, że z jego strony czeka cię teraz jeno protekcja i opieka. — Nie łżesz? — zdziwiła się pani Barbara. — Tak powiedział. I że jest twoim naturalnym opiekunem, twoim i synka twojego, jako jego stryj. — Ach tak... — zrozumiała pani Barbara. — Kauzyperda tam był, który wszystko de iure wywiódł. Prawem się zasłoni, a lewem dokona. — Spodziewasz się, że się targnie zbrojnie? — Mościa pani, to tchórz i sam nie zaryzykuje. Ale widziałem tam zbira, którego sobie najął, ten ze śmierci kpi, pan Julian Niezabitowski. Niedobrze mi to wróży. — A mój list oddałeś? Paweł najpierw pochylił się nad stołem, a potem oczy na panią Barbarę podniósł i powiedział po prostu: — Zwymiotowałem go wracając. Pani Barbara drgnęła. — Jak? Co waść gadasz? — Zeżarłem go. Na czworakach. Jak pies. 41 Na stole dymiła misa pieczonej kiełbasy. Pani Barbara szepnęła: — Pewnie masz dość tej służby. — Ciężka służba, miłościwa pani. — I chcesz odejść? — Nie — odpowiedział Paweł. Odsunął misę z kiełbasą. — Nie odejdę — mówił cicho. — Choćbyś kijami pędziła. Przypatrywali się sobie milcząc. Paweł pierwszy wzrok opuścił. Pani Barbara szepnęła: — Dziękuję ci, panie Pawle. Wojsza przykuśtykał, ciągnąc za sobą chromą nogę: — Deputacja chłopska do ciebie, pani Barbaro. — Proś. Zanim chłopi weszli, pani Barbara zdążyła na-kroić sławnej popowickiej kiełbasy, po czym rozlała wino do kubków. Weszło trzech starców i jedna baba, także już w leciech, ale jeszcze krzepka. Pokłonili się nisko, pani podała im dłoń do ucałowania. — Z czym przychodzicie, drodzy moi? — spytała. Jeden ze starców wysunął się naprzód. — Wielmożna pani — zaczął trzęsąc głową — wybacz nam, poddanym twoim, śmiałość naszą... jeno krzywda nam się dzieje, krzywda i nędza nas czeka. Stary zamilkł, pani ośmieliła go: — Mówcie. — Ale głos miała zmieniony, chry-pliwy. — Ot, przyjechał wielmożny pan Tarnowski, chaty i stodoły popalił, do nędzy przywiódł, dobrze, że jego wielmożność. pan starosta, bydlątka 42 odbił poniektóre, ale wiele padło i głód zagląda ludziom w oczy. Tobie, wielmożna pani, przykro tego słuchać, ale... — Mówcie — powtórzyła pani Barbara, — Bo mówią ludzie, że bez to on się tak rozeźlił, że ty, pani, za niego wydać się nie chcesz, że szczęścia w małżeństwie z nim nie widzisz. Pewnie, że tobie myśleć o tym ciężko. Ale twój, pani obowiązek, o nasze, poddanych twoich, dobro dbać, czy nie tak? — Prawdę mówisz. — My na pańskim odrabiamy, a w panu chcemy mieć ufność, że do krzywdy naszej nie dopuści. — Tedy żądacie, żebym ja za pana Tarnowskiego za mąż szła? Na to baba do przodu się wysunęła i tak odezwała: — Za tego czy innego, musisz się, pani dziedziczko, wydać, boś jest jeszcze młoda i^soczysta. A że ci on niemiły, a któryż z nich jest miły? — namawiała z humorem. — Wiadomo, jaki babi los: usłużyć i tyle. Drugi starzec odpędził babę machnięciem ręki i rzekł poważnie: — Pani Barbaro, dziedziczko nasza, my nie jako swaci pana Tarnowskiego w deputacji do ciebie przyszli, jeno wyjścia szukamy, bo nasz los ciężki. A niech on swoje dostanie, to się i ta wojna skończy. Pani Barbara z ogromnym wysiłkiem panowała nad sobą. — Nie wiecie, co gadacie — powiedziała i w głosie jej wcale nie było słodyczy. — Jeśli wyjdę za mąż za pana Tarnowskiego, on tu będzie wa- 43 szym panem. A to okrutnik i krzywdziciel. Poznacie wtedy, co to baty i upokorzenia. Odezwał się trzeci starzec: — Prawdę mówisz, wielmożna pani. Ale chłop do krzywdy zwyczajny, chociaż u ciebie, pani, je