16373

Szczegóły
Tytuł 16373
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

16373 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 16373 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

16373 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Gary R. Braunbeck Balet słoni Przełożyła Izabela Miksza Mojej Matce Nasze czyny są naszymi aniołami, dobrymi czy też złymi, Cieniami losu, co kroczą przy nas nieodstępnie. John Fletcher (1579-1625) An Honest Man Fortune Dziewczynka była kiedyś zapewne ładna, lecz płomienie zrobiły swoje: popalona skóra zwisała na szyi brązowawymi fałdami; jedno żółtawe oko niemal całkowicie znikło pod zgrubieniami blizn pokrywających czoło; kąciki ust opadały po obu stronach martwymi bruzdami tłustawej skóry; policzki przypominały nacieki zestalonego wosku, jakie tworzą się u podstawy palącej się świecy. Nie potrafiłem przestać gapić się na nią i kląłem za to sam siebie. Przeszła obok stołu, za którym siedziałem. Zobaczyłem wtedy jedyny normalnie wyglądający fragment jej twarzy: lewe oko, zaskakująco zielone, jak klejnot z jadeitu. Żywe i bystre, osadzone w tej zrujnowanej twarzyczce, sprawiało wrażenie okrutnego żartu. Usiadła w tylnym rzędzie. Na samym końcu. – Panie Dysart? Trzydziestoparoletnia kobieta podała mi egzemplarz mojej najnowszej książki. Wziąłem go i uśmiechnąłem się. Raz jeszcze zerknąłem na okaleczoną dziewczynkę w ostatnim rzędzie. Potem złożyłem autograf na stronie tytułowej. Przez ostatnie sześć lat pisałem i ilustrowałem książki dla dzieci, a chociaż daleko mi do wielkiej sławy, na półce w biurze stoi wyeksponowana stauetka Newbery Award. Pewien krytyk, najwyraźniej po nadużyciu grand marnierów, pisał kiedyś: „Książki Dysarta to istna skarbnica dziwów, zarówno dla dzieci, jak i dorosłych. Jest on po części Maurice'em Sendakiem, po części Hansem Christianem Andersenem, trochę zaś Madeliene L’Engle". Ja sam zawsze uważałem swoje utwory za krzyżówkę twórczości Bustera Keatona i braci Grimm. Co można w ten sposób powiedzieć o twórczej obiektywności? Oddałem kobiecie książkę. Do stołu podeszła Gina Foster, kierowniczka biblioteki publicznej w Cedar Hill. Chodziliśmy ze sobą od jakichś dwóch tygodni; romans jeszcze nie nabrał wyraźnych rysów, ale nadzieja mnie nie opuszczała. – No to jak, jesteśmy gotowi? – zapytała. – „My" chcemy wymknąć się na papierosa. – Myślałam, że rzucasz palenie. – Z marnym skutkiem. – Przepchnąłem się do specjalnego fotela sędziego. – Ile jest zgłoszeń? – Dwadzieścia pięć. Ale nie martw się, mogą pokazać najwyżej po jednej ilustracji, a odczytanie opowiadania nie może trwać dłużej niż cztery minuty. Ciągle jesteśmy umówieni na kawę i deser po wszystkim? – Chyba że jakiś ośmioletni Casanova ukradnie ci serce. – Hej, płacisz, ryzykujesz. – Masz paskudny charakter. – Wszyscy mnie z tego znają. – Powiedz mi jeszcze raz: jak ci się udało wrobić mnie w sędziowanie tutaj? – Kiedy wspomniałam, że mamy Ogólnokrajowy Miesiąc Czytelnictwa, zalałeś mnie przemową na temat wagi budzenia twórczego ducha wśród dzieci. – Musiałem być pijany. Nie piję – to działka mojej matki. Gina spojrzała na zegarek, wzięła głęboki oddech, rzuciła mi spojrzenie mówiące: „No to ruszamy", po czym zwróciła się twarzą do sali. – Dobry wieczór – powiedziała żywo, co zawsze kojarzyło mi się z brzmieniem dzwoneczków. – Witamy na pierwszym dorocznym konkursie literackim naszej biblioteki. Rozległy się oklaski. Spróbowałem stać się niewidzialny. Tłumy sprawiają, że robię się nerwowy. Zresztą wiele innych rzeczy też tak na mnie działa. – Życzę wszystkim uczestnikom powodzenia i przedstawiam naszego sędziego, nagrodzonego autora książek dla dzieci, Andrew Dysarta. Tym razem sama zaczęła klaskać, a potem poruszyła wargami: „A teraz sobie radź". Przesunęła się do wolnego krzesła. – Dziękuję – powiedziałem, a słowa wypełzały mi z gardła, jakby bały się wyjść na światło. – Ja... ee... jestem pewien, że wszyscy pracowaliście ciężko i chcę, żebyście wiedzieli, że przepiszemy wszystkie wasze opowiadania, oprawimy je i ustawimy na półkach w bibliotece tuż obok moich. – Nie mogąc zdobyć się na ciąg dalszy tej błyskotliwej przemowy, usiadłem, zajrzałem do listy i wywołałem pierwszego uczestnika konkursu. Pyzaty chłopczyk w okrągłych okularach zbliżył się, szurając podeszwami. Miał minę, jakby prowadzono go przed pluton egzekucyjny. Stanął twarzą do widowni, uśmiechnął się lękliwie, otarł pot z czoła i pokazał wszystkim całkiem niezły rysunek krowy jadącej na traktorze. – Nazywam się Jimmy Campbell, a moje opowiadanie ma tytuł: „Dzień, w którym krowy przejęły farmy". – Podniósł obrazek wyżej. – Widzicie? Krowa jedzie na traktorze, a farmer pasie się na łące. – Jak się nazywa farmer? – zapytałem. Przeniósł wzrok na mnie. – Ee... mmoże stary MacDonald? – Wzruszył ramionami. – Dałbym mu lepsze nazwisko, ale nie znam ani jednego farmera. Śmiałem się razem z resztą sali, zapominając o dziwnej, okaleczonej dziewczynce, na którą wcześniej zwróciłem uwagę. Jimmy radził sobie doskonale. Musiałem tłumić śmiech, żeby nie był zbyt głośny. Nie chciałem, aby chłopiec pomyślał, że wyśmiewam się z niego, ale był autentycznie zabawny; jego historyjka zawierała specyficzny humor, który przypominał mi Erniego Kovacsa. Postanowiłem dać mu maksymalne pięćdziesiąt punktów. Róbcie, co chcecie, dzieciaki łatwo mnie zawojowują. Następne czterdzieści minut minęło bez płaczu i ataków tremy, ale po ośmiu opowiadaniach zauważyłem, że kilkoro dzieci zaczyna się wiercić. Dałem więc znak Ginie, że po następnym uczestniku konkursu zrobimy przerwę. Przeczytałem z listy: – Lucy Simpkins. W tylnym rzędzie dał się słyszeć ruch i do przodu wysunęła się poparzona dziewczynka. Wszyscy gapili się na nią. Skumulowany niepokój obecnych wisiał nad nią jak namacalny, kamienny gargulec. A jednak uśmiechała się cały czas. Uśmiechnąłem się również i gestem poprosiłem, by zaczęła występ. Uniosła w górę akwarelowy obrazek. Chyba opadła mi szczęka. Był znakomity. Zręcznie odmalowany zbiorowy portret kilkorga ludzi: niektórych bardzo wysokich, innych całkiem niskich, paru było zdeformowanych. Stali półkolem wokół rzeźby nagrobkowej. Wszyscy mieli na sobie jaskrawe kostiumy cyrkowców. Każda twarz nosiła wyraz głębokiego smutku; niuanse zapierały dech. Ale największe wrażenie wywarła na mnie chmura widniejąca na niebie. Miała kształt słonia, ale nie w sposób natarczywie oczywisty. Nasuwała myśl o letnich popołudniach, kiedy jeszcze miało się dostatecznie wiele wyobraźni i poczucia cudowności, żeby leżeć na zboczu wzgórza i wyobrażać sobie, jak w górze pierzasta białość przybiera gigantyczne kształty różnych istot i rzeczy. – Nazywam się Lucy Simpkins – powiedziała dziewczynka czystym, niemal muzykalnym głosem. – Moje opowiadanie nazywa się „Stara Bet odeszła". Pewnej nocy w Afryce, na ukrytym cmentarzysku słoni, anioły wszystkich słoni zebrały się, żeby opowiadać historie. Tej nocy kolej wypadła na Martina, wielkiego samca. Chodził dookoła, aż znalazł swoje stare kości, potem siadł na nich jak na tronie i powiedział: Chcę wam opowiedzieć historię starej Bet, która nigdy nie odnalazła drogi z powrotem do nas. I dalej opowiadał: W 1824 roku pewien człowiek w Somers, w stanie New York kupił od wędrownego cyrku słonicę o imieniu Stara Bet. Karmił ją najlepszym sianem i zawsze w weekendy dawał fistaszki. Dzieci głaskały ją po trąbie i jeździły na jej grzbiecie na specjalnym siodle, które ten człowiek sporządził. Pewnego dnia przyszedł pastor i przyprowadził córeczkę, żeby mogła przejechać się na starej Bet. Słonica była już naprawdę zmęczona, ale pomyślała, że córeczka pastora jest taka miła, więc zabrała ją na przejażdżkę i nawet śpiewała słoniową piosenkę: Tupię sobie łups, łups. Tupię sobie I śpiewam słoniową piosenkę. Tupię w trawie i tarzam się w błocie, A kiedy idę na spacer, to z wielkim ŁUPS! Cieszę się, tupiąc, i cieszę się, łupiąc, Śpiewajcie ze mną, to krótka piosenka. Tupię sobie łups, łups. Tupię sobie Stara Bet przypadkiem potknęła się o pień drzewa i upadła, a córeczka pastora złamała obie nogi i musiała iść do szpitala. Słonicy było naprawdę przykro, ale pastor wrzeszczał na nią i smagał ją batem. Tak ją przestraszył, że uciekła głęboko w las. Następnego dnia pastor zebrał wszystkich ludzi z miasteczka i powiedział im, że Stara Bet to diabeł w przebraniu i powinno się ją zabić, zanim skrzywdzi inne dzieci. Więc mężczyźni wzięli dubeltówki i poszli do lasu. Znaleźli Bet nad rzeką. Patrzyła na swoje odbicie w wodzie i śpiewała: Uciekłam stamtąd uch, uch, Uciekłam stamtąd. Skrzywdziłam moją przyjaciółkę. Nie chciałam upaść, ale jestem niezdarna i stara. Jestem wielka i brzydka, w cyrku już mnie nie chcieli. Szkoda, że mnie sprzedali. Chcę wrócić do domu. Pastor chciał ją zastrzelić, ale człowiek, który ją odkupił od cyrku, powiedział: „Lepiej ja to zrobię. Ostatecznie jest moja". Ale on też nie był zbyt młody i kiepsko celował, więc kiedy wystrzelił, kula trafiła Bet w zad. To bardzo bolało i słonica przestraszyła się okropnie. Próbowała uciec i wrócić do cyrku. Nie chciała nikogo zabić, ale dwóch mężczyzn wpadło pod nią i zmiażdżyła ich na śmierć. Serce jej pękało od tego. Wtedy przybył sędzia, żeby zobaczyć, co się dzieje. Ujrzał dwóch martwych mężczyzn i orzekł od razu na miejscu, że Stara Bet jest winna morderstwa, i skazał ją na śmierć przez powieszenie za szyję. Zabrali ją na stację kolejową i powiesili na dźwigu do przeładowywania towarów, ale taka była ciężka, że ramię dźwigu złamało się. Sprowadzili mocniejszy dźwig i powiesili ją na nim. Po trzech godzinach Bet wreszcie umarła, a pięć tysięcy ludzi patrzyło na to. Pochowano ją w Somers, a człowiek, który ją kupił, postawił na jej grobie posąg. Od tamtej pory grób stał się świętym miejscem dla cyrkowców. Przyjeżdżają tam i stoją nad nim z szacunkiem i przypominają sobie nawzajem, że dopóki ludzie śmieją się z ciebie albo uśmiechają do ciebie, nie zabiją cię. Mówi się, że jeśli spojrzysz w niebo w pogodny letni dzień, zobaczysz wysoko w chmurach Starą Bet, która uśmiecha się do wszystkich i śpiewa słoniową piosenkę. Próbuje znaleźć drogę z powrotem do Afryki i do ukrytego cmentarzyska słoni. Nadszedł ranek, wzeszło słońce i słonie wróciły do miejsca, które jest nawet jeszcze bardziej ukryte niż słoniowe cmentarzysko. Śniła im się Stara Bet i życzyły jej wszystkiego najlepszego. Nazywam się Lucy Simpkins, a moje opowiadanie miało tytuł „Stara Bet odeszła". Dziękuję. Obecni klaskali, najpierw cicho, jakby się obawiali, że to niewłaściwe, ale wkrótce oklaski zrobiły się głośne i pełne zapału. Gina siedziała pochylona ku przodowi, klaszcząc najgłośniej ze wszystkich. Popatrzyła na widownię, wzruszyła ramionami i wstała. Lucy Simpkins udało się uśmiechnąć, a potem wręczyła mi obrazek. – Powinien być dla pana – powiedziała i przecisnęła się przez pokój do stołu z przekąskami. Wszyscy rozchodzili się, a ja wziąłem Ginę za rękę i odciągnąłem ją na bok. – Mój Boże, słyszałaś to? – Myślę, że to było niesłychanie wzruszające. – Wzruszające? Może w taki sposób jak ostatnie pół godziny „Dzikiej bandy" albo „Straw Dogs", owszem, ale jeśli mówisz o czymś cieplutkim i ślicznym jak „To cudowne życie", chyba jeszcze nigdy się tak nie pomyliłaś! – Jezu, Andy. Cały się trzęsiesz. – Pewnie, że się trzęsę. Czy masz chociaż blade pojęcie, przez co musiała przejść ta dziewczynka? Możesz sobie wyobrazić, jaki rodzaj życia sprawił, że dziecko jest zdolne opowiedzieć taką historię? – Odetchnąłem głęboko przez zaciśnięte zęby. – Chryste! Nie wiem, co bardziej bym chciał zrobić: utulić ją i zabrać ze sobą do domu czy znaleźć jej rodziców i połamać kij baseballowy na ich czaszkach! – To dosyć... gwałtowna reakcja, nie uważasz? – Nie. Wyobraźnia zdolna zrodzić coś podobnego do tej historii nie jest rezultatem wychowania w zdrowym, pełnym miłości domu. – Nie bądź taki pewny siebie. Nie jesteś wszechwiedzący w tych sprawach. Nie masz najmniejszego pojęcia, jak naprawdę wygląda jej sytuacja rodzinna. – Przypuszczam, Babciu Gąsko, że jesteś bardziej doświadczona w tej dziedzinie? Nie wiem, czemu powiedziałem coś takiego. Czasem nie jestem miłym facetem. Czasem bywam nawet wyjątkowym parszywcem. Twarz Giny przybrała sztucznie spokojny wyraz. Z wyjątkiem malutkiego drgania w lewym kąciku ust, które groziło przerodzeniem się w szyderczy grymas. – Moja siostra miała epilepsję. Przez całe życie doktorzy zmieniali jej lekarstwa, w miarę jak dorastała; silniejsze dawki tego samego albo coś całkiem nowego. Te okresy były mordercze, bo kiedy jej organizm przystosowywał się do nowej sytuacji, zawsze miała ostrzejsze ataki. Były gwałtowne jak diabli, ale odmawiała noszenia wszelkich ochronnych urządzeń. „Nie chcę wyglądać jak oprych", mówiła. Więc tak chodziła podrapana, pocięta i posiniaczona na twarzy, dwa razy naciągnęła sobie ramię, a raz wybiła bark ze stawu. Ludzie w sąsiedztwie zaczęli to zauważać, ale nikt nam nic nie mówił. Ktoś w końcu wezwał policję i opiekę społeczną. Spadli na nas jak plaga egipska. Oczywiście byli okropnie zmieszani, kiedy dowiedzieli się o chorobie Lorraine. Zawsze upierała się, żeby tego nie rozgłaszać. Ale nic nie mogło zmienić faktu, że ludzie, którzy uważali się za naszych przyjaciół, uznali, że maltretujemy dziecko. Lorraine nigdy w życiu nie była tak upokorzona i od tej pory uważała się za kalekę. Myślę, że właśnie to, a nie tylko sama epilepsja, zabiło ją. Więc nie rzucaj się do pochopnych wniosków na temat rodziców tej dziewczynki i jej życia, bo nie możesz tego wiedzieć. A cokolwiek powiesz albo zrobisz pod wpływem gniewu, może zasiać w jej głowie myśli, które absolutnie nie powinny się tam znaleźć. – A co sugerujesz? – Żebyś poszedł do niej i powiedział jej, jak bardzo podobało ci się opowiadanie. I żebyśmy spróbowali sprawić, by poczuła się kimś szczególnym i podziwianym. Ona na to zasługuje, choćby tylko dziś wieczór. Uścisnąłem jej rękę. – Dla ciebie to też nie był piknik. Mam na myśli epilepsję Lorraine. – Powinna była dożyć stu lat. I powiem ci coś jeszcze: Lorraine popełniła samobójstwo. Nie potrafiła żyć ze świadomością, że jest kaleką. Płakałam przez rok. – Przepraszam, gadałem jak ostatni buc. Uśmiechnęła się, a potem spojrzała na zegarek. – Już prawie koniec przerwy. Jeśli chcesz wyjść na zewnątrz i puścić z dymem sześć minut własnego życia, lepiej zrób to teraz. Zorganizuję dla ciebie trochę ponczu i ciasteczek. Nie mogłem znaleźć Lucy; jedno z rodziców powiedziało, że poszła do łazienki, więc wyszedłem zapalić. Reszta wieczoru przebiegła szybko i sympatycznie. Pod koniec konkursu stanęło na równej liczbie punktów: dla Lucy Simpkins (jakżeby nie?) i mojego małego Erniego Kovacsa, który nie zna żadnego farmera. Ernie był w ekstazie. A Lucy zniknęła. Zachowałem bardzo mgliste wspomnienia o moim ojcu. Kiedy miałem cztery lata, zginął podczas wypadku w walcowni, w której pracował. Zostawił mi po sobie tylko garść wrażeń: woń smaru maszynowego, szorstkie dotknięcie pełnej odcisków dłoni na policzku, zapach Old Spice'a. Wszystkiego, co o nim wiem, dowiedziałem się od matki. Śmierć ojca zniszczyła jej życie. Matka zrobiła się smutna, przybrała na wadze i zaczęła pić. W późniejszych latach bywały okresy, gdy pojawiał się śmiech i diety odchudzające, ale picie pozostało 1 przyniosło chorobliwe rumieńce na policzkach oraz poczerwieniały nos, który jako dziecko uważałem za fajny, bo przypominał mi W. C. Fieldsa. Teraz budzi we mnie tylko niesmak. Po śmierci ojca nic, co robiłem, nie było dostatecznie dobre; walczyłem jak diabli o uznanie i uczucia matki, ale najczęściej zadowalałem się obojętnością i pustą uprzejmością. Nie zrozumcie mnie źle – kiedy była trzeźwa, kochałem ją. Ale kiedy była pijana, uważałem ją za najbardziej odrażającą ludzką istotę, jaka chodzi po ziemi. Mówię o tym, żeby pomóc wam rozeznać się we wszystkim, co zdarzyło się później, poczynając od niespodzianki, jaką znalazłem na progu mojego domu, gdy po kawie i serniku Gina odwiozła mnie do domu. Ktoś z mieszkańców ulicy urządził wielkie przyjęcie, więc musieliśmy zaparkować o pół przecznicy dalej, a potem iść piechotą. Nie przeszkadzało mi to; w ten sposób mieliśmy czas, żeby trzymać się za ręce, cieszyć się nocą i wzajemnym towarzystwem. Świat był jak nowy, przynajmniej tego wieczoru... ...a potem wszystko trafił szlag, gdy ktoś wynurzył się z cieni na ganku. – ...czekałam tutaj... szsznie długo... – Głos brzmiał niewyraźnie, bełkotliwie, a smród dżinu przyprawił mnie o mdłości. – Mama? Jezu. – Rzuciłem Ginie pełne skrępowania spojrzenie. – Co ty tu robisz? Pokazała niepewnym palcem na zegarek i cicho beknęła. – Jess... po północy... To już... moje urodziny... Zatoczyła się do przodu, do tyłu, po czym poślizgnęła na gumowej wycieraczce z napisem „Witajcie" i runęła w moją stronę. Złapałem ją. – Och, na litość boską! – Odwróciłem się do Giny. – Boże... Nie wiem, jak... Przepraszam cię za... – Czy mogę jakoś pomóc? Mama poślizgnęła się znowu i wymamrotała coś. Podtrzymałem ją oburącz. – Moje... cholera, klucze mam w lewej kieszeni marynarki. Gdybyś mogła... Gina wyjęła klucze, otworzyła frontowe drzwi i zapaliła w środku światło. Okręciłem mamę i potrząsałem nią, dopóki nie osiągnęła jakiej takiej równowagi; potem zaprowadziłem ją do kuchni, opuściłem na krzesło i nastawiłem kawę. Gina została w pokoju od frontu. Włączyła telewizor i regulowała głośność, dając mi w ten sposób do zrozumienia, że nie będzie słuchała naszej rozmowy. Kawa zaparzyła się, więc nalałem duży kubek dla mamy. – Jak u diabła dostałaś się tutaj? Wstrząs spowodowany obecnością osoby trzeciej sprawił, że pozbierała się trochę. Kiedy odezwała się znowu, jej głos nie był już taki bełkotliwy. – Piechotą. Jest ładny... ładny wieczór. – Pociągnęła łyk kawy, posiedziała, patrząc, jak para unosi się nad krawędzią kubka. Dolna warga zaczęła jej drżeć. – Ja... przepraszam, Andy... nie wiedziałam, że będziesz miał towarzystwo. – Westchnęła, wyłowiła z kieszeni bluzki papierosa i zapaliła go niepewną ręką. – Dlaczego tu przyszłaś? – Po prostu musiałam... no wiesz, myślałam o twoim tacie i czułam się tak smętnie..., a zresztą chciałam ci przypomnieć, że zabierasz mnie na miasto, bo to moje urodziny. Prawa dłoń sama zacisnęła mi się w pięść. – Czy kiedykolwiek zapomniałem o twoich urodzinach? – ...nie... – To dlaczego miałbym teraz nagle zapomnieć? Odchyliła się do tyłu na oparcie krzesła i wpatrzyła się we mnie lodowato, a dym wypełzał z jej nozdrzy jak płomienie ze smoczej mordy. – Bo może uważasz, że jesteś już za dobry na taką matkę. Może myślisz, że skoro nie jestem pisarką ani artystką jak ty, nie musisz sobie więcej zawracać mną głowy. Pora iść. – Posiedź tu i wypij kawę. Odprowadzę moją przyjaciółkę do samochodu, a potem wrócę i odwiozę cię do domu. – ...nie masz tego po mnie, tego jestem pewna... i tak nic ci z tego nie przyjdzie... gdybyś teraz, w czterdziestym piątym roku życia padł trupem, nikt nie będzie pamiętał o twoich głupich książkach... Uniosłem oczy i ręce w górę i ruszyłem do drzwi. – ...co to? – zapytała, wyciągając mi z kieszeni akwarelkę Lucy. – A, obrazek. Kiedy byłam w domu dziecka, pozwalali nam rysować obrazki... Czy opowiadałam ci kiedyś. Robiło mi się niedobrze. Wypadłem z kuchni i znalazłem się w pokoju w momencie, kiedy Jimmy Stewart łapie Donnę Reed za ramię i mówi: „Nie chcę się żenić, rozumiesz?" – Nie martw się – pocieszyła mnie Gina. – Ostatecznie się zejdą. Objęła mnie ramieniem. Poczułem się jak Jazon otulony Złotym Runem. – Okropnie mi przykro – powiedziałem. – Nigdy tego przedtem nie robiła... – Nigdy? Spojrzałem jej w oczy i nie mogłem wymyślić żadnego usprawiedliwienia. – To znaczy... tutaj nigdy nie przychodziła pijana. – Od jak dawna tak z nią jest? – Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek przeżył bodaj tydzień, w którym nie upiłaby się choć raz. – Próbowałeś kiedyś zapewnić jej jakąś pomoc? – Oczywiście, że tak. Za każdym razem przez pewien czas próbuje walczyć, ale zawsze... zawsze... – Rozumiem. W porządku, nie musisz czuć się skrępowany. Łatwo ci mówić, pomyślałem. A głośno powiedziałem: – Doceniam to, co mówisz. Naprawdę. Chciałem, żeby po prostu wyszła, bo wtedy mógłbym załatwić całą resztę i mieć to z głowy. Chyba wyczuła, czego od niej oczekuję, bo odstąpiła do tyłu. – Pewnie powinnam... eee... już sobie... Wtedy zaskoczył nas donośny trzask, dobiegający z kuchni. Wpadłem tam i zobaczyłem mamę na podłodze; próbowała nalać sobie drugi kubek kawy i przewróciła się, pociągając za sobą dzbanek z kawą. Kawałki potłuczonego szkła walały się po podłodze, rozcięła sobie nim łydkę. Pełzając na czworakach, spojrzała w górę, zobaczyła mnie nad sobą i Ginę za mną. Pokazała na stół. – Sskąd to... to masz? – Co mam? – ...ten choler... cholerny obrazek! Nachyliłem się do niej. Zgięła się wpół i zaczęła wymiotować. Chwyciłem ją, próbując podnieść i pociągnąć do zlewu – nie było mowy, żeby dowlec ją do łazienki – ale poślizgnąłem się i wypuściłem jej ramię. Wydała bulgotliwy dźwięk i rzygnęła mi na pierś. Gina włączyła się, złapała ręcznik i pomogła mi przechylić mamę nad zlewem... ...a ona zacisnęła ręce na skraju zlewu i opróżniła żołądek. Smród był niewiarygodny. Czując, jak z upokorzenia gorąco zalewa mi twarz, spojrzałem na Ginę i próbowałem coś powiedzieć, ale co mógłbym wymyślić? Podtrzymywaliśmy pijaczkę, która zarzygiwała wszystko wokół... ...co mogłem powiedzieć? Gina odpowiedziała spojrzeniem na spojrzenie. – No i co z tymi cholernymi Metami? Przegrywają, pieprzeńcy! To właśnie można było powiedzieć. Nie czułem się już taki brudny. Gina zaskoczyła mnie następnego ranka. Zjawiła się o wpół do dziewiątej na moim progu z gorącą kawą i croissantami. Kiedy wyjaśniłem jej, że muszę zawieźć mamie tort urodzinowy, powiedziała: – Jeśli nie masz nic przeciwko temu, chciałabym wybrać się z tobą. Miałem dużo przeciwko temu, co natychmiast jej oznajmiłem. – Daj spokój. – Wzięła mnie za rękę i cmoknęła w policzek. – Pomyśl tylko; jeśli ma kaca i zobaczy mnie z tobą, może będzie się znośnie zachowywać. A jeśli nie będzie, możesz użyć mnie jako pretekstu do ulotnienia się. Sprzeczałem się z nią trochę, ale wygrała. Chyba jeszcze nigdy nie wygrałem sprzeczki z kobietą; są zbyt bystre. Poza imitacją przeprosin („Czuję się okropnie głupio!") i bandażem na łydce mama wyglądała, jakby zeszłego wieczoru nic się nie wydarzyło. Włosy miała świeżo umyte, nową sukienkę, a makijaż chociaż raz nieprzesadny. Sprawiała wrażenie typowej, zdrowej rodzicielki. Zostaliśmy na śniadanie. Gina zaskoczyła mnie po raz drugi tego ranka, bo sięgnęła do torebki, wyjęła stamtąd duży karnet urodzinowy i wręczyła go mamie. No, to ją wprawiło we wspaniały nastrój. Podziękowała Ginie może ze sześć razy, posunęła się nawet do uściskania jej i powiedziała: – Cieszę się, żeś wreszcie znalazł kogoś porządnego. – Trafiło się ślepej kurze ziarno – odrzekła Gina. Obie zaśmiewały się do nieprzytomności. Zacisnąłem zęby i uśmiechałem się do nich. Ha, ha, ha. – To jak – zapytała mama Ginę – idziesz z nami? – Nie wiem – odparła Gina i popatrzyła na mnie jak błagająca Pollyanna. – Idę? – Strasznie jesteś cwana – fuknąłem. – No to dobrze! – orzekła mama. – Pójdziemy we trójkę. Będzie świetna zabawa. – Namyśliłaś się, dokąd chcesz pójść? – Taaaak. No fajnie, kolejna niespodzianka. – Dokąd? Mrugnęła do mnie i ścisnęła Ginę za rękę. – To tajemnica. Powiem ci po drodze. Uwielbiała takie gierki: „Wiem coś, a ty nie". Zwykle wkurzało mnie to. Ale nie tego ranka. Obecność Giny w jakiś sposób wywoływała przeczucie, że tym razem wszystko świetnie się uda. Najpierw zatrzymaliśmy się przy centrum handlowym, gdzie Gina uparła się, że kupi mamie nową powieść Stephena Kinga i zafunduje nam lunch. Po posiłku mama spojrzała na zegarek i oznajmiła, że pora iść. – Dokąd się wybieramy? – zapytałem, gdy wydostaliśmy się na autostradę. Mama pochyliła się do przodu. – Do Koloseum nad rzeką. – W Cincinnati?! Chcesz jechać trzy godziny do... – To moje urodziny. – Ale... Gina ścisnęła mnie za kolano. – To jej urodziny. Ostatecznie zgodziłem się. Powinienem był pamiętać, że każdy dobry uczynek pociąga za sobą karę. – Cyrk! – wykrzyknęła Gina, gdy zbliżyliśmy się do wejścia do Koloseum. Zwolniłem kroku. Byłem szczerze zdumiony. Odwiedziłem w życiu wiele cyrków, ale nigdy z matką. Zawsze myślałem, że nie interesują jej takie rzeczy. – Zaskoczony? – zapytała mama, biorąc mnie pod ramię. – No tak, ale... dlaczego? Jej spojrzenie wypełniła dziwna desperacja. – Przez całe życie nigdy nie bawiliśmy się razem. Czasami bywałam dla ciebie istną macochą i nie zdołam tego niczym usprawiedliwić, a co dopiero zadośćuczynić. Nigdy ci nie powiedziałam, jak bardzo jestem z ciebie dumna, a czytałam wszystkie twoje książki. Założę się, że o tym nie wiedziałeś, co? – W jej oczach pojawiły się łzy. – Och, kochany, nigdy nie byłam dla ciebie porządną matką, piłam i takie tam..., ale jeśli znajdziesz dla mnie trochę cierpliwości, chciałabym... chciałabym spróbować być dla ciebie przyjaciółką. Jeśli nie masz nic przeciwko temu. To zabrzmiało znajomo. Ugryzłem się w język, żywiąc nadzieję, że nie zacznie rozdzierająco kajać się i obiecywać powrotu do AA, i że przestanie sięgać do butelki, zmieni swoje życie, bla, bla, bla. Nie zaczęła. – No dobrze – szepnęła. – Lepiej chodźmy po bilety. – Kupimy watę cukrową? – zapytała Gina. – Oczywiście. I hot dogi. – I cherry colę. – I fistaszki. – I wrzody – powiedziałem. Obie popatrzyły na mnie przeciągle. – Nigdy nie ma z tobą porządnej zabawy – upomniała mnie mama z uśmiechem. Nie wiedziałem, żartuje czy nie. – Nie mówiłem, że jest. Gina przyłożyła mi klapsa w tyłek. – No to najwyższa pora, żeby była. Przedstawienie okazało się nie z tej ziemi. Akrobaci i poskramiacze lwów, tresowane foki, orkiestra dęta i połykacz mieczy, nie wspominając o niedźwiedziu łykającym płomienie (prawdziwa sensacja) i łysym facecie, który siłował się z krokodylem wielkości mniej więcej przeciętnego meksykańskiego pieska chihuahua („Śmiertelny bój między człowiekiem i bestią", napisano w programie. „Z czym to można porównać?", spytała Gina. „Chyba ze zmianą pieluszki?"). Wszystko było absolutnie wspaniałe, aż do występu słoni i klaunów. Nie, nic się nie przydarzyło w związku ze słoniami; wykonały cudownie zabawnego kankana do melodii Scotta Joplina. Ale ich widok przypomniał mi opowiadanie Lucy Simpkins. Spojrzałem na Ginę i widziałem, że myśli o tym samym. Mama uważała, że te słonie są najpiękniejszymi stworzeniami, jakie kiedykolwiek widziała, a ponieważ zwykła była mówić to samo nad moimi zdjęciami z niemowlęctwa, zastanawiałem się, czy dręcząca mnie paranoja zbyt dużego nosa nie jest jednak jakoś uzasadniona. Na zakończenie przedstawienia, kiedy wszyscy artyści i zwierzęta maszerowali w wielkiej końcowej paradzie, klauni wyłamali się z szeregu i wpadli na widownię. Rozrzucali konfetti, lizaki i baloniki, a jeden z nich podbiegł do mamy i wręczył jej pluszowe zwierzątko. Duży kwiat z przodu jego kostiumu buchnął raz jeszcze konfetti, a potem klaun zatrąbił klaksonem i pognał z powrotem w szeregi artystów. Spojrzałem na mamę i przez jedną chwilę widziałem zjawę tej samej tryskającej życiem, ślicznej młodej kobiety, która pojawiała się na kilku stronach rodzinnego albumu. W tym oświetleniu, kiedy śmiech i muzyka wirowały wokół nas, zobaczyłem, jak się uśmiecha i nieomal uwierzyłem, że naprawdę się zmieni. Podejrzewam, że było to z mojej strony łudzenie się, ale czasami złudzenia są najlepszą w świecie rzeczą, szczególnie kiedy się wie, że to tylko złudzenia. Tak więc w tym momencie mama była całkiem odmieniona i na resztę życia mogła odnaleźć spokój i coś w rodzaju szczęścia. A ja byłem jej synem, który nie czuł wobec niej ani gniewu, ani niesmaku, tralalala. To było nawet miłe. Przepychaliśmy się przez ciżbę w stronę wyjścia. Jak wspomniałem, nie lubię tłumów i wkrótce czułem już pierwsze strumyczki potu spływające mi po twarzy. Gina wyczuła, co się dzieje i poprowadziła nas do sektora znajdującego się blisko jednego z kiosków, gdzie tłok był znacznie mniejszy. Stałem tam, chwytając oddech. Gina trąciła mamę i zapytała ją o pluszowe zwierzątko. Mama spojrzała na nie po raz pierwszy. – Och jej. Czy nie jest... wspaniały? – Uśmiechała się, jednak jakby skuliła się w sobie, dotykając maleńkich, z wypalonej glinki kłów pluszowego słonika w pozie baletnicy, ubranego w śmieszną różową spódniczkę. Na grzbiecie miał bawełniane anielskie skrzydełka. – Jest uroczy – śmiała się Gina. – Tak... rzeczywiście – szepnęła mama. Uśmiech na chwilę zniknął. Widywałem już moją matkę zmartwioną, ale to było coś więcej: jakaś jej część poddała się absolutnemu przerażeniu z powodu pluszowej zabawki. – Janet Walters! – wrzasnął głos, który brzmiał jak wyciąganie zardzewiałych gwoździ z przegniłej deski. Mama spojrzała na mnie. Walters było jej panieńskim nazwiskiem. – Co u...? Podeszła do nas zakonnica. Samo w sobie nie było to nic niezwykłego; prawdopodobnie znalazła się tu razem z jakąś kościelną grupą. Niezwykły był jej ubiór. Proszę sobie wyobrazić śpiewającą siostrzyczkę z „Dźwięków muzyki" i będziecie mieli jakieś o tym pojęcie. Zakonnice już nie muszą się tak ubierać, ale ona właśnie miała na sobie coś takiego. Cały ubiór byłby na miejscu jakieś pięćdziesiąt lat temu. Pończochy miała cztery razy za grube jak na aktualną pogodę, a buty najwłaściwiej wyglądałyby na planie filmu o Frankensteinie. Siostra Frankenstein rzuciła się W stronę mamy i chwyciła ją za ramię. – Chciałabyś usłyszeć historyjkę? Z twarzy mamy nagle odpłynął wszelki kolor. Guzik mnie obchodziło, że ta kobieta jest zakonnicą. – Przepraszam, siostro, ale chyba siostra robi krzywdę... Zakonnica przeszyła mnie spojrzeniem, które zamroziłoby ogień, a potem zwróciła się do mamy: – Prowadzono go przez dworzec towarowy do jego własnego wagonu. Była późna noc. W rozkładzie jazdy nie figurował żaden pociąg, ale pojawił się ekspres. Maleńkie słoniątko odłączyło się od reszty stada i stało na torach przed nadjeżdżającym pociągiem, tak przerażone, że nie mogło się ruszyć. Jumbo zobaczył to, podbiegł, odepchnął malca na bok i czołem zderzył się z pociągiem. Zginął na miejscu, a pociąg wykoleił się. Moja matka zaczęła cicho pojękiwać. Ściskała zabawkę jak koło ratunkowe. Siostrą Frankenstein wstrząsnął głośny, szarpiący, raniący uszy kaszel. Zaczęła się oddalać ciężkim krokiem („Tupię sobie – łups, łups"), ale jeszcze odwróciła się i rzekła: – Tylko grzeczne dziewczynki zobaczą kiedyś Afrykę! Przebiegła grupa nastolatków i zakonnica zniknęła za nimi. Zakręciło mi się w głowie; wszystko zdarzyło się tak szybko. Mama pomaszerowała do jedynego otwartego jeszcze kiosku... ...w którym sprzedawano piwo. Wzięła do ręki duży plastikowy kubek i powiedziała: – Proszę, nic nie mów, Andy. Tylko piwo, dobrze? To tylko piwo. Potrzebuję... uspokoić... – Kto to, u diabła, był? – Nie teraz. – Przechyliła kubek i dokończyła piwo pięcioma solidnymi pociągnięciami. Gina wzięła mnie za rękę i szepnęła: – Nie nalegaj. Pewnie. Psychopatyczna zakonnica rusza do akcji, a ja mam odpuścić. Gina uniosła brew. – Dobra – odszepnąłem. Mama zasnęła chwilę po tym, jak wsiedliśmy do samochodu i nie obudziła się aż do samego Columbus. Moja matka wyjęła listy ze skrzynki i poprosiła, żebyśmy wstąpili do niej na kawałek tortu. Nalewałem kawę, podczas gdy mama otwierała dużą żółtą kopertę, która przyszła z resztą poczty. Dźwięk, jaki wydała, przypominał zduszony okrzyk samobójcy, kiedy zaciska się lina. Odwróciłem się. – Co się stało? Gina zajrzała jej przez ramię, patrząc na dużą kartkę białego kartonu, który wysunął się z koperty. – Andy – powiedziała cicho i ostrożnie. – Myślę, że lepiej by było, gdybyś to obejrzał. Akwarela przedstawiała główną arenę cyrku, na której widniało dwanaście słoni w takich samych absurdalnych różowych spódniczkach, jak ta u pluszowej zabawki. Wszystkie miały przyczepione anielskie skrzydła i w tańcu przekraczały ścianę płomieni. Poza tym była tam jeszcze tylko dziewczynka o najsmutniejszej buzi, jaką kiedykolwiek widziałem. Nie miałem żadnych wątpliwości – Gina też, jak się później dowiedziałem – co do tego, kto namalował obrazek. Na kopercie nie było adresu zwrotnego ani stempla. Po dłuższej chwili ciszy pełnej napięcia mama zapaliła papierosa i powiedziała: – Czy mielibyście coś... coś przeciwko temu, żeby posiedzieć ze mną trochę? Muszę wam o czymś opowiedzieć. Otóż kiedy miałam sześć lat, opieka społeczna zabrała mnie i moich trzech braci od rodziców i umieściła w Katolickim Domu Dziecka... Rozproszyłem się na minutę czy dwie. Słyszałem tę historię już niezliczoną ilość razy i krępowało mnie, że teraz Gina musi jej wysłuchiwać. Większość opowiadania mamy, przynajmniej na początku, była skierowana bardziej do Giny niż do mnie. Ten sam odwieczny prolog. Mówiąc w skrócie: Rodzice mamy byli biedni jak mysz kościelna i oboje pili. Napływało zbyt wiele skarg ze strony szkoły i sąsiadów, ostatecznie władze musiały się zainteresować. Mama i jej bracia pozostali pod opieką zakonnic i państwa do piętnastego roku życia, potem każdemu z nich dano po pięć dolarów, komplet odzieży i wystawiono za drzwi. – Nie zdarzało się tam nic naprawdę miłego, z wyjątkiem naszych piątkowych zajęć plastycznych z siostrą Elizabeth. Jeśli przykładaliśmy się do pracy, wieczorem robiła popcorn i opowiadała nam przed pójściem do łóżek historyjki, które sama wymyślała. Najbardziej lubiliśmy tę o tańczących słoniach i ich przygodach w cyrku. Nie wiem, czemu byłam taka zaskoczona, widząc dziś siostrę Elizabeth. Zawsze uwielbiała cyrk. Każdą historyjkę zaczynała w ten sam sposób: opisywała namiot cyrkowy i wymieniała imiona wszystkich słoni. Potem zaś wymyślała opowiastkę o jednym z nich. Każdego piątku była nowa historia, za każdym razem o innym słoniu. Były naprawdę zabawne, słuchając ich, zaśmiewaliśmy się do łez. Potem zachorowała. Okazało się, że to rak. Robiła się coraz bardziej smutna i skora do gniewu, więc zaczęliśmy rysować dla niej obrazki słoni, ale to nie podnosiło jej na duchu. Historie zaczęły robić się coraz bardziej... gorzkie. Jedna była o słoniu, którego powieszono, i niektóre dziewczynki przez tydzień miały potem koszmary. Potem siostra przestała nam opowiadać historyjki. Słyszeliśmy, że ma pójść do szpitala, więc kupiliśmy jej kwiaty i poprosiliśmy, żeby opowiedziała nam ostatnią historię o słoniach. Boże, jak ona wychudła. Jeździła do Columbus na naświetlania bombą kobaltową. Skórę na głowie miała jakby wilgotną i zostało jej tylko parę pasemek włosów, a cera przybrała okropny kolor. Ale najgorzej wyglądały oczy. Nie potrafiły ukrywać, jak bardzo jest przerażona. Opowiedziała nam jeszcze jedną historyjkę. Ta nie zaczynała się od namiotu cyrkowego, tylko od Afryki. Pochyliłem się do przodu. To była dla mnie nowość. – Nie mogłam jej zapomnieć – rzekła mama. – To było tak: najstarszy ze stada zwołał wszystkie słonie i powiedział im, że rozmawiał z Bogiem, który zapowiedział, że najstarszy słoń niedługo umrze, lecz najpierw musi przekazać stadu wiadomość od Niego. Bóg rzekł, iż do Afryki płyną na wielkich okrętach ludzie. Przybywają, by zabrać ze sobą słonie, żeby inni ludzie mogli je oglądać. Będą uważali, że słonie są dziwne, cudowne i śmieszne. Bogu nie spodobało się słowo „śmieszne", więc poprosił najstarszego słonia, by przeprosił w Jego imieniu pozostałe i przekazał im, że dopóki pozostaną w głębi serca dobre i wierne samym sobie, w Jego oczach nigdy nie będą śmieszne. Najstarszy słoń wyznaczył na swojego następcę wielkiego samca, o imieniu Martin, a potem poczłapał na tajemne cmentarzysko słoni i tam umarł. Przypłynęli ludzie na swoich okrętach, zagonili słonie w jedno miejsce, zakuli je w łańcuchy i załadowali na okręty. Zostały sprzedane do cyrku, gdzie zmuszano je do wykonywania rozmaitych sztuczek i tańców, żeby ludzie mogli się z nich śmiać. Wytresowano je tak, by wykonywały numer baletowy podczas jednego wielkiego, specjalnego przedstawienia. Słonie starały się bardzo, żeby dobrze wypaść. Nadszedł wieczór wielkiego przedstawienia i słonie robiły wszystko tak, jak tylko mogły najlepiej. Naprawdę się starały. Wykonywały jak należy wszystkie kroki, piruety i ukłony i były z siebie bardzo dumne. Ale ludzie śmiali się z nich okropnie, bo były takie wielkie i niezdarne, i wyglądały strasznie głupio w różowych spódniczkach baletnic. I chociaż robiły wszystko jak najlepiej, wstydziły się bardzo, bo wszyscy się z nich naśmiewali. Tej samej nocy, kiedy już w cyrku ucichło i roześmiani ludzie poszli do domu, słonie zostały same. Jeden z nich powiedział Martinowi, że wszystkie mają złamane serca. Martin smutno pokiwał głową i rzekł: – Tak, nadszedł już czas, byśmy wrócili do domu. Sięgnął więc trąbą między prętami klatki, ujął nią gasnący niedopałek cygara, upuścił go w siano i spowodował wielki pożar. Słonie zginęły w ogniu, ale kiedy cyrkowcy i strażacy spojrzeli ponad płomieniami, zobaczyli chmury dymu tańczące po niebie. Miały one kształty słoni i przesuwały się ponad kontynentami, aż dotarły do tajemnego cmentarzyska słoni w Afryce. A kiedy wylądowały, czekał tam na nie najstarszy słoń. Uśmiechnął się do nich jak anioł, który zszedł z nieba, i rzekł im: – Chodźcie, błogosławione dzieci mojego Ojca, i przyjmijcie świat przygotowany dla was... Odchrząknęła, zapaliła kolejnego papierosa i patrzyła na nas. – To okropne – powiedziała Gina. – Wiem – szepnęła mama. – Siostra Elizabeth nie powiedziała już potem nic więcej, po prostu wstała i odeszła. Wszystkie czułyśmy się nieswojo, ale siostry nauczyły nas, że mamy się nawzajem pocieszać, jeśli zdarzy się coś, co zaniepokoi jedną lub więcej z nas. Nawet wyznaczyły każdej drugą dziewczynkę, do której można było pójść, w razie gdyby coś się stało, a żadnej z sióstr nie było w pobliżu. Siostra Elizabeth mawiała, że jesteśmy dla siebie nawzajem aniołami stróżami. To było miłe. Mój „anioł stróż", Lucy Simpkins, była bardzo zżyta z siostrą Elizabeth i chyba wszystkie te wydarzenia pomieszały jej trochę w głowie. Tej nocy, kiedy siostra Elizabeth umarła, Lucy płakała i płakała, aż myślałam, że całkiem się zapłacze. Pytała wszystkich, jak mogłaby dostać się do Afryki i być razem z siostrą Elizabeth i słoniami. Każda tylko patrzyła na nią tak jakoś szczególnie i nic nie mówiła, bo wiedziałyśmy, że jest całkiem rozstrojona. To była dziwna dziewczynka, zawsze tylko śpiewała sobie i rysowała... Nie powiedziała mi, co zamierza, nawet kiedy poszłam do niej i pytałam, jak się czuje. Tak przynajmniej to pamiętam. Widzicie, tej nocy wstała z łóżka i wcisnęła się do schowka na szczotki. Znalazła trochę benzyny i podpaliła się. Zanim ktokolwiek zdołał ugasić płomienie, już nie żyła. Mama wstała od stołu, podeszła do tortu urodzinowego i patrzyła na niego. – Nigdy dotąd nie opowiadałam o tym nikomu. Wzięła z szuflady nóż i odkroiła trzy kawałki tortu. Jedliśmy w milczeniu. Zaraz potem poszła do łóżka, a Gina pojechała na noc do mnie. W pewnej chwili szturchnęła mnie i zapytała: – Czytałeś kiedyś coś Raya Bradbury'ego? – Oczywiście. – Nie zazdrościsz mu? W jego opowiadaniach jest tyle radości, są takie pełne poczucia cudowności. Wyskakują na ciebie jak rozradowane szczenięta. Sprawiają, iż wierzysz, że możesz zachować tę radość na zawsze. – Pocałowała mnie i przytuliła się do mojej piersi. – Czyż nie byłoby miło wiedzieć dokładnie, w którym momencie dzieciństwa utraciło się tę radość i poczucie cudowności, a potem wrócić do owej chwili i ostrzec swoje dziecięce ja? Powiedzieć samemu sobie, że nigdy nie wolno nam zrezygnować z radości i nadziei. Wtedy nie musielibyśmy się martwić, żałować tego, co było. – Myślę, że trochę już za późno, by wrócić w czasie i ostrzec mamę. – Wiem – szepnęła. – Naprawdę ją kochasz, prawda? Mimo wszystko. – Owszem. Czasami wolałbym, żeby tak nie było. To ułatwiłoby wszystko. – Próbowałem wyobrazić sobie, jak moja matka mogła wyglądać jako dziecko, ale nie umiałem; dla mnie zawsze była stara. – Ale ja tak nie mogę, Gino. Nie mogę teraz zacząć czuć się odpowiedzialny za to, jak ułożyło się jej życie. Zrobiłem wszystko, co potrafię, ale o wydaje się, jakby ona... nie chciała być szczęśliwa. Tata, kiedy jeszcze żył, wypełniał pustą część jej duszy, a kiedy umarł, coś innego wpełzło w to miejsce i zaczęło wysysać z niej życie. Pamiętam, że kiedyś czytałem o czymś zwanym Mostem Oddzielającego. Zoroastrianie wierzą, że kiedy umierasz, spotykasz swoje sumienie na moście. Cały czas zastanawiam się, czy... – Czy co? – Bywało, że patrzyłem na mamę i myślałem, że umarła już dawno temu, ale po prostu zapomniała, że powinna paść martwa. I może to nie jest tak bardzo dalekie od prawdy. Może naprawdę żywa część jej istoty, ta Bradbury'owska część od radości i nadziei, umarła wraz z moim ojcem. A może już razem z Lucy i tą zakonnicą. Cokolwiek stanowi powód, ta część jest martwa i nie ma sposobu sprowadzenia jej z powrotem. Więc czy trudno jest uwierzyć, że jej sumienie zmęczyło się czekaniem na moście i postanowiło przyjść i zabrać ją? Obudziłem się parę minut po piątej nad ranem i wymknąłem się z łóżka cichutko, żeby nie zbudzić Giny. Stałem w ciemnościach sypialni i oddychałem głęboko. Jaki dziwny zapach. Zastanawiałem się nad nim. ...trociny i siano, dym z papierosów, woń piwa, rozgrzanej waty cukrowej, popcornu i niezliczonych rodzajów egzotycznego nawozu... Czułem zapach cyrku. Zasłony w oknie sypialni zatrzepotały. Woń cyrku stała się wręcz oszałamiająca. Włożyłem szlafrok i podszedłem do okna. Odsunąłem zasłony. Wyjrzałem na plac przed domem. Stała tam Lucy Simpkins. Jej okaleczone ręce głaskały trąbę starej słonicy, której skóra była plamista, szara i pomarszczona, kły popękane i pożółkłe ze starości. Kiedy Lucy podawała jej do pyska fistaszki, ogon radośnie uderzał po tylnych nogach. Promień księżyca odbił się od zielonego oka Lucy i przesunął po mnie. Słonica patrzyła na mnie oczami załzawionymi ze starości i od brudu, pełnymi błądzących widm wielu tajemnic. W pierwszym odruchu chciałem obudzić Ginę, ale coś w uśmiechu Lucy podpowiedziało mi, że przyszły tylko do mnie. Zszedłem na parter i wyszedłem przez tylne drzwi. Uświadomiłem sobie, że stoję na wilgotnym sianie i trocinach. Mała drzazga, która wbiła mi się w piętę, upewniła mnie, że nie śnię. Krzyknąłem bardziej z zaskoczenia niż z bólu. Pokręciłem głową, widząc, jak krew cieknie z ranki. Cały ja, żeby wyjść na zewnątrz w środku nocy, bez kapci. Lucy uśmiechnęła się i podbiegła do mnie, objęła mnie w pasie i przytuliła twarz do mojej piersi. Odwzajemniłem czuły uścisk dziewczynki. Podprowadziła mnie do słonicy. – Pomyślałam, że chciałby pan poznać Starą Bet. To znaczy, ja tak ją nazywam. Dla siostry Elizabeth to jest słoń Martin. – A dla mojej matki? – Dla niej to Jumbo. Każdy ma inne imię dla niej czy dla niego. Słoń owinął koniec trąby wokół mojego nadgarstka, jakby mówił: „Jak się masz? Miło cię poznać". Podałem mu parę orzeszków i zachwycałem się jego ociężałym majestatem. – Czy to jest sumienie mojej matki? Lucy wzruszyła ramionami gestem małej dziewczynki. – Chyba możesz ją, czy jego tak nazwać. Siostra Elizabeth nazywa go „przewoźnikiem zmęczonych dusz". Powiada, że kiedy po pracowitym życiu zrobimy się zbyt starzy i zmęczeni, on posadzi nas sobie na grzbiecie i przeniesie przez most. Przypomni nam wszystko, o czym zapomnieliśmy. Zna historię całego świata, wszystkich, którzy żyli przed nami i tych, co nadejdą po nas. Jest bardzo mądry. Pogłaskałem pomarszczoną trąbę. – Czy przyszliście, żeby zabrać moją matkę? Lucy pokręciła przecząco głową. – Nie. Nie wolno nam nikogo zabierać, wszyscy muszą sami do nas przyjść. Jesteśmy tu tylko po to, żeby przypominać. Poklepała słonia. Odwinął trąbę z mojego nadgarstka, tak by mogła wziąć mnie za obie ręce. Wstrząsnęło mną to dotknięcie, bo chociaż wyglądały na poparzone, pokręcone i popalone, w dotknięciu były zdrowe i normalne: dwie małe miękkie rączki, każda o pięciu palcach. Brzmienie jej głosu przypominało kołysankę śpiewaną nad łóżeczkiem niemowlęcia. – Jest takie miejsce, niedaleko stąd, tajemne miejsce, gdzie przechowuje się najwspanialsze chwile naszego życia. Widzisz, każdy miał w życiu dobre chwile, ale gdzieś wśród nich znajduje się ta jedna, najwspanialsza, kiedy zrobiło się coś tak cudownego, że nic przedtem ani potem już temu nie dorówna. Tam pamięta się o tych chwilach. Ukrywa sieje niczym oddane na przechowanie drogocenne klejnoty. Bo to właśnie z tej jedynej, najwspanialszej chwili rodzi się anioł stróż. Kiedy życie ciągnie się dalej i ten ktoś starzeje się i zaczyna żałować rozmaitych rzeczy, coś – uśmiechnęła się – przypomina im o tamtej, jaśniejącej wśród innych chwili. Bywają ludzie, którzy są tak stłamszeni życiem, że zapominają o niej. I trzeba im przypominać. – Odwróciła się w stronę słonia. – Muszą wiedzieć, że kiedy nadejdzie czas i Stara Bet przeniesie ich przez most, tamta chwila będzie na nich czekała. Będzie im zwrócona w całej jej pierwotnej chwale i naprawi wszystko. Znowu. Na zawsze. – I mama zapomniała o tej swojej... chwili? – Ty też. Byłeś tam. Pamiętasz. Myślisz, że nie, ale... – Ja nie... – Cii. Patrz uważnie. Słoń wspiął się na tylne nogi i zatrąbił. Gdy opadł z powrotem na cztery, jego łeb znalazł się o kilka centymetró