Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie 1636 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Tytu�: "RACHUNEK KRWI"
Autor: DAVID MORREL
prze�o�y�: Grzegorz Ko�odziejczyk
drobna korekta:
[email protected]
Powie�ci DAVIDA MORRELLA w Wydawnictwie Amber
Czarny wiecz�r
Desperackie kroki
Droga do Sieny
Fa�szywa to�samo��
Ostatnia szar�a
Ostre ci�cie
Pi�ta profesja
Podw�jny wizerunek
Przymierze ognia
Przysi�ga zemsty
Rachunek krwi Rambo. Pierwsza krew
AMBER
* * *
Cz�� pierwsza
I
Kiedy by�em ch�opcem, zagin�� m�j m�odszy brat. Znikn�� z powierzchni ziemi, rozp�yn�� si� w powietrzu. Mia� na imi� Petey. Kt�rego� dnia wraca� rowerem z meczu baseballu. Zosta� specjalnie po lekcjach, chocia� sam nie gra� - grali starsi ch�opcy, tacy jak ja. Bo ja mia�em trzyna�cie lat, a Petey tylko dziewi��. Patrzy� we mnie jak w obrazek i wsz�dzie si� za mn� w��czy�. Koledzy psioczyli, �e pl�cze si� pod nogami, wi�c powiedzia�em: "Zmiataj do domu". Ci�gle pami�tam roz�alone spojrzenie, kt�re mi pos�a�, zanim wsiad� na rower i popeda�owa� w stron� domu - ma�y, chudy okularnik obci�ty na je�a, z aparatem na z�bach, do tego piegowaty; mia� na sobie wyci�gni�t� koszulk�, workowate d�insy i tenis�wki. Wtedy widzia�em go po raz ostatni. To by�o �wier� wieku temu. To by�o wczoraj. Gdy Petey nie zjawi� si� wieczorem na kolacji, mama zadzwoni�a do jego koleg�w z s�siedztwa. Nikt go nie widzia�. Dwadzie�cia minut p�niej ojciec zatelefonowa� na policj�. A� do tej chwili najbardziej ba� si�, �e Petey zosta� potr�cony przez samoch�d, ale dyspozytor powiedzia�, �e nie by�o zg�oszenia wypadku z udzia�em dziecka na rowerze. Na koniec obieca� rozes�a� patrole na poszukiwanie ch�opca i oddzwoni�, je�li si� czego� dowie. Tata nie m�g� znie�� oczekiwania. Musia�em mu pokaza�, jak� drog� Petey najcz�ciej wraca� z boiska. Zje�dzili�my wszystkie mo�liwe trasy. Zapada� ju� zmrok i o ma�o nie przeoczyli�my roweru. Zauwa�y�em go tylko dlatego, �e ostatnie promienie s�o�ca, kt�rego r�bek wyziera� jeszcze zza horyzontu, odbi�y si� w czerwonym �wiate�ku odblaskowym. Rower le�a� wepchni�ty w krzaki na pustej dzia�ce. Wystawa�a spod niego r�kawica baseballowa mojego brata. Przeszukali�my dzia�k�, wo�ali�my g�o�no Peteya po imieniu. Potem chodzili�my od drzwi do drzwi, podawali�my rysopis
i pytali�my mieszka�c�w, czy kto� widzia� podobnego ch�opca. Wszystko na nic. Gdy p�dzili�my samochodem do domu, sk�ra na twarzy taty by�a tak napi�ta, �e prawie prze�witywa�y przez ni� ko�ci policzkowe. "O Jezu, Jezu", powtarza� w k�ko. Mog�em tylko �udzi� si� nadziej�, �e Petey nie wr�ci�, bo w�ciek� si� na mnie. Wyobra�a�em sobie, jak p�nym wieczorem staje w drzwiach i m�wi: "I co, �yso ci teraz? Mo�e ci na mnie bardziej zale�y, ni� sobie my�lisz". Ale tak naprawd� by�em zrozpaczony, bo nie umia�em oszuka� samego siebie -Petey nigdy nie porzuci�by roweru w krzakach, za bardzo go lubi�. I dlaczego zostawi� r�kawic�? Przytrafi�o mu si� co� z�ego, a na pewno by do tego nie dosz�o, gdybym nie kaza� mu si� wynosi�. Mama wpad�a w histeri�. Tata zadzwoni� jeszcze raz na policj�. Przyjecha� detektyw i nast�pnego dnia rozpocz�y si� poszukiwania. W miejscowej gazecie - wszystko to dzia�o si� w miasteczku Woodford niedaleko Columbus w stanie Ohio - ukaza� si� d�ugi artyku�, opisuj�cy tajemnicze znikni�cie mojego brata. Rodzice wyst�pili w radiu i telewizji. B�agali porywacza, �eby odda� Peteya. Wszystko na nic. Trudno opisa�, jaki b�l i spustoszenie spowodowa�o zagini�cie mojego brata. Mama zacz�a bra� tabletki uspokajaj�ce. Ile� to razy s�ysza�em w nocy, jak szlocha. A ja nie mog�em si� pozby� poczucia winy za to, �e wyrzuci�em go z boiska. Ilekro� zaskrzypia�y drzwi wej�ciowe, modli�em si�, by to by� Petey. Ojciec rozpi� si� i straci� prac�. Coraz cz�ciej wszczyna� awantury z mam�. Zgin�� miesi�c po tym, jak od nas odszed�. Jego samoch�d wypad� z autostrady, przekozio�kowa� kilka razy po nasypie i wyr�n�� dachem o ziemi�. Nie dostali�my odszkodowania z polisy ubezpieczeniowej, wi�c mama musia�a sprzeda� dom. Wynaj�a jakie� ma�e mieszkanie, a p�niej przeprowadzili�my si� do jej rodzic�w, do Columbus. Cz�sto martwi�em si�, jak Petey nas znajdzie, kiedy wreszcie wr�ci. My�l o nim nigdy nie da�a mi spokoju. Doros�em, sko�czy�em studia, o�eni�em si�, urodzi� mi si� syn, odnios�em sukces zawodowy. Ale w mojej �wiadomo�ci Petey pozosta� dzieckiem. Ci�gle by� chudym dziewi�ciolatkiem, kt�ry spogl�da na mnie z wyrzutem i odje�d�a na rowerze. Ani przez chwil� nie przesta�em za nim t�skni�. Gdyby jaki� farmer wyora� p�ugiem szkielet ch�opca i gdyby ko�ci zosta�y zidentyfikowane jako szcz�tki Peteya, p�aka�bym gorzko z �alu po moim ma�ym braciszku, ale przynajmniej ta tragedia mia�aby zako�czenie. Rozpaczliwie pragn��em wiedzie�, co si� naprawd� sta�o. Jestem architektem. Przez jaki� czas pracowa�em w du�ym biurze w Filadelfii, ale poniewa� moje najlepsze projekty by�y, zdaniem szef�w, zbyt �mia�e, otworzy�em w�asn� firm�. Pomy�la�em te�, �e dobrze by�oby si� przeprowadzi� - nie do innego miasta na wschodnim wybrze�u, lecz gdzie� znacznie dalej. Ku mojemu zaskoczeniu, pomys� spodoba� si� �onie jeszcze bardziej
ni� mnie samemu. Nie b�d� wymienia� wszystkich powod�w, z kt�rych wybrali�my Denver - czar g�r, mit Dzikiego Zachodu. Do�� powiedzie�, �e zamieszkali�my tam i niemal od samego pocz�tku moje projekty zdoby�y powodzenie. Dwa z zaprojektowanych przeze mnie biurowc�w stoj� tu� ko�o miejskich park�w. �wietnie si� komponuj� z otoczeniem, a nawet wi�cej: w szklanych taflach ich �cian niczym w olbrzymich lustrach odbijaj� si� kszta�ty staw�w, drzew i trawnik�w. Jednak moj� najwi�ksz� dum� s� domy mieszkalne. Wielu moich klient�w mieszka w bogatych kurortach, takich jak Aspen czy Vail. �ywi� jednak szacunek do g�r, wi�c nie chcieli, by ich domy razi�y na tle krajobrazu. Woleli si� raczej dostosowa� do przyrody, ni� si� jej narzuca�. Rozumia�em ich intencje. Projektowa�em domy, kt�re tak doskonale wtapia�y si� w otoczenie, �e nie mo�na ich by�o dostrzec, dop�ki nie stan�o si� u wej�cia. Maskowa�y je drzewa i grzbiety wzg�rz, a strumienie przep�ywa�y u ich prog�w. Za fundamenty pos�u�y�y p�askie p�ki skalne, g�azy by�y stopniami, a klify - �cianami. Jest w tym pewna ironia, �e budynki, kt�re mia�y nie rzuca� si� w oczy, przyci�gn�y tyle uwagi. Moi klienci - mimo deklaracji, �e chc�, aby ich domy by�y niewidoczne - nie mogli si� oprze� ch�ci pochwalenia si� nimi. Czasopisma "Pi�kny Dom" i "Przegl�d Architektoniczny" zamie�ci�y artyku�y zilustrowane zdj�ciami bardziej przypominaj�cymi widoki przyrody ni� fotografie dom�w mieszkalnych. Lokalny o�rodek telewizji CBS po�wi�ci� moim projektom dwuminutowy reporta� w wiadomo�ciach o dziesi�tej. Reporterka w stroju pieszej turystki rzuci�a widzom wyzwanie: "Czy dostrzegaj� pa�stwo dom w�r�d tych wzg�rz i drzew?" Sta�a nie dalej ni� trzy metry od �ciany, lecz dopiero, kiedy j� wskaza�a, patrz�cy mogli si� przekona�, jak dok�adnie budynek zosta� wkomponowany w otoczenie. Centrala CBS w Nowym Jorku zwr�ci�a uwag� na reporta� i par� tygodni p�niej przeprowadzono ze mn� dziesi�ciominutowy wywiad dla programu Niedzielne �niadanie z CBS. Nadal zadaj� sobie pytanie, dlaczego si� zgodzi�em. B�g mi �wiadkiem, �e moja firma nie potrzebowa�a dodatkowej reklamy. Je�li wi�c nie kierowa�y mn� pobudki natury ekonomicznej, musia�a to by� pr�no��. Mo�e chcia�em, by syn zobaczy� mnie w telewizji. W ko�cu zar�wno on, jak i moja �ona znale�li si� razem ze mn� w kadrze na tle jednego z dom�w-kameleon�w, jak je ochrzci� reporter. Jak�e bym teraz chcia�, aby�my i my byli kameleonami. - Brad! - zawo�a� mnie jaki� m�czyzna po imieniu. By�o to trzy dni po wywiadzie dla Niedzielnego �niadania. �roda, pocz�tek czerwca. Przepi�kny, s�oneczny dzie�. Ca�e przedpo�udnie sp�dzi�em
na spotkaniach i burczenie w �o��dku przypomina�o mi, �e nie jad�em lunchu. Mog�em pos�a� sekretark� po kanapk�, ale to, czym si� akurat zajmowa�a, by�o znacznie wa�niejsze. Poza tym mia�em ochot� wyj�� z biura i nacieszy� si� s�o�cem. Centrum Denver to modelowy przyk�ad dobrej urbanistyki: du�o przestrzeni, mi�a dla oka niska zabudowa, mn�stwo �wiat�a. Marz�c o kanapce z wo�owin� i kukurydz�, skierowa�em si� do pobliskich delikates�w. W�a�nie wtedy us�ysza�em, �e kto� mnie wo�a. -Brad!
W pierwszej chwili pomy�la�em, �e to kt�ry� z pracownik�w wybieg� za mn� z biura, bo czego� zapomnia�em. Odwr�ciwszy si�, ujrza�em jednak obcego m�czyzn�. Zbli�a� si� do mnie szybkim krokiem. Mia� oko�o trzydziestu pi�ciu lat, d�ugie, potargane w�osy i wygl�da� do�� niechlujnie. Przemkn�o mi przez my�l, �e to jaki� robotnik, kt�rego musia�em pozna� na kt�rej� budowie. Ubranie nieznajomego z pewno�ci� mog�o potwierdza� takie przypuszczenie: wytarte buty z cholewami, zakurzone d�insy i koszula z podwini�tymi r�kawami. Mam jednak dobr� pami�� do twarzy i by�em pewien, �e zapami�ta�bym pi�ciocentymetrow� blizn� na jego podbr�dku. -Brad! Bo�e drogi, nie mog� w to uwierzy�! - zawo�a� m�czyzna, upuszczaj�c plecak na chodnik. - Po tylu latach! Jezu Chryste! Musia�em wygl�da� na zmieszanego. Pochlebiam sobie, �e ludzie lubi� moje towarzystwo, lecz niewielu zareagowa�o na m�j widok z a� takim entuzjazmem. Najwyra�niej znali�my si� sk�d�, cho� w tej chwili nie mia�em zielonego poj�cia, co to za jeden. M�czyzna u�miechn�� si� szeroko, ukazuj�c wyszczerbiony przedni z�b. -Nie poznajesz mnie? Ja bym ci� wsz�dzie rozpozna�! Zobaczy�em ci� w telewizji! To ja!
Z wysi�kiem szuka�em w pami�ci jego twarzy.
- Obawiam si�, �e...
- Peter, tw�j brat!
Teraz wszystko sta�o si� jasne. M�j m�zg zacz�� pracowa� na normalnych, wysokich obrotach. Nieznajomy wyci�gn�� do mnie d�o�.
- Ciesz� si� jak diabli, �e ci� widz�!
- R�ce przy sobie, ty �obuzie!
- Co? - Patrzy� na mnie ze zdumieniem.
- Spr�buj si� zbli�y�, a wezw� policj�. Je�li ci si� zdaje, �e naci�gniesz mnie na fors�...
- Brad, o czym ty m�wisz?
- Obejrza�e� program w CBS, tak?
- Tak, ale...
- Pope�ni�e� b��d, draniu. To ci si� nie uda.
Reporter z CBS wspomnia� o historii sprzed lat. Nazajutrz po programie do mojego biura zadzwoni�o sze�ciu m�czyzn podaj�cych si� za Peteya. "Tw�j zaginiony brat", przedstawiali si� weso�o. S�ysz�c pierwszego z nich, strasznie si� ucieszy�em, ale po kilku minutach rozmowy u�wiadomi�em sobie, �e facet nie wie absolutnie nic o okoliczno�ciach znikni�cia Peteya ani o naszym �yciu rodzinnym. Dwaj nast�pni okazali si� jeszcze gorszymi k�amcami. Wszyscy chcieli pieni�dzy. Poleci�em sekretarce, �eby nie ��czy�a rozm�w z m�czyznami podaj�cymi si� za mojego brata. Kolejni trzej przedstawili si� jako w�a�ciciele firm. Rzuca�em s�uchawk�, kiedy tylko si� odezwali. Nazajutrz sekretarka zdemaskowa�a jeszcze o�miu oszust�w. A ten wpad� na pomys�, �eby zjawi� si� osobi�cie.
- Nie wa� si� do mnie zbli�a� - ostrzeg�em zdecydowanie. Zbyt zniecierpliwiony, �eby i�� do �wiate�, wypatrzy�em odst�p mi�dzy samochodami i ruszy�em na drug� stron� ulicy.
- Brad, na mi�o�� bosk�, pos�uchaj! - zawo�a� m�czyzna. - To na prawd� ja!
Kark zesztywnia� mi z gniewu, ale nie zatrzyma�em si�.
- Co mam zrobi�, �eby� mi uwierzy�?
Dotar�em do �rodka jezdni i zaczeka�em na nast�pn� luk�.
- Kiedy mnie porwali, jecha�em do domu na rowerze! - krzykn�� nie znajomy.
Odwr�ci�em si� ze z�o�ci�.
- Reporter wspomnia� o tym w programie! Odczep si� ode mnie, zanim ci� spior� na kwa�ne jab�ko.
- Brad, nie posz�oby ci tak �atwo jak kiedy�. Rower by� niebieski. By�em tak w�ciek�y, �e jego s�owa dotar�y do mnie dopiero po chwili. Nagle przed oczyma stan�� mi niebieski rower Peteya.
- Tego nie by�o w telewizji - doda� m�czyzna.
- Ale pisali o tym wtedy w lokalnej prasie. Wystarczy�o, �e zadzwoni�e� do biblioteki w Woodford i dotar�e� do numer�w gazet z tamtego okresu. To nic trudnego dowiedzie� si� szczeg��w znikni�cia Peteya. - Mojego znikni�cia - poprawi�.
Mijaj�ce mnie z przodu i z ty�u samochody tr�bi�y ostrzegawczo. -Mieszkali�my w jednym pokoju - ci�gn�� m�czyzna. - Czy o tym te� pisano w gazetach?
Zmarszczy�em brwi, czuj�c si� troch� nieswojo.
- Spali�my na pi�trowym ��ku. Ja na g�rze. Nade mn� wisia� model helikoptera podwieszony do sufitu. Lubi�em go �ci�ga� i kr�ci� �mig�em. To by�o coraz bardziej niepokoj�ce.
- Tata straci� czubek ma�ego palca podczas wypadku w fabryce mebli. Uwielbia� w�dkowa�. Tego lata, zanim mnie porwano, zabra� nas obu na kemping tu, w Kolorado. Mama nie pojecha�a, bo mia�a alergi� na uk�szenia pszcz�. Wpada�a w pop�och na sam widok pszczo�y.
Zala�a mnie fala wspomnie�. Tego wszystkiego nieznajomy nie m�g� si� dowiedzie� ze starych gazet. �adna z tych informacji nigdy nie ukaza�a si� w prasie. - Petey?
- Mieli�my w pokoju z�o t� rybk�, ale �aden z nas nie lubi� czy�ci� akwarium. Pewnego dnia, gdy wr�cili�my ze szko�y, w pokoju �mierdzia�o, a rybka p�ywa�a do g�ry brzuchem. W�o�yli�my j� do pude�ka od zapa�ek i urz�dzili�my pogrzeb. Nast�pnego dnia poszli�my w to miejsce i okaza�o si�, �e kot s�siad�w wykopa� trupa rybki.
- Petey. - Rzuci�em si� ku niemu i omal nie wpad�em pod samoch�d. -Rany boskie, to naprawd� ty.
- Kiedy� zbili�my pi�k� szyb�. Tata uziemi� nas na ca�y tydzie�. Padli�my sobie w obj�cia. Nigdy nie obejmowa�em nikogo mocniej. Pachnia� mi�tow� gum� do �ucia i papierosami, a jego u�cisk by� niesamowicie silny. -Petey - wykrztusi�em. - Co si� z tob� dzia�o?
Peda�uje do domu, z�y, zraniony. Samoch�d dogania go, zwalnia, jedzie r�wno z nim. Kobieta na przednim fotelu opuszcza szyb�. Pyta, jak dojecha� do autostrady. Petey odpowiada, ale kobieta nie s�ucha, podobnie jak siedz�cy za kierownic� m�czyzna o ponurym wyrazie twarzy. - Czy wierzysz w Boga? - rzuca nagle kobieta.
Co za pytanie.
- Czy wierzysz w koniec �wiata?
Samoch�d zaje�d�a rowerowi drog�. Przestraszony Petey podrzuca przednie ko�o na chodnik. Kobieta wyskakuje z samochodu, goni go. Tenis�wka zsuwa si� z peda�u. Pusta dzia�ka, krzaki. Kobieta dogania Peteya. M�czyzna otwiera baga�nik i wpycha ch�opca do �rodka. Trza�niecie klapy. Ciemno��. Petey krzyczy, wali pi�ciami, kopie. Z braku powietrza traci przytomno��. Petey opowiedzia� mi to wszystko w odosobnionym k�cie kawiarenki delikates�w. Siedzieli�my naprzeciwko siebie.
- Nie powiniene� by� wyp�dza� mnie wtedy do domu.
- Wiem - odpowiedzia�em �ami�cym si� g�osem. - B�g mi �wiadkiem, �e wiem.
- Ta kobieta by�a starsza od mamy. Mia�a kurze �apki ko�o oczu, szare w�osy i zaci�ni�te w�skie usta. Okropnie w�skie... Przygarbione ramiona i cienkie r�ce. Wygl�da�a jak ptak, ale by�a strasznie silna. M�czyzna mia� d�ugie brudne w�osy i si� nie goli�. Nosi� kombinezon i cuchn�� tytoniem. - Czego od ciebie chcieli? Czy by�e�... - Nie mog�em si� zdoby�, �eby wypowiedzie� s�owo "napastowany".
Petey odwr�ci� g�ow�.
- Zawie�li mnie na farm� w Wirginii.
- Do s�siedniego stanu? By�e� tak blisko?
- Ko�o miasta, kt�re nazywa si� Redemption*. Brzmi jak ponury �art, co? Naprawd� si� tak nazywa, chocia� dowiedzia�em si� o tym dopiero p�niej. Wi�zili mnie, dop�ki nie uciek�em. Mia�em wtedy szesna�cie lat. - Szesna�cie? Wi�c dlaczego nie przyjecha�e� do nas?
- My�la�em o tym - odpar� Petey, nieco zmieszany. - Ale nie mog�em si� zmusi�.
Wyci�gn�� z kieszeni koszuli paczk� papieros�w. Ledwie zapali� zapa�k�, zjawi�a si� kelnerka. - Przepraszam pana, ale tu nie wolno pali�.
Surowe rysy twarzy Peteya st�a�y.
- �wietnie.
- Czy mog� przyj�� zam�wienie?
- A ja my�la�em, �e pani jest tu tylko od wydawania rozkaz�w. - S�ucham?
- Wo�owina z kukurydz�- powiedzia�em, przerywaj�c t� nieprzyjemn� wymian� zda�. Petey niecierpliwym gestem schowa� papierosy do kieszeni. -Dwa piwa.
Gdy odesz�a, rozejrza�em si�, czy siedzimy do�� daleko od pozosta�ych go�ci. - Jak to? Nie mog�e� si� zmusi�, �eby do nas przyjecha�?
- Ten facet ci�gle powtarza�, �e mama i tata nie przyjm� mnie z powrotem. - Co takiego?
- Nie po tym, co zrobi�... Powiedzia�, �e rodzice b�d� czu� tak� odraz�, �e...
- �e si� ciebie wyrzekn�? Nie zrobiliby tego. - Ogarn�� mnie smutek.
* Redemption znaczy po angielsku "odkupienie" (przyp. t�um. ).
- Teraz to wiem. Ale kiedy ucieka�em... Powiedzmy, �e nie by�em sob�. Trzymali mnie pod ziemi�.
- O Jezu.
- Przez siedem lat nie widzia�em dziennego �wiat�a. - Mi�nie policzk�w Peteya napr�y�y si�. - Nie, nie orientowa�em si�, ile czasu up�yn�o. Kiedy ju� uciek�em, troch� potrwa�o, zanim si� w tym wszystkim po�apa�em. - I co p�niej robi�e�?
Wida� by�o, �e ci�ko mu m�wi�.
- W��czy�em si�, pracowa�em na budowach, je�dzi�em ci�ar�wkami. �apa�em si� wszystkiego po trochu. Tak si� z�o�y�o, �e zaraz po moich dwudziestych pierwszych urodzinach jecha�em traktorem do Columbus. Zebra�em si� w sobie i wst�pi�em do Woodford, �eby rzuci� okiem na nasz dom. - By� ju� wtedy sprzedany.
- Tak, domy�li�em si�.
- A tata od dawna nie �y�.
- Tego te� si� dowiedzia�em. Nikt nie pami�ta�, dok�d wyprowadzi�a si� pani Denning z synem Bradem.
- Mieszkali�my w Columbus u dziadk�w.
- Tak blisko. - Petey potrz�sn�� z �alem g�ow�. - Nie pami�ta�em nazwiska panie�skiego mamy, wi�c nie mog�em odnale�� jej rodzic�w. - Policja mog�aby ci pom�c.
- Ale najpierw zadaliby mi wiele pyta�, na kt�re wola�bym nie odpowiada�. - Aresztowaliby tych ludzi, kt�rzy ci� porwali.
- I co by mi to da�o? Postawiliby ich przed s�dem, musia�bym zeznawa�. Opisa�yby to wszystkie gazety. - Machn�� r�k� z rezygnacj�. - Czu�em si� taki...
- To ju� sko�czone. Spr�buj o wszystkim zapomnie�. To nie by�a twoja wina.
- Ci�gle si� czuj�... - Petey szuka� w�a�ciwego s�owa. Kelnerka przy nios�a piwo. Poci�gn�� d�ugi �yk z butelki i zmieni� temat. - Co z mam�? To pytanie zaskoczy�o mnie.
- Z mam�?
- Jak si� miewa?
Musia�em przez chwil� och�on��, zanim odpowiedzia�em.
- Zmar�a w zesz�ym roku.
- Och... - westchn�� Petey.
- Rak.
- Aha. - Wypu�ci� cicho powietrze. Wiadomo�� uderzy�a go jak obuchem. Wpatrywa� si� w butelk�, ale jego wzrok by� nieobecny.
Na atrakcyjnej twarzy Kate malowa�o si� napi�cie. Moja �ona rozmawiaj�c przez telefon przemierza�a kuchni� od �ciany do �ciany i ze zdenerwowania przesuwa�a d�oni� po jasnych w�osach. Ujrzawszy mnie, opu�ci�a r�k� w ge�cie ulgi. - W�a�nie wszed�. Zadzwoni� p�niej.
U�miechn��em si�.
- Gdzie si� podziewa�e�? Wszyscy si� o ciebie martwi�.
- Martwi� si�?
- Po po�udniu by�e� um�wiony na kilka wa�nych spotka�, ale si� nie zjawi�e�. W biurze bali si�, �e mia�e� wypadek albo...
- Straci�em rachub� czasu. Wszystko jest w porz�dku.
- ... kto� ci� napad� albo...
- Mo�e to nawet za ma�o powiedziane.
- ... dosta�e� ataku serca albo...
- Mam wspania�� wiadomo��.
- ... albo B�g jeden wie czego. Zawsze by�e� taki niezawodny, a dzisiaj? Dochodzi sz�sta, a ty nawet nie zadzwoni�e�, �eby da� zna�, czy nic ci si� nie sta�o. Czy�bym czu�a od ciebie zapach alkoholu? Pi�e�? - A jak�e - odpar�em z szerokim u�miechem.
- W ci�gu dnia, lekcewa��c klient�w? Co ci� napad�o?
- Powiedzia�em ju�, �e mam wspania�� wiadomo��.
- Jak� wiadomo��?
- Petey wr�ci�.
B��kitne oczy Kate wyra�a�y dezorientacj�, jak gdybym bredzi�. - Kto to jest?... - Nagle zrozumia�a. - Wielki Bo�e, m�wisz o... swoim bracie? - Dok�adnie.
- Ale... przecie� uwa�a�e� go za zmar�ego.
- Myli�em si�.
- Jeste� pewien, �e to on?
- Absolutnie. Powiedzia� mi takie rzeczy, kt�re tylko on m�g� wiedzie�. To musi by� Petey.
- On naprawd� tu jest? W Denver?
- A nawet bli�ej. Na ganku.
- Co? Kaza�e� mu czeka� na zewn�trz?
- Nie chcia�em wprowadza� go znienacka. Wola�em ci� uprzedzi�. -Wyja�ni�em, co si� sta�o. - Opowiem ci wi�cej, jak b�dzie czas. Wiedz tylko, �e Petey du�o w �yciu przeszed�. -
- A wi�c tym bardziej nie powinien marzn�� na ganku. Na mi�o�� bosk�, wpu�� go do �rodka. W tym momencie tylnymi drzwiami wszed� do domu Jason. Mia� jedena�cie lat, ale by� ma�y na sw�j wiek, dlatego bardzo przypomina� Peteya, jakiego pami�ta�em. Aparat na z�bach, piegi, okulary, szczup�a sylwetka. - Co to za ha�as? K��cicie si�?
- Wprost przeciwnie - odpar�a Kate.
- Wi�c co si� dzieje?
Widok okular�w na nosie Jasona przypomnia� mi, �e Petey te� ich potrzebowa�. M�czyzna czekaj�cy na zewn�trz nie nosi� szkie�. Nagle poczu�em uk�ucie w �o��dku. Czy�bym da� si� nabra�? Kate przykl�k�a obok Jasona.
- Pami�tasz, jak opowiadali�my ci, �e tatu� mia� brata?
- Pewnie. Tata m�wi� o nim w telewizji.
- Braciszek taty zagin�� dawno temu.
Jason skin�� niepewnie g�ow�.
- Mia�em o tym straszny sen.
- To ci ju� wi�cej nie grozi - oznajmi�a Kate. - Wiesz, co si� sta�o? On wr�ci�. Nied�ugo si� z nim spotkasz.
- Tak? Kiedy? - spyta� uradowany Jason.
- Jak tylko otworzymy drzwi.
Chcia�em co� powiedzie�, zwierzy� si� z w�tpliwo�ci, kt�re mnie przed chwil� ogarn�y, lecz Kate by�a ju� w holu przy drzwiach. Otworzy�a je. Nie wiem, czego si� spodziewa�a, ale w�tpi�, �eby niechlujnie wygl�daj�cy m�czyzna pasowa� do wyidealizowanego wizerunku mojego zaginionego przed laty brata, kt�ry sobie stworzy�a. Nieznajomy pali� papierosa, przypatruj�c si� rosn�cym przed domem drzewom. Odwr�ci� si�. Plecak le�a� ko�o jego n�g. - Petey? - spyta�a Kate.
Przest�pi� niepewnie z nogi na nog�.
- My�l�, �e Peter brzmi bardziej doro�le.
- Wejd�, prosz�.
- Dzi�ki. - Zerkn�� na niedopalonego papierosa, na otwarte drzwi, po czym oderwa� �arz�cy si� czubek i schowa� reszt� do kieszeni koszuli. - Mam nadziej�, �e mo�esz zosta� na kolacji - powiedzia�a Kate. - Nie chc� wam przeszkadza�.
- Ale� sk�d. B�dzie nam bardzo mi�o.
- Prawd� m�wi�c, mnie te�. Nie pami�tam, kiedy ostatnio jad�em do mowy posi�ek.
- To jest Jason - oznajmi�a Kate, wskazuj�c z dum� naszego syna. - Cze��, Jason - rzek� m�czyzna, wyci�gaj�c r�k�. - Lubisz gra� w baseball?
Tak - odpar� malec. - Ale nie jestem zbyt dobry.
- To tak jak ja, kiedy by�em w twoim wieku. Co� ci powiem. Po kolacji porzucamy troch� pi�k�. Co ty na to?
- �wietnie.
- No, do�� ju� tego sterczenia na ganku. Wejd� - zaprosi�a Kate. - Przynios� nam co� do picia.
- Dla mnie piwo, je�li mo�na - odrzek� m�czyzna, kt�ry podawa� si� za Peteya.
Musia�em go o to zapyta�, zanim przekroczy� pr�g mojego domu. - Nosisz szk�a kontaktowe?
- Nie - odpar� ze zdziwieniem. - Dlaczego pytasz?
- Potrzebowa�e� okular�w, kiedy by�e� ma�y.
- Nadal potrzebuj�. - M�czyzna si�gn�� do plecaka po niewielkie etui, otworzy� je i wyj�� okulary z p�kni�tym szk�em. - Wczoraj si� st�uk�o. Jak wiesz, s�abo widz� tylko na odleg�o��. Czy to mia� by� sprawdzian? Wzruszenie �cisn�o mnie za gard�o.
- Petey... Witaj w domu.
To najlepsza duszona wo�owina, jak� kiedykolwiek jad�em, pani Denning. - Prosz�, przesta� mnie tak nazywa�. Nale�ysz do rodziny. - A puree jest po prostu nie z tej ziemi.
- Niestety, u�y�am mas�a. Cholesterol podskoczy nam w g�r� na kilometr.
- Nigdy nie zwracam uwagi na takie rzeczy. Byle tylko da�o si� zje��. -Petey u�miechn�� si�, ods�aniaj�c wyszczerbiony z�b.
Jason nie m�g� oderwa� od niego oczu.
- Chcesz si� dowiedzie�, sk�d to mam? - spyta� Petey, wskazuj�c szczerb�. - Jason, to niegrzecznie - skarci�a go Kate.
- Wcale nie - roze�mia� si� go��. - Po prostu jest ciekawy, tak samo jakja w jego wieku. A wi�c s�uchaj. Zesz�ego lata budowa�em dachy w Colorado Springs i spad�em z drabiny. Od tego czasu mam wyszczerbiony z�b i blizn� na brodzie. Dobrze, �e nie by�o wysoko, bo z�ama�bym kark. - Tam teraz mieszkasz? - spyta�em. - W Colorado Springs?
- Sk�d�e znowu. Ja nigdzie nie mieszkam.
Znieruchomia�em.
- Ka�dy gdzie� mieszka - zauwa�y�a Kate. '
- A ja nie.
Jason patrzy� na niego ze zdziwieniem.
- W takim razie gdzie �pisz?
- Gdzie popadnie. Zawsze znajdzie si� jakie� legowisko.
- Musisz si� czu�... - zacz�a Kate, potrz�saj�c g�ow�.
- Jak?
- Samotny. Ani przyjaci�, ani nic w�asnego.
- To zale�y, do czego si� cz�owiek przyzwyczai. Ludzie cz�sto mnie zawodzili. - Petey patrzy� na moj� �on�, ale nie mog�em oprze� si� wra�eniu, �e kieruje t� uwag� do mnie. - A co do w�asnych rzeczy, wszystko, co dla mnie wa�ne, mam w plecaku. To, czego nie mog� unie��, przeszkadza mi w�drowa�.
- Kr�l szos - powiedzia�em.
- Jakby� zgad�. - Nachyli� si� do Jasona, opieraj�c �okcie na stole. -Przenosz� si� z miejsca na miejsce, w zale�no�ci od pracy i pogody. Ka�dy dzie� to nowa przygoda. Nigdy nie wiem, co mnie czeka. W niedziel� by�em akurat w Butte w Montanie i jad�em �niadanie w barze, gdzie gra� telewizor. Zazwyczaj nie ogl�dam telewizji. Nie lubi� niedzielnych program�w, ale ten mnie zaciekawi�. W g�osie cz�owieka, z kt�rym reporter przeprowadza� wywiad, co� zwr�ci�o moj� uwag�. Podnios�em wzrok znad jajecznicy z kie�bas� i nagle przypomnia�em sobie kogo�, kogo zna�em dawno temu. M�j Bo�e. Czeka�em, kiedy spikerka poda jego nazwisko. Ale po chwili okaza�o si� to niepotrzebne, bo reporter wspomnia�, �e kiedy jego rozm�wca by� ch�opcem, zagin�� mu m�odszy brat. Odjecha� na rowerze ze szkolnego boiska baseballowego i nikt go wi�cej nie widzia�. To by� oczywi�cie wywiad z twoim ojcem.
Petey spojrza� na mnie.
- Kiedy by�em starszy, coraz cz�ciej my�la�em o tym, �eby ci� odszuka�, Brad, ale nie mia�em poj�cia, dok�d si� przeprowadzi�e�? Gdy tylko spikerka powiedzia�a, �e mieszkasz w Denver, od�o�y�em n� i widelec i ruszy�em w drog�. Podr� zaj�a mi niedziel�, poniedzia�ek i wtorek. Pr�bowa�em zadzwoni� z trasy, ale twojego domowego numeru nie ma w ksi��ce. A sekretarka w biurze nie chcia�a mnie po��czy�. - To przez tych wszystkich czubk�w, o kt�rych ci m�wi�em. - Czu�em si� winny, jak gdybym �wiadomie odm�wi� bratu rozmowy.
- Jecha�e� trzy dni z Montany? Chyba zepsu� ci si� samoch�d - zauwa�y�a Kate.f Petey zdecydowanie potrz�sn�� g�ow�.
- Samoch�d to kolejna rzecz, kt�ra by mnie ogranicza�a. Jecha�em oki-
- Okazj�? - spyta�a Kate. - Dlaczego nie autobusem?
- No c�, s� przynajmniej dwa dobre powody. Z mojego do�wiadczenia wynika, �e pasa�erowie autobus�w nie maj� nic ciekawego do powiedzenia, a kierowca, kt�ry odwa�y si� zabiera� �ebk�w to na pewno kto�, z kim warto pogada�.
Powiedzia� to w taki spos�b, �e nie mogli�my powstrzyma� �miechu. - A je�li oka�e si� nudziarzem, zawsze mog� powiedzie�: "Wysad� mnie pan w najbli�szym miasteczku". �api� nast�pn� okazj� i wszystko zaczyna si� od nowa. Ka�da podw�zka to nowa przygoda. - U�miechni�te oczy Peteya �wiadczy�y, �e naprawd� go to bawi. - A jaki jest drugi pow�d tego, �e nie przyjecha�e� autobusem? - spyta�em. U�miech znik�.
- Roboty nie by�o ostatnio za wiele. Nie mia�em pieni�dzy na bilet. - To �atwo zmieni� - oznajmi�em. - Znam budowy, gdzie pracy jest w br�d. Je�li ci� to interesuje.
- Pewnie.
- Tymczasem mog� ci da� troch� kieszonkowego.
- Nie przyjecha�em tu, �eby wy�udza� od ciebie pieni�dze - odrzek� Petey.
- Wiem. Ale jak sobie poradzisz, p�ki nie znajdziesz pracy? Nie znalaz� na to odpowiedzi.
- No, nie wzbraniaj si�. Chc� ci pom�c.
- Przyda�oby si� troch� got�wki na pok�j w motelu.
- Nie ma mowy - sprzeciwi�a si� Kate. - Nie b�dziesz si� tu�a� po motelach. Zostajesz na noc u nas.
Petey rzuci� pi�k� do Jasona, kt�ry zwykle mia� dziurawe r�ce, ale tym razem z�apa� j� bezb��dnie i wyszczerzy� z�by w u�miechu. - Sp�jrz, tato! Wujek Peter mnie tego nauczy�!
- Widz�, widz�. �wietnie sobie radzisz. Mo�e wujek powinien zosta� trenerem.
Petey wzruszy� ramionami.
- Pozna�em par� sztuczek. W pi�tkowe wieczory l�dowa�em przewa�nie ko�o boisk baseballowych w r�nych mie�cinach. Musisz tylko pami�ta� o jednym, Jason: nie patrz na swoj� r�kawic�, tylko na pi�k�. I w ka�dej chwili b�d� got�w zacisn�� d�o�.
Kate stan�a w tylnych drzwiach kuchni; jej blond w�osy zaja�nia�y w blasku lampy. - Czas do ��ka, ma�y baseballisto.
- Naprawd� musz�, mamo?
- Ju� i tak pozwoli�am ci zosta� p� godziny d�u�ej ni� zwykle. Jutro idziesz do szko�y.
Zasmucony Jason odwr�ci� si� do wujka.
- Nie licz na moj� pomoc - powiedzia� Petey. - S�owo mamy to rozkaz. - Dzi�kuj� za lekcj�, wujku. Mo�e teraz ch�opcy pozwol� mi zagra� w dru�ynie.
- Je�li nie, daj mi zna�, a ja si� do nich przejd� i zamieni� z nimi par� s��w. - Petey pog�adzi� piaskow� czupryn� Jasona i pchn�� go lekko w stron� domu. - Nie ka� mamie czeka�. - Do zobaczenia rano.
- Jasne.
- Ciesz� si�, �e nas znalaz�e�, wujku.
- Ja te�. - G�os Peteya zadr�a� lekko ze wzruszenia. - Ja te�. Jason wszed� do domu; Petey odwr�ci� si� do mnie.
- Mi�y ch�opak.
- Tak, jeste�my z niego bardzo dumni.
Zachodz�ce s�o�ce otoczy�o korony drzew karmazynow� po�wiat�. - A Kate...
- Jest cudowna. To by� m�j szcz�liwy dzie�, kiedy j� pozna�em. - Nie da si� ukry�. Wspaniale ci si� powiod�o. Co za dom. Poczu�em si� zak�opotany, �e mam tak wiele.
- Moi pracownicy pokpiwaj� sobie z niego. Pami�tasz pewnie z programu, �e nasz� specjalno�ci� s� budynki, kt�re zlewaj� si� z t�em. Ale kiedy po przyje�dzie do Denver natkn�li�my si� z Kate na to wielkie wiktoria�skie domisko, nie mogli�my mu si� oprze�. Drzewa od frontu i od ty�u ca�kiem nie�le je zas�aniaj�.
- Sprawia takie solidne wra�enie. - Petey spojrza� na swoje �ylaste d�onie. - Dziwnie si� �ycie uk�ada. No c�. Wsta� i u�miechn�� si�.
- Od ci�kiej roboty trenera mo�e zaschn�� cz�owiekowi w gardle. Wypi�bym jeszcze jedno piwo.
- Zaczekaj.
Wr�ci�em po chwili z butelkami i reklam�wk�. Na m�j widok Kate unios�a brwi. Rzadko zdarza�o mi si� pi� tak du�o. - Co tam masz? - spyta� Petey.
- Co�, co trzyma�em dla ciebie od dawna.
- Nie bardzo wiem, co by to...
- Obawiam si� tylko, �e jest teraz za ma�a, �eby� m�g� jej u�ywa� pod czas gry z Jasonem - doda�em.
Potrz�sn�� g�ow�.
- Poznajesz? - Wydoby�em z reklam�wki wytart� r�kawic� baseballow�, kt�r� znalaz�em niegdy� pod rowerem Peteya. - O m�j Bo�e.
- Przechowa�em j� przez te wszystkie lata. Le�a�a zawsze w moim pokoju. Id�c spa�, k�ad�em j� przy ��ku i pr�bowa�em sobie wyobrazi�, gdzie jeste�, co robisz... - Ostatnie s�owa ledwie przesz�y mi przez gard�o. - I czy jeszcze �yjesz.
- Ile razy marzy�em, �eby nie �y�.
- Nie dopuszczaj do siebie tej my�li. Przesz�o�� ju� si� nie liczy. Petey, jeste�my zn�w razem. Tylko to jest wa�ne. Tak bardzo za tob� t�skni�em. Podaj�c Peteyowi r�kawic�, nie widzia�em zbyt wyra�nie jego twarzy, bo oczy zasz�y mi mg��. -I co o nim s�dzisz? - spyta�em cicho, gasz�c �wiat�o i wsuwaj�c si� pod ko�dr�. Pok�j Peteya by� po drugiej stronie holu. M�j brat nie m�g� nas us�ysze�, a mimo to zni�a�em g�os do szeptu.
Kate le�a�a nieruchomo. Odpowiedzia�a dopiero po d�u�szej chwili. - Mia� ci�kie �ycie.
- Na pewno. Ale chyba umie si� nim cieszy�. Mimo wszystko. - Z konieczno�ci, nie z wyboru.
- Pewnie tak. A jednak...
- Co masz na my�li? - spyta�a Kate.
- Gdyby chcia�, m�g�by �y� inaczej.
- Niby jak?
- Na przyk�ad p�j�� do szko�y i zdoby� jaki� zaw�d.
- I zosta� architektem tak jak ty.
Wzruszy�em ramionami.
- Czemu nie? Widzia�em par� program�w o rozdzielonych w dzieci�stwie bli�ni�tach, kt�re spotykaj� si� jako doro�li ludzie. Cz�sto okazuje si�, �e wybieraj � ten sam zaw�d, maj � identyczne hobby i bardzo podobne �ony. - Chyba nie lubi� by� wrzucana do tego samego worka co hobby. Poza tym, wy nie jeste�cie bli�niakami.
- Racja. Ale wiesz, o czym m�wi�. Petey m�g� �y� podobnie jak ja, ale wybra� co� innego.
-- Naprawd� uwa�asz, �e ludzie w tak du�ym stopniu decyduj� o sobie? Sam mi powiedzia�e�, �e nie zosta�by� architektem, gdyby nie nauczyciel geometrii z liceum.
Milcza�em chwil�, w zamy�leniu obserwuj�c gwiazdy na nocnym niebie. - Tak, by� ze mnie niez�y dziwak. Tylko ja jeden w szkole lubi�em geometri�. Ten cz�owiek wzbudzi� we mnie fascynacj� swoim przedmiotem. Po wiedzia� mi, co musz� zrobi�, gdzie studiowa�, je�li chc� zosta� architektem. - Bardzo w�tpi�, czy tw�j brat mia� jakiego� nauczyciela geometrii. Czy on w og�le chodzi� do liceum? - spyta�a Kate.
- Kto� musia� go uczy� w taki czy inny spos�b. Poprawnie si� wys�awia. Nie us�ysza�em z jego ust ani jednego wulgarnego s�owa. Kate odwr�ci�a si� do mnie i opar�a na �okciu.
- S�uchaj, zrobi� wszystko, co w mojej mocy, �eby mu pom�c. Je�li zechce u nas zosta�, dop�ki nie postanowi, co dalej, nie b�d� si� sprzeciwia�. - Mia�em nadziej�, �e to powiesz. - Nachyli�em si� i poca�owa�em j�. -Dzi�kuj�.
- Czy nie sta� ci� na lepsze podzi�kowanie?
Tym razem poca�unek trwa� d�u�ej.
- To by�o ju� bardziej przekonuj�ce - powiedzia�a, przesuwaj�c d�oni� po moim udzie.
- Mmm.
Obecno�� obcej osoby w domu napawa�a nas obaw�, �e mo�emy zosta� us�yszani. Szczytowali�my, ca�uj�c si� mocno, aby zag�uszy� j�ki. Potem le�eli�my w ciszy. - Je�li zechcemy by� jeszcze bardziej przekonuj�cy, trzeba b�dzie nas reanimowa� - mrukn��em.
- Metod� usta-usta?
- Ta metoda zawsze na mnie dzia�a.
Wsta�em, �eby p�j�� do �azienki. Zerkn�wszy przez okno, zobaczy�em co�, czego si� nie spodziewa�em. - Na co patrzysz? - spyta�a Kate.
- Na Peteya.
- Co takiego?
- Widz� go. Siedzi na krze�le.
- �pi?
- Nie, pali papierosa i patrzy w gwiazdy.
- Chyba nie m�g� zasn�� po tym wszystkim.
- Wiem, jak si� czuje.
- Jedno jest pewne - powiedzia�a Kate. - Ka�dy, kto ma do�� dobrego wychowania, �eby nie pali� w domu, jest tu mile widziany.
Petey o�wiadczy� wprawdzie, �e jest zadowolony ze swego �ycia, aleja postawi�em sobie za punkt honoru, aby polubi� je jeszcze bardziej. Uzna�em, �e nale�y zacz�� od najprostszych rzeczy, takich jak na przyk�ad aparycja. Szczerba w z�bie robi�a okropne wra�enie. Podejrzewa�em, �e Petey traci� kolejne prace, bo wygl�da� na w��cz�g� i awanturnika. Nazajutrz rano zadzwoni�em do naszego dentysty, wyja�ni�em sytuacj� i nam�wi�em go - za podw�jn� stawk� - �eby zrezygnowa� z lunchu. - Dentysta? - zdziwi� si� Petey. - Diab�a tam. Nie id� do �adnego dentysty. - On tylko wyr�wna t� szczerb�. Nawet nie poczujesz.
- Nie ma mowy. Nie by�em u dentysty od sze�ciu lat. Musia� mi wtedy usun�� jeden z tylnych z�b�w.
- Od sze�ciu lat? O m�j Bo�e. Tym bardziej powiniene� zrobi� sobie przegl�d.
Nie powiedzia�em mu, �e higienista te� zgodzi� si� zrezygnowa� z lunchu. Wcze�niej obdzwoni�em kilku fryzjer�w i w ko�cu znalaz�em takiego, kt�ry nie by� akurat zaj�ty. D�ugie w�osy - a moje te� raczej nie nale�� do kr�tkich - nie musz� by� zmierzwione i niechlujne. Po wizycie u fryzjera kupili�my troch� odzie�y. Nie �udzi�em si� wprawdzie, �e Petey zacznie nosi� eleganckie spodnie i sportow� marynark�, ale pomy�la�em, �e nie zaszkodzi sprawi� mu nowe d�insy i porz�dn� koszul�. Potem jeszcze sklep obuwniczy, gdzie znale�li�my odpowiednie buty robocze i tenis�wki. - Nie mog� tego wszystkiego przyj�� - protestowa� Petey.
- To dla mnie przyjemno��. Je�li chcesz, mo�emy dzisiejsze zakupy nazwa� po�yczk�. Oddasz mi, kiedy ju� b�dziesz nadziany.
Poszli�my do dentysty. Z�by Peteya zmieni�y si� nie do poznania, chocia� dentysta twierdzi�, �e zosta�o jeszcze kilka dziur. Obieca� zaj�� si� nimi podczas nast�pnej wizyty, na przyk�ad za par� tygodni. W�osy mojego brata, stylowo zaczesane do g�ry, wygl�da�y �wietnie. Przysz�o mi do g�owy, �e chirurg plastyczny m�g�by co� zrobi� z blizn� na brodzie, ale nie odwa�y�em si� tego zaproponowa�. I tak za pomoc� tych kilka prostych zabieg�w uda�o si� wiele osi�gn��. Petey wygl�da�, jakby w�a�nie wyszed� z szatni po meczu tenisowym. - G�odny?
- Jak zawsze - odpar�.
- Co� mi si� zdaje, �e ostatnio nie jada�e� zbyt regularnie. Masz par� kilo niedowagi. Lubisz w�osk� kuchni�?
- Na przyk�ad spaghetti z mi�sem?
-- Powiedzmy. W lokalu, do kt�rego idziemy, na spaghetti m�wi� pasta, a dania nosz� r�ne ciekawe nazwy, na przyk�ad kurczak marsala. - Poczekaj chwil�.
- A po lunchu zaprowadz� ci� do jednego faceta w sprawie pracy. - Brad, poczekaj...
- Dlaczego? Co si� sta�o?
- Czy ty nie musisz zajmowa� si� swoj� firm�? - spyta� Petey. - Wczoraj po po�udniu wzi��e� sobie wolne? Dzisiaj rano te� nie poszed�e� do biura. Kate m�wi�a, �e jeste� um�wiony na jakie� spotkania.
- Nic nie jest tak wa�ne jak ty.
- Ale nie mo�esz w taki spos�b zaniedbywa� roboty i jednocze�nie wy dawa� na mnie tyle pieni�dzy. Mamy wiele zaleg�o�ci, ale nie musimy wszystkiego nadrabia� za jednym razem. Na widok jego zatroskanej miny roze�mia�em si�.
- My�lisz, �e mnie ponios�o?
- Troch�.
- Wi�c co proponujesz?
- Id� do pracy. Po tamtej stronie ulicy jest park. Posiedz� sobie troch� na �awce, spr�buj� zebra� my�li. Tyle si� nagle zmieni�o. Spotkamy si� na kolacji u ciebie.
- Naprawd� my�lisz, �e tak b�dzie lepiej?
- Do�� ju� dla mnie zrobi�e�.
- Ale jak wr�cisz do domu?
- Z�api� okazj� - odpar� Petey.
- A jak nie z�apiesz?
- Nie martw si�, mam wpraw�. - U�miechn�� si� szeroko. Jego z�by wygl�da�y �wietnie.
- Mam lepszy pomys�. We� m�j samoch�d Odbierzesz mnie p�niej z pracy. - Nie mog�, nie mam prawa jazdy.
- Tym te� trzeba si� b�dzie zaj��.
- Jutro.
- Okulary wymagaj � naprawy.
- Dobrze - powiedzia� Petey. - Jutro.
- Tato, patrz! - zawo�a� Jason, przekrzykuj�c warkot silnika. Unios�em kciuk na znak aprobaty.
Zatrzymali si� ko�o mnie.
- Poradzisz sobie, Jason? - spyta� Petey.
- Chyba tak.
- A wi�c do dzie�a. Ja pogadam troch� z tat�.
Jason skin�� g�ow� i skupi� si� na utrzymaniu kosiarki w linii prostej. Po chwili dojecha� do najdalszego kra�ca ogrodu. Ryk maszyny ucich�. Podeszli�my do ganku; Petey wzi�� sobie piwo, kt�re tam sta�o. - Zdaje si�, �e obudzi�em licho. Jak nabierze w tym troch� wprawy, b�dziesz musia� podnie�� mu kieszonkowe.
- Pierwszy raz wykaza� zainteresowanie kosiark�. Chyba odkry�e� w nim talent. Zwykle do trawnik�w zamawiamy specjaln� firm�. Ale to dobrze, �e Jason nauczy si� troch� odpowiedzialno�ci. - Na to nigdy nie jest za wcze�nie - rzek� Petey, poci�gaj�c �yk piwa. - Wiem, ale naprawd� nie musia�e� kosi� tej trawy.
- Nic wielkiego. Pomy�la�em, �e jest ju� troch� za wysoka. Ja te� chc� co� dla ciebie zrobi�.
- Ale naprawd� nie trzeba. Ciesz� si�, �e tu jeste�. A w og�le od przysz�ego tygodnia zaczynasz prac�, wi�c teraz nie powiniene� si� przem�cza�. Petey przechyli� g�ow�.
- Zaczynam prac�?
- Tak. Zadzwoni�em do paru os�b i znalaz�em ci robot�.
- Naprawd�? �wietnie!
- Przy budowie domu, kt�ry zaprojektowa�em.
- To jeszcze lepiej.
- Wujku! - zawo�a� przera�ony Jason, zmagaj�c si� z kosiark�, kt�ra skr�ci�a w krzaki.
- Ju� id�! - odkrzykn�� Petey i skoczy� na ratunek.
Po powrocie do domu zasta�em Peteya i Jasona przy �cinaniu trawy. Kosiarka by�a dla mojego syna troch� za du�a, wi�c Petey szed� obok niego i pomaga� na zakr�tach. -
Nie musisz pomaga� mi w zmywaniu - powiedzia�a Kate.
- Chocia� tyle chcia�bym zrobi� - odrzek� Petey, wycieraj�c nast�pny garnek. - Nie pami�tam, kiedy jad�em taki smaczny gulasz. - Zwykle nie u�ywamy tyle czerwonego mi�sa, ale tobie przyda�oby si� nabra� troch� wagi.
- A placek cytrynowy by� po prostu wspania�y.
Jason rozgl�da� si� za drugim kawa�kiem.
- Rzadko dostajemy deser w �rodku tygodnia.
- Pracowa�e� ci�ko przy koszeniu trawnika - wyja�ni�a Kate - wi�c zas�u�y�e� na uczt�.
Siedz�c u ko�ca sto�u, nie mog�em powstrzyma� u�miechu na widok Peteya kr�c�cego si� przy zlewozmywaku. Nadal trudno mi by�o uwierzy�, �e to wszystko dzieje si� naprawd�. - A wracaj�c do tematu - powiedzia� Petey - nie dziwi� si�, �e za mieszkali�cie w�a�nie w Denver.
- Tak?
- Pami�tasz, jak pojechali�my z tat� na kemping?
- Oczywi�cie.
- W�a�nie do Kolorado. By�o wspaniale. Jazda samochodem z Ohio wyko�czy�a nas, to fakt. Gdyby nie komiksy, kt�re tata kupowa� nam po drodze... Ale kiedy ju� dotarli�my na miejsce, zapomnieli�my o zm�czeniu. Namiot, spacery, wspinaczk� po ska�ach, w�dkowanie. Tata nas wszystkiego nauczy�. - Przy pierwszym braniu by�e� tak podniecony, �e za wcze�nie podci��e�. Ryba zerwa�a si� z haczyka i wpad�a z powrotem do jeziora. - Pami�tasz to?
- Tyle razy wspomina�em p�niej t� wycieczk�. Miesi�c po naszym powrocie zacz�a si� szko�a i... - Nie mog�em si� zmusi�, �eby nawi�za� do znikni�cia Peteya. - Bardzo d�ugo by�o to dla mnie ostatnie pi�kne lato. - Dla mnie te� - powiedzia� Petey, spuszczaj�c g�ow�. Zaraz jednak wzruszy� ramionami, jakby odrzucaj�c bolesne wspomnienia, i si�gn�� po ostatni garnek. - W ka�dym razie, pomy�la�em sobie, �e przeprowadzi�e� si� tu, bo pod�wiadomie chcia�e� wr�ci� do tamtych wakacji.
- Kemping - odezwa� si� Jason, przerywaj�c smutny nastr�j. Spojrzeli�my na niego. Przez d�u�sz� chwil� siedzia� w milczeniu, zajadaj�c drugi kawa�ek ciasta. - Tata obieca�, �e zabierze mnie na kemping, ale chyba zapomnia�. Poczu�em si� zawstydzony.
- Przecie� tyle razy chodzili�my na piesze wycieczki.
- Ale nigdy nie spali�my pod namiotem.
- Chcesz powiedzie�, �e jeszcze nigdy nie by�e� na prawdziwym kempingu? - spyta� Petey. Jason skin�� g�ow�.
- Raz spa�em w namiocie, kt�ry rozbili�my na podw�rku u Toma Burbicka. - To si� nie liczy - powiedzia� Petey. - Trzeba pojecha� tam, gdzie rycz� lwy, tygrysy i nied�wiedzie.
- Lwy i tygrysy? - powt�rzy� Jason. W okularach wydawa� si� taki s�aby i bezbronny.
- Wujek tylko �artuje - uspokoi�a go Kate, targaj�c pieszczotliwie za czupryn�.
Do w�os�w przylgn�o troch� piany ze zmywania.
- Mamo!
- Mo�e to dobry pomys� - powiedzia�a, spogl�daj�c na mnie i na Peteya. - Wycieczka z namiotem. Mogliby�cie cofn�� si� w przesz�o��, nadrobi� stracone lata. Wiem, �e by�o ci ci�ko, Peter, ale to ju� sko�czone. Zn�w zaczynaj� si� dobre czasy.
- Chyba masz racj�, Kate - zgodzi� si� Petey. - Nawet ju� to czuj�. - A ja? - przypomnia� o sobie Jason. - Czy m�g�bym z wami pojecha�? - Wszyscy pojedziemy - odpar� Petey.
- Przykro mi, panowie, aleja odpadam - oznajmi�a moja �ona, podnosz�c r�ce. - Na sobot� mam wyznaczone seminarium. Kate zajmowa�a si� doradztwem w dziedzinie obni�ania poziomu stresu u pracownik�w. Jej klientami by�y przewa�nie firmy, kt�re ogranicza�y liczb� zatrudnionych, co wi�za�o si� z przeci��eniem prac� ludzi, kt�rzy pozostali. - Poza tym noclegi w lesie to nie jest m�j ulubiony spos�b sp�dzania czasu. - Zupe�nie jak mama - zauwa�y� Petey, spogl�daj�c na mnie. - Pami�tasz? - Tak.
- Z t� r�nic�, �e wasza mama ba�a si� pszcz�, a u mnie to kwestia doboru naturalnego.
- Doboru naturalnego? - zapyta�em ze zdziwieniem.
- Wy, faceci, jeste�cie lepiej wyposa�eni biologicznie do takich przyg�d. �atwiej wam wyczo�ga� si� noc� z namiotu i wysika� w lesie.
- Chcia�em ci� o co� zapyta�.
Petey oderwa� wzrok od mapy i spojrza� na mnie.
- Tak?
Dochodzi�a jedenasta. By� pogodny sobotni poranek. M�j terenowy ford expedition zosta� za�adowany po brzegi wszelkiego rodzaju sprz�tem. Wyjechali�my z Denver prowadz�c� na zach�d autostrad� 70 i zewsz�d otacza�y nas ju� g�ry. Jednak Jason nie m�g� podziwia� ich o�nie�onych szczyt�w, bo drzema� na tylnym siedzeniu. - Kiedy... - Trudno mi by�o to z siebie wydusi�. - W�a�nie sobie u�wiadomi�em, �e mo�e nie chcesz o tym m�wi�. - Jest tylko jeden spos�b, �eby si� przekona�.
- Kiedy uciek�e�...
-- No wykrztu� to wreszcie. Kiedy zwia�em tym pokr�conym draniom, kt�rzy mnie porwali. To si� sta�o i ju� si� nie odstanie. Nie ma co owija� w bawe�n�. - Mia�e� szesna�cie lat, kiedy uciek�e�. M�wi�e�, �e w�drowa�e� po kraju, ima�e� si� dorywczych prac na budowach. Nic nie wspomina�e� o szkole. Gdy ci� porwali, by�e� w trzeciej klasie, ale przecie� zdoby�e� og�ad� i jakie� wykszta�cenie. Kto ci� uczy�? - C�, nauki dobrych manier w moim �yciu nie brakowa�o - odpar� gorzko Petey. - Ci dwoje, kt�rzy trzymali mnie w podziemnej norze, ci�gle kazali mi powtarza� "tak prosz� pana, tak prosz� pani, prosz� i dzi�kuj�". A je�li zdarzy�o si�, �e zapomnia�em, przypominali o grzeczno�ci biciem po twarzy. - Mi�nie jego szyi napi�y si� jak postronki.
- Przepraszam. Nie powinienem by� o tym wspomina�.
- W porz�dku. Nie ma co ucieka� od przesz�o�ci, ona i tak nas dopadnie w taki czy inny spos�b. Petey wci�gn�� g��biej powietrze; jego wzrok spos�pnia�.
- Ale je�li chodzi o wykszta�cenie, mam lepsze wspomnienia. W��cz�c si� od miasta do miasta, odkry�em, �e dobrym sposobem na otrzymanie darmowego posi�ku jest zjawi� si� na spotkaniu w ko�ciele po niedzielnej sumie. Oczywi�cie, wcze�niej trzeba by�o przesiedzie� kilka nabo�e�stw. Prze wa�nie mi to nie przeszkadza�o, bo by�o spokojnie. Po tylu latach bez ksi��ek, zapomnia�em, jak si� czyta. Kiedy okazywa�o si�, �e ledwie dukam z Biblii, co gorliwsi wierni starali si� temu zaradzi�. Najbardziej zale�a�o im, �ebym potrafi� zg��bia� Pismo �wi�te. W parafii zawsze znalaz� si� jaki� nauczy ciel, wi�c po pracy dostawa�em prywatne lekcje w tym czy innym miasteczku. Na �wiecie jest wielu porz�dnych ludzi. - Mi�o mi to s�ysze�.
- Co mi�o s�ysze�, tato? - spyta� Jason sennym g�osem.
- �e na �wiecie s� porz�dni ludzie.
- Nie wiedzia�e� o tym?
- Czasem nie by�em pewien. Daj wujkowi skupi� si� na mapie. Nied�ugo b�dziemy musieli odbi� z trasy. Nie mo�emy przegapi� zjazdu.
Szukali�my miejsca, kt�re nazywa si� Breakhorse Ridge*. To dziwne, �e niekt�re nazwy tak d�ugo pozostaj� w pami�ci. Dwadzie�cia pi�� lat temu ojciec * Breakhorse - zbitka dwfch wyraz�w: "break" - �ama� i "horse" - ko� (przyp. t�um.).
zabra� mnie i Peteya na kemping. Jeden z robotnik�w w fabryce mebli, gdzie tato by�o majstrem, mieszka� kiedy� w tych stronach i opowiada�, jak tam jest pi�knie. Wi�c tato, kt�ry ju� wcze�niej postanowi�, �e pojedziemy do Kolorado, wybra� w�a�nie t� okolic�. Pami�tam, �e przez ca�� drog� prze�ladowa� mnie obraz �amania ko�skich grzbiet�w. Nie wiedzia�em, �e kowboje "�amali" dzikie konie, �eby mo�na by�o na nich je�dzi�, wi�c ba�em si� tego, co zobacz� na miejscu. Wreszcie tato spyta�, czym si� trapi�. Kiedy powiedzia�em, wyt�umaczy� mi, �e "�amanie koni" to po prostu uje�d�anie. Moja obawa zamieni�a si� w ciekawo��. Ale gdy dojechali�my na miejsce, okaza�o si�, �e nie ma tam �adnych koni ani kowboj�w, tylko kilka starych drewnianych zagr�d, ��ka schodz�ca do jeziora, osikowy las, a dalej �a�cuch g�r. Nigdy nie zapomnia�em tej nazwy. Lecz kiedy �l�czeli�my z Peteyem i Jasonem nad map�, nie mog�em jej znale��. W ko�cu musia�em zadzwoni� do centralnego zarz�du park�w le�nych w Kolorado i otrzyma�em faksem wycinek planu z zakre�lon� tras� do Breakhorse Ridge. Rozpostar�em na stole w jadalni m�j � map�, po czym przy�o�y�em do niej nades�an� kartk�, �eby moi towarzysze wyprawy mogli sprawdzi�, dok�d jedziemy. Byli�my ju� niedaleko. Skr�ci�em w prawo, w autostrad� numer dziewi��, prowadz�c� na pomoc, w g��b Narodowego Parku Le�nego Arapaho. -Od tej pory trzeba bardzo uwa�a� na drog�. Zerkajcie na map�. Jason prze�lizgn�� si� na przednie siedzenie. Petey wpu�ci� go pod sw�j pas bezpiecze�stwa.
- Czego szukamy? - spyta� Jason.
- Tej kr�tej linii - odpar� Petey, pokazuj�c mu faks. - To b�dzie taka piaszczysta le�na dr�ka po prawej stronie. Trzeba dobrze uwa�a�, �eby jej nie przeoczy� w�r�d sosen.
Las stawa� si� coraz g�ciejszy. Zauwa�y�em w oddali prze�wit, ale milcza�em, �eby da� szans� Jasonowi. Petey chyba si� domy�li�, o co mi chodzi, bo widzia�em, �e podnosi wzrok znad mapy i spogl�da w tamt� stron�. Zbli�ali�my si�.
Przecinka stawa�a si� coraz wyra�niejsza.
- Tam! - zawo�a� Jason. - Widz� drog�!
- Brawo - pochwali� Petey.
- Dobra robota - doda�em. - O ma�o jej nie min�li�my.
Skr�ci�em w wyboist� dr�k�. Pas mi�dzy koleinami porasta�a wysoka, g�sta trawa, z boku wdziera�y si� krzaki. Korony sosen tworzy�y nad nami baldachim. - O rany, chyba nie przejedziemy - zmartwi� si� Jason.
- Nie ma obawy - uspokoi� go Petey. - Ten w�z ma nap�d na cztery ko�a i poradzi�by sobie w o wiele trudniejszym terenie. Nie musieliby�my Si� martwi�, nawet gdyby zacz�� pada� �nieg.
-- �nieg? - zdziwi� si� Jason. - W czerwcu?
- A jak�e - odpar� Petey. - W g�rach nawet o tej porze roku mo�e si� zdarzy� �nie�yca. - Drzewa si� przerzedzi�y. - Patrz, ile �niegu le�y na szczytach. Na tej wysoko�ci s�o�ce jeszcze nie grzeje do�� mocno, �eby go roztopi�. Droga pi�a si� zygzakami w g�r�. Patrz�c na stok za nami, mo�na by�o dosta� zawrot�w g�owy. Wyboje sta�y si� tak dokuczliwe, �e chyba tylko nawykli do uje�d�ania koni kowboje mogli je�dzi� t�dy z przyjemno�ci�. - Kto m�g� zbudowa� t� drog�? - spyta� Jason. - Wygl�da na bardzo star�.
- Pewnie s�u�ba le�na - odpar�em. - A mo�e drwale lub ranczerzy, za nim te tereny sta�y si� cz�ci� parku narodowego. Tato opowiada� nam, �e niegdy� hodowcy byd�a trzymali tu ma�e stada na mi�so dla poszukiwaczy z�� w miasteczkach g�rniczych.
- Poszukiwaczy z�ota? - spyta� zaciekawiony Jason.
- I srebra. To by�o bardzo dawno temu. Wi�kszo�� tych miasteczek jest teraz opuszczona.
- Nazywaj� je miastami duch�w - doda� Petey.
- O rety - westchn�� Jason.
- A niekt�re zamieni�y si� w kurorty narciarskie - powiedzia�em, aby uspokoi� jego wyobra�ni�. Nie chcia�em, �eby w nocy dr�czy�y go koszmary-Droga zaprowadzi�a nas na szczyt wzg�rza; na przeciwleg�ym zboczu rozpo�ciera�a si� zalana s�o�cem ��ka. Wysoka trawa falowa�a, poruszana lekkim wiatrem. - Pami�tam t� ��k�. Tak samo wygl�da�a, kiedy jechali�my t�dy z tat�. - Po tylu latach? - zdziwi� si� Petey.
- Czy ju� jeste�my na miejscu? - niecierpliwi� si� Jason. Dzieci zawsze zadaj� to pytanie. Wyobra�am sobie, �e zadr�czali�my nim ojca przez ca�� drog�. Spojrzeli�my z bratem na siebie i nie mogli�my si� powstrzyma� od �miechu. - Co w tym �miesznego? - zapyta� Jason.
- Nic - odpar� Petey. - Jeszcze nie jeste�my na miejscu.
Min�o p� godziny. Z ��ki wjechali�my w iglasty las na zboczu znacznie bardziej stromym ni� poprzednie. Zakr�ty sta�y si� ostrzejsze. Wreszcie zatrzyma�em w�z na grzbiecie wzg�rza. Przed nami rozci�ga�a si�
trawiasta niecka. Od powierzchni jeziora, jakby �ywcem wzi�tego z ilustracji w przewodniku, odbija�y si� promienie s�o�ca. Na drugim brzegu ciemnia�y k�py osik, potem sosnowy las, a jeszcze dalej strzela�y w g�r� wierzcho�ki g�r. - Tak - powiedzia�em ze �ci�ni�tym ze wzruszenia gard�em. - W�a�nie taki widok zapami�ta�em.
- Nic si� nie zmieni�o - przytakn�� Petey.
Z prawej strony dostrzegli�my resztki starego ogrodzenia. S�upy i poprzeczne dr�gi ju� dawno si� poprzewraca�y i zamieni�y w kupki spr�chnia�ego drewna. Min�li�my je, zbli�aj�c si� do jeziora. Nie by�o �adnych innych samochod�w. Brak jakichkolwiek �lad�w �wiadczy� o tym, �e od bardzo dawna nikt t�dy nie przeje�d�a�. Zatrzyma�em si� dwadzie�cia metr�w od brzegu, tak jak �wier� wieku temu zrobi� to nasz ojciec. Wysiad�em i wci�gn��em w p�uca �wie�e, rze�kie powietrze. -Tato, sp�jrz na to stare ognisko! - zawo�a� Jason.
Stali z Peteyem po drugiej stronie wozu. Zerkn��em ponad dachem na kr�g osmalonych kamieni ze stosem poczernia�ych szczap po�rodku. -Rzeczywi�cie stare - potwierdzi� Petey. - Za�o�� si�, �e nie by�o tu nikogo od lat - doda�, spogl�daj�c na mnie. - Ciekawe, czy w tym samym miejscu rozpalali�my z tat� nasze ogniska.
- Przyjemna my�l.
Jasona rozpiera�a energia.
- Gdzie rozbijemy namiot?
- Mo�e tam? - Wskaza