16345
Szczegóły |
Tytuł |
16345 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16345 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16345 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16345 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Ewa Białołęcka
Szczeniak
Dzień pierwszy
Panuje powszechne przekonanie, że dla Miejskich Oddziałów Drakonizacyjnych (w skrócie MOD) pracują zapaleńcy, młodziaki, którym trudno usiedzieć na jednym miejscu, popaprańcy wszelkiej maści, synowie siódmych synów lub nawet jeszcze gorzej. Natomiast sami smokerzy są zdania, że nie masz to jak nudny, rutynowy patrol, kiedy absolutnie nic się nie dzieje, po którym wraca się na posterunek, żeby w spokoju wypić herbatę pieprzową. Jak wiadomo, herbatka pieprzowa jest napojem prawdziwych twardzieli, co to, jak w ludowej piosence, „i smoka rozumią, i w mordę dać umią”, tylko zwykle im się nie chce.
Posterunek MOD-u w Łomnicy nie był w tej kwestii wyjątkiem.
Pani Pumparak potoczyła wzrokiem po izbie, sprawdzając, czy wszystko w porządku. Kiedyś zwano ją „Bezlitosną Luaną”, teraz smokerska załoga zwracała się do niej z szacunkiem „pani kapitan”. Oczywiście prócz tych smokerów, którzy mówili do niej „mamo”.
Oględziny wypadły pomyślnie – plansze poglądowe, przedstawiające rodzaje smokowatych i rozmaite pseudosmoczyska, wisiały równiutko na ścianach, a wypchane łby zombaka, pofrunek (pomorskiej i leśnej) oraz wywerna krótkorogiego były starannie odkurzone, podobnie jak zabytkowy typ garłacza dwulufowego w gablotce. Wieść gminna niosła, że należał swego czasu do jakiegoś księcia, czy może nawet króla, a został podarowany tutejszym smokerom po udanym polowaniu w łomnickich borach.
Bezlitosna Luana chrząknęła z aprobatą, kiwając głową do swojego syna, polerującego w kącie służbową szablę. Drugi z jej synów aktualnie odbywał patrol, a synowa robiła remanent na zapleczu, licząc smokerskie skórznie, rękawice, kaski, cięciwy do kusz i tym podobne rzeczy. Wszystko było jak należy, wszystko prawidłowo. Pani kapitan sięgnęła do stosika „spraw bieżących” po leżący na wierzchu list. Złamała pieczęć, podniosła do oczu szkła i przebiegła wzrokiem tekst. Zmarszczka między jej brwiami się pogłębiła.
– Lin, przysyłają nam praktykanta – powiedziała z rozdrażnieniem. – Co za pech. Wyniańczyłam ośmioro własnych i mam dość niańczenia cudzych!
– A dopiero co pozbyłaś się tego poprzedniego – mruknął Lin ze swego kąta.
– To był wypadek! – odparła z naciskiem pani kapitan.
– Mamo, zrobienie dziecka córce burmistrza nazywasz wypadkiem?
– A jak byś to nazwał? Celowym działaniem?
– Mamo, ale to ty ich sobie przedstawiłaś na pikniku dobroczynnym, prawda? – Smoker nie dawał za wygraną. – I bardzo się starałaś, żeby sobie przypadli do gustu. To podpada pod działanie na szkodę pozwanego. Z premedytacją.
Pani Pumparak ściągnęła usta w dziobek i milcząc, uniosła wzrok ku powale. Linus Pumparak uznał, że lepiej zmienić temat, nim zostanie zagoniony do karnego cerowania sieci na pofrunki. Matka stawała się drażliwa, kiedy na dworze padało i jej poraniona przed laty noga przypominała sobie o starym bólu.
– To kiedy będzie ten nowy?
Bezlitosna Luana z dezaprobatą siąknęła nosem, spoglądając na daty.
– Wygląda na to, że dziś.
Dzień pierwszy, dziesięć minut później
Vortaro Ney był pewny siebie. Bardzo pewny siebie. A w każdym razie taki usiłował być. Przez całą drogę do Łomnicy powtarzał sobie, niby litanię do Świętego Młota, uzyskane na egzaminach oceny, na przemian z fragmentami podręcznika „Smokologia teoretyczna we czternastu rozdziałach przystempnie wyłożona, ze dwudziestoma rycinami kolorowemi” pióra Fazeola Wamtesco. Żeby być już całkiem ścisłym, panu Neyowi było strasznie niedobrze i miał nadzieję, że to skutek trzęsącego niemiłosiernie dyliżansu, a nie zdenerwowania. Do licha, był najlepszy na roku! No dobrze, drugi z kolei, ale tak czy owak, to się liczyło!
Łomnica, oglądana przez kogoś, kto studiował w stolicy, przedstawiała się jako wzorzec prowincjonalizmu – ryneczek wybrukowany kocimi łbami, na który woźnica zajechał z zabójczą dla kiszek fantazją, jedna gospoda, kilka straganów oferujących jarzyny i ryby pod płóciennymi daszkami, jak okiem sięgnąć domki niziutkie, co najwyżej z jednym piętrem. Ot, szewc... ot, szyld krawca i kapelusznika zarazem. Vortaro wiedział jednak z lekcji geografii, że to właśnie Łomnica leży na skraju terenów o największym zagęszczeniu gatunków smokowatych i właściwie można to małe miasteczko uznać za bramę do smoczego królestwa. Pracę w Łomnicy dostawali najlepsi smokerzy, praktyki – najlepsi studenci (albo ci drudzy z kolei, jeśli pierwsi złamali rękę tuż przed wyjazdem). Praktykant zszedł po schodkach dyliżansu i rozejrzał się po miejscu, które na najbliższy rok stanie się jego domem. Albo czymś w rodzaju domu. Namiastką. Przechowalnią. Piekłem... Było pochmurno, mżyło, a miasteczko nie sprawiało szczególnie przyjaznego wrażenia. Ney westchnął, garbiąc ramiona. Jakiś nieuważny podróżny potrącił go, przechodząc obok, i warknął coś o „próżniakach tarasujących drogę”. Vortaro postanowił wziąć się w garść.
„Byłem najlepszy na roku. Prawie najlepszy. Jestem z Kodau, znam się na smokach. I sobie poradzę!” W miarę jak wypowiadał w duchu te pocieszające słowa, prostował plecy i unosił hardo podbródek. Przed gospodą stał słupek uwieńczony skrzydełkami drogowskazów: „Ratusz”, „Medyk”, „Łaźnia”, jeden uprzejmie głosił „MOD”, a pod spodem ktoś jeszcze bardziej uprzejmie wyrył nożykiem koślawe „Do smokuf”. Smokerskiemu praktykantowi nie pozostało nic innego, jak podnieść bagaż i poczłapać we wskazanym kierunku, brnąc przez kałuże.
Trafił bezbłędnie. Szyld nad drzwiami nie pozostawiał wątpliwości, a na wypadek gdyby ktoś się nie orientował, co oznaczają wielgachne litery MOD – obok dodano jeszcze równie okazałe malowidło smoczego łba. „Prawie najlepszy na roku” na pierwszy rzut oka rozpoznał kosmatą mordę lengorchiańskiego smoka właściwego. Deszcz zaczął padać mocniej, Vortaro popatrzył na mosiężną błyszczącą klamkę i dostał znowu okropnego ataku tremy. Prawdę mówiąc, najchętniej w tej chwili obróciłby się na pięcie i z podkulonym ogonem popędził z powrotem na stację dyliżansu, by wrócić do Kodau. Kodau, gdzie była cywilizacja, za to nie było wysokich jak dęby mężczyzn w przepoconych skórzanych kubrakach, rzucających niezrozumiałe zdania w tajemnym języku smokerów i strzykających śliną zieloną od przeżuwanej dihy. Z pewnością za tymi drzwiami czekała cała armia bysiowatych nieprzyjemnych typków, traktujących nowego jak coś w rodzaju gadającej wycieraczki. Żółtodzioba, który wypełniając przed laty kwestionariusz przyjęcia na wydział smokologiczny, naiwnie wpisał w nim „lubię smoki”. Tak, Kodau z tej perspektywy zyskiwało nowe, miłe cechy. Ale smoka można tam było obejrzeć jedynie w zoologu. I to z kolei przeważało szalę na korzyść Łomnicy.
– No nie, opanuj się. To w końcu tylko praktyka – wymamrotał Vortaro, ruszając energicznie po schodkach.
Zanim jednak zdążył nacisnąć klamkę, pośliznął się na mokrym stopniu, rąbnął czołem w dźwierze posterunku i z dużym impetem wpadł do środka, w ostatniej chwili chwytając się futryny, co uratowało biednego młodzieńca przed ostateczną kompromitacją. Co prawda zawisł na niej niezgrabnie, ale przynajmniej nie rozpłaszczył się na podłodze. Oddychając ciężko, skulił się wewnętrznie, oczekując huraganowego śmiechu i docinków, ale na posterunku panowała cisza. Za dużym stołem, zarzuconym papierami, siedziała jakaś staruszka, obok niej stał krępy, muskularny smoker z szablą w jednej ręce i szmatą w drugiej. Oboje badawczo przyglądali się niespodziewanemu gościowi.
Dzień pierwszy, cztery minuty wcześniej
Pani kapitan wyjrzała przez okno, po czym skinęła palcem na syna i wskazała znaczącym gestem na zewnątrz.
– O wilku mowa – mruknęła. Linus Pumparak również wyjrzał.
– Wilk? Wygląda jak bezdomny szczeniak, mamo. Żałośnie.
– Na deszczu każdy wygląda żałośnie. Może to klient? – wyraziła nadzieję stara smokerka.
Linus pokręcił głową. Chłopak przed posterunkiem nadal wpatrywał się z tępą rozpaczą w drzwi, obgryzając paznokcie. Średniego wzrostu, nawet w grubym płaszczu podróżnym wydawał się dość chudy i raczej niepokaźny.
– I my z tego materiału mamy zrobić prawdziwego mężczyznę. – Bezlitosna Luana westchnęła.
– A burmistrzowi został już tylko syn... – dodał melancholijnie smoker.
– LINUS!
– Przecież ja nic nie sugeruję.
W końcu kandydat na prawdziwego mężczyznę zdecydował się wejść. Zza drzwi dobiegł łomot, jakby ktoś wpadł na nie całym ciężarem, otworzyły się z rozmachem, a przybysz omal nie wleciał do środka głową naprzód. Przez chwilę wszyscy obecni stanowili żywy obraz, który można by zatytułować „Niefortunne wejście”, potem jednak czar prysł. Nowy złapał równowagę, ocenił sytuację, trzema wielkimi krokami zbliżył się do Linusa i prężąc się na baczność, wyrzucił z siebie:
– Panie kapitanie, praktykant Ney melduje się w celu... odbycia praktyki!
Oczy miał lekko wytrzeszczone i pełne zgrozy, aż smokera ogarnęła litość. Nerwowy coś ten mały, chyba mu będzie ciężko.
– Nazywam się Pumparak i jestem sierżantem – objaśnił życzliwym tonem.
Praktykant Ney rozluźnił się odrobinę.
– Miałem się zameldować u kapitana Ciapka, panie sierżancie...
– U kogo?! – wyrwało się Linusowi, a jego matka przyjrzała się przybyłemu, jakby oceniała rozmiary zabłąkanego karalucha.
– Znów to zrobił – odezwała się lodowatym tonem.
Praktykant pobladł.
– Ja...
– Nie ty! Linus, powiedz chłopakowi.
Sierżant odchrząknął.
– Praktykant Ney, słuchać i zapamiętać, bo nie będę powtarzał. To – palec smokera wskazał na siwowłosą damę obok – jest pani Pumparak, czyli Bezlitosna Luana, dla ciebie pani kapitan Pumparak, w najbliższych miesiącach będziesz ją szanował bardziej niż własną matkę i czcił bardziej od swojego boga, bo to pani kapitan decyduje, kiedy i czy w ogóle dostaniesz jeść, a nie bóg.
Vortaro Ney, o ile to możliwe, zbladł jeszcze bardziej, z niepokojem patrząc to na sierżanta, to na panią kapitan.
– Słyszałeś kiedy o Bezlitosnej Luanie?
– Bezlitosna Luana, pierwsza kobieta smoker, która rozpoczęła naukę w akademii na wydziale smokologicznym – wyrecytował szybko praktykant. – I ukończyła go z najwyższymi ocenami. Przydomek „Bezlitosna” zdobyła po rozprawie z bandą kłusowników...
– Głos młodzieńca osłabł.
– Jednego wykastrowałam – powiedziała kapitan z satysfakcją.
– Toporkiem.
Podeszła do ściany na prawo od wejścia, podpierając się laską. Utykała dość mocno, ale mimo podeszłego wieku nadal poruszała się energicznie.
– A jeśli chodzi o kapitana Ciapka... – uniosła lekko laskę – ...to nie istnieje. A w każdym razie nie jako kapitan, co to, to nie. Jest za smarkaty na takie stanowisko. Rektor Toho wysyła tu dzieciuchy i każe się meldować Ciapkowi. Pewnie uważa to za dowcip. – Słowo „dowcip” wymówiła ze zgryźliwym skrzywieniem wąskich ust. Po czym zapukała w drewnianą okiennicę, która ni w pięć, ni w dziewięć znajdowała się dokładnie pośrodku ściany.
– Kapralu! Pozwól tutaj!
Odzewu nie było, więc pani kapitan załomotała okutą rączką laski w drewno, które odpowiedziało głuchym echem, jak pusta beczka.
Później, kiedy Vortaro opowiadał o tym, co nastąpiło, używał określenia „największa niespodzianka w moim życiu”, a potem zwykle dodawał: „ważyła mniej więcej sto litów”.
Skrzydło okiennicy uchyliło się raptownie pod wpływem potężnego pchnięcia, a do izby wtargnął wielki, kosmaty łeb. Reszta zwierza nadal tkwiła za ścianą. Krwawe ślepia z irytacją zmierzyły obecnych.
– Czego?!
– Kapralu Ciapek... – zaczęła kapitan Bezlitosna.
Nie zdążyła powiedzieć nic więcej. Praktykant Ney, widząc zbliżający się ku niemu zębaty pysk, nie wytrzymał nerwowo, wrzasnął i zdzielił potwora torbą w nos. A była to dość ciężka torba.
Dzień pierwszy, trochę później
Nieszczęsny Vortaro siedział w kącie na stołku, usiłując zajmować niewiele miejsca i nie rzucać się zbytnio w oczy. Spodziewał się różnych rzeczy, przewidywał rozmaite trudności, nieprzyjemności, i raczej nie nastawiał się szczególnie optymistycznie do pobytu w łomnickim MOD-zie, ale to już była przesada! Smok w stopniu kaprala! Smok, który właśnie przeklinał na czym świat stoi, awanturował się i domagał uwagi oraz zimnych okładów na nos. Jeden nieprzemyślany gest i oto były praktykant Ney zostaje w niesławie odesłany do domu. Mimo świetnych wyników na egzaminach ze smoczej anatomii i eksperymentalnej hodowli pofrunki miniaturowej. I na nic też nie przyda mu się wiedza o tym, że dał po pysku dorosłemu samcowi lengorchiana właściwego (w odróżnieniu od lengorchiana górskiego, mniejszego i nie tak interesującego).
Pani kapitan, zła jak szerszeń, znikła za drzwiami, najwidoczniej prowadzącymi na zaplecze, fukając gniewnie, że ma dość tej dziecinady, a sierżant nadal spierał się z rozeźlonym smoczyskiem.
– Wielkie rzeczy! Zregeneruj sobie ten nos! Jesteś smokiem, u licha.
– Jestem cierpiącym smokiem! – ryknął z urazą kapral Ciapek. – Ona mi to robi celowo! Napuszcza ich na mnie!
Oskarżenie to było tak nietypowe, że Vortaro zapomniał na chwilę o swoich problemach, dźgnięty ostrogą ciekawości.
– Kogo napuszcza? – wyrwało mu się bezwiednie.
– Studentów! – wyjaśnił smok, oburzony. – Za każdym razem to samo. Ona mnie woła, ja wyglądam i w tym momencie zaczyna się cyrk. Młodziaki wrzeszczą, mdleją, wieją przez okna razem z futryną... Któryś cisnął we mnie nożem! Myślałby kto, że jestem jakimś potworem!
Vortaro zdobył się tylko na słabe:
– Och...
– Powinienem dostać podwyżkę za trudne warunki pracy – oświadczył z wielką stanowczością kosmaty kapral.
– Czy to znaczy, że nie zostanę wyrzucony? – zapytał Vortaro ostrożnie, przełknąwszy ślinę.
Sierżant Pumparak roześmiał się serdecznie, wziąwszy się pod boki.
– Oj młody, musiałeś się nieźle wystraszyć, co? Nic się nie martw, ten przed tobą zemdlał.
– Więc to była taka próba?
– Tak, i okazuje się, że masz dobry refleks. W terenie, kto wie, czy to by ci nie ocaliło życia. Jeszcze zrobimy z ciebie smokera. A teraz zbieraj manatki i do magazynu, moja żona dobierze ci ten cały chłam, jaki musimy nosić.
* * *
Wyglądało na to, że posterunek smokerski w Łomnicy jest opanowany przez klan Pumparaków. Prócz Bezlitosnej Luany, służyło tu jej dwóch synów, córka i synowa, a trzech wnuków na zmianę biegało na posyłki i wykonywało drobniejsze prace na posterunku. W sumie dwudziestu ludzi rotacyjnie patrolowało okolicę na bardzo dużej przestrzeni, pełniąc nie tylko rolę kontrolerów smoczych populacji, ale też policji, choć ta ostatnia była funkcją nieoficjalną.
– To Łomnica nie ma własnej straży miejskiej? – zapytał Vortaro z niedowierzaniem.
– Oczywiście, że ma – odparła Nandi Dewan-Pumparak, mierząc mu szerokość ramion. – Ale dogadujemy się. Łatwiej pracować, kiedy jedni drugim przekazujemy, co w trawie piszczy. My im o ludziach, oni nam o smokach.
Smokerski ekwipunek składał się z solidnych jak końskie kopyta butów podbitych gwoździami, miękkich skórzanych spodni, które miękkie były tylko w teorii, zwykłej płóciennej koszuli i wierzchniego kaftana z przedziwnej kombinacji grubszych i cieńszych kawałków wołowej skóry, dopasowanych do siebie w taki sposób, że kojarzyły się nieco ze staroświeckim folgowym pancerzem. Z kolei przypasowanie tego majdanu do smokera wymagało cierpliwości i pewnej ilości sznurówek. Vortaro dotychczas widywał takie stroje na rycinach w podręczniku, no i oczywiście na paru lekcjach poglądowych w czasie studiów, natomiast nigdy nie doznał zaszczytu włożenia takowego. Prędko jednak zaczął się zastanawiać, czy to faktycznie jest zaszczyt.
– Och... czy wy to... nosicie ciągle? – stęknął, poruszając ramionami i usiłując dopasować się do smokerskiego uniformu. – A to co? Obroża?
– Oczywiście, że ciągle – zdziwiła się lekko Nandi, zapinając chłopakowi na karku szeroki na trzy palce sztywnik. Sama poruszała się w swoim stroju z niewymuszonym wdziękiem, jakby był jej drugą skórą. – To nie obroża, tylko ochraniacz na gardło.
Przyduszony młodzian pomacał się po szyi.
– Emmm... Mam wrażenie, że to jednak nie bardzo chroni przed zagryzieniem, proszę pani.
– Przed zębami nie – zgodziła się Nandi – ale przed pętlą kłusownika na pewno. I da niewielką przewagę, kiedy jakiś zwierzak zaczepi pazurem. Trudno robić szablą czy strzelać, kiedy tryskasz krwią jak zarzynany prosiak.
Trudno było się nie zgodzić z takim rozumowaniem. A że każdy z tutejszych smokerów nosił swoje skóry ze swobodą i niejakim roztargnieniem człowieka odzianego w domowy szlafrok oraz pantofle, aspirant Ney postanowił zacisnąć zęby i przywyknąć. Nawet jeśli oznaczałoby to schodzenie żywej skóry płatami.
Dzień szósty, przedpołudnie
Właściwie pobyt w Łomnicy przyniósł kandydatowi na smokera same rozczarowania – miłe i niemiłe. Do miłych należało to, że starszyzna mu nie dokuczała (zanadto), odnosząc się do „młodego” z pobłażliwym lekceważeniem, jakim stare psy darzą rozdokazywane, hałaśliwe szczeniaki, ganiające własne ogony. Vortaro nie czuł się szczeniakiem, więc zżymał się w głębi ducha, snując marzenia, że kiedyś się wykaże i zasłuży choć na odrobinę szacunku u „dziadków”. A to z kolei wiązało się z innym rozczarowaniem, rozdzierającym ego ambitnego młodziana. Otóż zamiast stawiać czoło rozmaitym bestiom w rodzaju szablopyskiego zombaka, wywernów o morderczych szponach, albo przynajmniej trochę niebezpiecznych pofrunek, biedny student znów zakuwał. Romantyczne wyobrażenia o kontaktach smoczo-ludzkich na łonie przyrody poszły w cholerę. Rozgoryczony Vortaro ślęczał nad procedurami i zaleceniami, w guście „jak zwabić pofrunkę miniaturową, która siedzi na drzewie i nie chce zejść”. Wątroba mu się od tego przewracała, i choć wciąż jeszcze był jakby z rozpędu wdrożony do uniwersyteckiej dyscypliny, przy nadrzewnej pofrunce w końcu nie wytrzymał nerwowo.
– Dlaczego ja muszę czytać te brednie?! Mam być człowiekiem od smoków, a nie od zdejmowania kotków z drzewa! – zakrzyknął z odrazą, odsuwając plik sfatygowanych papierzysk i odchylając się na krześle, aż zachybotało się na dwóch nogach. Bezlitosnej Luanie nawet brew nie drgnęła.
– Toteż nas wzywają do pofrunek, a nie do kotów – odparła głosem jak stal spowita w jedwab i natychmiast dodała: – Ile samców wywerna czarnego mamy na obszarze między jeziorem Sowim a Chłodnikiem? Nie podglądaj. Ney sapnął przez nos.
– Osiem? – zaryzykował.
– Dwadzieścia osiem, razem z zeszłorocznym przychówkiem. Dziesięć dorosłych i osiemnaście roczniaków po pierwszej wylince – poprawiła smokerka. – Przychodzą ci do tej niecierpliwej głowy jakieś wnioski?
Vortaro zerknął na mapę ścienną, szukając wzrokiem omawianego obszaru.
– Mają chyba za mało miejsca? – powiedział niepewnie. – Będą migrować... Emm... Odstrzały, pani kapitan...?
– Być może wydamy kilka pozwoleń na polowanie – zgodziła się nieco łaskawszym tonem Luana Pumparak. – Pracuj dalej.
Aspirant pochylił się z powrotem nad dokumentacją. Nie miał innego wyjścia.
Dzień szósty, nadal przedpołudnie, ale późniejsze, mniej więcej pora herbatki
Kiedy kapitan Luana, zwana nie bez przyczyny Bezlitosną, oraz sierżant Linus Pumparak z ponurymi minami stanęli nad aspirantem Neyem, poczuł on zimnołape mrówki, rojące mu się gdzieś w okolicy łopatek i w szybkim tempie migrujące aż na czubek głowy. Kapitan, opierając się na lasce, wbijała w praktykanta przenikliwe spojrzenie, a sierżant, zagryzając dolną wargę i marszcząc srogo ciemne brwi, gładził wolno rękojeść szabli. Vortaro miał niemiłe wrażenie, że sierżant rozważa, czy nie skrócić go o głowę.
– Sierżancie, co myślisz o naszym nowym nabytku? – odezwała się wreszcie pani kapitan.
– Bardzo dobry ten czajnik – powiedział sierżant, ni w pięć, ni w dziewięć.
– Mam na myśli tego tu. – Okuty koniec laski raptem znalazł się w okolicach żołądka aspiranta, który odruchowo wciągnął brzuch. – Leni się?
– No... nie powiedziałbym, że się jakoś mocno leni – odrzekł sierżant powoli.
– Umie chodzić?
– Powiedziałbym, że chyba już umie.
– Odróżnia smoka od psa?
– Odróżniam! – wtrącił z niepokojem Vortaro. Co się tu działo, u licha?
– Cicho, mały! – skarcił go sierżant, odymając się.
Reszta smokerów, mających akurat wolne, w liczbie pięciu, z rozbawieniem obserwowała tę scenę z boku.
– Pyskuje – stwierdziła Bezlitosna Luana.
– Pyskuje – zgodził się jej syn. – Młody, schyl no się.
„Młody” schylił się niechętnie, a sierżant klepnął go płazem szabli w siedzenie. Wypadło to nawet dość boleśnie. Vortaro poczuł, jak krew mu uderza do głowy, a w oczach stają łzy upokorzenia. No nie, w najgorszych snach nie przypuszczał, że spotka go coś takiego! Nie wytrzyma! Przez chwilę nieszczęsny praktykant, purpurowy ze wstydu, zaciskał pięści, potem odetchnął głęboko i z trudem rozprostował palce. Nagle widzowie wszczęli rejwach.
– Nie dał mu w pysk! Nie dał!
– Ale chciał! Nie liczy się!
– Liczy! Przegrałeś zakład! Dawaj, dawaj!
Sierżant parsknął śmiechem, nagle rozpogodzony, i wetknął szablę w objęcia Vortaro.
– Masz, jest twoja. Coś tak buźkę rozdziawił? Smoker bez broni jak smok bez chwosta. Zasłużyłeś.
Oszołomiony chłopak przycisnął szablę do piersi, jakby była najcudowniejszym skarbem.
– I nie dąsaj się, bo tu każdy dostał żelastwem w tyłek, wszyscy jak jeden. Taka tradycja – dodała kapitan. – A skoro masz już broń i chodzić się nauczyłeś, więc pójdziesz dziś na patrol. Z kapralem Ciapkiem.
Jak na zawołanie, boczna okiennica uniosła się, a w szparze pojawił się węszący nos.
– Dlaczego szczeniak ma iść ze mną? Luana, ty w sercu nie masz ani źdźbła litości – burknął kapral grymaśnie.
– Młody ma w papierach, że lubi smoki. Nie bój się, nic ci nie zrobi – zadrwił Linus.
–
Dzień szósty, popołudnie
Co prawda wiosna nie rozpieszczała na razie nadmiarem słońca, ale między chmurami co rusz pojawiały się całkiem spore łaty czystego błękitu, a deszczyk popadywał z rzadka i ciepły. Nic, co by mogło zniechęcić „prawdziwego mężczyznę” do przechadzki. Łomnica robiła znacznie przyjemniejsze wrażenie. Przez ostatni tydzień Ney nie oddalał się zbytnio od posterunku, ciężko harując. Dziś miasteczko wydawało mu się wręcz piękne, opromienione blaskiem niespodzianej nagrody, która wisiała młodziutkiemu smokerowi u pasa i obijała się o nogę, kiedy nie uważał. Pewnie wróci z obchodu z niezłym sińcem, ale nie dbał o to zupełnie, szczęśliwy tak, jak mu się to od dawna nie zdarzyło. Studenci akademii oczywiście mieli zajęcia z szermierki, ale to było coś zupełnie innego: posiadać własną broń i móc nosić ją na co dzień!
Za to smoczy kapral był w znacznie gorszym humorze. Dotąd spełniał w MOD-zie funkcję lotnego patrolu, całymi godzinami unosząc się nad okolicą i z upodobaniem zbierając zarówno informacje służbowe, jak i zwykłe plotki. Wysłanie na spacer dokoła miasteczka z niewypierzonym młokosem potraktował jako niezasłużoną degradację. Patrol miejski smokerzy nazywali po prostu „spacerkiem”, gdyż rzeczywiście tak to wyglądało. Zwykle nie było nic do roboty, poza kłanianiem się mieszczuchom, załatwianiem mimochodem spraw z dostawcami i ogólnie pokazywaniem, że patrol w ogóle jest, co krzepiąco wpływało na morale społeczeństwa. Prawdziwą pracę wykonywało się poza zabudowaniami – w lasach i zarejestrowanych hodowlach. Oraz na comiesięcznych targach, gdzie sprawdzano, czy jakiemuś handlarzowi przypadkiem nie zaplątała się w towarach nielegalna smocza skóra. Ciapek nie lubił robić nic. Jeśli już musiał, to po prostu przesypiał czas nieróbstwa.
Na dodatek ten szczeniak, który pętał mu się pod nogami, ciągle zadawał pytania, jak do oporu nakręcona pozytywka. Wypytywał o to, w jakich okolicznościach Bezlitosna została ranna; jak w Łomnicy wygląda sprawa hodowli małych smokowatych gatunków, o stosunki z tymi dwiema rodzinami lengorchianów, które zaszyły się w łomnickich borach od południowej strony, i co pan kapral sądzi o monopolu rodziny Pumparaków na zawód smokera.
O, znów zaczyna, kompletnie niezrażony powarkiwaniem i odpowiedziami półgębkiem.
– Panie kapralu, mogę jeszcze o coś spytać?
Nie! – wrzasnął Ciapek w myśli, ale głośno odparł:
– Możesz.
Wyglądało na to, że Luana i Linus mają pewną słabość do smarkacza, co zresztą można było zrozumieć. Dwaj poprzedni byli koszmarnie przemądrzali, a ich praktyki polegały głównie na usiłowaniach, by wykręcić się od tych mniej przyjemnych części smokerskiej profesji, jak na przykład czyszczenie stajni, konserwacja sprzętu albo ślęczenie nad nudnawymi zestawieniami fozrodu wywernów i analizowanie, jak to wpływa na liczebność zwierzyny płowej. Ten w porównaniu z poprzednikami sprawiał wrażenie słodkiego, gorliwego bęcwała.
Szczeniak z czułością pogładził blachę z wygrawerowanym numerem i smoczym łbem, przyszytą do kurtki nad lewą piersią. Popatrzył na ucho towarzysza, na którym wisiała identyczna blaszka, całkiem jak kolczyk.
– Panie kapralu, czy nie byłoby panu wygodniej nosić odznakę na obroży?
Ciapek nie nosił obroży.
– Pewnie byłoby mi wygodniej, gdybym miał obrożę – warknął kapral. – A miałbym obrożę, gdybym był psem! A że nie jestem psem... – W gardle wzrastał mu nieprzyjemny hurgot, jakby wewnątrz smoka przesypywała się pryzma kamieni.
– Przepraszam, panie kapralu – bąknął zdetonowany aspirant.
Smok parsknął z irytacją, ale postanowił nie ciągnąć dalej tematu przynależności rasowej. Dzieciak ma osiemnaście lat naprzeciw Ciapkowych siedemdziesięciu – toż to jakby dyskutować z jajkiem!
– Tędy – burknął, skręcając w uliczkę, prowadzącą z peryferii do centrum, na ryneczek przy budynku na wyrost zwanym ratuszem.
Przebyli już połowę ulicy, kiedy kapral zatrzymał się jak wryty, skulił i odruchowo podwinął ogon pod siebie.
– Nie ma mnie! – mruknął do zaskoczonego chłopaka, dając nura za najbliższy parkan.
Mokre krzaki czeremchy zatrzęsły się, strącając z gałązek fontannę srebrzystych kropelek, a po sekundzie nie było już śladu, że w ogródku ukrywa się, bądź co bądź, stworzenie wielkości bez mała konia.
– Ahm... panie kap...
„Cicho! Idzie tu! Pamiętaj, mnie tu nie ma!” Vortaro potrząsnął głową; miał osobliwe, raczej niemiłe uczucie, że ktoś grzebie mu w niej lepkimi paluchami. Przez chwilę ogarnęło go nawet przelotne wrażenie, że to on sam tkwi w niewygodnej pozycji, skulony za czeremchą. A więc to tak wyglądało sławetne sprzężenie myśli, magiczny smoczy talent? Zanim jednak chłopak zdążył zapytać, co to wszystko właściwie znaczy i dlaczego kaprala Ciapka „nie ma”, na horyzoncie zamajaczyła kolorowa plama damskiej parasolki. Zjawisko rzadkie w tych stronach, gdzie praktyczni mieszkańcy woleli używać peleryn, impregnowanych w mydle i jakichś tajemniczych ingrediencjach.
Parasolka była zielona z falbanką, a dołem pomykała następna kolekcja falbanek, zawierająca damę lat około trzydziestu. Najwyraźniej zielony był jej ulubionym kolorem, nawet rękawiczki miała zielone.
– Ooo...! Cóż za spotkaanie! Witam paana, właśnie miaałaam...
Uwaga młodzieńca odpłynęła. Zdawał sobie sprawę, że kobieta coś do niego mówi, ale sens wypowiedzi wpadał mu jednym uchem i wypadał drugim, nie pozostawiając po sobie żadnego śladu. Zza perłowych ząbków zielonej damy sączył się głęboki, aksamitny alt, przeciągała lekko głoski w tak niesłychanie erotyczny sposób, że w brzuchu mężczyzny nawet bardziej odpornego niż aspirant Ney wzbudziłoby to całe stada motyli. Oczy oszołomionego chłopaka błądziły na trasie pomiędzy uszminkowanymi wargami rozmówczyni a jej wyeksponowanym biustem i trzeba przyznać, że nie było w nich cienia trzeźwej myśli.
W końcu dama podała mu na pożegnanie urękawicznioną dłoń.
– Było mi bardzo miło, więc przyjdzie pan?
– Tak, tak... oczywiście, mnie również... bardzo miło – wybełkotał Yortaro.
Zielona dama rzuciła mu ostatnie powłóczyste spojrzenie, po czym oddaliła się pod swoją parasolką w wiosennej mżawce. Na niebie właśnie wykwitał doskonały łuk tęczy.
– Ney! Ney, obudź się, łamago nieszczęsna! – Ciapek uniósł łeb ponad krawędzią parkanu, odprowadzając niechętnym spojrzeniem kobietę, która była już tylko barwną plamką w oddali. – Nie znoszę tej baby.
Vortaro otrząsnął się jak pies oblany kubłem wody.
– Dlaczego? Wydawała się... miła.
– Miła! – powtórzył ze zgorszeniem kapral, przełażąc z powrotem na ulicę. Stare drewno zaskrzypiało pod jego ciężarem. – Ta obłąkana samica, która zachowuje się, jakby była w ciągłej rui?
– Och!
– Nie ochuj mi tu. Spała już chyba z każdym facetem powyżej czternastego roku życia w okolicy. Nawet ze mną próbuje flirtować, chociaż przecież jestem innej rasy. Obrzydliwe. Nie rób min, Ney, i zacznij myśleć. Pamiętasz, czego od ciebie chciała?
Na poczciwej chłopięcej twarzy praktykanta odbiło się zakłopotanie.
– Mam ją odwiedzić. W sprawie... W jakiejś sprawie służbowej?
Smok z politowaniem pokiwał nad nim swą wielką głową.
– Tak jak myślałem. Typowe objawy. Pani Chorczyk, wdowa po generale, hoduje pofrunki. Miniaturowe ozdobne i zwykłe. Miniaturki są oswojone, latały po okolicy i wracały do smokownika. Cztery duże cały czas są na wybiegu. Kilka dni temu jedna z pofrunek wróciła poraniona, na drugi dzień inna zginęła. Ktoś lub coś kręciło się też wokół zagrody pofrunek burych, zostawiając wysoce niepokojące ślady. Wszystkie od dłuższego czasu są bardzo zdenerwowane. Ot, robota dla smokera, sprawdzić, co łazi nocą do smoczków pani generałowej. Wypadło na ciebie.
– Na mnie? – Ney miał pewne wątpliwości. Przecież jeszcze nawet nie zdobył uprawnień.
– Na ciebie, bo mnie tu nie ma – zakpił kapral.
– Dobrze, pójdę. Mogę iść wieczorem albo jutro – zaperzył się lekko chłopak. – Gdzie mieszka generałowa?
– Tego też nie dosłyszałeś? Zapytaj na posterunku.
– Jak zapytam panią kapitan, to do generałowej pójdzie zamiast mnie pan kapral – odparł Vortaro, wykazując się logicznym myśleniem. – Mam takie dziwne przeczucie.
Ciapek obrzucił go wzrokiem pełnym namysłu, a jego szkarłatne ślepia błysnęły.
– Ulica Kasztanowa, dom z zieloną werandą, ostatni w szeregu, za pagórkiem – powiedział. – Dam ci wolną łapę, jak nie wypaplasz Luanie. I jak się opanujesz na tyle, by nie wylądować w łóżku z generałową.
Dzień siódmy, bardzo późne popołudnie
Wylądowanie w łóżku pięknej generałowej nie wchodziło w rachubę. Znacznie wcześniej byłby to dywanik przed kominkiem, fotel, sofa, stolik herbaciany... Biedny aspirant Ney pocił się w swoim uniformie, choć wieczór należał raczej do tych chłodniejszych, a w duchu powtarzał sobie co chwila, że jest na służbie. Na szczęście jego męki hormonalne trwały krótko i skończyły się w momencie, kiedy generałowa zaprowadziła gościa poprzez zadbany ogród aż do smokownika. O ile Vortaro smoki lubił, o tyle generałowa Mów-Mi-Letycja Chorczyk po prostu je uwielbiała. Przy budce będącej siedzibą stadka pofrunek w kąt poszły wszystkie powłóczyste spojrzenia, epatowanie biustem i kuszące grasejowanie. Z „obłąkanej samicy”, jak to nieelegancko określił kapral Ciapek, wyłoniła się całkiem sensowna kobieta, zaniepokojona stanem swoich pupili. Jak ocenił Vortaro, który sam miał swego czasu parkę, jej pofrunki były rewelacyjnymi okazami.
– Wspaniałe! – wyrwało się chłopcu od serca, a generałowa zerknęła na niego z sympatią.
Cztery z ośmiu były z rodzaju błękitnych, dwie złote, a dwie stanowiły najwyraźniej potomstwo par mieszanych – złoto-błękitne z ciemnym, niemal czarnym deseniem na głowach i grzbiecie. Sądząc z rozmiarów, mniej więcej kruka, pochodziły z hodowli pod Kodau, czego Vortaro nie mógł nie dostrzec. Od razu też zauważył, że pofrunki są markotne. Małe smoki siedziały na swoich żerdkach pod daszkiem, zaciskając na nich szponiaste łapki i chwytne ogony. Miękka kolorowa sierść, całkiem podobna do ptasiego puchu, stroszyła się na nich przy każdym głośniejszym dźwięku. Poćwierkiwały albo otwierały pyszczki, ziając niespokojnie i pokazując drobne ząbki. Ostatni samczyk leżał na legowisku z siana, apatyczny, z obandażowanym skrzydłem i ogonem.
– Fachowa robota, proszę szanownej pani – ocenił smoker, obejrzawszy pozszywaną błonę pofrunkowego skrzydła. – Zostanie blizna, ale niezbyt wyraźna, i niedługo będzie mógł latać.
– Co to mogło być za zwierzę? – spytała właścicielka.
Ney pogładził smoka po łebku.
– Trudno stwierdzić. Gdyby Łomnica była bliżej gór, stawiałbym na orła. Ale mógł to być nawet wilk albo i zwykły lis – są całkiem skoczne, choć słyszałem tylko o dwóch przypadkach, kiedy pofrunka dała się zjeść lisowi.
– Ale jednak coś tu grasuje! Coś straszy moje małe, i coś na pewno pożarło Mikkę, skoro nie wróciła do domu! – Generałowa otarła łzę.
Oględziny terenu wokół zagrody pofrunek leśnych, zwanych też burymi, wyjaśniły Vortaro nieco więcej. Sama zagroda była właściwie ogromną klatką, dla estetyki obsadzoną dokoła kwitnącymi krzewami, i nakrytą od góry metalową siatką. Wewnątrz pozostawiono nawet uschłe drzewo z poprzycinanymi gałęziami, by smoki mogły podlatywać na konary i wspinać się dla zabawy. Pod drzewem stały cztery szałasiki, w których pofrunki mogły chronić się przed deszczem lub upałem. W środku cztery popielato-bure cielska niespokojnie miotały się z kąta w kąt. Nie trzeba było specjalisty, by stwierdzić, że zwierzęta są rozdrażnione. Warczały na smokera, obnażając kły. Smoczar wspiął się na tylne łapy, rozkładając skrzydła i drąc szponami ziemię. Smoliście czarna grzywa na jego karku sterczała bojowo. Suki to wchodziły do legowisk, to znów z nich wychodziły, nerwowo powarkując jedna na drugą. Vortaro starannie sprawdził, czy nie ma gdzieś dziury w ogrodzeniu. Otworów nie znalazł, lecz w kilku miejscach siatka wydawała się naruszona, całkiem jakby jakieś duże zwierzę szarpało ją zębami, ciągnąc na zewnątrz. Tu i ówdzie na prętach widać było kłaczki sierści, jednak równie dobrze mogły należeć do lokatorów klatki.
– Proszę też spojrzeć tutaj! – zawołała Neya generałowa. – Wszędzie dokoła rośnie trawa, ale w tym miejscu kret rozkopał i zostały ślady na ziemi. Przykryłam miską, żeby ich deszcz nie rozmył.
Smoker pochwalił przezorność pani Chorczyk i pochylił się nad dwoma zachowanymi odciskami łap. Uniósł brew i zagwizdał, nie bacząc, że jest to zachowanie nieodpowiednie w obecności damy.
– Na boski kamień, a cóż to jest?
Na pofrunkę za duże, na zombaka za małe... Nie borsuk i na pewno nie pies. Na wilka z kolei za duże i zbyt pazurzaste, a praktykant mógł przysiąc, że w tych lasach nie było nigdy lwów. Na drugim roku mieli kilka wykładów o rozpoznawaniu tropów i żaden z zapamiętanych jakoś nie pasował do tego, co Vortaro właśnie pracowicie odrysowywał do notatnika.
– Sądząc ze śladów, powiedziałbym, że to niewielki lengorchiana – rzekł w końcu z zakłopotaniem. – Ale to przecież niemożliwe.
Namyślał się przez chwilę, rozważając sytuację.
– Gdyby szanowna pani generałowa zezwoliła, zostałbym na noc i przypilnował, jaki nieproszony gość chodzi tu i straszy.
– Ach, nie dość, że jest pan rozumny i kompetentny, to jeszcze troskliwy! Pewnie same celujące oceny na akademii?– zachwyciła się pani Chorczyk.
Rozumny i kompetentny Vortaro Ney spuścił skromnie oczęta. Co prawda Jaśmin Bre-Asai (zwany Kwiatkiem) wyprzedził go o dwa i pół punktu, ale przecież nie należy zanudzać damy nieistotnymi szczegółami.
Dzień ósmy, środek nocy
Vortaro doszedł do wniosku, że akurat ta część smokerskich obowiązków jest jeszcze nudniejsza niż robota papierkowa. Od kilku godzin siedział w szopce na narzędzia, wyglądając przez szparę w uchylonych drzwiach. Księżyc dawał zaledwie tyle światła, by dostrzec ewentualny ruch w czarno-szarej scenerii ogrodu, natomiast z góry można było pożegnać się z rozpoznawaniem szczegółów i smokerski aspirant zaczął się zastanawiać, czy pomysł z obserwacją był dobry. Szybko jednak uspokoił sam siebie. Sierżant Linus i pani kwatermistrz Nandi zrobiliby to samo, czyli zarządzili obserwację. I to w nocy, bo co tu obserwować w dzień? Trzmiele na koniczynie? Inna sprawa, że do nocnego czatowania na hipotetycznego smoka-pofrunkowego-skrytożercę najlepiej nadawałby się inny smok, czyli po prostu kapral Ciapek – doskonale widzący w nocy i do tego czytający w myślach. Oraz, jak niosła wieść gminna, mogący się obyć bez snu od trzech do czterech dni. Vortaro ziewnął, aż mu trzasnęło w szczękach, a potem przeciągnął się ostrożnie, by nie potrącić przypadkiem narzędzi ogrodniczych i nie narobić hałasu. Z zewnątrz dochodziły szelesty i posapywanie pofrunek na wybiegu. Zewsząd było słychać natrętne cykanie świerszczy. Jeszcze nim zapadł zmrok, na życzenie smokera ogrodnik wykosił trawę wokoło zagrody, a służący rozsypał w kilku miejscach piasek. Nawet jeśli nie uda się podpatrzyć zwierzęcia, zostaną po nim ładne, wyraźne ślady.
Chłopak ziewnął znowu i uszczypnął się w rękę. W typowe odgłosy wiosennej nocy wdarł się nowy dźwięk – metaliczny brzęk i chrobot, jakby coś gryzło siatkę. Czatownik momentalnie otrzeźwiał. Oczywiście, równie dobrze mogli to być ulubieńcy generałowej, tępiący kły na metalu, ale... Ney ostrożnie zapalił świecę w latarni, starannie osłaniając światło. Latarka była z rodzaju „ślepych”, otwarta tylko z jednej strony, a w środku wyłożona lusterkami – dawała całkiem przyzwoity strumień światła. Chłopak odetchnął głęboko, zaciskając palce jednej ręki na uchwycie latarni, a drugą ściskając rękojeść służbowej szabli. Pchnął ramieniem drzwi i wyśliznął się na zewnątrz, kierując światło na klatkę z pofrunkami. Żółty blask odbił się w ślepiach zwierzęcia. Ciemna sylwetka załopotała skrzydłami wysoko na sklepieniu klatki, dołem gniewnie pohukiwał smoczar, widać go było jako niewyraźną podłużną plamę na konarze. Coś szusnęło między krzewy, na moment zabłysły dwie pomarańczowe monetki smoczych źrenic. Vortaro wzdrygnął się, odruchowo unosząc ostrze. Dwa! A może więcej? Omiótł ogród strumieniem światła. Smok na klatce parsknął, rozkładając szeroko skrzydła, jakby gotował się do skoku na człowieka, który bezczelnie świecił mu w ślepia. W tejże chwili samiec pofrunki, rozeźlony naruszaniem jego terytorium, podskoczył, i widać udało mu się wczepić zębami w łapę intruza, gdyż ten zaskowytał, poderwał się do lotu i niebawem zniknął smokerowi z oczu.
Pofrunki marudziły jeszcze niedługi czas w swojej siedzibie, lecz wkrótce nastał spokój. Obejście zagrody z latarką ujawniło kilka nowych odcisków łap na piasku, ale były równie zagadkowe jak ten pierwszy. Vortaro nijak nie mógł ich w pamięci dopasować do schematów z podręcznika, co wprawiło go w zakłopotanie i solidnie podkopało poczucie własnej wartości „prawie najlepszego na roku”. Wtem uwagę chłopaka przykuł jasny, obły przedmiot – wyłuskany z mroku światłem latarni, wydawał się absurdalny i nie na miejscu w kępie trawy.
– A niech to zombak trąci... – wyszeptał osłupiały aspirant, i ostrożnie, jakby nie dowierzając własnym oczom, dotknął znaleziska. – Jajko?
Istotnie, było to jajko, jeszcze ciepłe, pewnie dopiero zniesione, a może przyniesione pod zagrodę w gorącym smoczym pysku. Po co? Trudno zgadnąć. Skonfundowany smoker nasłuchiwał dłuższą chwilę i świecił po zaroślach, ale nie wyglądało na to, by matka owego jajka znajdowała się gdzieś w pobliżu. Chłopak, nie wypuszczając szabli z garści, jedną ręką rozpiął kaftan i schował jajko w zanadrze.
Aż do świtu siedział na progu szopki, wbijając wzrok w nocną ciemność i nasłuchując, jednak nie wydarzyło się już nic więcej.
Dzień ósmy, wczesny ranek
Nandi otworzyła drzwi do głównej izby i zaraz pomachała ręką do tyłu, ze znaczącym ciii... Tłumiąc śmiech, poranna zmiana weszła na palcach do środka. Na twardej podłodze koło paleniska, Z kurtką zwiniętą pod głową, spał „dzieciak”, tuląc w objęciach szablę, niczym kochankę lub najcenniejszy skarb. Smokerzy starali się poruszać jak najciszej, a wykonując codzienne czynności poranne, dobrze się bawili. Otwierali po cichu okiennice, ktoś przyniósł chleb i mleko, Nandi, prawie nie oddychając, rozpalała ogień pod czajnikiem, by przygotować herbatę.
– Jaki słodkiii – szepnęła do męża, wszystkimi siłami walcząc, by nie roześmiać się głośno. – Adoptujmy go!
Linus wykonał rozpaczliwą pantomimę, podkreślającą jego szeptaną tyradę, że na razie woli starać się o własne dzieci, aczkolwiek praktykant Ney jest zapewne słodki, ma wiele zalet, a pod wieloma względami jest nawet mądrzejszy od tresowanego psa.
Tego już brać smokerska nie zdzierżyła i wszyscy zarechotali zgodnym chórem. Obiekt dyskusji poruszył się, przeciągnął jak kot i uniósł głowę, z trudem otwierając zaspane oczy.
– No ładnie, Ney, ładnie – gderał sierżant, marszcząc brwi. – Nocne włóczęgi... Piłeś pewno.
– Miałem... nooocny... dyyyyszur... – wyjaśnił Vortaro, z trudem zbierając się z podłogi i opatrując każde słowo ziewnięciem. – U generałowej. I nic nie piłem, poza herbatą.
– U generałowej! Już ja widzę, co to był za „dyżur”! – oburzyła się Nandi, rozstawiając kubki na stole.
– Coś jej zjada pofrunki, proszę pani – bronił się aspirant. – Była zdenerwowana.
– A ty, zamiast nam o tym zameldować, szlachetnie postanowiłeś zająć się sprawą samodzielnie, gdyż oczywiście nikt z tu obecnych nie jest tak mądry i doświadczony jak pan Vortaro Ney – rzekł Linus z sarkazmem. – Oj, oberwiesz ty od pani kapitan, niech tylko się dowie.
Praktykant błyskawicznie skalkulował, że w tej sytuacji krycie Ciapka działa na niekorzyść jego samego.
– Byłem u generałowej Chorczyk za wiedzą i zgodą kaprala Ciapka – oświadczył. – Napiszę raport zaraz raaaa... – znowu ziewnął – ...rano. Rzeczywiście coś dziwnego tam się działo.
– Co to za dźwięk? – zainteresował się jeden ze smokerów.
Faktycznie, od dłuższej chwili było słychać ciche miarowe tykanie.
– Znalaz... – Vortaro urwał, z przestrachem odwracając się ku kominkowi.
Pod rusztem, na którym stał czajnik z wodą na herbatę, płonął niewielki ogień.
– Bogowie! – Praktykant złapał się za głowę. Tykanie zmieniło się w szybki, stłumiony terkot.
– PADNIJ!
Na szczęście wyuczone odruchy zadziałały. Trzech smokerów dało nura pod stół, Nandi schroniła się za pobliską szafą na akta, a praktykant przytomnie przytulił się do ściany za obramowaniem kominka. Zaraz potem rozległ się głośny huk. Czajnik podskoczył jak żywy, zalewając ogień wrzątkiem. Z paleniska buchnął kłąb pary i popiołu, a wszystko zasnuła mgła.
Pierwszy odezwał się Linus:
– Otwórzcie okno. Nandi, skarbie, wszystko w porządku?
Jego żona zakaszlała w swoim kącie, ale zawiadomiła, że nic jej się nie stało.
– Jak reszta?
Pozostała czwórka odmeldowała się tradycyjną formułką „bez strat”.
– Ney, do czarnej zarazy, co to było?!
– Jajko – odpowiedział praktykant pokornie.
– Zaminowane? – spytał ze zgrozą jeden z funkcjonariuszy. Kominek ociekał jajecznicą, i była to na dodatek jajecznica przypalona. Podłogę oraz większość sprzętów przykryła warstwa popiołu, co dawało wrażenie, jakby na posterunku wybuchł kieszonkowy wulkan.
– Dzikie smocze jajo. Znalazłem je obok zagrody pofrunek i zagrzebałem w popiele, żeby się nie wyziębiło – wyjaśnił Vortaro.
– Ale wybuchające? Co to za jaja... jajo, znaczy?!
– Ech, mężczyźni! Smokerzy malowani! – zadrwiła Nandi, biorąc się pod boki. – Widać od razu, ileście jajek w życiu gotowali. Każde jedne się rozwali, jeśli je w żywy ogień kłaść.
– No ale ja przecież nie mogłem przewidzieć, że ktoś na nim rozpali ognisko. – Praktykant bezradnie rozłożył ręce.
Linus podniósł z podłogi ułamek skorupy.
– Ciężko poznać, co to był za gatunek. Jest w proszku.
– Na pofrunkę było za duże, a na wywernę za małe – pospieszył z wyjaśnieniem Vortaro. – Widziałem...
– Dobra – przerwał mu sierżant. – Raport złożysz po śniadaniu. Teraz łap się za szczotę i ogarnij ten bajzel przynajmniej z wierzchu. A z kapralem Ciapkiem to ja sobie jeszcze pogadam – dodał złowieszczo.
Dwie godziny później
– Czy naprawdę wierzycie, że puściłbym szczeniaka samopas, bez kuszy, tylko z tym śmiesznym kawałkiem blachy? – spytał Ciapek ze śmiertelną urazą. – Owszem, świetnie wiem, że ludzie słabo widzą w nocy i że te dwa dzikie smoki oprawiłyby dzieciaka jak łanię. Jeden też by starczył. Pięć godzin siedziałem w krzakach jakiegoś żółtego badziewia, nasypało mi się do uszu, będę od tego chory! Pilnowałem waszego skarbeńka, sumienie mam czyste jak świeży śnieg!
– No i dobrze – rzekła kapitan sucho. – Bo pewnie bym cię musiała zwolnić dyscyplinarnie za rażące zaniedbanie. Jak sobie radził młody?
– Nadspodziewanie dobrze – przyznał Ciapek niechętnie. – Poza wpadką z jajkiem, ale tego przecież nikt nie mógł przewidzieć.
– Z tym że nie umiał rozpoznać gatunków tych „gości” generałowej. To dobrze nie rokuje. Mamy raptem dziesięć gatunków smokowatych, do dziesięciu umie rachować nawet dziecko.
Ciapek przez chwilę kręcił głową na długiej szyi, wysuwał i wsuwał pazury, co było odpowiednikiem ludzkiego bawienia się palcami. Przypłaszczył uszy, a w końcu z gniewnym parsknięciem wyznał:
– Ja też ich nie rozpoznałem!
Luana wymieniła z synem spojrzenia. Sprawa zaczynała wyglądać poważnie. Ciapek, czystej krwi smok lengorchiański, był ostateczną instancją w smoczych sprawach, choć młodzieńcza niefrasobliwość (według smoczych standardów ledwo wkroczył w dorosłość) opóźniała jego awans na wyższe stanowisko.
– Nie pofrunka, nie wywern i nie lis latający – wyliczał Ciapek ze złością. – Na lengorchiany za małe, a poza tym Puśka pilnuje swoich dzieciaków i nie pozwała im latać do miasta. Nie widziałem ich dokładnie przez gałęzie, ale lengorchiany to nie były na pewno. Za głupie. Głupie jak zwierzaki, może tylko trochę mądrzejsze od psa. – Smok pogardliwie zmarszczył nos.
– Resztki jajka nie wskazują na żaden konkretny gatunek – uzupełnił Linus. – Musiało być spore, skoro narobiło takiego bałaganu, ale te kawałki skorupy nie pasują do niczego, co mamy w zbiorach.
Wyglądało to na migrację, rzecz rzadko spotykaną w obecnych spokojnych i uporządkowanych czasach na obszarze Northlandu. Któż jednak mógł wiedzieć, co działo się na Dalekim Wschodzie lub terytoriach Północnej Tervii? Smokowate mogły przybywać z bardzo odległych terenów. To oznaczało więcej pracy dla łomnickich smokerów, a także posterunków po sąsiedzku, gdyż Bezlitosna Luana była obowiązana wysłać do nich wiadomość.
Dwa tygodnie później, praktyki V.N. dzień dwudziesty ósmy
– Hej niehejanym... – Vortaro wszedł zmęczonym krokiem do izby i opadł na najbliższe krzesło, z westchnieniem ulgi wyciągając przed siebie nogi. – Skończyłem swój kawałek. Tutejsi włościanie chyba cierpią na brak rozrywek. – Uniósł plik kartek, po czym rzucił je na stół. – W co drugim domu ludzie widzieli „cuś podejrzanego”, „cuś” im skrobie po nocach pod podłogą – pewnie stada smoków – coś o