16332

Szczegóły
Tytuł 16332
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

16332 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 16332 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

16332 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Jan Dobraczyński a znak nie będzie mu dany · PAX · JAN DOBRACZYŃSKI * NAJEŹDŹCY ** A ZNAK NIE BĘDZIE MU DANY · PAX · WARSZAWA ,,...a znak nie będzie mu dany, jeno znak Jonasza proroka." Mat. 12, 39. 3 C Z Ę Ś Ć P I E R W S Z A Herbertowi 1 przyśnił się w nocy Hugo. Widział zabitego przed laty przyjaciela z taką wyrazistością, że nie obudziły go ani razu zwykłe bóle żołądka. Po twardym śnie pozostał mglisty opar w myślach i szum w uszach. Nie miał ochoty wstawać. Ale budzik terkotał, a Herbert nauczył się być posłuszny jego wezwaniu. Usiadł na łóżku. Chwilę trząsł głową, jakby chcąc się w ten sposób pozbyć słabości, która opanowała mózg. W pokoju było jeszcze ciemno. Ze schodów nie dochodziły żadne dźwięki. Herbert wstał i trochę chwiejnym krokiem podszedł do okna. Zawieszone nisko nad jezdnią paliły się żółte antymgielne latarnie, rozcinając nasyconą ciemność stożkami blasku. Na chodnikach widać było zacieki po deszczu, który padał w nocy kilkoma nawrotami. Z cichym warkotem przesunęło się kilka aut i głośno stukając butami przeszła przez jezdnię gromadka mężczyzn w granatowych kombinezonach. Przed domem zatrzymał się cytrynowy samochód mleczarza. Wyskoczył z niego chłopak w jasnym kitlu i prędko postawił na progu kilka butelek z mlekiem. Z garażu naprzeciwko wysunął się chrypiąc »Opel« pana Schrödera, akwizytora maszynek do golenia. Gdzieś w głębi domu stuknęły drzwi i buchnęła spuszczona woda. Pod stołem zatrzeszczał koszyk; ale Peter nie miał jeszcze ochoty wystawiać nosa spod flanelowej kołderki. Znowu zatrzymał się przed domem »Volkswagen« piekarza. Herbert wiedział, że teraz także chleb czeka na niego na dole. Przeżegnał się, poszukał zostawionych przy łóżku pantofli. Dzień przed nim ułożony był jak w zegarku. Przede wszystkim trzeba posłać łóżko. Nie lubił tej czynności i dlatego od niej zaczynał zawsze zwykłe zajęcia. Strzepując i rozpościerając koc, odmawiał: ,,Dignare, Domine, die isto sine peccato nos custodire... Domine, Deus Omnipotens, qui ad principium hujus diei nos pervenire fecisti, Tua nos hodie salva virtute..." Każdą czynność starał się łączyć z modlitwą; wtedy 4 życie szło sprawniej i można było jakoś przynajmniej z większością spraw wydążyć. Zakończywszy słanie łóżka, poszedł do łazienki. Podstawił ciało pod chłodny prysznic, nie przestając szeptać słów modlitwy. Ich sens często zaczynał uciekać jego uwadze; przesłaniał je jakiś obraz. W tej chwili znowu myślał o dzisiejszym śnie. Oderwał się jednak od tego, skupił na nowo. To gubienie się myśli w obrazach wspomnień zdarzało mu się często. A kiedy się na tym schwytał, ogarniało go zniechęcenie. Szło ono również śladem każdego nieudanego gestu. Niestety, życie zdawało się składać z samych takich właśnie gestów. W tej chwili także stanęło przed nim: I cóż wyszło z wczorajszej rozmowy? Co ona dała? Pytania wirowały wokoło niego jak rój dokuczliwych muszek. Wychodził z łazienki, gdy usłyszał, jak na tym samym piętrze otwierają się drzwi. Rozległy się ciężkie męskie kroki. Zatrzymał się, przecierając czoło i oczy kosmatym ręcznikiem. ,,Więc znowu? -- myślał. -- Jeszcze jedna sprawa nieudana, choć tak bliska..." Przytłumiony głos kobiecy zawołał coś za schodzącym w dół mężczyzną. Tamten odpowiedział już z parteru tubalnym: Ja. ,,Jeżeli otworzę teraz drzwi -- rozważał Herbert -- zobaczę kobietę na progu jej mieszkania. Może gdybym popatrzył na nią, poczułaby wstyd..." Już brał za klamkę, gdy powstrzymała go myśl, że ukazawszy się nagle na schodach w spodniach od pidżamy, z ręcznikiem zawieszonym na szyi, wywołałby raczej kpiący śmiech sąsiadki. ,,Nie -- zadecydował, choć nie był całkiem pewny, czy postępuje słusznie. -- Trzeba będzie -- zapewniał siebie -- czekać okazji." Wciągnął czarne spodnie, włożył stopy w półbuty. Kiedy wstawał z krzesła, chwycił go przejmujący ból. To było tak jak zawsze -- jakby ktoś pociągnął za sznurek, a to pociągnięcie szarpnęło trzewiami. Zacisnął zęby i chwilę stał bez ruchu. Ból mijał powoli. ,,Trzeba jednak będzie pójść do lekarza" -- pomyślał. W ciągu ostatnich miesięcy postanawiał to kilkakrotnie; ale potem w pokratkowanym zajęciami dniu brakło godziny na zrealizowanie tej decyzji. Spojrzał na zegarek. Czas był już najwyższy, aby iść. Zawołał: -- Peter, na spacer! -- Koszyk zatrzeszczał znowu, coś poruszyło się w nim leniwie wirowatym ruchem rozwijającego się pytona. Spod kraciastej flaneli wyjrzał długi żółty pysk, zakończony kakaowego koloru nosem. Pies powoli wygramolił się z kosza. Chwilę starannie trzepał flaczastymi 5 uszami. Potem wyciągnął się, przegiął, naprężył, unosząc w powietrze jedną z tylnych łap. Ziewnął hałaśliwie, oglądając się na Herberta. Ale dokonawszy tych rytualnych gestów, nabrał werwy: kręcił się, uwijał, merdał ogonem. Kiedy Köstring otworzył drzwi, Peter runął w dół po schodach ze straszliwym ujadaniem. Na ulicy biegał, zataczał koła, dopadał do drzew, obwąchiwał je i kończył to obwąchiwanie powtarzającym się niezliczoną ilość razy uniesieniem nogi. Herbert stał na progu, czekając, aż się to skończy. Potem odprowadził psa na górę. Przy okazji zabrał do mieszkania mleko i chleb. Peter pędził naprzód. Sadził długimi susami, lecz zatrzymywał się na każdym półpiętrze. Czekał tu na swego pana, a jego nadejście witał radosnym gardłowym szczekaniem. Doskonale wiedział, że na schodach szczekać mu nie wolno. Nie przejmował się tym jednak. W brązowych oczach jamnika można było wyczytać złośliwe rozradowanie. Na surowe słowa księdza odpowiadał merdaniem ogona. Znowu przegalopował partię schodów i stojąc na jej szczycie szczekał bełkotliwie, jakby się kłócił. Drzwi naprzeciwko mieszkania Herberta uchyliły się. W szparze ukazała się jasna główka z krótko uciętymi włosami. Hedda wyciągnęła rączkę do psa, on jednak, niewdzięcznik, niepomny już otrzymanej poprzedniego dnia kiełbasy, nawet nie patrzył w tę stronę. Taki był Peter: lubił dzieci, ale nie uważał za potrzebne okazywać im swe uczucia. -- Chowaj się, Hedda! -- powiedział Herbert, przechodząc obok szpary. -- Zimno na schodach, a tyś jeszcze nie ubrana. -- Ale uśmiechnął się do dziewczynki, a ona odpowiedziała mu uśmiechem. -- E, nie... -- Chowaj się, chowaj... Wszedł do siebie. Ustawiając mleko na oknie, usiłował poruszyć sumienie Petera: -- Przyzwoity pies nie szczeka na schodach. Akurat! Jamnik nie czuł się tym ani trochę przejęty i ładował się do koszyka, traktując ten spacer jak krótką przerwę w drzemce. Leżąc już zwinięty, popiskiwał żałośnie tak długo, aż Köstring schylił się i nakrył go kołderką. ,,Właściwie -- myślał -- nie powinienem go trzymać. Tylko kłopot i narzekanie lokatorów, że ich budzą hałasy na schodach." Ale z drugiej strony -- gdyby nie Peter, nigdy by nie 6 zyskał przyjaźni Heddy i nie mógłby rozmawiać z jej matką. Tylko że co z tej rozmowy wyszło? -- znowu napłynęło zniechęcenie. Zgasił światło i wyszedł z mieszkania. Przekręciwszy klucz w zamku, wyłowił z głębi kieszeni ułomek kredy, by napisać na drzwiach: ,,Jestem w kościele. Wracam po Mszy". Mrok nad ulicami zaczynał się rozpraszać. Mokry, mglisty brzask mieszał się ze zrudziałym blaskiem lamp. Aut było coraz więcej. Skrajem jezdni długimi sznurami jechali robotnicy na poruszanych motorkami rowerach. Herbert idąc modlił się: ,,Et sit splendor Domini Dei nostri super nos et opera manuum nostrarum dirige..." Do kościoła miał niedaleko: cztery dobrze sobie znane narożniki. Na pierwszym był sklepik z papierosami, na drugim zakład fryzjerski, na trzecim magazyn z artykułami gospodarstwa domowego, na czwartym sklep z warzywami i owocami. O tej porze tylko ten ostatni był już otwarty. Właściciel w szarym fartuchu zamiatał przed sklepem i ustawiał stoliki pod skrzynki z sałatą, pomarańczami, bananami. Skinął głową Herbertowi. -- Dzień dobry księdzu. -- Dzień dobry, panie Kuntze. Jak tam idzie? -- Powoli, proszę księdza, powoli... Ciężko. Człowiek, kiedy jest jak ten wróbel na dachu, nie na swoim... -- Ależ chyba interes idzie panu dobrze, panie Kuntze? W sklepie zawsze ruch. Właśnie chciałem pana prosić... Kupiec skrzywił się, pojmując od razu, o co chodzi. Kwaśnym tonem przerwał księdzu: -- Ruch, ruch!... Tak się tylko zdaje. Jeden leci, drugi przebiera w miejscu nogami. Gerke kupił samochód. A mnie na to nie stać. -- I na samochód przyjdzie kolej. Kupił pan skuter Heinrichowi... -- No to co? -- mówił teraz z mniejszą niż poprzednio grzecznością. -- Chłopak wiercił mi dziurę w brzuchu. Ale dostawy wciąż robię na rowerze. W tym miesiącu nic nie będę mógł dać księdzu. -- Jednakże, gdyby pan się postarał... -- Nie! W tym miesiącu nie mogę. Ja będę dawać, a Gerke mnie tymczasem wysadzi. Bo to, kiedy się nie jest na swoim... 7 Nie miał czasu na dalszą rozmowę. Zresztą ton głosu kupca stał się nagle zły i podniecony. Herbert pożegnał go, ruszył dalej. Wobec siebie usiłował wytłumaczyć tamtego. Kuntze musiał się dorabiać wszystkiego od początku. Był przesiedleńcem i najadł się niemało biedy, zanim doszedł do tak porządnego sklepu. Miał konkurenta i to go niepokoiło. Kościół był mały -- właściwie kaplica, nie kościół. Przed wojną katolicy stanowili w mieście znikomą mniejszość. Stara, piękna katedra należała do protestantów. W 1943 roku uszkodziły ją angielskie bomby. Praca nad jej odnowieniem posuwała się wolno. Ponieważ na skutek przybycia przesiedleńców liczba katolików w mieście wzrosła, powstał projekt podzielenia katedry między dwa wyznania. Ostatecznie jednak do tego nie doszło; odbudowa ciągnęła się wolno i wymagała dużych kosztów. Katolicy woleli założyć parafię przy kaplicy Świętego Józefa, należącej do zakładu dla starców; protestanci zadowolili się małym zborem na przedmieściu. Katedra stała zniszczona, otoczona płotem z desek, na którym widniał napis: ,,Achtung! Steinschlag!" W kaplicy siostry z przytułku utrzymywały wzorowy porządek: podłoga błyszczała, na ołtarzach i ławkach najbystrzejsze oko nie odkryłoby pyłku. W środkowym ołtarzu był Chrystus w otoczeniu swej Matki i świętego Józefa -- rzeźba gruba i bez wdzięku. W bocznym stały figury świętej Elżbiety i Teresy. Z boku, w połowie długości kaplicy, ustawiono już po wojnie figurę świętej Jadwigi. Gdy Köstring przybył do parafii, mówiło się jeszcze o wzniesieniu tutaj czwartego ołtarza. Zbierano na to i teraz; przy figurze wisiała puszka z wzywającym do składania ofiar napisem. Ale zapału nie było, projekt poszedł w zapomnienie, a to, co proboszcz znajdował w puszce, zaledwie wystarczało na kwiaty i świece przed figurą. W zakrystii Herbert zastał swego proboszcza, kanonika Schultze. Krępy, otyły ksiądz debatował nad czymś z zakrystianem, suchym staruszkiem z kolorowymi baretkami wojskowych odznaczeń na czarnym ubraniu. Obaj podnieśli wzrok na wchodzącego Köstringa. -- Dzień dobry -- powiedział kanonik, wyciągając do Herberta pulchną dłoń. -- Jak tam? Co tam? -- Dziękuję księdzu kanonikowi, wszystko dobrze. -- To pięknie. Widział ksiądz już? -- podsunął Herbertowi pod nos rozłożoną gazetę, nad którą poprzednio pochylali 8 się obaj. -- Są fotografie nowych mundurów Bundeswehry. Jak się księdzu podobają? Wzrok Köstringa spoczął na figurkach wykrygowanych niby manekiny. -- Ładne -- przyznał. -- Zupełnie przypominają mundury amerykańskie. -- Jak wszystko! -- parsknął śmiechem kanonik. -- Ale owszem, owszem... Nie znam się na tym, wydają mi się jednak ładne. Takie sportowe... No i cóż, panie majorze -- zwrócił się z jowialnym śmiechem do Herberta -- nie ciągnie to księdza? Nie nabiera ksiądz ochoty, aby się znowu ubrać w taki mundur? Co? -- He, he, he! -- zarechotał Slembeck. -- Nie -- odpowiedział spokojnie Köstring. Wiedział, że w żartobliwym pytaniu kanonika kryje się zaczepka, a na nią nie miał ochoty odpowiadać. Znał poglądy proboszcza, na które składały się: ukryty pod kpinami kult munduru, strach wobec komunizmu, poczucie posiadanej władzy i duża ograniczoność. -- Mam nadzieję -- ksiądz Schultze mówił do Slembecka, ale patrzył na Köstringa -- że choć mundury są amerykańskie, żołnierze, którzy je będą nosić, pozostaną naszymi dawnymi żołnierzami. Oby Pan Bóg pozwolił ich rękami udzielić nauczki tym bezbożnikom... -- Oj, to, to! Oj, to, to! -- basował proboszczowi zakrystian. Köstring nie dał się jednak sprowokować. Wspiąwszy się na palce, sięgnął do górnej półki po kielich. -- Ksiądz wychodzi zaraz ze Mszą? -- zapytał proboszcz. -- Tak jest, księże kanoniku. -- To będzie żałobna Msza? -- Żałobna, księże kanoniku. -- O! Ksiądz dostał intencję? -- zainteresował się proboszcz. -- Nie, to ja sam... Chcę odprawić Mszę za duszę przyjaciela. -- A, to co innego. Oczywiście, oczywiście. Trzeba pamiętać o przyjaciołach. Slembeck wydobył z szafy żałobny ornat i welon. Herbert odszedł tymczasem do kąta, gdzie stał klęcznik, i ukrywszy twarz w dłoniach, modlił się. Część psalmów stanowiących przygotowanie do Mszy odmówił już w domu i w czasie drogi. 9 Było w nim stałe przekonanie, że wszystko w jego życiu musi być zrobione na czas i niczego nie wolno odłożyć na ostatnią chwilę. Teraz odmawiał psalm 129, który lubił, bo mu stawiał przed oczy jego własne słabości: »De profundis clamavi ad Te...«. ,,Dobrze jest -- pocieszał się -- będąc na dnie, czekać. Nie szarpać się w próżnym wysiłku. Ufać pomocy, która na pewno kiedyś przyjdzie..." Skończywszy modlitwy powstał, zbliżył się do umywalni. Z dłońmi pod strumieniem wody rzucił przelotne spojrzenie ku drzwiom zakrystii. Tyle razy jego chłopcy obiecywali, że będą przychodzili służyć do Mszy... Ale przy drzwiach nie było nikogo. Jak zawsze, gdy nie mogli przyjść Kurt czy Georg... Poczuł skurcz żalu. Lecz zaraz ten skurcz ustąpił miejsca odruchowi gniewu. ,,Znowu -- wyrzucał sobie -- chciałbym zobaczyć..." Włożył humerał. Gdy sięgnął po sznur i ze słowami: ,,Praecinge me, Domine, cingulo puritatis..." ściągnął nim albę, Slembeck zbierał z tyłu fałdy. Robił to ze stękaniem i z rytującym pociąganiem nosem. ,,Nie lubi mnie -- myślał Herbert. -- Dlaczego?" Ale nie szukał odpowiedzi na to pytanie. Msza wciągała go już w swój rytm harmonijnych słów i gestów. Piętnaście lat temu nigdy nie byłoby mu powstało w głowie, że będzie ją odprawiał. Ale te lata przyniosły tyle zmian... Przesuwały się przed nim rozmigotaną taśmą wspomnień, jakby słowa ,,ut animam famuli tui Hugo..." miały moc puszczania jej w bieg. Razem z przyjacielem przekraczali próg wojny. W sześć lat później wzburzony ocean zdarzeń wyrzucił Köstringa na płonącą, rozdygotaną od wystrzałów Unter den Linden. Rodzinne miasto rozpadało się w gruzy. Sypały się tynki, szkło niby kałuże ścięte mrozem trzeszczało pod podeszwą. Przed nim na tle ociekającego czerwienią nieba czerniła się Brandenburska Brama niby kamienny kościotrup. Co chwila wybuchał przeraźliwy chichot ,,katiusz". Batalion dzieciarni, którym mu przyszło dowodzić, stopniał do gromadki może trzydziestu chłopców o szarych twarzach, zaciśniętych ustach i desperackim spojrzeniu. Dzielnica pałaców i urzędów między Goeringsstrasse a Wilhelmsstrasse, od Adlonu po majaczące w różowych dymach resztki gmachu gestapo, leżała zamieniona w wał gruzu. Między ruinami odszczekiwały się ze swych gniazd kaemy. W głębi bunkra, którego mieli bronić, kryło się kilku ludzi o trzęsących się febrycznie ustach i oczach szaleńców. Köstring zdał sobie sprawę, 10 że wiele tych twarzy, tak teraz zmienionych, zna z fotografii. Dni agonii Berlina były dniami kruszenia się posągów. Nad bunkrem szalał ogień zaporowy. Gdzieś runął strop zasypując ludzi. Potem rozległ się tuż przed nimi krzyk: -- Ura! -- Nie było mowy o oporze. Köstring dał rozkaz złożenia broni. W rudym kurzu, przez który przebijały się pasma słońca, widział twarze swoich żołnierzy. Niektórzy płakali. Ale gdy zawołano na nich, by wychodzili, twarze stwardniały. Jeden za drugim z rękami założonymi na karku szli między szeregami zwycięzców w przepoconych drelichach, równie dziecinnych jak oni. Herbert ostatni z walczących opuścił bunkier. Pozostali w nim jedynie ludzie o oczach szaleńców. Powitał go szmer głosów: ,,Aficer, smatri, aficer!" Nie pierwszy raz słyszał śpiewny dźwięk tej mowy. Szedł za swoimi żołnierzami. Nagle ogarnęło go przekonanie, że za tych chłopców, którzy ostatni zostali wezwani i walczyli do końca, jest odpowiedzialny: nie wolno mu ich opuścić. Lecz zostali rozdzieleni. Musiał ich pożegnać na placu Aleksandra, zamienionym w rozległe gruzowisko. Powiedział im: -- Do zobaczenia, koledzy! -- Odpowiedzieli mu dziwnie obojętnym kiwnięciem głów. Tych parę dni nie mogło zrodzić zażyłości. Może nawet gorzej: miał uczucie, że tamci patrzą na niego z niechęcią i jakby z urazą. Domyślał się: mieli do niego żal, że kazał im złożyć broń. Odprowadzono go do gromady oficerów, zebranych na jakimś wydeptanym skwerze. Potem szli kolumną przez miasto. Teraz dopiero widział, jak bardzo jest zniszczone. Wydawało mu się całkiem obce. A jednak to nie był nie znany mu widok. Domy szczerzyły czarne jamy pustych otworów okiennych. Gdzieniegdzie płonął ogień. Na ulicach nie było widać ludzi. Tylko z ruin dobywały się od czasu do czasu jakieś krzyki. Pod butami trzaskało wciąż szkło i chrzęścił opadły tynk. ,,Czy to jest naprawdę Berlin?" -- po raz nie wiadomo który zadawał sobie to pytanie. Idący obok niego ludzie pociągali płaczliwie nosami. On nie mógł płakać. Z dala dochodziła kanonada -- wciąż jeszcze gdzieś walczono. Dopiero na przedmieściach zobaczyli mieszkańców: gromady kobiet pod okiem żołnierzy sprzątały ulice. Z tłumu wyjrzała ku niemu twarz dziewczyny, brudna, zapuchła, pokryta kurzem, z jasnymi śladami łez. Wieziono ich potem ciężarówkami. Jak niegdyś. Mijali miasta zamienione w gruzy. Daleko za Berlinem załadowano ich na pociągi. Stojąc przy wąskim okienku, zaplecionym pajęczyną kolczastego drutu, patrzył. Ciągle mijali zgliszcza, 11 ruiny, gruzy, sterczące kominy. Tylko drzewa były po majowemu zielone i obsypane kwiatami. W nocy woń tych kwiatów wsączała się do wagonu, przytłumiając odór spoconych, dawno nie mytych ciał. Pociąg toczył się wolno, postukując na stykach szyn. Równolegle z nim sunął po gładkim niebie księżyc. Zieleń drzew stawała się czernią. Na liściach drżał blask. Czasami ściana zarośli przerywała się, a księżycowa poświata wywabiała z mroku nowe zwaliska. Świat wydawał się jedną ruiną. ,,Kto go odbuduje? -- myślał Herbert. -- I kiedy? Czy można to w ogóle odbudować? Czym staną się ludzie, na których spadnie to brzemię?" Za nim z głębi wagonu dobywało się sapanie śpiących. Koła nie przestawały stukać. Ktoś zaniósł się westchnieniem niby szlochem. Herbert nie mógł spać. Myśli tłukły się pod czaszką. Widział znowu zacięte twarze chłopców zostawionych na placu Aleksandra. Ich spojrzeń nie mógł zapomnieć. Koła zaczęły chrzęścić. Pociąg zwalniał. Z sykiem odpuszczanych hamulców zatrzymał się przed ciemną stacją. Budynek stacyjny był spalony. Poprzez dziury okien widać było niebo i blade gwiazdy. Na opalonym murze widniała nazwa stacji: Elsbruch. Ale nad tym napisem wisiał inny, wymalowany niezgrabnie na desce: Trzebusz. Z małej budki opartej o ścianę spalonego budynku wyszło dwóch ludzi. Jeden z nich trzymał latarnię w ręku. Zwrócili się z czymś do wartownika, który chodził po peronie, tupiąc głośno grubymi butami. Słowa zahuczały w ciszy. Köstring drgnął. To był język Oleńki. Jeszcze ostatni gest i Herbert wyszedł z zakrystii. Miał odprawiać Mszę przed ołtarzem świętej Elżbiety. Czuł zawsze wielką sympatię dla tej wielkiej, a tak mało rozumianej świętej. Księżna przemieniająca chleb w róże? Co za głupstwa! Czy tylko ta legenda miała zostać z tej wspaniałej batalii między uczuciami ziemskimi a wołaniem nieba? Kaplica była prawie pusta. W głębi, pod chórem, klęczało kilka sióstr; w ławkach siedziały dwie babki -- również z zakładu. Jedyną osobą spoza przytułku była kobieta z torbą z kolorowego plastyku, wypchaną jakimiś zakupami. Msza w pustce! Coś, co decyduje o życiu, a rozgrywa się poza życiem!... Gdy zaraz po wyświęceniu przyjechał tutaj, na Mszach rannych bywało o wiele więcej osób. Słyszał za 12 sobą chrzęsty, szelesty, chrząkania, westchnienia, bolesne szepty. Teraz było cicho, jakby za plecami nie było nikogo. Msza w pustce wydawała się czymś straconym, zmarnowanym. Lecz wierzył, że tak naprawdę nie jest. Golgota znajdowała się także poza murami miasta, a jednak to, co się na niej dokonało, dotyczyło Jerozolimy. ,,Bóg nie chce -- myślał -- zbawiać świata bez jego woli. On jedynie uprzedza nasz gest. Wychodzi naprzód z miłosierdziem. Tent człowiek w obozie miał rację: miłosierdzie jest wiatykiem na drogę osamotnienia..." To dobrze, że pierwsze słowa we Mszy muszą być wypowiedziane głośno, przeplecione ze słowami siostry klęczącej niedaleko ołtarza. Ten dialog jest jak musztra. Zwarty tok słów i gestów, który nie pozwala myślom rozpłynąć się w nastrojach. Confiteor, Introit, Orationes... ,,Inclina, Domine, aurem Tuam ad preces nostras, quibus misericordiam Tuam supplices deprecamur: ut animam famuli tui..." Hugo! Na moment zatarte rysy ze snu wyjrzały spoza czarnych gotyckich liter. Ale już modlitwy biegły dalej swoim trybem: lekcja z Apokalipsy, majestatyczna sekwencja »Dies irae«... Gdy odchodził od ołtarza, minął się z idącym odprawiać Mszę kanonikiem. W kościele nic się nie zmieniło: siostry i babki tkwiły nadal na swych miejscach. Tylko kobieta z torbą wstała i kierowała się ku wyjściu. Przyszły natomiast dwie inne kobiety i siwy mężczyzna. Köstring zdjął szaty liturgiczne, pomodlił się i szedł już ku wyjściu, gdy nagle coś sobie przypomniał i zatrzymał się przy zakrystianie nalewającym wino do ampułki. -- Jak tam zdrowie żony, panie Slembeck? -- zapytał, starając się nadać głosowi przyjazny ton. Ale dawny Gefreiter zaciął niechętnie usta. Zmarszczki na jego twarzy pogłębiły się. -- Po staremu, proszę księdza wikariusza -- powiedział. -- Wciąż tak samo. Dałby Bóg -- westchnął -- aby już wreszcie biedaczka przestała cierpieć! Żona Slembecka dotknięta była chorobą umysłową, lecz że lekarze uznali ją za nieszkodliwą dla otoczenia i że stan ten przerywały nawroty do przytomności, kobieta pozostawała w domu. Sąsiedzi Slembecka twierdzili, że wielka baba w chwilach gniewu bije swego męża. ,,Powinienem pamiętać o jego nieszczęściu!" -- wyrzucał sobie Herbert, gdy drażnił go nieżyczliwy wzrok zakrystiana. 13 -- Gdyby było panu potrzeba -- rzekł -- będę miał za parę dni trochę pieniędzy... -- Dziękuję księdzu wikariuszowi. Ksiądz kanonik pamięta o mnie... Głos zakrystiana brzmiał kwaśno. Herbert raz jeszcze uświadomił sobie, że Slembeck go nie lubi. Doprawdy nie wiedział dlaczego. Tak już jednak było od dnia przybycia tutaj. Początkowo przejmował się bardzo, usiłował to przewalczyć. Z czasem zaczął szukać przyczyn. Slembeck mógł mieć do niego pretensję, że zajmuje się bardziej przesiedleńcami niż takimi jak on przedstawicielami starego miejscowego społeczeństwa. Kiedyś słyszał go, jak burczał: -- Wszystko dla tamtych, wszystko... -- Innym znowu razem, gdy doszło między księdzem Schultze a Köstringiem do żywej dyskusji na tematy wojny i pokoju, Slembeck wtrącił nagle: -- Bo to ksiądz wikary tylko pokój i pokój. Zupełnie jak komuniści... Zresztą nie tylko ze Slembeckiem stosunki układały się trudno. Niełatwo było dawnemu majorowi Luftwaffe, kawalerowi tylu odznaczeń, skurczyć się i zmieścić w skórze półchłopięcego alumna; wejść z powrotem do szeregów, z których dawno wyszedł. Towarzysze patrzyli na niego trochę z szacunkiem, a trochę kpiąco. Nauczyciele -- z uznaniem, ale równocześnie z chęcią pokazania, że w seminarium nie liczą się dawne tytuły czy pozycje. Każda próba wypowiedzenia swego choćby trochę odmiennego od innych zdania wywoływała uwagę: -- Proszę nie zapominać, że ksiądz nie jest już majorem. -- Czasami wydawało się Herbertowi, że tego nie zniesie. Ale wytrwał. Mówił sobie: ,,To jest szkoła. Po latach służenia źle trzeba mi było do niej wrócić, abym się nauczył służyć dobrze". I spoglądał na swoje dłonie, które w obozie doznały niepojętego przywileju... Seminarium skończyło się i Herbert, leżąc krzyżem w dniu święceń, czuł się niby przywrócony do dawnej rangi. ,,Teraz będe znowu służyć" -- myślał. Z zapałem młodego kapłana rzucił się w wir pracy. Choć wydawało mu się, że przede wszystkim powinien służyć młodym, nie chciał rezygnować z wykonania jakiegokolwiek stojącego przed nim zadania. Szybko jednakże liczba tych zadań przerosła jego siły. Równocześnie zrobił odkrycie, że ani rezultaty nie idą w parze z jego wysiłkiem, ani sympatie ludzkie... Pojąłby wrogość ze strony przeciwników. Ale dlaczego obdarzało go nią tylu swoich? Tego nie mógł zrozumieć. Ka14 nonik Schultze, któremu się kiedyś zwierzył ze swej troski, wydął grube wargi i powiedział: -- Ksiądz się zanadto rzuca. Trzeba szanować siebie, a wtedy i inni uszanują nas... -- To nie była odpowiedź, która by go zadowoliła. W starym księgozbiorze pozostałym po ojcu odnalazł pamiętnik Newmana, a w nim zakreślone ołówkiem -- niewątpliwie ręką ojca -- słowa: ,,Moje życie stało się smutne i puste... Odkąd jestem katolikiem, wydaje mi się, że zaznaję jedynie klęsk i niepowodzeń..." Miał ochotę podkreślić te słowa jeszcze raz. Klęski i niepowodzenia narastały, zdawały się narastać tym bardziej, im gorliwiej usiłował służyć... Opuścił kościół. Był już jasny dzień. Ulicami sunęły dwa sznury aut. Przy krawężnikach toczyły się motocykle. Na przecznicach fala aut zamierała, by przepuścić inną. Policjant w białej czapce robił szybkie ruchy dłońmi ubranymi w białe rękawiczki. Minęła go gromadka chłopców wykrzykujących coś i wymachujących trzymanymi w rękach teczkami. Byli poubierani w kuse kurtki i wąskie spodnie ,,blue jeans" z ogromną ilością kieszeni naszytych jasną nicią. Któryś z chłopców potrząsnął dziwnym przedmiotem podobnym do nieforemnej kuli z jasnej blachy. Herbert przypomniał sobie, że już mu się tym kiedyś chwalił jeden z uczniów: był to ,,pistolet atomowy", stanowiący część dziecinnego rynsztunku ,,podróżnika międzyplanetarnego". Gromadka zachowywała się nieznośnie: krzyczała, potrącała ludzi, zaczepiała przechodzące dziewczynki. Köstring przyśpieszył kroku. Zrównał się z dziećmi. Powiedział: -- Cóż to takiego, chłopcy? Co to za zachowanie? Dlaczego tak krzyczycie? Przez chwilę wydawali się stropieni. Spuścili głowy. Ale spod opuszczonych czół popatrzyli na siebie i zaczęli się uśmiechać. Jeden z nich, jasny blondyn, wysunął się do przodu. -- My nic takiego nie robimy, proszę księdza... -- Owszem -- zaprzeczył -- hałasujecie, potrącacie idących. -- Herbert mówił poważnie, bez gniewu. Jego głos miał ton przyjacielski. -- To dobrze, że jesteście weseli. Ale wesołość i awantury to nie to samo, prawda? 15 -- My nie robimy awantur -- powiedział jasnowłosy chłopiec potrząsając głową i butnie spoglądając księdzu w oczy. -- Moi drodzy, szedłem za wami... -- Ojej, jest o czym tyle gadać! -- zawołał któryś z tyłu. Uderzył kolegę po ramieniu. -- Gońmy! Spóźnimy się! Poderwali się. -- Musimy lecieć -- powiedział najbliższy, usiłując jeszcze zachować pozór grzeczności. Ale inny spoza jego pleców krzyknął: -- Co mu się tam będziesz tłumaczył! Popędzili z głośnym chichotem. Ale naprawdę nie musiało się im śpieszyć, bo za chwilę zobaczył, jak stoją przed zaparkowaną przy chodniku białą »Isettą«. Pochyleni nad szybą pokazywali sobie wewnętrzne urządzenie auta. -- To gówno takie małe! -- wykrzykiwał ten z ,,atomowym pistoletem". Inny na zakurzonej ściance auta napisał palcem: ,,Brudne". Znowu zaśmiewając się, wykrzykując i popychając się wzajemnie, popędzili dalej. Köstring, nie oglądając się już na nich, podążył ku domowi. Sklep z warzywami był teraz pełen kupujących. Kuntze uwijał się wśród klientów, szastał nogami, kłaniał się, uśmiechał, odprowadzał do drzwi niektóre panie. Magazyn z artykułami gospodarczymi był jeszcze zamknięty, ale przez szyby u fryzjera widać już było kilku mężczyzn pozawijanych w białe serwety. Nad namydlonymi twarzami pochylali się fryzjerzy. Między nimi kręciła się pomocnica, dziewczyna o wielkich ciemnych oczach i delikatnej buzi. Znał ją. Sam ją tutaj umieścił na prośbę jej matki wdowy. Przechodząc koło witryny, zawsze zatrzymywał się na chwilę, by rzucić okiem na swoją protegowaną. Z oburzeniem spostrzegł kiedyś, jak jeden z klientów, wysunąwszy rękę spod serwety, usiłuje uszczypnąć dziewczynę. Uchyliła się od tego niechętnym gestem, a Herbert odetchnął. Lecz zakłócony spokój nie wrócił. Sklep z papierosami robił wrażenie ciemnej nory. Schodziło się do niego po kilku schodkach. Na dźwięk dzwonka przyczepionego do drzwi wynurzył się z głębi siwy mężczyzna, ubrany w szarą, naszywaną zielonymi galonami kurtę. -- Dzień dobry, proszę księdza. -- Dzień dobry panu, panie Schniewind. Jak tam zdrowie? -- Ano jakoś. Po staremu. Póki sucho, to dobrze, ale jak 16 idzie deszcz, zaraz stara rana zaczyna dokuczać. I odmrożenia... Po tym, co się przeżyło, proszę księdza, człowiek już nigdy całkiem zdrów nie będzie. Czym mogę służyć księdzu? »Juno«? -- Tak, panie Schniewind. -- Ksiądz zawsze wierny. Bo inni to tylko »Tomahawki« lub »Playersy«. -- Nawykłem do tamtych. -- Nie ksiądz jeden. To były nasze papierosy, prawda? -- Ano tak. Dziękuję. Aha, rozmawiałem wczoraj z Kurtem... -- I co? i -- Obiecał. -- Dziękuję księdzu -- westchnął stary. -- Żeby tylko dotrzymał -- kiwał wątpiąco głową. -- Taka to teraz ta młodzież. Dawniej syn pomagał ojcu, córka matce. Dziś dla nich ojciec to stary idiota, a matka -- głupia... Tak, tak... -- Myślę, że jednak dotrzyma. Wydawał się skruszony... -- Ale dziś od rana dorwał się do motoru i tyle go widzieliśmy... Czasami, proszę księdza, człowiek zazdrości tym, co pozostawili swe kości nad Wołgą... Westchnęli teraz obaj. -- Niech mu pan powie, aby przyszedł do mnie jeszcze raz. I do widzenia, panie Schniewind. -- Do widzenia księdzu. Powiem mu. Za chwilę stał przed domem. Zaledwie wszedł do sieni, doszło go z góry zajadłe szczekanie Petera. To był nieomylny znak, że ktoś czeka na schodach na jego powrót. Kobieta 2 skarżyła się płaczliwie; raz po raz pociągała no- sem, a po jej zwiotczałym policzku spływała wolno łza. -- Tyle lat ich nie widziałam... -- wzdychała. -- Jesteśmy stare kobiety. Nie mamy nikogo na świecie. Poumieramy i nie zobaczymy się przed śmiercią... -- No, no, niech pani tak nie mówi, niech pani nie płacze... -- usiłował ją pocieszyć. -- Może coś się jeszcze zmieni... 17 -- E, co się może zmienić, proszę księdza! -- szepnęła. -- To już tak zostanie... W gruncie rzeczy on sam tak myślał. Po prostu słowa o możliwości zmiany wymknęły mu się same. To nie było to, co powinien był powiedzieć. Ale jak pocieszyć tę kobietę? Ze współczuciem śledził drganie skóry na skroniach i bolesne skurcze ust. -- A jeśli się nie zmieni -- podjął -- to przecież jest pani chrześcijanką... Pani wie: spotkamy się z każdym, kto był nam bliski... Nasze rozstanie to tak jak sen albo jak podróż... Ja wiem, to bardzo boli... Ale, pani Müller, trzeba ten ból przezwyciężyć. Trzeba sobie mówić, trzeba powtarzać: Bóg chce tego oddalenia. Czy Bóg może chcieć naszego bólu tylko po to, by patrzeć, jak cierpimy? Widać dla nas samych trzeba, abyśmy to lub tamto wycierpieli... To jest Jego miłosierdzie... Zabrakło mu słów. ,,Bóg nas zna -- przekonywał siebie tyle razy -- i nie żąda od nas niczego niepotrzebnego... My odginamy naszą drogę w pogoni za złudzeniami, Bóg ją na nowo prostuje... To boli, gdy się nastawia zwichniętą rękę. Ale tak trzeba... Czy jednak takie stwierdzenie zdolne jest człowieka wybawić od smutku?" Łza spłynęła szybciej po policzku kobiety, a za nią stoczyła się druga i trzecia. Kobieta podparła czoło małą dłonią pociętą w drobniutką sieć zmarszczek. Szloch wstrząsał raz po raz jej wyschłą piersią. Köstring nasłuchiwał niespokojnie. Cierpienie, na które nie umiał nic poradzić, budziło w nim chęć ucieczki. Bał się powrotu żalu. Lecz szloch stawał się coraz cichszy. Pojął wreszcie, że rozpacz kobiety przełamała się. Znowu sprawdziło się odkrycie, którego dokonał w ciągu ostatnich lat: gdy się wzięło w siebie część bólu drugiego, pojawiało się coś niby zjawisko współdziałania naczyń połączonych... -- Dziękuję księdzu -- powiedziała kobieta łzawym głosem. -- Niech Pan Jezus i Panienka Najświętsza od świętej Anny wynagrodzą... Bo ksiądz to rozumie... -- Każdy to rozumie, pani Müller. -- O, nie, proszę księdza. Nie każdy! -- Jego nieostrożne słowo dotknęło utajonego źródła goryczy. -- Kogo obchodzi stara baba jak ja? Mój mąż to tylko się złości, że one tam zostały. A syn uważa mnie za wariatkę, bo za nimi płaczę... 18 Znowu, czuł, musi wziąć na siebie część jej bólu, a raczej dorzucić do jej brzemienia swoje, aby razem -- były lżejsze. -- Trzeba być wyrozumiałym dla ludzi, droga pani Müller -- mówił. -- Każdy ma swoje troski, każdemu wydaje się, że jego zmartwienia są rzeczą najważniejszą... -- To prawda, proszę księdza -- kiwała głową. -- Pewno, każdy ma swoje... Ja to chciałabym... Ale... Co im tam? I mąż, i syn pracę mają. Syn to nawet dobrze zarabia. Nie można narzekać. Jest wszystko, co trzeba. Ja się nie skarżę... Poprawiło się, ani się człowiek obejrzał... Ale dlatego to mi jeszcze więcej żal: one tam stare kobiety, nikt im nie pomoże... To mi ten chleb, co jem, kością w gardle staje. Chciałam pisać do tego ich rządu, żeby się zlitowali i puścili je do nas. Ale mąż się za to pogniewał na mnie. Jeszcze mnie skrzyczał. Powiedział: ,,Głupia jesteś, Marto. Jak chciały zostać z komunistami, to niech u nich siedzą i nie skarżą się. A napiszesz, to nam dwa stare, bezużyteczne graty na kark odeślą..." Tak powiedział o moich siostrach... -- rozpłakała się. Znał niejedną taką historię. Jedni przyjechali, drugich zatrzymano, inni znowu przywarli do ziemi, od której, zdawało się, nic ich nie oderwie. A tymczasem płynęły lata... Ludzie starzeli się, zaś starzejąc się potrzebowali coraz bardziej jedni drugich. Nie doceniane związki krwi nabierały ceny. Tęsknoty rosły. Poczucie istniejących granic zaczynało ciążyć. Z wysiłkiem pocieszania kobiety łączyło się rosnące uczucie głodu. Peter siedział na plamie słonecznej z przechyloną wyczekująco głową. Ale Herbert czuł, że nie wolno mu się zająć czymkolwiek, póki kobieta nie skończy swych żalów. Mechanizm naczyń połączonych działał tylko wtedy, gdy słuchało się wszystkiego -- do końca. -- ...A one -- opowiadała żałośnie kobieta -- zostały, bo tam są groby naszych rodziców... Mówiły: ,,Jak nam od tego odejść? Ty, Marto -- powiadały -- masz męża, masz syna, to trzeba ci jechać. Ale my, wdowy, zostaniemy". Bo kto to myślał, proszę księdza, że tak już może zostać? On też sądził przez długi czas, że tak nie zostanie. Początkowo waliło się wszystko niby podcięty minami dom. Leciały piętra, grzebały ludzi... Wydawało się, że nadszedł koniec... Z tą myślą odjeżdżał. Ale w ciszy przysypanych śniegiem lasów poczęła do niego powracać nadzieja. Nadzieja zrośnięta z troską... Znowu nadpływały z rozeszklonej słońcem dali 19 twarze chłopców pozostawionych na placu Aleksandra. Gdzie oni są? Co robią? W co się przemieniła ich gorycz? Czym stali się oni, których pierwszym życiowym doświadczeniem była klęska? I czy wolno powiedzieć sobie, że wszystko umarło, gdy oni żyją? Zbudziło się w nim przekonanie, że to, co się stało, musi się odmienić. Zło popełnione wyrównane zostało złem, które im uczynili. Ci chłopcy nie mogą być za nich ukarani. Mają prawo do czystego konta... Tymczasem zdarzyła się ta dziwna historia z ręką... Herbert zranił się siekierą i rana zaczęła się gnoić. Gorączkował, cierpiał nieznośne bóle. Wydawało się, że gangrena pochłonie rękę, a może i jego zabić. Byli tak daleko od jakiegoś miasta, od szpitala... Ocaliły go ofiarne starania Wiery, sanitariuszki z miejscowego ośrodka zdrowia. To była dzielna dziewczyna, nie znająca granic poświęcenia. Czuwała przy chorym, jeździła saniami w wielki mróz ponad sto kilometrów, by przywieźć potrzebne lekarstwa. Ona i jeden z towarzyszy Herberta, Hans, zajmowali się nim -- i im niewątpliwie zawdzięczał życie. Po zranieniu została na palcach twarda blizna. Pozostało coś więcej... Wtedy, gdy zdawało się, że Herbert umrze, Hans wyjawił mu ukrywaną pilnie tajemnicę: był księdzem. Potem, gdy zaczęła się rekonwalescencja, Herbert miał z kim rozmawiać w ciemnym baraku o sprawach, które go coraz bardziej niepokoiły. Minęła zima, nadchodziła gorąca i sucha wiosna. Pewnego wieczora Hans zdradził Herbertowi swój zamiar. Postanowił odprawić Mszę. Będąc z transportem w sąsiednim obozie, otrzymał od przebywającego tam księdza kilka opłatków i trochę wina. Rankiem -- był to dzień wolny od pracy -- pięciu wtajemniczonych wsunęło się w ukryty za drwalką zakątek podwórza. Robili to po kryjomu, nie wiedząc, jak by się ustosunkowało do tej sprawy kierownictwo obozu. Na leżących stosem deskach Hans położył Hostię, nalał wina do kubka, przylepił dwa ogarki świec. Lecz podczas Mszy, już po Konsekracji, deski nagle obsunęły się... Hans krzyknął rozpaczliwie: -- Herbert, ratuj! -- Nie zastanawiając się, co robi, Köstring chwycił Hostię swą chorą dłonią. Gdyby nie ten gest, byłaby spadła do znajdującej się w sąsiedztwie gnojówki. Teraz trzymał ją na dłoni przeciętej blizną... Na dłoni, która nie była ręką księdza... Z tego wydarzenia poczęło się wszystko. W obozie pod Moskwą, gdzie się niedługo potem znalazł, doznany wstrząs 20 zamienił się w postanowienie. Gdy teraz przypomniał sobie o chłopcach z placu Aleksandra, nie myślał już o tym, co się dla nich powinno było stać, ale o tym, co dla nich trzeba zrobić. Dla nich -- i dla innych chłopców. Ważna jest nie ziemia -- odkrył -- ale dusze tamtych... A teraz co, proszę księdza? -- ciągnęła pani Müller. -- Luizie od żalu całkiem się w głowie poplątało. A Matylda stara. Zarobić nie ma jak. Tam u nich trzeba ciężko pracować, żeby żyć. Groby całkiem zarosły. Źli jacyś chłopcy rozbili tablicę. Ładna była, marmurowa... I wiersz był na niej... Pisała Matylda, że tablicy nie ma, cmentarz tak zdziczał, że nie wiadomo, gdzie groby. A myśmy zawsze sądziły... Wreszcie kobieta wstała. Pochlipując podała księdzu swą małą dłoń. Peter szczeknął, jakby zachęcał starą do szybszego wyjścia. Ona jednak nie zrozumiała tej zachęty, ale pochyliwszy się nad psem, zaczęła do niego przemawiać pieszczotliwie: -- Nie złość się, piesku. Jesteś bardzo ładny i miły... Takiego samiutkiego miała kiedyś Luiza... -- zaniosła się nowym szlochem. Herbert odprowadził ją do drzwi, zapewniając, że będzie się modlił na jej intencję. Gdy schodziła wolno po schodach, podszedł do klęcznika i zapisał na kartce tkwiącej w brewiarzu jej nazwisko. Gdy obiecywał komuś: ,,Pomodlę się" -- zawsze brał to zapewnienie poważnie. Na kartce była już długa kolumna nazwisk. Trudno odmawiać, gdy proszą. Trudno skreślać. Przede wszystkim znajdowały się tu imiona chłopców, jego obecnych uczniów. Wyżej -- wcześniej -- tamtych... Jeszcze wcześniej kolegów, o których wiedział, że przeżyli wojnę. Po drugiej stronie były nazwiska zmarłych. Listę otwierała Oleńka i Hugo. Czas biegł, zbliżała się pora nauki w szkole. Köstring szybko przeszedł do kuchni i zajął się przygotowaniem śniadania. Gdy mleko zagrzało się, nalał go w miseczkę dla Petera. -- Chodź! -- zawołał na psa. Ale jamnik nie śpieszył się. Wezwany kilkakrotnie, począł zbliżać się do miski przypłaszczony, z podwiniętym ogonem. Spod sfałdowanego łba wlepił w Herberta brązowe nieszczęśliwe oczy. To była wieczna komedia, która czasami bawiła księdza, ale częściej złościła. 21 Trzeba było bydlaka zachęcać do picia łagodnymi słowami: -- No, bierz się, Peter, prędzej do jedzenia! -- w głosie Köstringa drgało zniecierpliwienie. Pies doczołgał się do miski, powąchał, a potem zaczął się cofać tyłem jak rak. Herbert wiedział, że jeżeli wybuchnie, pies nie tknie w ogóle mleka. -- Pij, pij! -- powiedział, mimo gniewu usiłując nadać głosowi miły ton. Wreszcie Peter wrócił do miski, wetknął w nią swój długi pysk. Potem już z zapałem wychłeptał wszystko do dna. Herbert siadł przy kuchennym stole i zaczął jeść, gdy nagle zastukano do drzwi wejściowych. Peter wybuchnął wściekłą szczekaniną, trzeba go było przede wszystkim uciszyć. Zapędziwszy psa do koszyka, w którym siedząc powarkiwał gniewnie, poszedł otworzyć drzwi. Zobaczył przed sobą siwą, pochyloną głowę i starczą postać w czarnym, obwisłym ubraniu. -- Nie przeszkadzam, proszę księdza? -- Nie, proszę bardzo. Dzień dobry panu, panie Kamrath. -- Ksiądz przy śniadaniu? Proszę jeść i nie zwracać na mnie uwagi. -- Ale może pozwoli się pan poczęstować? Będzie mi przyjemniej... -- Dziękuję, proszę księdza, dziękuję. Już jadłem. Gusta dba o mnie... Przybyły powiesił kapelusz i wszedłszy do kuchni usiadł na stołku obok księdza. Peter pocharkiwał spod stołu, potem jednak wyskoczył z koszyka, zbliżył się do gościa, powąchał jego nogi i uspokoił się. -- Co słychać u pana, panie Kamrath? Stary uśmiechnął się dobrotliwie. Jego twarz wyglądała jak pozbawiony powietrza balonik, tyle porobiło się na niej fałd i zmarszczek. Skóra na czole i na skroniach była cienka, przebijały spod niej zarysy czaszki. Za to białe włosy sterczały bujną falą. Suche starcze dłonie oparł na lasce. -- Dobrze -- zapewnił. -- Jakoś tam dopływamy do końca... Nie próbował mu zaprzeczyć. Znał dobrze Kamratha i wiedział, że w tym człowieku życie dopalało się spokojnie, bez sprzeciwu z jego strony. Trzech synów pochłonęła wojna. Potem spłonęła fabryka szczotek w Stargardzie; on sam ledwo wyszedł z życiem, razem ze swą jedyną, niezamężną córką. Kazano mu wyjechać. Był człowiekiem zażywnym, mimo wie22 ku pełnym energii, ale gdy tu przybył, zabrakło mu nagle sił. Niknął w oczach. Pozwolił się utrzymywać córce. Ocalił tylko jedno: pogodę ducha. Jeszcze się nie znali, a już Herbert zaobserwował tego człowieka, zawsze życzliwie uśmiechniętego do ludzi, do dzieci, do gołębi, które lubił karmić. Pewnego ranka wszedł do zakrystii i zbliżył się do Herberta. -- Nazywam się Kamrath -- powiedział. -- Nie należę do owieczek księdza, jestem wyznania ewangelicko-augsburskiego. Ale spodobało mi się to, co ksiądz robi dla ludzi. Jeżeli to księdzu nie szkodzi, może byśmy kiedy porozmawiali? -- Herbert przyjął zaproszenie i odtąd złączyła ich więź przyjaźni. Poznał Kamratha i jego córkę Gustę, brzydką starą pannę, która zaharowywała się jako buchalterka wielkiej mleczarni. Kamrath był popularny wśród przesiedleńców i przez niego łatwiej było Köstringowi do nich trafić. -- To nieważne -- ciągnął dalej stary z uśmiechem. -- Skończyłem się jak moje szczotki. Dziś wszystko z nylonu. Na takie, jakie ja robiłem, ze szczeci i włosia, nikt nie chce patrzeć. Nowe czasy, nowe gusty. Znam to, dużo w życiu widziałem. O córkę się tylko martwię, co będzie robiła potem... -- przelotny cień smutku przemknął po twarzy dawnego fabrykanta; ale za chwilę uśmiech powrócił. -- Ale co tam o tym opowiadać. Ksiądz ma na pewno dosyć ludzkich skarg. Ja wiem... Chciałem tu po prostu zajrzeć, zobaczyć, jak się ksiądz czuje. Ksiądz nietęgo ostatnio wygląda. -- Nic mi nie jest. -- O? Ksiądz się obruszył? To źle. Proszę na siebie uważać. Tacy ludzie jak ksiądz muszą być zdrowi. -- Dlaczego to specjalnie tacy jak ja? -- Bo ksiądz potrzebny jest ludziom... -- Ech! -- Niech ksiądz zostawi swoje ,,ech". Mówię prawdę. U nas jest wielu takich, którzy budują fabryki, drogi, samochody, ale mało jest takich, którzy myślą o tym, co jest najważniejsze dla człowieka. Człowieka łatwo zepsuć. Jeden taki Hitler, a ile narobił... I co z tego, że się odbuduje ruiny, jeśli człowiek pozostanie taki, jaki był... Prawda? -- Prawda. -- No właśnie. Ksiądz o tym myśli; to ważne. Więc... O czym to ja? Aha. Bo ja jeszcze mam coś do księdza... Sięgnął do kieszeni kamizelki, która zwisała na nim luźno, 23 choć widać było, że córka pozaszywała na niej zakładki. Wydobył małą karteczkę złożoną wielokrotnie. Rozwinął ją. -- Ksiądz mówił mi kiedyś, że szuka pewnych osób. Prawda? -- Tak. -- Rodziny Kostrzewa? -- Tak. Przeczytał notatkę: -- ,,Józef Kostrzewa, rolnik, lat czterdzieści siedem, wysiedlony ze wsi Skaibotten (Ost Preussen) przebywa z żoną, córką i matką w Grossenlupnitz koło Eisenach...". Tę notatkę przywieziono mi z tamtej strony. Czy to ci, których ksiądz szukał? -- Ci! Na pewno ci! Dziękuję panu serdecznie, że pan chciał się tym trudzić. To rodzina mego przyjaciela, który zginął w czasie wojny. Śmieszne: śnił mi się dzisiaj w nocy tak wyraźnie, że nawet odprawiłem Mszę za jego duszę... Kamrath uśmiechnął się znowu: -- Tak bywa, ja to także zauważyłem, że kiedy mamy kogoś spotkać, to przedtem zaczynamy o nim myśleć... Często teraz myślę o moich chłopcach. Wszyscy zginęli tam, w Rosji: Hans w Stalingradzie, Kurt pod Rostowem, Martin gdzieś koło Woroneża... Czas mi już do nich. Ale ksiądz to co innego... -- Dlaczego? Może ja także? Proszę mi łaskawie dać tę kartkę. -- Herbert pochylił się nad nią. -- ,,Z żoną, córką i matką..." Hm... -- frasobliwie przesunął dłonią po czole. -- Co tam? Brakuje księdzu kogoś? -- Rzeczywiście. Był jeszcze chłopiec. Miał może dziesięć lat. Czyżby umarł? Zginął? -- O chłopcu nic nie ma w notatce. -- Może nie żyje. -- Cóż ksiądz tak interesuje się losem tego chłopca? Wolno wiedzieć? -- Och... Rzecz właściwie zabawna. Widziałem go tylko raz w życiu. Jeszcze przed końcem wojny. Ale tak niebywale przypominał Hugona... -- Jego syn? -- Nie. Syn jego brata. Choć... Kiedy po powrocie z Rosji zacząłem szukać tej rodziny, opowiadano mi dziwną historię... Bo widzi pan, ja ich właściwie nie znam. Gdy Hugo zginął, 24 kiedyś, przejeżdżając przez Prusy, postanowiłem odwiedzić wieś, w której się urodził. Skaibotten to mała, biedna wieś... Widziałem wtedy matkę Hugona i tego chłopca. Uderzyło mnie podobieństwo... Potem zgubiłem ich z oczu. Nie myślałem, że ich wysiedlą. To byli Polacy... -- Polacy? -- Tak, Hugo był Polakiem. Próżno chciał temu zaprzeczyć... U nich na wsi mówiono po polsku. Więc pisałem do Polski z zapytaniem. Ale mi odpowiedziano, że takich nie ma. Wtedy zacząłem ich szukać wśród przesiedleńców. To rzeczywiście dziwne, że wyjechali. -- Może obawiali się komunizmu? -- Może. Choć... Polacy są uparci. Znam ich. -- Ja ich także trochę znam. Ostatniej zimy, przed samym nadejściem bolszewików, przywieziono do nas do Stargardu całą gromadę polskich oficerów. To byli jeńcy jeszcze z trzydziestego dziewiątego albo oficerowie z tego ich powstania w Warszawie. Przewożono ich z obozu do obozu i u nas w fabryce trzymano ich przez parę dni. Wyglądało wtedy, że Rosjanie lada dzień zdobędą miasto i uwolnią ich. Byli mili... Przypominali mi moich chłopców. Wie ksiądz, nigdy nie myślę o Polakach z nienawiścią. Oni musieli nam tę ziemię zabrać za to, co myśmy im zrobili... -