16295

Szczegóły
Tytuł 16295
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

16295 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 16295 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

16295 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Larry Eisenberg CO SIĘ PRZYDARZYŁO AUGUSTOWI CLAROT? Któż z nas nie zastanawiał się nad miejscem pobytu sędziego Cratera? W Paryżu zniknięcie Augusta Clarot wywołało równie wielkie zamieszanie. Kiedy otrzymałem polecenie natychmiastowego stawienia się w zabałaganionym gabinecie Emila Becque, srogiego redaktora „L’Expresse”, przeczuwałem, że czeka mnie niezwykłe zadanie. Kiedy wszedłem, Becque wbił we mnie twardy wzrok spod zielonkawego daszka, sterczącego ukośnie w przód niczym ogromny dziób. Siedzieliśmy tam, w milczeniu, bo Becque głęboko wierzy w telepatię. Przez kilka chwil udawało mi się odbierać jedynie fale nienawiści wywołanej nadużyciami związanymi z funduszem reprezentacyjnym i, nagle, wiedziałem wszystko. To była l’affaire Clarot. Poderwałem się na równe nogi, krzycząc „Nie zawiodę cię, Emilu!”, i potykając się o własne nogi (niemal oślepiony przez łzy), wyszedłem z gabinetu. Zadanie było wyjątkowo intrygujące i wręcz nie mogłem uwierzyć, że przypadło akurat mnie. Jakieś piętnaście lat temu zniknięcie Augusta Clarot, laureata Nagrody Nobla w dziedzinie chemii, narobiło w Paryżu potężnego szumu. Nawet moja matka, egocentryczna burżujka ukradkiem nagniatająca pomidory dla obniżenia ich ceny, powiedziała do mnie, że tak znamienity naukowiec nie mógł zapaść się pod ziemię. Wiedziony impulsem udałem się do jego żony, madame Ernestyny Clarot, wspaniałej kobiety z czarnym wąsikiem i wydatnym biustem. Przyjęła mnie z godnością, naparem z rumianku oraz portretem jej męża opatrzonym żałobnym paskiem. Usiłując podstępem nakłonić ją do zwierzeń aluzyjnie zasugerowałem, że Clarot wyjechał do Buenos Aires w towarzystwie jakiejś poulet z Monmartre. Ta brutalna zniewaga wypełniła oczy madame Ernestyny łzami, pomimo to jednak spokojnie wystąpiła w obronie honoru swojego męża. Zaczerwieniłem się jak burak, przepraszałem po tysiąckroć, posunąłem się nawet do złożenia oferty stoczenia pojedynku z dowolnie przez nią wybraną osobą, lecz oszczędziła mi upokorzenia. Później, w Café P re — M re, przedyskutowałem sprawę z Marnayem, czarującym, beztroskim i całkowicie nieodpowiedzialnym. Przysiągł mi na swój honor, że zdobędzie dla mnie informację (za pewną cenę), gdzie przebywa Clarot. Wiedziałem, że łże, on wiedział, że ja wiem, ale wiedziony sadystycznym impulsem przystałem na jego ofertę. Zbladł, wychylił swój Pernod jednym haustem i zaczął gwałtownie bębnić palcami o blat stołu. Widać było, że czuł się zobowiązany słowem honoru do odnalezienia Clarota, ale nie miał pojęcia, jak się do tego zabrać. Pożegnałem się kurtuazyjnie z Marnayem i wyszedłem z Café P Re — M re. Mój rozmówca był tak strapiony, że zauważył pozostawiony przeze mnie niezapłacony rachunek, dopiero kiedy niemal zniknąłem mu już z oczu. Zignorowałem jego gwałtowne wymachiwanie rękami i zawarłem przelotną znajomość z uroczą, młodą panienką patrolującą Bulwar Sans Honneur. Rankiem, kiedy się obudziłem, okazało się, że opuściła mnie razem z moim portfelem, w którym — oprócz innych rzeczy — znajdowało się pięćset nowych franków oraz lista afrodyzjaków nabyta od Cyganki. Miałem ciężką przeprawę z konsjerżem, który ani na moment nie dał wiary moim wyjaśnieniom. Kiedy opisałem co się stało, uciekł się do gwałtownej przemocy i zaczął obrabiać okolice moich ramion i karku, posługując się flaszką chianti, z której zdjął trzcinowy oplot. Siedziałem na krawężniku, licząc siniaki, bez grosza przy duszy i nie mając zielonego pojęcia co robić. Nie mogłem wrócić do Emila Becque i powiedzieć mu, jak się dałem wyrolować. Honor wzbraniał mi takiego posunięcia. Lecz wmieszał się Los w przebraniu zgubionej karty kredytowej amerykańskiego turysty. W ciągu kilku godzin podjadłem solidnie, obficie zakrapiając posiłek winem, a w ekskluzywnej pracowni krawieckiej Manchoulette wystroiłem się od stóp do głów. Głęboko zaciągnąłem się uderzającym do głowy niczym wino, wieczornym powietrzem Paryża, stojąc i przyglądając się połyskującym pośladkom energicznych dam śpieszących z pomocą w sercowych kłopotach. Nagle spostrzegłem ogromnego Chińczyka uginającego się pod gigantycznym stosem prania. Puścił do mnie oczko i rzucił tobół w moje, niczego się nie spodziewające ręce, obalając mnie na ziemię. Kiedy się podnosiłem, wierzgając i wymachując rękami, żeby uwolnić się od mdło zalatujących szmat, zniknął w pobliskiej budce. Gapiłem się na tobół, przerażony możliwą jego zawartością, w końcu jednak zdobyłem się na odwagę i rozsupłałem węzeł. Znalazłem tam tylko cztery pary kalesonów i jedenaście brudnych koszul, z których dwie wymagały już obrócenia kołnierzyka. Oraz odręczną notatkę, rozpaczliwie błagającą o nie krochmalenie gaci. Kiedy zastanawiałem się nad tajemniczym znaczeniem tego zdarzenia, Marnay pojawił się przede mną niczym dżinn materializujący się z pasma dymu. Wbił we mnie wrogie spojrzenie oczu otoczonych dziwnymi, czerwonymi liniami, podał białą, tłoczoną wizytówkę, a potem padł na twarz. Stał się ofiarą (jak się później dowiedziałem) pęknięcia pęcherza moczowego, który to medyczny ewenement zanotowano ostatni raz ponad wiek temu. Wziąłem wizytówkę i powachlowałem nią sobie pod nosem. Poczułem natychmiast ekscytujący, acz odpychający zapach. Na kartoniku wydrukowano: A. Systole, 23 Rue de Daie. Wepchnąwszy zwłoki pod krzak róży rdzawej, gdzie do rana na pewno zostaną odnalezione przez jakiegoś przedsiębiorczego psa, udałem się do rezydencji monsieur Systole. Okazało się, że to mroczny budynek z czerwonego piaskowca, nie wyższy niż dwanaście metrów, lecz utrzymany w doskonałym stanie. Kiedy podszedłem do kołatki trzymanej przez gargulca, przechodzący obok chodnikiem mały pudel odwrócił się i wyjątkowo nieprzyjaźnie nawarczał na mnie. Zawsze pochlebiałem sobie osobliwie dobrym kontaktem z pudlami i porządnie zaskoczyła mnie czysta wrogość tego neurotycznego stworzenia. Zastukałem kołatką raz drugi delikatnie, niemniej jednak zdecydowanie, jako że smycz pudla była wystrzępiona i mogła poddać się jego uporczywym szarpnięciom. Zza odsuniętej, mahoniowej klapki wyłoniła się rumiana twarz, zdradzająca aż nazbyt dobre odżywianie i tryb życia. Jedno z ogromnych oczu mrugnęło do mnie, drzwi otwarły się i zostałem zaproszony do środka silnymi palcami ciągnącymi mnie za łokieć. Później, nad rozgrzewającą anyżówką, Clarot, bo to naprawdę był on, opowiedział mi wszystko. — Widział pan moją żonę? — zapytał, zachęcająco kiwając ku mnie głową. — Niewątpliwie tak — odparłem przepraszająco. — No to wie pan, dlaczego dałem nogę — powiedział Clarot. — Lecz jak miałem żyć? Wizyta w laboratorium chemicznym oznaczałaby nieuchronne zdemaskowanie. Postanowiłem poświęcić się przedsięwzięciu jednocześnie twórczemu i lukratywnemu, nie wymagającemu jednak zainwestowania zbyt wielu franków. — Oczywiście udało się panu! — wykrzyknąłem, niezdolny się opanować. — Znakomicie — przyznał Clarot. Wstał i przeciągnął opasłe cielsko niczym gigantyczny kocur. — Proszę za mną, sam pan zobaczy — rzekł chełpliwie. Pokuśtykał, a ja ruszyłem za nim, przez kolejne pokoje pełne współczesnych chińskich dzieł sztuki, odwracając wzrok od co bardziej skrajnych egzemplarzy. Piętro niżej, w suterenie, znajdowało się nieprawdopodobnie nędzne laboratorium, pełne porozrzucanych, potrzaskanych retort, z leżącym na boku palnikiem Bunsena i moździerzem pełnym chemikaliów, z których wystawał tłuczek. — W tym właśnie szacownym lochu odkryłem środek, który doprowadza do szału wszystkie psy — oznajmił Clarot. — Jeden niuch i najspokojniejszy kanapowiec zmienia się w rozszalałą bestię zdecydowaną dopaść mnie i rozedrzeć na strzępy. — A jakież zastosowanie może mieć taki środek? — zdumiałem się. Clarot z mądrą miną przyłożył sobie palec do boku nosa. — Powoduje, że raz po raz jestem gryziony — wyjaśnił. — Gryziony? Dobry Boże! — Zapominasz o prawie, mój przyjacielu. Oczywiście jestem rozważny i podsuwam nasączoną nogawkę spodni wyłącznie najmniejszym pieskom. Niemniej niektóre z tych kostkowców tną jak diabli. Pochylił się i w zamyśleniu potarł goleń. — Lecz właściciele — dokończył — w obliczu zagrożenia procesem, są skłonni do hojnych odszkodowań. A przynajmniej większość z nich. Jak pan sam widzi, żyję z tego całkiem nieźle. — Więc zapach pańskiej wizytówki? — To aromatique Clarot. — Nie będzie pan miał nic przeciwko temu, że wszystko to ukaże je w L’Expresse? — zapytałem, jako że każdy dobry reporter pragnie chronić swoje źródła informacji. — Przeciwko? — zdziwił się Clarot. — A dlaczegóż bym miał się sprzeciwiać? W trakcie naszej pogawędki oblałem pańskie spodnie moim aromatem. Kiedy nacisnę ten żółtozielony przycisk na ścianie, uwolni on moje posokowce, które rozedrą pana na drobne sztuki. Clarot strzelił potężną gafę. Bezstresowe życie pozbawiło go kondycji i doprawdy kilka chwil wypełnionych szarpaniną oraz kopniakami wystarczyło mi, by pozbawić go spodni a moje naciągnąć na jego gołe nogi. Potem wdusiłem żółtozielony przycisk i opuściłem pokój, ignorując błagania Clarota o litość. Kiedy wychodziłem z czerwonobrązowego domu, oberwałem w podstawę czaszki od krótkowzrocznej cocotte, zdradzonej przez Clarota. Pomyliła mnie z nim, ponieważ miałem na sobie jego płowe spodnie. Jej cios posłał mnie do krawężnika, gdzie o włos uniknąłem rozjechania przez niebieskiego Funke, brytyjski samochód sportowy. Przez ponad trzy miesiące leżałem z amnezją na finansowanym przez akcje dobroczynne oddziale szpitala des Trois Balles. Potem pamięć mi wróciła i chwiejnym krokiem powędrowałem do redakcji L’Expresse, gdzie odkryłem, że Emil Becque został zgarotowany przez ogromnego Chińczyka, który niewłaściwie odczytał jego telepatyczne milczenie w odpowiedzi na żądanie zapłacenia rachunku za pralnię. Nowy redaktor, ponury Bretończyk, wysłuchał moich pełnych wahania wyjaśnień z niesłabnącą uwagą. Kiedy skończyłem, odprowadził mnie do drzwi i umieścił okuty żelazem czubek buta na moim tyłku, umożliwiając mi w ten sposób opuszczenie redakcji z wyjątkowym przyspieszeniem. Nie miałem wyboru, musiałem jeszcze raz odszukać madame Clarot. Po krótkich, acz pełnych ognia zalotach, sprowadziła się do mojego apartamentu nad Tawerną pod Czterema Gryfami. Już nie pija naparu z rumianku i ze sporą nostalgią wspominam dzień, w którym powitała mnie chłodnym, trzeźwym spojrzeniem. Jednak choć tyle zawdzięczam Clarotowi. Tłum. Jarosław Cieśla