16222
Szczegóły |
Tytuł |
16222 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16222 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16222 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16222 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Czas Róż
Różowa
Przełożyła
Ewa Mikina
DC
Wydawnictwo Da Capo
Warszawa
Tytuł oryginału
ONE PINK ROSĘ
Copyright © 1997 by Julie Garwood
Redaktor
Ewa Siwierska
Ilustracja na okładce
Prolog
Robert Pawlicki
Opracowanie okładki
Sławomir Skryśkiewicz
Dawno temu żyła sobie niezwykła rodzina. Nazywali
Skład i łamanie
się Clayborne'owie, a łączyły ich więzy silniejsze niż
więzy krwi.
MILANÓWEK Poznali się, gdy będąc jeszcze wyrostkami szlifowali
bruki nowojorskich ulic: Adam, zbiegły niewolnik, doliniarz
Douglas, rewolwerowiec Cole i wydrwigrosz Travis, i przetrwali
trzymając się razem i wspólnie broniąc przed
For the Polish translation
Copyright © 1997 by Wydawnictwo Da Capo
silniejszymi od nich. Gdy w swoim zaułku znaleźli maleńką
dziewczynkę-podrzutka, poprzysięgli sobie, że zapewnią
jej szczęście i ruszyli na Zachód.
For the Polish edition Przewędrowali szmat kraju, aż w końcu osiedli na
Copyright © 1997 by Wydawnictwo Da Capo niewielkim skrawku ziemi w sercu Montany, który nazwali
Różanym Wzgórzem.
Wydanie I Jak żyć uczciwie dowiadywali się z listów matki Adama,
Róży; jej zawierzali swoje lęki, nadzieje i marzenia, a ona
ISBN 83-7157-355-3 obdarzała ich najserdeczniejszą miłością.
Z czasem zaczęli ją traktować jak własną matkę i nazyPrinted
in Germany
by ELSNERDRUCK-Berlin
wać mamą Różą.
Po długich dwudziestu latach Róża zamieszkała wreszcie
5
JULIE GARWOOD
ze swoimi chłopcami. Jej przyjazd był wielkim świętem,
ale i przyczyną zamieszania. Zamężna już córka oczekiwała
pierwszego dziecka, a synowie wyrośli na porządnych
ludzi. Dobrze się im wiodło, ale mamie nie podobało się,
że ciągle są kawalerami i nie kwapią się do żeniaczki. A że
wierzyła, iż Bóg pomaga tym, którzy sami sobie pomagają,
pozostawało jej tylko jedno. Musiała się wtrącić.
Thomas Hood, „Time of Roses'
Nie w zimie z naszych wróżb
Wyczytał los kochanie.
Był czas kwitnienia róż -
Rwaliśmy je w altanie.
Przeł. Wojciech Usakiewicz
1
Różane Wzgórze,
Montana Valley, 1880
Travis najpoważniej w świecie rozważał możliwość
zamordowania człowieka. Najmłodszy brat wrócił właśnie
z wypadu na południe Terytorium. Zamierzał przenocować
w domu i podjąć pościg na nowo. Do tej pory łotr mu się
wymykał. Już myślał, że go ma, gdy ten jakby się rozpłynął
w powietrzu. Travis, wściekły, musiał przyznać, że go frant
przechytrzył. A jakże, uchyli przed nim kapelusza, że taki
zmyślny, a potem zastrzeli.
Nie odpuści. Winowajca zwał się Daniel Ryan i popełnił
grzech, którego wybaczyć nie można. Oszukał słodką,
niewinną damę o złotym sercu, a mówiąc dokładnie
- mamę Różę. Popełnił niegodziwość, za którą, w oczach
Travisa nawet śmierć nie mogła być zadośćuczynieniem.
Mściciel powtarzał sobie, że sprawiedliwość jest po jego
stronie.
Wieczorem odczekał, aż matka położy się spać, by
9
JULIE GARWOOD CZAS RÓŻ -RÓŻOWA
omówić rzecz z braćmi. Siedzieli rzędem na ganku:
nogi na poręczy, głowy odchylone do tyłu, oczy zamknięte.
W chwilę potem jak Róża poszła na górę, dołączył do
nich szwagier, Harrison. Miał im właśnie powiedzieć, że
wyglądają na zadowolonych z życia, gdy Travis obwieścił
swoje zamiary. Harrisonem aż zatrzęsło. Łagodnie nadmienił,
że jego skromnym zdaniem złodziejaszkiem powinien
się zająć wymiar sprawiedliwości i że ów człowiek,
jak każdy mężczyzna i kobieta w tym kraju, ma prawo do
sprawiedliwego wyroku. Jeśli sąd orzeknie winę, szubrawiec
trafi do więzienia, ale żeby od razu zabijać z zimną
krwią?
Namaszczona oracja Harrisona pozostała bez odpowiedzi.
Z wykształcenia prawnik, miał zwyczaj rozwodzić się nad
każdym drobiazgiem. Rozczulająca była dla braci ta wiara
szwagra w sprawiedliwość dla wszystkich. Mąż ich siostrzyczki,
człek poczciwy, pochodził wszak ze Szkocji
i miał bardzo naiwne wyobrażenia o prawach Dzikiego
Zachodu. Może w doskonałym świecie niewinny jest
chroniony, a złoczyńcę spotyka zasłużona kara, ale oni nie
żyli w doskonałym świecie, tylko w Montanie.
Poza tym, jaki stróż prawa będzie się uganiał za byle
zaskrońcem, gdy wokół roi się od śmiertelnie kąsających
grzechotników?
Harrison ani myślał przychylać się do poglądów Claybor¬
ne'ów. Oburzony przypomniał Travisowi, że prawnik ma
obowiązek postępować jak człowiek honoru, zamiast ścigać
złodzieja, który okradł ich matkę. Poradził nawet Travisowi,
żeby raz jeszcze przeczytał Państwo Platona.
Nic wszakże nie mogło powstrzymać Travisa od wypeł
nienia świętej dlań powinności. Pochylił się do przodu
i spojrzał na Harrisona.
- Syn ma przede wszystkim obowiązki wobec matki
- oznajmił.
- Amen - mruknął Douglas.
- To oczywiste, że mama Róża została oszukana i obrabowana
- ciągnął Travis. - Poprosił, żeby mu pokazała
złote pudełeczko z kompasem.
- Niepotrzebnie o nim opowiadała - westchnął Adam.
- Stało się. Kiedy usłyszał, że pudełeczko jest ze złota,
zaraz zachciało mu się je obejrzeć.
- Od razu pomyślał o kradzieży - wtrącił Cole.
- Sprytnie wykorzystał moment, kiedy tłum ich rozdzielił
- dodał Adam.
- Mama Róża mówiła, że ten Ryan to kawał chłopa
- przypomniał Douglas. - Znaczy się, muskularny osiłek.
Niepodobna, żeby ludzie tak łatwo go odepchnęli. Od
początku chciał ukraść.
- Na Boga, Douglasie, nie możesz zakładać... - zaczął
Harrison, ale Travis mu przerwał:
- Skrzywdził mamę i nie ujdzie mu to na sucho. Nie
darujemy draniowi. Chyba rozumiesz, co czujemy, Harrison.
Też przecież miałeś matkę?
- Nie byłbym tego taki pewien - wycedził Cole, rozdrażniając
jeszcze bardziej Harrisona.
- Upadliście na głowę - oświadczył wojowniczo usposobiony
szwagier, odczekał aż przebrzmią ironiczne pomruki
i oznajmił, że plan Travisa to nic innego, jak
morderstwo z premedytacją.
Cole parsknął śmiechem i klepnął Harrisona w plecy za
to, że powiedział coś tak zabawnego, po czym poradził mu,
10 11
JULIE GARWOOD
by zaczął myśleć jak wyciągnąć Travisa z więzienia, kiedy
ten spełni synowską powinność. W końcu stwierdził, że
najlepiej będzie, jeśli Travis sprowadzi złoczyńcę na Różane
Wzgórze, by cała rodzina wzięła na nim pomstę.
Harrisonowi ręce opadły. Nie sposób było przemówić
braciom do rozumu. Doprowadzali go do szału. Wiedział
jednak, że w głębi serca żaden z nich nie byłby zdolny
popełnić zbrodnię.
- Skąd wiesz, że człowiek, za którym się uganiasz,
nazywa się Daniel Ryan? Może to pseudonim? Może
kłamał, że pochodzi z Teksasu?
- Akurat. Przedstawił się mamie Róży, zanim dowiedział
się od niej, jakie prezenty nam wiezie - zaprotestował
Cole.
- Dzięki Bogu nie powiedziała mu o innych, bo ukradłby
i mój zegarek - westchnął Douglas.
- I moją mapę - dorzucił Adam.
- I moje oprawne w skórę książki - uzupełnił Travis.
- Na pewno był z Teksasu, miał dziwny akcent - powiedział
Adam.
- Prawda, mama mówiła, że taki... Jak to ona określiła,
Travisie?
- Uroczy? - odparł zagadnięty ponuro.
- Nigdy nie lubiłem imienia Daniel. Tak sobie myślę, że
w ogóle nie przepadam za Teksańczykami. Nie można im
ufać - oznajmił Cole.
Harrison wzniósł oczy do nieba.
- A czy ty w ogóle kogoś lubisz? Wyświadcz mi łaskę
i nie odzywaj się, póki nie pójdę na górę. Przy tobie
przestaję myśleć logicznie.
Cole zaśmiał się.
12
CZAS RÓŻ -RÓŻOWA
- Uparłeś się zamieszkać po ślubie na Różanym Wzgórzu,
to musisz mnie teraz znosić, chcesz czy nie.
- Mary Rose powinna być teraz pod opieką matki.
Miałem może włóczyć się od miasta do miasta z sędzią
Burnsem i zostawić ją samą w Blue Belle? A na marginesie,
jeśli jeszcze raz powiesz jej, że chodzi jak kaczka, to
oberwiesz. Słyszałeś? Jest teraz przewrażliwiona i nie musi
słuchać, że jest gruba jak...
Cole nie pozwolił mu dokończyć.
-W porządku, nie będziemy jej dokuczali. Prawdę
mówiąc, bardzo ostatnio wyładniała.
- Zawsze była ładna - obruszył się Adam.
- Tak, ale teraz, kiedy nosi moją siostrzenicę albo
siostrzeńca, jest jeszcze ładniejsza. A spróbuj powtórzyć
jej, co powiedziałem. Żyć by mi nie dała. Moja siostrzyczka
ciągle znęca się nade mną, Bóg raczy wiedzieć dlaczego.
Dostrzegł iskierki w oczach Harrisona, jakby tamten
zamierzał mu dokuczyć, ale że Cole nie był dzisiaj
w nastroju do sprzeczki, szybko zmienił temat i zaczął
mówić o nicponiu, który przywędrował aż z Teksasu.
- Ruszasz jutro, Travisie?
- Tak.
- Jak to się stało, że ty właśnie uganiasz się za Danielem
Ryanem? - zapytał Harrison. - Jeśli rzeczywiście ukradł
kompas twojego brata, to chyba Cole powinien go odszukać?
- Cole nigdzie nie może się ruszyć - wyjaśnił Adam.
- Musi siedzieć w domu, dopóki stary Shamus Harring¬
ton nie ochłonie - dodał Douglas.
- Co zrobiłeś, Cole? - Prawdę powiedziawszy, Harrison
wolałby nie znać odpowiedzi.
13
JUUE GARWOOD CZAS RÓŻ - RÓŻOWA
- Bronił się. Jeden z synów Harringtona wyciągnął
rewolwer, zaczęła się strzelanina.
- I co dalej? - dopytywał się Harrison.
- Ja wygrałem.
- Jasne - prychnął Harrison. - Zabiłeś go?
- Niezupełnie. Lester szukał zwady. Zadał się z bandytami.
W Blue Belle gadają, że w najbliższą sobotę banda
chce okraść bank w Hammond.
- Lester udaje twardziela. Pewnie chciał zaimponować
nowym kompanom, to się ciebie czepił - powiedział
Douglas.
- Ja słyszałem, że go podbechtali. Dooley mi mówił, że
tak się zachowywali, jakby wiedzieli kim jesteś, Cole
- wtrącił Adam.
- Dooley za długo trzyma z Ghostem. Nie można
wierzyć ani jednemu słowu z tego co obaj gadają - mitygował
brata Cole.
- Może słyszeli o tobie - podsunął Douglas.
- Szukali guza. Poza tym, każdy wie, że synowie
Harringtona to bęcwały - powiedział Cole.
- Prawda, ale stary Shamus się wściekł. Ci z gór już
tacy są, kiedy ktoś strzeli do któregoś z nich. A że stary
ma sześciu synów, to lepiej uważaj - mruknął Douglas.
- Ja zawsze uważam - oznajmił chełpliwie Cole. - Tak
sobie myślę, że ja mógłbym szukać Ryana. Bez tego masz
już dość, Travisie...
Brat nie dał mu skończyć
- Nie, zostaniesz tutaj. Poza tym, mam swój plan.
- Prawda, chce ustrzelić trzy ptaszki naraz - powiedział
Douglas.
Travis skinął głową.
14
- Zawiozę swoje papiery do Wellingtona i Smitha,
bo chcę zacząć aplikację we wrześniu, z Hammond
wpadnę do Pritchard, załatwię, o co mnie mama Róża
prosiła, a potem machnę się do River's Bend, zastrzelę
Ryana, w Hammond odbiorę prezent i wrócę akurat
na urodziny.
- Jesteś nam winien dziesięć dolarów za prezent dla
mamy Róży - przypomniał Harrisonowi Cole.
-A co kupujemy?
-A taką frymuśną maszynę do szycia, mamie aż się
oczy śmiały, jak ją zobaczyła w katalogu, co to go Adam
jej dał. Wybraliśmy, ma się rozumieć, najdroższy model.
Mama zasługuje na to, co najlepsze.
Harrison kiwnął głową.
- Czy Golden Crest i River's Best to nie w przeciwnych
kierunkach?
- Tak jakby - zgodził się Cole. - Dlatego to ja
powinienem ruszyć za Ryanem, Travisie. Oszczędziłbym
ci...
I tym razem brat nie pozwolił mu dokończyć.
- Ty masz siedzieć w domu i nosa nie wychylać.
Harrison skinął głową i podsunął pomysł, który powinien
oszczędzić Travisowi czasu i zachodu.
- Maszynę możesz kupić w Pritchard, wrócisz o kilka
dni wcześniej do domu.
- Pewnie, że może, ale Ryan kręci się w okolicach
River's Bend - powiedział Cole.
- A skąd o tym wiesz? - zainteresował się Harrison.
- Od życzliwych ludzi - odparł Adam. - Szkoda, że
musisz najpierw wyświadczyć przysługę. Zanim dotrzesz
do River's Bend, po Ryanie nie będzie tam już śladu.
15
JULIE GARWOOD CZAS RÓŻ - RÓŻOWA
- Wszystko sobie zaplanowałem. Jeden dzień mi wystarczy,
żeby zawieźć tę Emily Finnegan do narzeczonego
w Golden Crest. Jeśli będzie sucho, pojadę wąwozem
i następnego popołudnia będę w River's Bend.
- Marzenia - sarknął Adam. - Pada od miesiąca. Nie
przejedziesz na skróty, droga zabierze ci trzy dni.
- Kim jest Emily Finnegan? - chciał wiedzieć Harrison.
- Przysługą, którą wyświadczam mamie Róży - poinformował
go Travis.
Harrison zazgrzytał zębami. Wyciągnąć cokolwiek z braci
było nie lada sztuką, ale on należał do wytrwałych.
Clayborne'owie lubili zasypywać go zmyślonymi faktami
i czynili tak celowo, solidarnie uniemożliwiając mu „węszenie",
jak mówił Cole, co oznaczało, że nie życzą sobie,
by kwestionował ich sposób życia i kodeks etyczny. Trzech
ciągle wierzyło, że „wezmą go na przetrzymanie", tylko
Adam wiedział swoje. Nie ma bardziej upartych ludzi od
Szkotów, a Harrison urodził się w górach Szkocji, można
więc było spodziewać się po nim najgorszego.
- Jaką przysługą? - nastawał.
- Mama Róża była w zeszłym tygodniu na kolacji
u Cohenów, usłyszała o kobiecie, która utknęła w Pritchard.
Człowiek, który opiekował się nią w drodze, umarł, a ona
nie może znaleźć nikogo, kto odwiózłby ją do Golden Crest.
- Dlaczego narzeczony nie przyjedzie po nią?
- Zadałem mamie Róży to samo pytanie. Odpowiedziała,
że to nie przystoi. Oblubieniec czeka w Golden Crest,
a panna Emily Finnegan musi sama tam dojechać. Mama
Róża zaofiarowała moją pomoc.
- Widocznie myślała, że Golden Crest jest gdzieś blisko
Hammond - powiedział Douglas.
16
- Dlaczego nie odwiezie jej ktoś z Pritchard? To spore
miasto, na pewno znalazłaby tam kogoś chętnego.
- Strasznie ci ludzie w Pritchard przesądni - rzekł Cole.
- To znaczy? - zapytał Harrison.
- To znaczy, że boją się panny Emily.
- Biedna panna Emily niejednego musiała mieć opiekuna
w drodze - westchnął Douglas.
- Ilu? - dociekał Harrison.
- Tylu, że trudno zliczyć - odparł Cole, celowo przesadzając.
- Mówią, że kilku z nich zmarło. Weź lepiej coś od
uroku, Travisie - dodał, kiwając głową. - Dałbym ci mój
szczęśliwy kompas, ale ni to go mam, ni to nie mam,
a wszystko przez tego podstępnego sukin...
Harrison przerwał mu w pół słowa.
- Skąd wiesz, że to szczęśliwy kompas? Na oczy go nie
widziałeś.
- Mama Róża go dla mnie wybrała, nie tak? To znaczy,
że musi być szczęśliwy.
- Jesteście przesądni niczym ludzie w Pritchard - mruknął
i zwrócił się do Travisa: - Myślisz, że będziesz miał
kłopoty z panną Emily?
- Ja tam nie jestem przesądny i nie wierzę ani w połowę
tego, co o niej mówią. Czy może być aż taka zła?
2
Okazała się istną zarazą.
Nie wyjechali jeszcze z miasta, a Travis był poturbowany,
skopany i ostrzelany. Nie, nie napadł go nikt z Pritchard.
To panna Emily Finnegan tak go sponiewierała. Zaklinała
się co prawda na wszystkie świętości i grób swojej matki,
że to straszne nieporozumienie, ale Travis nie dał jej wiary.
A czemu miałby dawać? Dobrze wiedział od swoich
przyjaciół, Cohenów, że matka panny Emily żyje i tańczy
pewnie w Bostonie irlandzką gigę z panem Finneganem,
rada że pozbyła się niewdzięcznej córki, wysyłając ją do
Bogu ducha winnego człeka w Golden Crest.
Trzeba przyznać, że panna Emily była, szelma, urodziwa.
Kruczoczarne loki okalały twarzyczkę, a w wielkich orzechowych
oczach zapalały się złociste blaski. Usta też miała
śliczne, póki ich nie otworzyła, a otwierała je bez przerwy.
Miała swoje zdanie na każdy temat i uważała za swój
obowiązek dzielić się nim z Travisem, na wszelki wypadek,
by zapobiec przyszłym nieporozumieniom.
Nie była z tych, co to wszystkie rozumy zjadły, ale
18
CZAS RÓŻ -RÓŻOWA
niewiele jej brakowało. Travis wyrobił sobie opinię na jej
temat po pierwszych pięciu bolesnych minutach znajomości.
Za radą właściciela hotelu, Olsena, mieli się spotkać
przy stajniach. Travis dojrzał ją już z daleka. Stała koło
palika do wiązania koni, trzymając w jednej dłoni czarną
parasolkę, w drugiej białe rękawiczki. Na chodniku obok
rzędem czekało na załadowanie przynajmniej sześć sakwojaży.
Ubrana była od stóp do głów w nieskazitelną biel. Travis
pomyślał, że nie zdążyła się przebrać po wyjściu z kościoła.
Dopiero po chwili przypomniał sobie, że to czwartek.
Od razu się poróżnili. Wyprostowana, z wysoko podniesioną
głową obserwowała bacznie ulicę. Mimo wczesnej
pory w gospodzie u Lou zebrał się już tłum krzykliwych
gości. Być może dlatego nie usłyszała, gdy podszedł od tyłu.
Popełnił błąd, klepiąc ją lekko w ramię, by zwrócić na
siebie uwagę: chciał uchylić kapelusza i przedstawić się.
Wtedy wycelowała w niego. Uczyniła to tak szybko, że
ledwie miał czas się uchylić. Mały rewolwer ukryty w dłoni
wypalił, gdy obracała się ku niemu. Zdążył tylko dojrzeć
błysk lufy. Gdyby nie uskoczył w ułamku sekundy, dostałby
kulkę w pierś.
Był prawie pewien, że jej Derringer ma tylko jedną
komorę, ale wolał nie ryzykować. Chwycił pannę za
nadgarstek i wykręcił jej dłoń, kierując broń w górę.
Dopiero wtedy postąpił krok ku niej, by wyrazić swoją
opinię.
Niewiele myśląc, zdzieliła go parasolką przez głowę
i kopnęła z całych sił w udo. Najwyraźniej mierzyła
w pachwinę, a gdy nie trafiła za pierwszym razem,
z wściekłością ponowiła próbę.
19
JULIE GARWOOD
Wiedział już, że ma do czynienia z wariatką.
- Puść mnie, ty jehowo!
- Co za jehowo, do pioruna?
Nie miała bladego pojęcia. Tak ją zaskoczyło pytanie, że
omal nie wzruszyła ramionami w odpowiedzi. Nie wiedziała,
co oznacza „jehowa", ale słyszała jak jej siostra Barbara
używała tego określenia, ilekroć chciała zbyć natarczywego
adoratora, zawsze z dobrym skutkiem. Ruszając z Bostonu
przyrzekła sobie we wszystkim naśladować Barbarę.
- Dość ci wiedzieć, że to obelga - parsknęła. - A teraz
puszczaj!
- Puszczę, jak obiecasz, że nie będziesz próbowała mnie
zabić. Mam cię odwieźć do Golden Crest - powiedział,
krzywiąc się. - O ile mnie panna wcześniej nie zastrzeli,
a wtedy będzie podróżowała samopas. A niech no tylko
spróbuje znowu kopnąć, to klnę się, że...
Przerwała mu, zanim zdążył powiedzieć, że wrzuci ją do
koryta z wodą.
- Pan jesteś Clayborne? Nie może być - wyjąkała
z przerażeniem w oczach. - Nie... stary?
- Też nie młody - prychnął. - Jestem Travis Clayborne
- dodał, ale że kopnięte kolano boleśnie mrowiło, nie
pofatygował się uchylić kapelusza. - Niech panna odda
rewolwer.
Bez protestów położyła mu broń na dłoni i posłała kose
spojrzenie. Nie przeprosiła, co natychmiast zanotował sobie
w pamięci.
- Przez tydzień będę kulał. Co masz, panna, w trzewikach,
żelazo?
Uśmiechnęła się, a uśmiech miała olśniewający i do tego
uroczy dołeczek w prawym policzku. Gdyby nie to, że
20
CZAS RÓŻ - RÓŻOWA
właśnie zdecydował, iż jej nie lubi, uznałby, że jest daleko
więcej niż ładna. Śliczna. Musiał się napomnieć, że wariatka
przed chwilą chciała go zabić.
- Co za głupi pomysł. Ma się rozumieć, że nie okuwam
trzewików żelazem. Nie chciałam pana kopnąć, ale mnie
podszedłeś znienacka.
- Nic takiego nie zrobiłem.
- Skoro tak mówisz - zgodziła się łaskawie. - Żartowałeś
tylko, że jesteś gotów się rozmyślić, prawda? Nie zostawi
pan przecież bezbronnej damy w potrzebie?
Mała dama ma poczucie humoru, stwierdził Travis
słysząc, jak nazywa się bezbronną. Powiedziała to z kamienną
twarzą. Niemal zapomniał o bolącym kolanie, na śmiech
mu się zbierało. Chciał się jej pozbyć jak najszybciej, ale
był już w pogodniejszym usposobieniu.
Pan Clayborne ociągał się z odpowiedzią. Na myśl
o tym, że znowu zostanie sama gdzie diabeł mówi dobranoc,
ciarki jej przeszły po krzyżu. Z cichym westchnieniem
pomyślała, że zostało jej tylko jedno wyjście.
Niech Bóg ma ją w swojej opiece, będzie się umizgać
do tego błazna. Raz jeszcze westchnęła, po czym wyciągnęła
biało-różowy wachlarz, który kupiła w St. Louis,
solidnie przepłaciwszy. Otworzyła go wytwornym, godzinami
ćwiczonym w pociągu ruchem i przesłoniła twarz. Po
co miał widzieć, jak oblewa się rumieńcem, zażenowana
swoim absurdalnym zachowaniem.
Nie tylko zamierzała flirtować, ale też i grać pannę
nieśmiałą i skromną. Zatrzepotała rzęsami, jak zwykła
czynić jej siostra. Barbara zawsze stroiła skromne minki;
Emily nie miała wątpliwości, że robi z siebie idiotkę. Bóg
świadkiem, że tak też się czuła.
21
JULIE GARWOOD
Zła, że jej zdrowy rozsądek usiłuje wziąć górę, uciszyła
go w mgnieniu oka. Przysięgła sobie, że całkiem się
odmieni i nie miała zamiaru kapitulować, choćby nie
wiadomo jak głupio się czuła.
Przez długą chwilę Travis w milczeniu spoglądał, jak
Emily trzepocze rzęsami. Ani słowa, pokręcona panna.
Nagle zrobiło mu się jej troszeczkę żal. Taka była nie na
miejscu na nędznej uliczce Pritchard, wystrojona od święta,
ze swoimi żałośnie poprawnymi manierami.
Pojął w mig, że próbuje nim manipulować i postanowił
podjąć grę.
- Może powinnaś zasięgnąć rady doktora Morgensterna,
zanim ruszysz w drogę, madame. Przepisze coś, bo okrutnie
powieki ci latają. Nie żebym miał być niedelikatny, ale
taka przypadłość musi doskwierać.
Z głośnym trzaskiem zamknęła wachlarz i westchnęła
głośno.
- Albo jest pan jak pień nieczuły, albo to ja jestem
jeszcze nie wprawiona.
- Nie wprawiona, w czym niby?
- We flircie, panie Clayborne. Próbuję z tobą flirtować.
Jej szczerość wywarła odpowiednie wrażenie.
- Niby czemu?
- Czemu? Żebyś zrobił, czego chcę, ma się rozumieć.
Nie za dobrze mi idzie, prawda?
Nie odpowiedział na to dziwaczne pytanie.
- Powieki przestały ci latać - wycedził, wzbudzając
natychmiast jej gniew.
- Wcale mi nie latały - mruknęła. - Z moimi oczami
wszystko w porządku, ślicznie dziękuję. Chciałam tylko
wypróbować na tobie moje sposoby, ot co. Czy moglibyśmy
22
CZAS RÓŻ -RÓŻOWA
pójść teraz po panią Clayborne i ruszać w drogę? Oby była
sympatyczniejsza od ciebie. Przestań się tak we mnie wgapiać,
proszę. Chciałabym dojechać na miejsce przed zmrokiem.
- Nie ma żadnej pani Clayborne.
- Bez tego się nie obejdzie.
- Zechciałabyś powiedzieć wreszcie coś, co trzymałoby
się kupy?
Postąpiła krok do tyłu. Ten człowiek jest zbyt przystojny
jak na jej wrażliwość. Ma cudowne zielone oczy. Zauważyła
to, kiedy się złościł na nią i zadawał niegrzeczne pytania.
A jaki męski!
Travis był wysoki, może trochę za szczupły, ale szeroki
w barach. Niżej spojrzeć nie śmiała, bo gotów by pomyśleć,
że znowu go kopnie, ale była pewna, że nogi też ma
niczego sobie.
Ani słowa, wyjątkowo przystojny mężczyzna. Kobiety
pewnie się za nim uganiają. Głupie niewiasty, bezbronne
wobec tych zielonych oczu. Jego uśmiech też mógłby
wywołać niezłe zamieszanie. Raz ledwie, na moment się
do niej uśmiechnął, a serce od razu zabiło gwałtowniej.
Setki serc pewnie już złamał i nie zamierzała dopisywać
swojego do długiej listy. Tę bolesną lekcję miała już za
sobą. Ślicznie dziękuje.
Panna Finnegan mierzyła go zimnym wzrokiem, a on
zachodził w głowę, czym to się przyczynił do tak nagłej
zmiany.
- Pytałem czemu to miałbym być żonaty, żeby odwieźć
cię do Golden Crest.
- Bo to wołająca o pomstę do nieba nieprzyzwoitość
wyprawiać się w nieznane z takim przystojnym mężczyzną.
Co ludzie powiedzą?
23
JULIE GARWOOD CZAS RÓŻ - RÓŻOWA
- A kto by się tym przejmował? Zna tu pani kogo?
- Nie, ale poznam, kiedy już wyjdę za pana O'Toole'a.
Skoro do Golden Crest tylko dzień drogi stąd, będę tu
przyjeżdżała na zakupy. Zapewne rozumiesz moje obawy,
sir. Trzeba dbać o obyczajność.
Nasrożył się.
- Skoro nie możesz ze mną jechać, moja rola skończona.
Chciałem dobrze, przyszedłem, a teraz żegnam, madame.
Już odchodził, obruszyła się serdecznie na takie zachowanie.
- Czekajże - zawołała biegnąc za nim. - Nie zostawisz
mnie przecież samej. Dżentelmen nigdy nie opuszcza damy
w kłopocie.
- Widać nie jestem dżentelmenem - powiedział, odchodząc
szybkim krokiem -a z panny żadna dama
w kłopocie.
Chwyciła go za rękę, zaryła obcasami w ziemię i tak
pojechała kilka kroków.
- A żebyś wiedział, że jestem w kłopocie i niegodziwe
to z twojej strony mi nie wierzyć.
- Dopiero co byłem przystojny, a teraz jestem niegodziwy?
- Jedno i drugie.
Odwrócił się, by na nią spojrzeć. Wiedział, że nie może
zostawić jej na lodzie tutaj w Pritchard, jeśli chce spojrzeć
w oczy mamie Róży, uznał więc, że jeśli mają dowieźć do
Golden Crest i zachować zdrowe zmysły, musi się z nią
jakoś dogadać.
- To nie miał być komplement - powiedziała piekąc
raka, z czym całkiem mu przypadła do gustu.
- Co nie miało być komplementem?
24
- Że jesteś przystojny. Randolph Smythe też zdawał mi
się przystojny, a okazało się, że z niego bydlę.
0 nic nie pytaj, powiedział sobie.
- Nie wiesz, kim jest Randolph Smythe?
- Nie chcę wiedzieć.
I tak mu powiedziała.
- Miałam za niego wyjść.
Teraz się zainteresował.
- Ale nie wyszłaś.
- Nie wyszłam, chociaż byłam gotowa.
- Jak bardzo?
Spąsowiała jeszcze bardziej.
- Odwieziesz mnie do Golden Crest, czy nie?
Nie dopuści, żeby zmieniała temat, kiedy obudziła już
jego ciekawość.
- Jak bardzo? - zapytał ponownie.
- Czekałam na niego przy ołtarzu, a on nie przyszedł
- powiedziała szybko.
- Zwiódł cię? Niegodziwie postąpił. Nie rozumiem,
czemu się rozmyślił w ostatnim momencie - oznajmił
z niejakim współczuciem.
Kłamał. Był pewien, że dobrze wie, dlaczego poczciwy
Randolph zmienił zamiary. Musiał przejrzeć na oczy. Travis
był ciekaw, czy i jego Emily próbowała zastrzelić. Każdy,
kto ma choć trochę rozumu, wiałby gdzie pieprz rośnie.
- Nie było zatem wesela - rzekł, bo nic lepszego nie
przyszło mu do głowy. Wpatrywała się w niego z taką
ufnością, jakby oczekiwała większego współczucia. Zdobył
się na wysiłek.
- Niektórzy mężczyźni nie nadają się do życia z jedną
kobietą. Randolph pewnie do nich należał.
25
JULIE GARWOOD
- On nie był taki.
- Staram się być miły, moja panno.
- Nie chcesz wiedzieć, czemu nie przyszedł na ślub?
- Zastrzeliłaś go?
- Skądże.
- No to nie chcę wiedzieć, czym się kierował. Dość, że
wesela nie było.
- Było wesele, a jakże. Nie mówiłam ci, panie Clayborne,
że moja siostra też się nie pokazała w kościele?
- Żartujesz.
- Mówię najpoważniej w świecie.
- Twoja siostra i Randolph...
- Są teraz małżeństwem.
Był oburzony.
- W jakiej rodzinie się urodziłaś? Własna siostra coś
takiego ci zrobiła?
- Nigdy nie byłyśmy blisko.
Popatrzył na nią z ukosa.
- Nie wydajesz się zbytnio zmartwiona.
Travis pokręcił głową, zdziwiony, że tak go zaintrygowała
ta historia. Nie znał Randolpha Smythe'a, ale chętnie
by mu przyłożył za to, że tak okrutnie obszedł się z Emily.
Jakby się zastanowić, Emily Finnegan nie znał również.
Czemu, do diaska, tak go to obeszło?
Zobaczyła współczucie w jego oczach i zmierzyła go
lodowatym spojrzeniem.
- Tylko nie próbuj się nade mną litować, panie Clayborne.
Miała taką minę, jakby znowu zamierzała go kopnąć.
Całe rozrzewnienie odeszło w mgnieniu oka.
- Pewnie sama jesteś sobie winna.
26
CZAS RÓŻ -RÓŻOWA
Gdyby wzrok mógł zabijać, braliby już z niego miarę na
trumnę. Travis wszak się nie stropił, jeszcze pokiwał głową
na znak, że tak właśnie myśli.
- A to niby czemu? - zapytała, założyła ręce na piersiach
i przy okazji trzepnęła go niechcący parasolką.
Uznawszy, że zrobiła to umyślnie, chwycił parasolkę,
rzucił na bagaże i dopiero odpowiedział.
- Wybrałaś niewłaściwego mężczyznę, człowieka bez
skrupułów, sama sobie jesteś winna. Jeszcze nie zrozumiałaś,
że lepiej ci bez niego?
Zyskał przebaczenie w jej oczach. W tym, co mówił, nie
było okrucieństwa, lecz szczerość. Prawdę powiedział,
wybrała człowieka bez skrupułów.
- Zawieziesz mnie do Golden Crest czy nie?
- Co się stało z tą parą, która ci towarzyszyła?
- Możesz się wyrażać jaśniej?
- Jaśniej?
- O której mówisz?
Nastawił uszu.
- Ile ich było?
- Trzy.
- Trzy osoby czy pary?
- Pary.
Stropiona wbiła wzrok w ziemię. Najwyraźniej poruszył
niewygodny temat. Dopiero teraz przypomniał sobie, że
Cole wspomniał, jak to ludzie w Pritchard boją się panny
Emily Finnegan. Pożałował po niewczasie, że nie wypytał
go o szczegóły. Cóż, przepadło, ale nie ruszy z tą kobietą
w drogę, póki czegoś więcej się nie dowie.
- Towarzyszyło ci sześć osób?
- To była bardzo długa podróż, panie Clayborne.
27
JULIE GARWOOD C7AS Róż -RÓŻOWA
- Co się stało z pierwszą parą?
- Z Johnsonami?
- Niech będzie, z Johnsonami - zgodził się, byle mówiła
dalej. - Co z nimi?
- To dość tragiczna historia.
Czuł, że to powie.
- Ani chybi. Co im zrobiłaś?
Zesztywniała.
- Nic im nie zrobiłam. Rozchorowali się w pociągu.
Czymś się chyba struli i mieli nudności. Inni pasażerowie
też - dodała. - Johnsonowie zostali w Chicago. Pewnie już
wyzdrowieli.
- Co się stało z drugą parą?
- Masz na myśli Porterów? To też była dość tragiczna
historia. I oni się pochorowali. Ryba.
- Ryba?
- Tak, oni też jedli rybę. Musiała być nieświeża.
Ostrzegałam pana Portera, ale mnie nie posłuchał.
- I?...
- Wyniesiono ich oboje z pociągu w St. Louis.
- Zepsuta ryba potrafi zabić człowieka - zauważył.
Przytaknęła skwapliwie.
- Pana Portera zabiła.
- A co z panią Porter?
- Wszystkich obwiniała o śmierć męża, nawet mnie.
Może pan sobie to wyobrazić? A ja ostrzegałam go, żeby
nie jadł tej ryby. Na próżno, uparł się.
- Dlaczego więc pani Porter ciebie winiła?
- Bo Johnsowie się otruli. Nie wierzyła, że to jedzenie.
Uważała, że to ja wszystkich truję. Nie martw się, sir. Jeśli
nie będziesz jadł ryby, wszystko powinno być dobrze.
- Czy trzecia para też zjadła rybę?
Pokręciła głową.
- Nie, ale to też dość...
- Tragiczna historia? - podsunął.
- Tak, tragiczna - zgodziła się. - Skąd wiesz? Słyszałeś
już, co się przytrafiło panu Hanesowi?
- Nie. Co mu się przytrafiło?
- Dostał kulkę.
- Wiedziałem, że kogoś zastrzeliłaś.
- Wcale nie - krzyknęła. - Dlaczego posądzasz mnie
o taki straszny czyn?
- Mnie próbowałaś zastrzelić.
- To był przypadek.
Postanowił ją rozdrażnić.
- W porządku. Zastrzeliłaś zatem pana Hanesa przez
przypadek?
- Nie. Grał z jakimś mężczyzną w karty i raptem
jeden z nich, nie pamiętam który, oskarżył tego drugiego,
że oszukuje. Zaczęła się awantura i pan Hanes został
postrzelony, ale nie śmiertelnie. Ten drugi też mógł
oberwać, bo obaj strzelali. Bardzo niekulturalnie się zachowywali.
Zniszczyłam sobie najlepszy kapelusz, kiedy
z panią Hanes schowałyśmy się pod ławkę, żeby nie
dosięgła nas zbłąkana kula.
- Co było dalej?
- Konduktor opatrzył panu Hanesowi ranę, zatrzymał
pociąg w Emmerson Point i zostawił pana Hanesa pod
opieką miejscowego lekarza.
- A ty resztę drogę przebyłaś sama?
- Tak, dojechałabym i do Golden Crest, gdybym znała
drogę, ale właściciel hotelu powiedział mi, że nie dam rady
28 29
JULIE GARWOOD
bez przewodnika, to zaczęłam go szukać. I wtedy pan
zaofiarował swoje usługi. Odwieziesz mnie?
- Odwiozę.
- Och, dziękuję, panie Clayborne - szepnęła i ścisnęła mu
dłoń. - Nie będzie pan żałował - zapewniła z uśmiechem.
- Możesz mówić mi Travis.
- Dobrze. To bardzo miło z twojej strony, że mnie
odwieziesz, Travisie.
- Nie ma w tym nic miłego. Spadłaś mi na głowę i im
szybciej ruszymy, tym szybciej się ciebie pozbędę.
Cofnęła dłoń i odwróciła się w stronę bagaży.
- Gdybym właśnie sobie nie przypomniała, że postanowiłam
skończyć z otwartością i bezpośredniością, powiedziałabym,
że z ciebie gbur i człowiek nieużyty.
- Zdawało mi się, że cały czas byłaś otwarta i bezpośrednia,
czyż nie?
- Ale właśnie sobie przypomniałam, żeby nie być.
- Tym razem nie będę prosił o wyjaśnienia - mruknął.
- Zaczekaj tutaj, a ja poszukam koni. Aha, w góry możesz
wziąć tylko dwie torby, resztę zabierze 0'Toole. Tymczasem
możesz zostawić je w hotelu. Olsen dopilnuje, żeby
nikt ich nie ukradł.
- Ani myślę. Zabieram wszystkie. Ślicznie dziękuję!
- krzyknęła za nim na cały głos, ale Travis był już na
środku ulicy.
- Nie, nie zabierasz. Bardzo proszę.
Zacisnęła usta ze złości i patrzyła za odchodzącym
Travisem. Postawny mężczyzna. Szkoda, że taki arogant.
Westchnęła i z ociąganiem odwróciła wzrok. Jest przecież
zaręczona z panem 0'Toolem i nie powinna zwracać
uwagi na innych mężczyzn.
30
CZAS RÓŻ -RÓŻOWA
To Barbara, nie ona, była czarną owcą w rodzinie. Emily
jest osobą trzeźwą i praktyczną, na której można polegać,
niczym na parze starych wygodnych butów. Nie, kiedyś
taka była, teraz już nie.
Travis przeszedł już na drugą stronę ulicy.
- Powinnam cię ostrzec. Nie można na mnie polegać
- zawołała.
- Też tak uważam. Nie masz za grosz rozsądku - odkrzyknął.
Uśmiechnęła się z satysfakcją. Travis na ten widok wrósł
w ziemię.
- Uważasz, że nie mam za grosz rozsądku?
Była najwyraźniej zachwycona tą oceną. Czy ta kobieta
nie rozumie, że właśnie ją obraził?
Nie, nie obraził, powiedział szczerą prawdę, poprawił się
w myślał.
- Emily?
- Tak?
- Czy 0'Toole wie, że żeni się z pomyloną dziewczyną?
CZAS RÓŻ -RÓŻOWA
3
Emily dąsała się. Lodowaty wzrok, kamienne milczenie.
Travisowi zbierało się na śmiech, ale zachowywał grobową
powagę. Nie może dać jej odczuć, jaka jest zabawna, bo
rozpęta piekło.
Późnym popołudniem zarządził postój, by dać wytchnąć
koniom. Tak przynajmniej powiedział. Chyba uwierzyła
w jego kłamstwo. Tak naprawdę chciał, by to ona odpoczęła.
Nie była na pewno amazonką. Cały czas uderzała pupą
o siodło, a zbolała mina wyraźnie mówiła, że panna dostała
w kość.
Kiedy wreszcie zsiadła ze swojego wierzchowca, nie
mogła się wyprostować. Odrzuciła pomoc, a w przesadnie
współczującym spojrzeniu towarzysza nie dojrzała nic
zabawnego.
Byli już dosyć wysoko w górach i w powietrzu czuło się
chłód. Travis zaczął rozpalać ognisko, by mogła się ogrzać.
Zjedli w milczeniu skromny posiłek. Właśnie pomyślał, że
podróż nie będzie może taka straszna, gdy Emily obróciła
jego nadzieje w pył.
- Zrobiłeś to specjalnie, Travisie? Przyznaj się i przeproś,
może ci wybaczę.
- Nie zrobiłem tego specjalnie. Zamiast przełożyć prawą
nogę przez łęk uparłaś się jechać po damsku. Skąd miałem
wiedzieć, że nie umiesz jeździć inaczej?
- Na Południu damy jeżdżą po damsku - oznajmiła.
Poczuł, że za chwilę rozboli go głowa.
- Nie jesteś przecież z Południa, tylko z Bostonu.
- Co ma piernik do wiatraka. Damy z Południa są
bardzo wytworne. Wszyscy o tym wiedzą, postanowiłam
więc być damą z Południa.
Poczuł rwanie w skroniach.
- Nie możesz być z Południa, bo tak sobie postanowiłaś.
- Ależ oczywiście, że mogę. Mogę być kim zechcę.
- Dlaczego akurat z Południa? - zapytał nieopatrznie.
- Ten ich delikatny zaśpiew. Jest bardzo kobiecy i melodyjny.
Przestudiowałam dogłębnie tę kwestię i zapewniam
cię, że wiem, o czym mówię. Opanowałam akcent. Chcesz
usłyszeć jak...
- Nie chcę. Nie wszystkie damy z Południa jeżdżą po
damsku, Emily.
Posłała mu tak kose spojrzenie, iż pożałował, że podniósł
znowu temat jazdy konnej.
- Większość - rzekła. - To, że nigdy jeszcze nie
jechałam po damsku, nie znaczy, że nie dałabym sobie
rady, ale ty musiałeś się wtrącić. Specjalnie przerzuciłeś
mnie przez konia. Mogłam skręcić kark.
Ani trochę nie czuł się winny.
- Pomogłem ci tylko wsiąść. Boli cię jeszcze ramię?
- Nie. I doceniam fakt, że je rozmasowałeś, ale suknia
32 33
JULIE GARWOOD CZAS RÓŻ -RÓŻOWA
jest do niczego. Ślicznie dziękuję. Co sobie Clifford
0'Toole o mnie pomyśli?
- W rękawiczce masz dziurę od kuli. To będzie pierwsza
rzecz, którą zauważy. Poza tym, jeśli cię kocha, nie
powinien zwracać uwagi na wygląd.
Ugryzła kawałek jabłka i dopiero zdecydowała się
odpowiedzieć.
- Nie kocha mnie. Niby jak? Nigdy w życiu mnie nie
widział.
Przymknął oczy. Rozmowa z Emily okazywała się równie
trudna, jak próby dyskutowania z Colem.
- Masz zamiar poślubić mężczyznę, którego nie znasz?
Czy to trochę nie dziwne?
- Nie bardzo. Słyszałeś chyba o listownych narzeczonych?
- Jesteś jedną z nich?
- Poniekąd - bąknęła. Naturalnie była, ale duma nie
pozwalała jej się przyznać.
- Korespondowaliśmy z panem O'Toolem i chyba całkiem
dobrze go poznałam. Pisze gładko i potoczyście,
a nadto jest poetą.
- Słał ci wierszowane listy? - zapytał, szczerząc zęby.
Zadarła leciutko brodę.
- Co w tym śmiesznego?
- Musi być z niego... pomyleniec.
- Ani trochę. Piękne pisze wiersze i przestań tak
szczerzyć zęby. Naprawdę są piękne, a on nadzwyczaj
inteligentny. To widać. Przeczytaj sobie jego listy, kiedy mi
nie wierzysz. Mam wszystkie trzy w torbie. Poszukać?
- Nie będę czytał jego listów. Możesz mi wytłumaczyć,
dlaczego uparłaś się wyjść za nieznajomego?
34
- Próbowałam za znajomego i widzisz, jak się skończyło.
- Podjęłaś decyzję, kiedy tamten cię zawiódł?
- Powiedzmy, że było to ostatnie rozczarowanie, które
zgodziłam się ścierpieć.
- Doprawdy? - Ciekaw był jak też zamierzała zapobiec
następnym.
Jakby czytała w jego myślach.
- Nie spałam całą noc... poślubną - powiedziała.
- Płakałaś?
- Nie, nie płakałam. Rozmyślałam nad swoim położeniem
i w końcu obmyśliłam plan, który wszystko powinien
odmienić. Byłam zawsze szczera i otwarta. Koniec z tym.
Ślicznie dziękuję.
- Jak to się dzieje, że ze mną jesteś szczera?
Wzruszyła ramionami.
- Pewnie nie powinnam, ale nigdy więcej się już nie
zobaczymy, więc nieważne czy wiesz, że postanowiłam
oszukiwać. Nikt inny nie wie.
- Udając kogoś, kim nie jesteś, napytasz sobie biedy.
Miała w tej materii odmienne zdanie.
- Byłam, kim jestem, i nie wynikło z tego nic dobrego.
Kiedy to zrozumiałam, postanowiłam wymyślić siebie na
nowo. Dość już miałam starań, wysiłków i zdrowego
rozsądku.
- Przesadzasz. - I jesteś pomylona, dodał w myślach.
- Twoja duma została zraniona, ale ból minie.
Zgniewały ją te słowa.
- Doskonale wiem, co robię. Moja duma nie ma z tym
nic wspólnego. Starania i wysiłki zaprowadziły mnie do
nikąd. Dać ci przykład?
Nie czekając na odpowiedź, wdała się w opowieść.
35
JULIE GARWOOD CZAS RÓŻ -RÓŻOWA
- Randolph studiował, chciał zostać bankierem. Był na
ostatnim roku studiów, kiedy się zaręczyliśmy. Miał kiepskie
oceny i bał się, że wyrzucą go z uniwersytetu. Mówiłam,
żeby mniej chodził na przyjęcia, a bardziej przyłożył się do
nauki, ale mnie nie słuchał. Prosił, żebym mu pomogła
w zbieraniu materiałów do pracy, a ja głupia chciałam mu
się przypodobać. Skończyło się tak, że pisałam dla niego
całe rozprawy. Miały mu niby pomóc w układaniu własnego
tekstu, tymczasem on umieszczał na pierwszej stronie
swoje nazwisko i dawał je swoim profesorom. Postąpił
nieuczciwie i jaka kara go za to spotkała? Skończył studia
z wyróżnieniem, dostał pracę w jednym z najbardziej
szacownych banków w Bostonie, zaczął dobrze zarabiać.
Wtedy zainteresowała się nim moja siostra. Czyż to nie
ironia losu? Gdybym mu nie pomogła, nie dostałby łakomej
posady i Barbara nie spojrzałaby nawet na niego. Ale błędy
czegoś mnie nauczyły i dlatego z panem O'Toolem wszystko
się dobrze ułoży. Randolph złamał dane słowo, panu
O'Toole'owi na to nie pozwolę.
- Jakim sposobem?
Puściła pytanie mimo uszu.
- Może nie jest tak bogaty jak Randolph, ale prawie,
i żyje w pięknym, dzikim kraju. Nienawidzę miasta. Nie
potrafię tam żyć. Nie zrozumiesz tego, bo całe życie
przeżyłeś tutaj, ale ja tam usychałam. Powietrze zanieczyszczone,
pełno ludzi na ulicach, wszędzie gmaszyska takie
wysokie, że zasłaniają niebo.
- Nie zamierzałaś mieszkać z Randolphem w Bostonie?
- Przyrzekał, że po roku małżeństwa przeniesiemy się
na Zachód. Ojciec był przerażony. Uważał, że pensja
Randolpha jest ważniejsza od mojego usychania.
- Pieniądze nie są ważniejsze. Pamiętam jak to było,
kiedy mieszkałem w Nowym Jorku.
Zrobiła wielkie oczy.
- Mieszkałeś na Wschodzie?
- Gdzieś do dwunastego roku życia.
- Dlaczego się przeniosłeś?
Miał zamiar krótko odpowiedzieć na pytanie, nie rozwodząc
się nad przeszłością, ale tak swobodnie się
z nią rozmawiało, że powiedział znacznie więcej niż
chciał. Strawił dobre pół godziny opisując braci, siostrę,
szwagra i mamę Różę. Była zafascynowana jego rodziną,
a kiedy wspomniał, że ma zamiar zostać prawnikiem,
uśmiechnęła się.
- Szczęściarz z ciebie, że masz taką kochającą rodzinę.
Przytaknął.
- A ty?
- Mam siedem sióstr. Może któraś przyjedzie kiedyś
odwiedzić mnie i pana O'Toole'a. On ma wspaniały dom
z krętymi schodami. Opisał go w listach.
Travisa niewiele obchodził jej przyszły dom.
- Będziesz żałowała, że wyszłaś za człowieka, którego
nie kochasz.
Nie zareagowała na tę uwagę, przeczesała tylko włosy
palcami. Choćby nie wiem jak z nimi walczyła, loki ciągle
muskały twarz. Mogłaby podbić każdego mężczyznę, tyle
w niej było kobiecego wdzięku. Gdyby tylko nie upierała
się być taka pomylona.
Postanowił jej to powiedzieć.
- Wiesz na czym polega twój problem?
- Wiem - odparła z miejsca. - Powinnam była uczyć się
od mojej siostry. Barbara nie ma krzty zdrowego rozsądku,
36 37
JULIE GARWOOD
jest zupełnie niepraktyczna. Udaje bezradną i potrafi
flirtować.
- Żaden mężczyzna nie chce bezradnej kobiety, a praktyczna
zawsze się zda.
Wstał, zanim zdążyła wszcząć sprzeczkę, rozprostował
mięśnie karku i zaczął zbierać kamienie, by zagasić ognisko.
Zaskoczyła go, oferując pomoc. W kilka minut skończyli.
Raptem zrobiło mu się spieszno ruszać w dalszą drogę. Za
długo zmarudził, opowiadając o swojej rodzinie. Nie
rozumiał, dlaczego powiedział jej tak wiele, nie miał
przecież w zwyczaju zwierzać się obcym.
Emily nie była obca tylko... inna. Nie bardzo potrafiłby
powiedzieć, co go w niej pociągało, cokolwiek to było,
instynkt ostrzegał go, by trzymał się od niej z daleka. Ciało
miało całkiem inne zdanie w tej materii i podsuwało
rojenia, jak to się z nią kocha. Próbował wyobrazić sobie
Emily bez ubrania, co wymagało pewnego wysiłku, zważywszy
jak szczelnie była osłonięta.
Czuł, że musi być wspaniała: kształty ukryte pod
stanikiem sukni, wąska talia i szczupłe biodra powiadały
mu, że jest dobrze zbudowana i że nie doznałby zawodu.
Ta kobieta miała wszystko jak trzeba i na swoim miejscu.
Co innego myśleć, inna rzecz brać się do dzieła. Ani
myślał wprowadzać swoje rojenia w czyn, wszak dawał im
folgę bez zbędnych skrupułów. Była kobietą ponętną, a on
potrafił docenić niewieścią urodę, jak każdy mężczyzna
żyjący na odludziu.
Nie, nie przejmował się tym, co mówiło ciało. Potrafił
z łatwością nad nim panować. Martwiło go natomiast, że
zaczyna dobrze czuć się w jej towarzystwie, chociaż
zachodził w głowę, co może mu się podobać w osobie o tak
38
CZAS RÓŻ -RÓŻOWA
cudacznych poglądach. Emily wywoływała uśmiech na
jego twarzy, prawiąc rzeczy szalone.
Z przyjemnością na nią spoglądał. Nic w tym przecież
złego. Ba, źle byłoby nie spoglądać. Jest przecież normalnym
mężczyzną, o normalnych skłonnościach, a ona z każdą
chwilą stawała się śliczniejsza. Co nie znaczy, że się w niej
zadurzył.
Przeanalizowawszy sytuację, poczuł się raźniej i przestał
burmuszyć. Widząc, jak karmi konia resztką jabłka, uznał,
że to urocze, a przy tym praktyczne. Ciekaw był jak też uda
się jej udawać istotę bezbronną i niezaradną wobec Clifforda
O'Toole'a.
Czekał przy koniach, ona tymczasem poszła umyć się
w potoku. Uczuł uścisk w gardle, gdy patrzył jak wraca
biegiem, z zaróżowionymi od lodowatej wody policzkami,
i woła radośnie, że dzień jest piękny. Miał ochotę ją ucałować
i trzeba było nie lada dyscypliny, by się powstrzymał.
- Jestem gotowa do drogi, Travisie.
Natychmiast się ocknął.
- Czas najwyższy. Zmarnowaliśmy dwie godziny
- stwierdził rzeczowo.
- Nie zmarnowaliśmy. Było... miło.
Wzruszył ramionami.
- Chcesz, żebym pomógł ci dosiąść konia?
- I przerzucić mnie przez grzbiet? Raczej nie.
Dobrą chwilę trwało, nim trafiła stopą w strzemię, ale
w końcu siedziała w siodle. Posłała Travisowi zwycięski
uśmiech. Zgasł szybko.
- Bezradna kobieta poprosiłaby o pomoc - powiedział
i z uśmiechem wskoczył na swojego wierzchowca. Musi
być wariatem, skoro zaczyna lubić pannę Emily Finnegan.
CZAS RÓŻ -RÓŻOWA
4
W milczeniu dotarli na skraj wąwozu, przez który
Travis chciał się przeprawić dla skrócenia podróży, ale był
zalany, tak jak przewidział Adam.
- Nie zamierzasz chyba przeprawiać się tędy. Gdzieś
przecież musi być most.
- Nie ma tu żadnych mostów, a to nie rzeka, Emily,
tylko wąwóz.
Jej wierzchowiec znarowił się na widok rwącej wody.
Travis przechylił się, chwycił za uzdę i przyciągnął konia
do siebie.
- Pewnie myśli, że będzie musiał wejść do wody. Ale
nie będzie, prawda?
W jej głosie dało się słyszeć lęk.
- Nie, nie będzie musiał. Nie możemy tędy przejechać
- zapewnił.
Ich nogi się zetknęły. Poczuła to, ale nie zareagowała.
Cieszyła ją ta bliskość. Czuła się przy nim bezpiecznie, ale
i nieswojo. Co się z nią, na Boga, dzieje? Przestawała
rozumieć samą siebie.
40
- Nie możemy tędy przejechać - powtórzyła jak echo
i poklepała konia gestem, który miał, jak sądził Travis,
uspokoić zwierzę.
- I co teraz? - zapytała.
- Twoja podróż właśnie się wydłużyła do dwóch, może
trzech dni.
Całą siłą woli powstrzymała okrzyk ulgi. Niech Bóg ją
ma w swojej opiece. Jeszcze najmniej dwa dni, zanim
zobaczy i poślubi pana O'Toole'a. Powinno ją to zmartwić,
czyż nie? Dlaczego zatem czuje się tak, jakby dowiedziała
się o odroczeniu egzekucji?
- To strach - szepnęła.
- Co mówisz?
- Nic takiego - odparła, kręcąc głową.
Nie miała zamiaru mówić mu prawdy. Nie śmiała też
spojrzeć na niego z obawy, by nie dojrzał ulgi w jej
oczach. I tak uważał, że jest szalona, chcąc wyjść za
zupełnie obcego człowieka, a ona zaczynała myśleć, że ma
rację.
Może to tylko przedślubne nerwy. Niektórym pannom to
się przecież zdarza. Oczywiście, że tak. Powinna jeszcze
raz przeczytać listy pana 0'Toole'a i na pewno od razu
lepiej się poczuje. Przecież otworzył przed nią serce,
pokazał się człowiekiem ponad w