16211

Szczegóły
Tytuł 16211
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

16211 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 16211 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

16211 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

MICHAEL GERBER Barry Trotter i niepotrzebna kontynuacja (tak, znowu on) PRZEŁOŻYŁA PAULINA BRAITER Wydawnictwo MAG Warszawa 2006 Tytuł oryginału: Barry Trotter and the Unnecessary Seąuel Copyright © 2003 by Michael Gerber Copyright for the Polish translation © 2006 by Wydawnictwo MAG Redakcja: Joanna Figlewska Korekta: Urszula Okrzeja Ilustracja na okładce: © Douglas Carrel Opracowanie graficzne okładki: Jarosław Musiał Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń Wyłączny dystrybutor Firma Księgarska Jacek Olesiejuk ul. Kolejowa 15/17, 01-217 Warszawa tel./fax (22) 631-48-32, (22) 632-91-55, (22) 535-05-57 www.olesiejuk.pl, www.oramus.pl ISBN 83-7480-011-9 Wydanie I Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax (0-22) 813 47 43 e-mail: [email protected] http://www.mag.com.pl Dla Kate, która umie poznać coś zabawnego, kiedy to przeczyta, dla wszystkich Trottermaniaków, domagających się kolejnej części... ...i oczywiście dla CIEBIE* (Ale tylko, jeśli kupiłeś tę książkę). DO VfiAŻlMGo CZIIE1KIK4 Książka ta zawiera niezwykle dosłowne opisy seksu, często bez śladu gry wstępnej. Przesadnie szczery, obsesyjnie szczegółowy- i zupełnie niepotrzebny język seksualny -a także wykresy - sprawiają, że absolutnie nie nadaje się dla wrażliwych czytelników. W istocie jedynie drobna grupka zboczeńców o spoconych dłoniach, których kręci wyobrażanie sobie ukochanych bohaterów dzieciństwa „robiących to" na wszelkie możliwe sposoby z najmniej prawdopodobnych powodów, powinna kupić tę książkę. Dobrze wiecie, do kogo mówię. Wydawca Korektę tej książki przeprowadzili niewidomi. Od 1961 roku Fundacja Edypa pomaga brytyjskim niedowidzącym zdobywać pracę we wszystkich dziedzinach przygotowania rękopisów. Kupując książki redagowane przez niewidomych, dajesz świadectwo swojej wrażliwości. ROZDZIAŁ 1 Barry Trotter miał co roku nieodmiennie okropne urodziny. Gdy osiągnął szacowny wiek trzydziestu ośmiu lat, stało się to dla niego perwersyjnym powodem do dumy, podobnie jak odjechane ciuchy, gdy był nastolatkiem, i bezlitosny sarkazm po dwudziestce. -Chciałbyś dostać prezent, chłopcze? - mawiał złowieszczo jego wuj Vermon. — Co powiesz na to, że cię nie zabiję? Podoba ci się taki prezent? Jasne, to Barry śmiał się ostatni - ale nie da się upokorzyć, doprowadzić do obłędu i w końcu ukrzyżować wspo- mnień. Owszem, obecnie sytuacja poprawiła się, ale zaledwie odrobinę. Mógł liczyć na to, że dostanie kolejny skrzypiący hydrant od Lonalda Gwizzleya, swego kumpla o psim móżdżku. Odziany w kombinezon ochronny listonosz przyniesie garść wybitnie zabójczych słodyczy od Ferda i kolejną morderczą niespodziankę od Jorgego. Jego ojciec chrzestny Sknerus Blech przyśle mu kartkę urodzinową, wewnątrz której Barry nie znajdzie pieniędzy, lecz prośbę o nie. Dostanie też coś niewiarygodnie przydatnego i potwornie nudnego od swej żony, Herbiny Gringor. Co wymyśli w tym roku? Ostatnie aluzje wskazywały na samo-czyszczący wok. Odkąd mieli dzieci, nie mógł już nawet liczyć na rozbierany telegram. — Trzydzieści osiem z głowy, zostało jeszcze tylko parę upierdliwych setek - mruknął Barry, wyłączając swój komputer w Ministerstwie Magiczności, w którym pracował jako asystent zastępcy podwicesekretarza do spraw stosunków gumolskich. Wcześniej tego dnia, jak zwykle marnując czas, wpisał „trzydzieści osiem" do wyszukiwarki czarodziejskiej Abra. org. „Według Nostradamusa numer ten symbolizuje mało znanego piątego konia Apokalipsy, Nudę". Z tego, co Barry zauważył, rodzina zapomniała na śmierć 0 jego święcie. Herbina była (by użyć jej ulubionego określenia) „zajęta własnym życiem". W tej chwili oznaczało to pisanie stałego kącika porad „Hajda do Herbiny" dla „Wróżbity Codziennego". Proponowała w nim najróżniejsze magiczne zastosowania dla przedmiotów gumolskich. „Jeśli eliksir wymaga użycia końskiego kopyta, zamiast tego można skorzystać ze sklepowej żelatyny!". We wtorki 1 czwartki szybowała pięć minut do Oxfordu, gdzie uczyła rzucać czary gorylicę imieniem Audrey. Stanowiło to część badań do jej doktoratu z kryptozoologii*. A w wolnych chwilach — w większość weekendów, wieczorami, * W świecie czarodziejów uczenie goryla magii jest niemal równie nielegalne, jak rozszczepienie czasu na siedemnaście różnych 8 w wannie — tłumaczyła księgę podstawowych zaklęć na język Skontklikash. Gdy dodamy do tego ciągłe pilnowanie i wychowywanie dzieci, Nigela (11) i Fiony (3), każdy normalny człowiek jej odpuści. Ale Barry nie był normalny i Herbina dobrze o tym wiedziała. Każde kolejne urodziny męża stanowiły istne pole minowe niewypowiedzianych oczekiwań — a jeśli go nie zadowoliła, potrafił uciec się nawet do odmówienia jej seksu. Każdego trzydziestego pierwszego lipca dolewała mu do porannej kawy parę kropel doroślanki, by nieco go uspokoić. Zadrżała na myśl, jak zachowywałby się „czysty". Czarowanie męża uważano za nieetyczne - miało to coś wspólnego z wolną wolą — lecz życie z Barrym Trotterem wymagało drastycznych środków. Poza tym atak wściekłości potężnego czarodzieja mógł wstrząsnąć całym ekosystemem. Każde małżeństwo gra wedle własnych reguł, a Herbina w imię trzeźwości i wyższego dobra dołączała do nich parę okazjonalnych wykroczeń i naruszeń prawa. Gdy przypomniała sobie o urodzinach męża, minęła już czwarta. Do jego powrotu pozostało zaledwie półtorej wymiarów i jednoczesne popełnienie w nich wszystkich przestępstw. Częściowo to Barry sprawił, że dawna chodząca doskonałość Gringor zeszła na złą drogę, lecz oczywiście zawsze jej najważniejszą cechę stanowiła ciekawość. Barry musiał zresztą przyznać, że gorylica uczy się oszałamiająco szybko. Po zaledwie sześciu miesiącach Audrey opanowała kilkanaście najgroźniejszych zaklęć znanych magom. W efekcie nikt nie zaczepiał jej kota Ale-jaja (choć często mówiono, że to kretyńskie imię — za jej plecami). godziny. Natychmiast wysłała dzieci, by przygotowały laurki (w razie konieczności zamierzała rzucić na nie szybki czar Niezdarnej Słodyczy). Następnie wyprawiła sowy do wszystkich przyjaciół. Czekając na odpowiedzi, kończyła dzisiejszy tekst. Potrzebowała jeszcze dziesięciu słów. „Stare, niemagiczne rajstopy bywają bardzo, bardzo, bardzo, bardzo, bardzo użyteczne" napisała, po czym stuknęła różdżką w ekran, wysyłając tekst do wydawcy, szorstkiego starego maga Klaktona, roztaczającego wokół siebie silną woń farby drukarskiej i pomady z krwi nietoperza. Przez następną godzinę Herbina czarowała jak szalona - parę prezentów, tort, czapki, dekoracje. A ponieważ wszystko musi skądś pochodzić, rzeczy te zniknęły z różnych gumolskich sklepów, a także od Bystrego Maga, z półki gumolskiej piekarni* i przyjęcia pechowej chińskiej sied-miolatki. Stopniowo spływały też odpowiedzi. Wredny stary puchacz Gwizzleyów, Pergol, niechętnie dostarczył kartę urodzinową. Wleciał do środka, zataczając się, zapewne pijany, tylko czekając, by Herbina czymś go poczęstowała, i rzucając się jej do gardła, gdy to zrobiła. Łączyła ich zadawniona wrogość i Herbina zawsze miała pod ręką rakietę tenisową. * Która następnego dnia miała zostać zamknięta z powodu naruszenia przepisów sanitarnych. Zaklęcia nie przejmowały się tym, sprowadzały to, o co się prosiło, nie zważając na jakość. Należało pamiętać, by zamawiać możliwie szczegółowo. „ELEGANCKI płaszcz". „Tort urodzinowy BEZ szczurzych odchodów". 10 godziny. Natychmiast wysłała dzieci, by przygotowały laurki (w razie konieczności zamierzała rzucić na nie szybki czar Niezdarnej Słodyczy). Następnie wyprawiła sowy do wszystkich przyjaciół. Czekając na odpowiedzi, kończyła dzisiejszy tekst. Potrzebowała jeszcze dziesięciu słów. „Stare, niemagiczne rajstopy bywają bardzo, bardzo, bardzo, bardzo, bardzo użyteczne" napisała, po czym stuknęła różdżką w ekran, wysyłając tekst do wydawcy, szorstkiego starego maga Klaktona, roztaczającego wokół siebie silną woń farby drukarskiej i pomady z krwi nietoperza. Przez następną godzinę Herbina czarowała jak szalona - parę prezentów, tort, czapki, dekoracje. A ponieważ wszystko musi skądś pochodzić, rzeczy te zniknęły z różnych gumolskich sklepów, a także od Bystrego Maga, z półki gumolskiej piekarni* i przyjęcia pechowej chińskiej sied-miolatki. Stopniowo spływały też odpowiedzi. Wredny stary puchacz Gwizzleyów, Pergol, niechętnie dostarczył kartę urodzinową. Wleciał do środka, zataczając się, zapewne pijany, tylko czekając, by Herbina czymś go poczęstowała, i rzucając się jej do gardła, gdy to zrobiła. Łączyła ich zadawniona wrogość i Herbina zawsze miała pod ręką rakietę tenisową. * Która następnego dnia miała zostać zamknięta z powodu naruszenia przepisów sanitarnych. Zaklęcia nie przejmowały się tym, sprowadzały to, o co się prosiło, nie zważając na jakość. Należało pamiętać, by zamawiać możliwie szczegółowo. „ELEGANCKI płaszcz". „Tort urodzinowy BEZ szczurzych odchodów". 10 - Powiedz Ferdowi, żeby następnym razem przysłał Pryszczatkę — poleciła, wyrzucając Pergola na zewnątrz sprawnym forhendem*. Wraz z wybiciem piątej w niewielkim domu Trotterów zebrało się kilkanaście pospiesznie wezwanych osób. Był tam Lon, jak zwykle pozostający pod opieką siostry Genny. Pergol przekazał wyrazy żalu Ferda i Jorgego — bliźniacy zajmowali się właśnie na zlecenie NATO wysadzaniem w powietrze małego, pogodnego kraiku. Zjawił się natomiast lord Vielokont. - Dzięki, Terry - mruknęła Herbina, witając w drzwiach władcę Ciemniaków. — Barry się ucieszy. Wiemy jak rzadko podróżujesz. - Byłem akurat w okolicy, zamykałem niedochodowy sierociniec - odparł Vielokont. - Wiesz, czasem warto odetchnąć chwilę i po prostu cieszyć się życiem. Herbina uśmiechnęła się słabo. Vielokont z każdym kolejnym zarobionym funtem, dolarem, drachmą czy złotym stawał się coraz bogatszy i coraz bardziej dziwaczał. Mieszkał w luksusowym apartamencie Ogrodów Nerona, luksusowego hotelu-kasyna w Hogsbiede, mieście grzechu świata czarodziejów. Vielokont był nieoficjalnym burmistrzem Hogsbiede i jego faktycznym panem i władcą**. * Gwizzleyowie nie mieli szczęścia do sów. Poprzednią, wyjątkowo upierdliwą sówkę zwaną Piczka (skrót od Piczka-zasad-niczka) Lon zjadł na obiad wkrótce po rym, jak przeszczepiono mu psi móżdżek. ** Hogsbiede to pozłacane bagno, paskudna dziura żyjąca z pobłażania najgorszym aspektom magicznej natury. Czarodzieje 11 Vielokont, niegdyś zawsze nieskazitelnie ubrany w czarną tunikę obwieszoną fałszywymi medalami, obecnie krążył po świecie w pudełkach po chusteczkach zamiast butów. Jeśli zechciał wyhodować sobie półmetrowe paznokcie i założyć maskę chirurgiczną, kto mógł go powstrzymać? Należała do niego większa część miasta i nim usunięto go ze stanowiska ministra finansów, zdołał ogłosić Hogsbiede terytorium autonomicznym, by nie podlegać ekstradycji. Lecz wszystkie zgromadzone gumolskie pieniądze ściągnęły na niego klątwę: klątwę sprawiającą, że nigdy nie słyszał słowa „nie". Do tego stopnia zabnegaciał, że nie zadawał sobie nawet trudu mówienia ze sztucznym, niemieckim akcentem. Zapewne zaskoczy Cię, Drogi Czytelniku, obecność Tego, Który Śmierdzi na urodzinowym przyjęciu Barryego uwielbiają hazard, toteż kasyna zarabiały krocie — pod warunkiem, że wystrzegały się jasnowidzów (na przykład pani Tralala, nauczycielka Wróżbicia z Hokpoku, była przy stołach ruletki medea non grata). Co do rozkoszy cielesnych, sztuczki znane magicznym prostytutkom wystarczyły, by przeciętny klient połknął język. Magiczne prostytutki, bez wyjątku licencjonowane inkuby i sukkuby, podlegały ścisłym przepisom i nadzorowi departamentu ministerstwa (którym kierował Tvardy Krotch). Miały niezwykle potężny związek zawodowy i w razie konieczności gotowe były do skorzystania z opcji Lizystraty. W istocie w 1612 roku strajk wszystkich goblińskich krupierów niemal zdusił Hogsbiede w jego ohydnym zarodku po tym, jak do protestów dołączył cały przemysł erotyczny. To trafiło czarodziejów w najczulszy punkt i musieli dojść do porozumienia. 12 Trottera. Zdziwiłbyś się jednak, jak bardzo ciągłe próby zabicia kogoś przypominają — tak, powiem to wprost! — romans. Barry uważał go za uroczego łotra, handlarza, który miast niedziałających leków, mostów i kolumn Merlina sprzedawał fałszywe łzy feniksa. (Istniała nawet niezwykle natrętna reklamowa piosenka, przesycona potężną ciemniacką magią: „Łamie cię, boliłlChcialbyś swawolić?/ Kup Płynny Ogień/i bierz na zdrowie!"). Vielokont zawsze przynosił jakiś drobiazg dla dzieci. Tym razem był to jednoręki bandyta, magicznie podłączony do mennicy Stanów Zjednoczonych. - Traf do młodych, a zyskasz klientów na całe życie — powtarzał często. Wszyscy zebrali się w holu, nasłuchując kroków Barry'ego za drzwiami. Nosił siedmiomilowe martensy, więc mógł się zjawić w każdej chwili. Herbina odwróciła się do Vielokonta i zagadnęła go, próbując zapomnieć o osobliwym zapachu roztaczanym przez lorda. - Jak minęła podróż? - Świetnie, świetnie. Vielokont mocno ryzykował, opuszczając Hogsbiede — prócz nieuniknionych zaległości podatkowych i magicznych piramid finansowych Gumole chcieli go wsadzić także za oszustwo internetowe dotyczące mitycznych funduszy zablokowanych w Nigerii. Pamiętajmy jednak, że gdyby mirra naprawdę się kiedyś rozlała, zawsze mógł się rozkro-plić i dosłownie przeciec im między palcami. Vielokont roześmiał się i wskazał ręką. Rudowłosa Fiona, bardzo magiczna jak na swój wiek, lewitowała w powietrze 13 klocki z runami i posyłała je w stronę starszego brata Nige-la, próbującego rozkręcić jednorękiego bandytę. — Au! — wrzasnął Nigel, dostawszy prosto w oko. Drugi klocek trafił go tuż nad uchem. — Fi, przestań! Podniecony odgłosami konfliktu Lon rozszczekał się gorączkowo w łazience. Przyjście na koktajl oznaczało u niego skosztowanie wody z toalety. — Ciii, Lon, spokój - upomniała starszego brata Gen-ny* Gwizzley. Wciąż niezamężna (Barry zawsze podejrzewał, że wpłynął na to jej bliski kontakt z bazyliszka), opiekowała się Łonem, karmiła i wyprowadzała na codzienne spacery. Roześmiana Fiona zaczęła szybciej wystrzeliwać w stronę brata klocki. Nigel postanowił zatem zwrócić się do najwyższej instancji. — Mamo! Powiedz jej, żeby przestała. — Natychmiast przestańcie się bić. Herbina skinęła palcem i posadziła kwitującą tacę z eliksirami na stoliku. W kącie kilka prezentów dostało się jakimś sposobem do szafki z alkoholami i chichocząc, rozpakowywało się nawzajem. — Wcale się nie bijemy, ona rzuca we mnie klockami. Różnica jest subtelna, ale jak sadzę, dość znacząca — poskarżył się Nigel. Równie wygadany jak jego siostra magiczna, za miesiąc miał zacząć naukę w Szkole Magii i Czarów-Marów Hok-pok. Wyglądał dokładnie jak jego ojciec w tym wieku, tyle * Skrót od Genitalia, niezbyt fortunnego nazwiska panieńskiego jej matki. 14 że nie miał słynnego pytakrzyka. Pozbawiony systemu wczesnego ostrzegania Nigel nieustannie obrywał od życia. Vielokont postanowił go pocieszyć. - Chodź tu, Nigel — rzekł, sięgając do kieszeni. Pogrzebał w niej chwilę. - Chcę ci dać... - sprawdził co trzyma w dłoni - kłaczek. Jest bardzo... - Vielokont urwał, szukając odpowiednio atrakcyjnego i handlowego określenia — ...bardzo magiczny i czarujący. - Nie, dziękuję, „wujku" Terry. — Nigel utrzymywał stosowny dystans. — Mam już dość różnych magicznych rzeczy. Spojrzał na zdecydowanie oldskulowy scyzoryk Vie-lokonta, pamiątkę po teutońskim przebraniu. Wyglądał paskudnie ostro, a na końcu rękojeści miał czaszkę. Czasem nie trzeba pytakrzyka, by się zorientować, skąd wieje wiatr. Lecz lord Ciemniaków niełatwo się zniechęcał. Cały czas grzebał w kieszeni. - Nie, naprawdę mam coś super. Stary bilet do kina? Kawałek papieru, na którym napisano — rozłożył go — „panuj nad światem"? Nigel, zbyt uprzejmy, by powiedzieć dorosłemu, żeby się odpieprzył, próbował zmienić temat. - Hej, mamo, mógłbym dostać czerwone szkła kontaktowe? Nagle Lon wybiegł z łazienki i zawył. - Lonaldzie, cii — upomniała Genny. Lon podbiegł do drzwi. Przez otwór w głowie przewlókł proporczyk z napisem „Wszystkiego najlepszego, Barry". Na schodach rozległy się kroki, potem usłyszeli stuknięcie różdżki w zamek i do środka wszedł gospodarz. 15 — Niespodzianka! — krzyknęli wszyscy. Barry rzeczywiście się ich nie spodziewał. Uśmiechnął się szeroko. Jak przystało dorosłemu, Barry nie zebrał zbyt wielu prezentów, lecz te, które dostał, pochodziły wprost z serca. Lon i Genny zamówili dla niego subskrypcję „Łapy precz", najpopularniejszego angielskiego tygodnika ąuitkitowego. Vielo-kont podarował mu magiczny grzebień zagęszczający włosy. — Widzisz? Działa. — Potrząsnął długimi, tłustymi strąkami. Włosy Barry'ego były równie potargane jak zawsze, tyle że wyraźnie rzadsze. Chyba że urosła mu głowa, co jednak nie miało sensu (choćby dlatego że jego stary, domowej roboty kask z puszkami piwa wciąż pasował idealnie). Fiona — oczywiście za pośrednictwem Herbiny - dała mu żółtą, flanelową pidżamę w fioletowe księżyce i gwiazdy. (Pedalska z nutką debilizmu*, pomyślał Barry, ale i tak się uśmiechnął). Od Nigela dostał tajnoszpiloskop, urządzenie pozwalające rozpoznawać podstępnych obgadywaczy. — Bardzo użyteczne - rzekł i syn rozpromienił się (sam wybrał prezent — czy też ściślej biorąc, powiedział mamie, co ma wyczarować z magicznego katalogu). — Lepiej nie zanoś tego do pracy - poradziła Herbina. -Cały dzień będzie piszczał. Podoba ci się gadopaska? * Czy też, bardziej politycznie poprawne „ten strój praktykuje alternatywny styl życia i jest inteligentny inaczej". 16 Barry miał dość rozsądku, by odpowiedzieć jak należy. - O tak, jest super... Co to właściwie jest? - Pomyślałam, że przyda ci się do rozmów telefonicznych —wyj aśniła żona. —To niewielka opaska, którą zakładasz na język, o tak. - Naciągnęła ją na palce i wepchnęła do ust. - Ohyda, Herb - mruknęła Genny. - Tak naprawdę nie zamierzałam tego zrobić — wyjaśniła pospiesznie Herbina. (Tak naprawdę to zamierzała — należała do tych ludzi, którzy podjadają innym z talerzy). — Ga-dopaska pozwala ci odpowiadać w języku, w którym ktoś do ciebie mówi. A prawdziwy prezent dostaniesz później — szepnęła i cmoknęła go w policzek. Nigel dosłyszał. - Ohyda — mruknął zniesmaczony do głębi. - Hyda! — przedrzeźniała go siostra. - Ale w jaki sposób rozumiesz, co do ciebie mówią? -spytała Genny. - Nie zastanawiałam się nad tym - przyznała z lekką irytacją Herbina. - Może produkują też nauszniki? Podejrzewała, że Genny wciąż ma do niej pretensje za to, że odbiła jej Barry'ego. O tak, Barry był kiedyś całkiem niezłą partią, choć teraz trudno było w to uwierzyć. Właśnie się drapał. - Barry, nie przy gościach. - Herbina westchnęła. - To moje urodziny i mogę robić, co mi się żywnie spodoba - odparł Barry. Obejrzał uważnie swą czapeczkę. -Czemu na tych czapkach są portrety Mao? Po torcie (ozdobionym napisem Gratulacje z powodu przejścia na emeryturę) Herbina zaproponowała, by przenieść imprezę do ogrodu. 17 - Wieczór jest taki piękny — rzuciła radośnie. Jak dotąd mieli sporo szczęścia, ale pozostawało tylko kwestią czasu, kiedy Lon zanadto się podnieci i popuści na dywan. Barry przeprosił ich na chwilę i poszedł do kuchni -w pobliżu Vielokonta zawsze bolała go blizna. Pomagała na to wyłącznie aspiryna miesiączkowa Herbiny, i przy okazji zapobiegała też wzdęciom. Właśnie popijał parę tabletek, stojąc przy zlewie, gdy jego uwagę przykuł ruch za oknem. - Herbino, ta cholerna smarkula znów tu jest! - Och, daj jej spokój, Barry — odparła Herbina. — Widziałam ją w college'u. Wszyscy nazywają ją kłamczuchą. Do pracy w szkole potrzebna była bardzo gruba skóra -wszędzie roiło się od wymiotujących pierwszoklasistów, pomylonych amerykańskich turystów i zadziornych kilkulat-ków, przeżywających niezwykle skomplikowane przygody w wielowymiarowych, miltonowskich kosmosach. Barry nie dał się przekonać. - Hej, ty, brudasko, wynocha stąd! - zawołał do drobnej jasnowłosej dziewczyny, ubranej dość porządnie, lecz dziwnie nieudomowionej. - I zabierz ze sobą swoją fretkę... - To nie jest fretka, palancie! - odkrzyknęła. - To ucieleśnienie mojego prawdziwego ja w zwierzęcej postaci! - Zatem twoje prawdziwe ja sra w naszym ogrodzie -odparował Barry. Dziewczyna pokazała mu język i wgramoliła się na wysoki mur. - Co za sąsiedztwo - mruknął Barry. - I jeszcze czarownica dwie ulice stąd... 18 Wzmiankowana czarownica została ugotowana i zjedzona przez dzieci. Na szczęście jej polisa ubezpieczeniowa uwzględniała „złośliwe spożycie przez nieletnich". - Znaleźli dzieci, które to zrobiły - poinformowała go Herbina. - Pochodziły z rozbitej rodziny - dodała znacząco, jakby to wszystko tłumaczyło. Goście wynieśli sobie krzesła na trawnik. Barry minął po drodze wiekowego forda ganglię Gwizzleyów, którego starsi bracia oddali Genny*. Wsunął rękę przez otwarte okno -miało zachęcić złodziei, jak dotąd bez powodzenia - i nacisnął dopalacz nieprawdopodobieństwa. Wciąż był zepsuty. - Lon, pamiętasz, jak wlecieliśmy tą kupą złomu w Od-tylną Osikę? - Barry'emu zwilgotniały oczy; był maniakiem wspomnień. — Nie mogłem siedzieć przez tydzień. -Tak - odparł z roztargnieniem Lon, obwąchując na czworakach drzewo. — Słyszałam mnóstwo dobrego o nowych dragonettach -oznajmiła ni stąd, ni zowąd Herbina. Barry nie odpowiedział. Jego żona ciągle gadała o najmodniejszych magicznych samochodach. „Potrzebuję go ze względów bezpieczeństwa", powtarzała, lecz Barry podejrzewał, że chodziło raczej o to, że Penelopa Blagga ma już taki model. Penelopa zarobiła kupę forsy, sprzedając nieruchomości w innych wymiarach. * Po tym, jak chłopcy rozbili się nim w Zabronionym Lesie, magiczny samochód przez dziesięć lat krążył po puszczy, żywiąc się tym co upolował. Pewnego dnia spotkał porzuconą młodą vectrę i spłodził z nią stadko motocykli. Ponieważ musiał płacić alimenty, wrócił do pracy u Gwizzleyów. 19 — Lon, nie siusiaj na trawnik - upomniała brata Gen-ny. - To szkodzi trawie. — A Gumole z sąsiedztwa wezwą gliny — dodał Barry. Niegdyś lud magiczny ukrywał się, teraz żył otwarcie pośród Gumoli i zwykle stosunki sąsiedzkie pozostawały wysoce poprawne. Istniały jednak granice; jedną z nich niewątpliwie stanowiłoby obnażenie przez Łona pewnych części ciała. Ustawili swoje krzesła. — Idź, usiądź obok wujka Terry'ego - poleciła Nigelowi Herbina. — Pokaleczy mi głowę — wyszeptał Nigel. — Daj spokój — odparła matka. — Wujek Terry cię lubi. -Tak, jasne. Spójrz, przyniósł nawet przenośną wypa- larkę. Istotnie, nad krzesłem unosiła się strużka dymu. Pochylony Vielokont wypalał pracowicie w poręczy napis „Vielo . Herbina machnęła lekceważąco ręką. — To tylko taki żart. Wiesz, że wujek ma osobliwe poczucie humoru. -Ale mamo... — Żadnych ale, urazisz jego uczucia - ucięła Herbina. Nigel usiadł ciężko i z ponurą miną pociągnął łyk ohydnego napoju z korzenia tannisu (który miał dodać mu mocy magicznej). Lon okrążył go trzy razy i w końcu ułożył się na ziemi obok chłopca. Fiona uważnie oglądała znaleziony w trawie stary lizak, wyraźnie zamierzając wsunąć go do ust. — Paskudztwo — rzuciła Herbina. — Odłóż to. 20 - Ja chcę skudztwo! - krzyknęła z oburzeniem Fiona i rąbek spódnicy matki zaczął dymić. - Ktoś chce iść wcześniej do łóżka? - zagroziła Herbina. Dym rozpłynął się bez śladu. Barry tymczasem zniknął w domu. Teraz wrócił, niosąc dziecięcą tablicę. Napisał coś na niej, postawił obok siebie i przekrzywił tak, by celowała w niebo. - „Dam się wysondować za żarcie" — przeczytał Vielo- kont. - Tato chce zostać uprowadzony przez obcych - wyjaśnił mu Nigel. - Bardzo przepraszam - rzekł lord Ciemniaków. - Ponieważ napis stoi między nami, nie chciałbym, żeby doszło do pomyłki. Dorysował strzałkę skierowaną we właściwą stronę. - Nie znoszę tych małych sukinsynów - dodał. -Nic im nie mogę sprzedać. - Kiedy postanowiłeś dać się uprowadzić, Barry? - spytała Genny. - Po tym, jak wywalili mnie z Hokpoku. Jego książka Barry Trotter i bezczelna parodia, napisana, gdy pracował jako szef public relations Hokpoku, istotnie zrobiła szkole sporą reklamę. Tyle że wyjątkowo złą reklamę. - Pamiętasz, o co spytał Nigel, kiedy powiedziałeś nam o swoich planach dotyczących uprowadzenia? - wtrąciła Herbina. — „Czy można na tym zarobić?". Wszyscy roześmiali się z tak niezwykłej bystrości dziecka - prócz Nigela, który szczerze się nad tym zastanawiał. - Z radością przyjęłam perspektywę pozbycia się Barry'ego z domu - ciągnęła Herbina. — Wystarczyły dwa 21 tygodnie i mieszkanie wyglądało, jakby cierpiało na ciężki przypadek epilepsji. — Owszem, zaproponowała, że zrobi mi kanapki na drogę. Szkoda, że ich nie potrzebowałem - mruknął ponuro Barry. - Nie chcieli mnie zabrać. Pełna nadziei niedoszła ofiara uprowadzenia przez tydzień siadywała na trawniku przed domem ze spakowaną torbą oraz zapasem niezbędnych do przetrwania czekoladek i puszek piwa. — Nie porywają magów - oznajmiła Herbina. — Widać nie jesteśmy dla nich dość dobrzy. — Cholerni kosmici i ich cholerne uprzedzenia! - Barry pociągnął gniewny łyk jasnego jajajeża i uniósł pięść. - Nigdy się nie poddamy! — A próbowałeś ich podejść? - podpowiedziała Genny. To miało sens. Barry wytarł szybko tablicę i napisał: „Proszę, NIE uprowadzajcie mnie". — Sprytne - mruknął Vielokont. Zazwyczaj nie dawało się stwierdzić, czy lord Ciemniaków z kogoś żartuje, czy też mówi poważnie. Może dlatego nie ma zbyt wielu przyjaciół, pomyślał Barry. — Jeśli tym razem mnie nie zabiorą, urżnę się w trupa, znajdę latający talerz i obrzygam go. — To zrozumiałe — odparł Vielokont. -W każdym razie cieszę się, że Barry znów ma pracę - wtrąciła Herbina. - Bycie uprowadzanym to hobby, nie zawód. — Jak dobrze, że mamy ministerstwo - dodała Genny. -Bez urazy. — Zerknęła na lorda Vielokonta. 22 - Nic się nie stało - odrzekł. - Ministerstwo Magiczno-ści to dobro konieczne. - Gdybyś był dzisiaj u mnie, zmieniłbyś zdanie. -W głosie Barry'ego zadźwięczała gorycz. - Czemu? Co kazali ci zrobić? - zainteresował się Vie- lokont. Zapadał zmierzch. - Pieprzone, nudne ostrzeżenia publiczne. Kiedy Barry Trotter przemawiał, Gumole słuchali. Dziś jego przemowa była krótka: „Nie rzucajcie nielegalnych zaklęć". Od kilku lat ciemniaccy magowie dostarczali Gumolom czarno rynkowe zaklęcia, tak zwane „tshary", spełniające wszelkie życzenia, od znalezienia partnera po naprawę pojazdu mechanicznego. Problem w tym, że zaklęcia te przepisywano tak wiele razy z pomazanych pergaminów pełnych archaicznych słów, iż roiło się w nich od błędów. I tak, czar miłosny wycelowany w dziewczynę z sąsiedztwa mógł zamiast tego trafić starszego brata, a inkantcja zwiększająca wzrost, zamiast dodać człowiekowi parę centymetrów, zmniejszała odrobinę całą resztę świata. - Co dokładnie dziś mówiłeś? — W głosie Genny wciąż pobrzmiewała nutka uwielbienia dla bohatera. — Pamiętasz jeszcze? - Boże, w życiu nie zdołam zapomnieć - odparł Barry. — Trzysta powtórzeń „Możesz je czytać, zbierać, wymieniać - byle nie wymawiać. Tshary bywają śmiertelnie groźne" - wyrecytował, patrząc tępo przed siebie. - Za plecami miałem ścianę pełną monitorów. Odtwarzali na nich 23 zapętlony filmik przedstawiający jakiegoś biednego dzieciaka, któremu chochlik wydłubywał oczy. - Okropieństwo. - Genny wstała i się przeciągnęła. -No, ludziska, będziemy już znikać. Lon zawsze budzi mnie o świcie. - Dzięki, że przyszłaś, Genny - odparł Barry. - I dzięki, że pozwoliłaś nam zabrać w przyszłym miesiącu Łona do szkoły na zjazd. - Nie ma sprawy. Z pewnością mu się spodoba, a mnie przyda się odrobina wytchnienia. Opieka nad zdziecinniałym pół człowiekiem, pół psem bywa naprawdę męcząca. - Rozumiem to lepiej, niż przypuszczasz - mruknęła Herbina. Barry szturchnął ją mocno. Gdy Genny i Lon wyszli, odwrócił się do Vielokonta. - Przyjedziesz na zjazd? Lord Ciemniaków roześmiał się. - Oczywiście, że nie. Nie chodziłem do twojej klasy. - Owszem, ale tyle razy próbowałeś nas zabić... Jeśli ktokolwiek zasłużył sobie na tytuł honorowego ucznia, to z pewnością ty — oznajmiła Herbina. -Ja skończyłem szkołę cztery lata później, a jednak pozwolili mi przyjechać — przypomniał Barry. - Ale ja nie jestem wielkim Barrym Trotterem. - Ja też nie. - Barry parsknął. — Te książki to kupa bzdur. Zresztą sam o tym wiesz. - Zawsze wyprzedzałeś mnie o krok - odparł Vielokont. Jak na mistrza zła, naprawdę umiał świetnie przegrywać. -A skoro już mowa o książkach - dodał - mam dla ciebie propozycję. Chciałbym, żebyś napisał jeszcze jedną. 24 -Ale czemu? - zdziwił się Barry. — Najnowszy raport sprzedaży mówi, że nie przekroczyliśmy jeszcze granicy dwudziestu egzemplarzy. (Raport naprawdę mówił; w końcu wszystko to działo się w świecie magicznym). -1 nigdy nie przekroczymy — odparł Vielokont. —W tym właśnie rzecz. VieloBooks muszą przed końcem roku stracić mnóstwo kasy, albo dowalą mi podatki. Ten cholerny Kod Prospera idzie jak świeże bułeczki. —To prawda — wtrąciła Herbina. — Kiedy ostatnio byłam w Iksach i Piksach, szły tak szybko, że aż mnie zdeptały. -Pokazała im siniaka. - Chłopak z mojej klasy grzebał w nich „Pod Ropuchą" i jeden złamał mu nos — dodał Nigel. Vielokont zachichotał; obrażenia innych niezwykle go śmieszyły. -W każdym razie muszę stracić trochę gotówki, więc oczywiście pomyślałem o tobie. - Dziękuję. Chyba - odparł Barry. - Co ci chodzi po głowie? Kolejna parodia? - Bogowie, nie — zaprotestował Vielokont. — Nie muszę stracić aż tyle. Zdrowa dawka oburzenia wystarczy. Może pamiętniki? Postukał paczką papierosów o poręcz i wyciągnął jednego. Chciał poczęstować Nigela, ale ten odmówił. - Czemu właściwie palisz? - spytała Herbina. — To ci strasznie szkodzi. - Alternatywa to czterysta lat życia wśród Gumoli. Poza tym potrzebuję jakiejś rozrywki. - Lord Ciemniaków zsunął maskę chirurgiczną i zapalił. — Co powiesz na autobiografię 25 bez żadnych tajemnic? Tak jak było naprawdę, twoimi własnymi słowami. - Bez żadnych tajemnic? - W głosie Herbiny zabrzmiała lekka obawa. - Nie martw się, Herbino, to tylko reklama. Parę może zostać. Vielokont uśmiechnął się. Jego szpiedzy przekazali mu kiedyś spisaną petitem listę wszystkich szkolnych romansów, zauroczeń, jednorazowych numerków i podrywek Herbiny. Ważyła pięć kilo. -Wątpię, by kogokolwiek to interesowało... - zaczął Barry. - Właśnie. - Vielokont dmuchnął na zapałkę i odrzucił ją w trawę. Była magiczna, więc wciąż się paliła. Tylko Nigel to dostrzegł i przez resztę wieczoru toczył samotną walkę z płomykiem za pomocą śliny. - No dobra — rzekł Barry — spróbuję coś wymyślić. - Świetnie. Zrób to i jestem pewien, że będziemy mieli worstseller. Herbina dostrzegła coś kątem oka. - Hej, uważajcie! Spadająca z nieba bryłka metalu trafiła Barry'ego prosto w czoło. - Au! - Złapał się za nos. Nigel chwycił Fionę i ukrył się pod krzesłem. - Barry, nic ci nie jest? — zatroskała się Herbina. - To ci cholerni obcy - warknął Vielokont. - Wyraźnie coś do ciebie mają. Rozcierając obolałe miejsce - które zaczynało już puchnąć — Barry obrócił w palcach bryłkę metalu. 26 - Daj mi tę zapałkę, Nigel - polecił. Przyglądając się jej w migotliwym świetle, odczytał wypisane wdzięczną kursywą słowa: Szkoda, że cię tu nie ma... Kolejna bryłka z głośnym świstem rąbnęła go w plecy, równie celnie jak poprzednia. - Au, Alpo! - zaklął Barry. (Dla dobra dzieci już dawno zgodzili się z Herbiną zastępować wszelkie słowa na „k" i „p" imieniem dawnego dyrektora). Błyskawicznie wyciągnął różdżkę i wycelował w górę, w stronę napastników. -Aveda neutrogena! - wrzasnął. Niesławne zaklęcie śmierci przez nawilżenie wystrzeliło w ciemne niebo. Obcy jednak trzymali się poza zasięgiem i czar miał przez resztę wieczoru opadać na ogród gradem jadowicie zielonego śluzu. Nieco pocieszony Barry obejrzał drugi pocisk, na którym widniało tylko jedno słowo. Psychol! ROZDZIAŁ 2 KOHÓRKA Następnego ranka na czole Barry'ego nadal sterczał wielki guz. Próbował zakryć go włosami, okazało się jednak, że ma ich za mało. - Wyglądasz jak jednorożec - zauważyła Herbina. - Nie pomagasz mi — zanucił z irytacją Barry, wychodząc z Nigelem z domu. Mieli w charakterze VIP-ów odwiedzić „Komórkę specjalną", tajny gumolski departament próbujący zminimalizować wpływ ludu magicznego na niemagiczny świat. Barry także się tym zajmował, tyle że z przeciwnej strony. Wkrótce po rozpoczęciu pracy zadzwonił do niego niejaki pan Nicholas Kurrliss z propozycją, by zajrzał kiedyś i przekonał się „jak my, Gumole, rozwiązujemy problem magii". Zorientowanie się na nowej posadzie zajęło Barry'emu trochę czasu — przekładanie papierów to nie quitkit - lecz po kilku miesiącach oddzwonił do Kurrlissa i umówił się na spotkanie. 28 — Czy mogę zabrać syna? - spytał. - Wiem, że to ściśle tajne i tak dalej, ale on uwielbia Gumoli. — Jak ma na imię? - spytał Kurrliss. Przez telefon sprawiał wrażenie niezwykle sprawnego kierownika z rodzaju tych, którzy w razie potrzeby sami potrafią pisać swoje listy. Barry wciąż próbował opanować niuanse użycia klawisza caps lock. — Nigel - odparł Barry. — Tylko jeśli Nigel obieca opowiedzieć swoim magicznym kumplom o wszystkim, co zobaczy — powiedział Kurrliss. - Im więcej magów dowie się, ile kłopotów wywołuje ich magia, tym łatwiejsze będzie nasze życie. Zależy nam zwłaszcza na dotarciu do młodzieży, zanim jeszcze zacznie rzucać zaklęcia. Musimy ich nauczyć, że każde z nich wpływa na nasz świat. — No jasne, oczywiście. — Barry poczuł nagłe wyrzuty sumienia, myśląc o niewiarygodnym zamieszaniu, jakie z pewnością sam wywołał. Towarzyszyło im pragnienie naprawienia wszystkiego, jednak niemal natychmiast znik-nęło, zastąpione równie silnym apetytem na to, co akurat przygotowywano w stołówce (czasami nieumiejętność dłuższego skupienia się na jednej myśli bywa prawdziwym błogosławieństwem). — A zatem w środę rano. Już nie możemy się doczekać. Zabójcza kombinacja ciężkiej pracy, nieustannych kłamstw i gumolskiej nieuwagi pozwalała przez stulecia 29 ukrywać przed nimi istnienie świata magów. Wszystko zmieniło się jednak, gdy gumolska dziennikarka J.G. Rollins uczyniła z pryszczatego, kipiącego hormonami i szaleńczo impulsywnego młodego maga idola milionów. W jednej chwili Barry Trotter zyskał międzynarodową sławę i reputację niszczyciela pokoi hotelowych na całym świecie. Równie szybko Gumole poznali wszystkie aspekty magicznego świata. Za każdym razem, gdy zainteresowanie publiki słabło, a ludzie tacy jak Dziubaczek Durney czy Drago Malgnoy mogli spokojnie pójść do restauracji, nie obawiając się ataków uzbrojonej w sztućce dzieciarni, ukazywała się kolejna książka i nowa fala trotteromanii ogarniała świat. Nieunikniona seria filmów do tego stopnia spotęgowała zyski, że w pewnym pamiętnym miesiącu Barry otrzymał Oscara, nagrodę Grammy i został wybrany na napastnika gwiazdor-skiej drużyny NBA (cokolwiek to znaczyło). Nieustające sukcesy na zawsze odmieniły ich świat. Sama J.G. z jeszcze jednej magicznej groupie wyrzuconej z konferencji ciemniackich magów w Davos w Szwajcarii wyrosła na kogoś, kogo konto bankowe liczyło sobie więcej zer niż cały świat polityki. Barry co prawda zyskał większą sławę niż majątek, lecz hojność J.G. sprawiła, że jemu i jego żonie nigdy nie zabrakło pasty do czyszczenia kotłów. Mimo że Barry w znacznej mierze, choć pośrednio, odpowiadał za ten stan rzeczy, to równie mocno przyłożył się do niego jego kumpel, lord Vielokont. Przez cały, niewiarygodnie długi okres nauki Barry'ego w szkole Ten, Który Śmierdzi nieustannie próbował pozbyć się chłopaka - z tak wielką wytrwałością, że dyrektor Bubeldor przestał w końcu 30 uznawać próbę zamachu za jakiekolwiek usprawiedliwienie. Vielokont, odkąd w grudniu 1980 roku załatwił jego rodziców, usiłował zabić Barry'ego kierowany czystym, upierdliwym uporem. Jasne, czuł się paskudnie po tym, jak jego osobisty concorde zderzył się nad Rendlesham Forest z magicznym volkswagenem busem Trotterów. Nie była to jednak jego wina. Pokrywające bus psychodeliczne malunki sprawiły, że stał się niewidzialny dla radaru — tak w każdym razie stwierdzono podczas śledztwa. Mimo wszystko po śmierci Priapa i Lunenestry Trotterów* Vielokont uznał, że lepiej załatwić sprawę do końca. Jego prawnicy zgodzili się z tym chętnie. Pozbycie się dzieciaka oddalało groźbę procesów w przyszłości. Barry jednak okazał się twardy i przebiegły, znakomicie też opanował starożytne zaklęcie „Przezorny zawsze zabezpieczony". Vielokont w końcu przekonał się, że pozostawienie chłopaka przy życiu ma sporo plusów. Po nieprawdopodobnym sukcesie filmu Barry Trotter i nieunikniona próba * O ironio, Lilly i James Trotterowie przyjęli te idiotyczne -według nich superczaderskie - imiona po to, by dowieść swym niechętnym rodzicom, że są ludźmi odpowiedzialnymi, dorosłymi i gotowymi do wstąpienia w związki małżeńskie. Niestety, zamiast tego stali się obiektem zainteresowania komórki antynarkotykowej miejscowej policji (w 1977 ojca Barry'ego aresztowano za posiadanie i handlowanie mirrą). Aż do śmierci pozostali niezłomnymi, naiwnymi wyznawcami kadzidła i przeciwnikami używania dezodorantów. Poznali się na koncercie Seals And Crofts w 1974; Priap próbował wówczas sprzedawać „autentyczne oś-miościeżkowe taśmy z nagraniami nowego składu Beatlesów". 31 zrobienia kasy lord Vielokont i jego Śmieciożercy zmienili taktykę, zrozumiawszy, że na sprzedaży magicznych przedmiotów Gumolom można sporo zarobić. Tak rozpoczął się międzykulturowy przemyt na skalę przemysłową. Przy swych wcześniejszych diabelskich pomysłach - mu-zaku, kartach kredytowych czy nawet shockrockowej Voj-nie Totalnej Agresji - Vielokont pozostawał w cieniu. Teraz wyciskał z magii wszystko co się dało. By zacytować „Financial Timesa", stał się „światowym królem placebo", niestrudzenie dostarczającym Mugolom kolejne mieszanki kompletnie niedziałających składników, które zachwycały klientów do tego stopnia, że natychmiast domagali się następnych. Kiedy dwunastu Gumoli zmarło po użyciu jednej z jego Magicznych Samba-Lewatyw, Vielokont nie okazał skruchy, mówiąc: „Magiczne produkty powodują obrażenia tylko jeśli klient sobie na nie zasłużył. Ze swej natury są niepojmowalne dla gumolskich naukowców. Czy mechanik na lotnisku może sprawdzić działanie latającego dywanu? Tak samo gumolskie laboratoria nie mogą wydać produktom magicznym certyfikatów bezpieczeństwa". Książki sprawiły, że magów zaczęto zachęcać do ujawniania się gumolskim przyjaciołom i sąsiadom. I większość z nich tak właśnie zrobiła. Czarodzieje i czarownice zachowywali się odtąd zdecydowanie normalniej. Być może chodziło o to, by zanudzić Gumoli na śmierć, prawda jednak jest taka, że przebieranie się i ekscentryczne zachowanie staje się dużo mniej zabawne, gdy wszyscy to robią. Powtarzano często, że magiczny lud jest dokładnie taki, jak wy czy ja, gdybyśmy oczywiście umieli rzucać zaklęcia, przywoływać przedmioty, lewitować, rozmawiać ze zwierzętami, patrzeć 32 w przyszłość, teleportować się, a nawet wystrzeliwać z oczu promienie lasera (wygłosiwszy odpowiednio dobraną formułkę po łacinie bądź w jidysz). I tak dwa światy połączyły się w jeden. Stare Ministerstwo Magiczności straciło rację bytu — po wybuchu trot-teromanii próby utrzymania istnienia magicznego świata w tajemnicy przed Gumolami przypominały próby opróżnienia Atlantyku papierowym kubkiem. Jego pracownicy gdzieś zniknęli. Nieliczni, którzy zostali, zwrócili swe wysiłki ku typowo gumolskiej formie magii: reklamie i public relations. Na swych sztandarach wypisali słowo „integracja", a choć nie wszyscy magowie się z nim zgadzali, nikt nie potrafił zaproponować alternatywy. Wśród owej garstki ludzi zajmujących się propagowaniem nowych idei znalazł się Wasz i mój przyjaciel, najsłynniejszy czarodziej świata Barry Trotter. Oczywiście każdy, kto znał prawdziwego Barry'ego, nie znacznie bardziej atrakcyjną wersję J.G. Rollins, w tym momencie poczułby głęboki niepokój. Nawet w wieku trzydziestu ośmiu lat błędy w ocenie sytuacji zdarzały się Barry'emu tak często, że krótkie okresy rozsądnego zachowania stanowiły wyjątek, nie regułę. Choć z wiekiem skłonności Barry'ego do lenistwa, obżarstwa, chciwości i nieporządku nieco zmalały, sprawił to wyłącznie niższy poziom energii, nie pozytywne zmiany charakteru. Nie dlatego że Barry był złym człowiekiem - zawsze miał na podorędziu fikcyjną historyjkę, mnóstwo kiepskich rad i gotów był udzielić niefachowej pomocy. On był po prostu nieprzewidywalny. Przypominał naciągniętą strunę, która może pęknąć w dowolnej chwili, nabitą broń gotową zawsze wypalić - tyle że w jego przypadku stosowniejsze 33 do porównań byłoby ogromne działo strzelające pociskami z ładunkiem jądrowym. W sam środek gęsto zaludnionych terenów. W porze obiadu. Innymi słowy, trudno by znaleźć osobę gorzej nadającą się do pracy w delikatnej dziedzinie stosunków gumolsko-czarodziejskich. Choć bowiem Gumole i czarodzieje wykazywali mnóstwo dobrej woli, obie grupy nie były sobie równe i nigdy być nie mogły. Każda z nich żywiła mnóstwo niewypowiedzianych obaw. Przywódcy gumolscy obawiali się mocy magów, a magowie cały czas żyli w strachu przed rozwścieczonym tłumem. Ludzie tacy jak Barry i Kurrliss starali się usilnie utrzymać cały ten złożony system w równowadze, bo alternatywą było... tak naprawdę nikt nie chciał o tym myśleć. Rankiem w dniu ich wycieczki do Komórki Specjalnej Nigel okazywał większe podniecenie niż kiedykolwiek wcześniej. Nie skarżył się nawet, kiedy Fiona jak zwykle obryzgała go owsianką. Qego tornister pokrywała gruba warstwa zaschniętych płatków). Nigel zgodził się nawet pojechać Magicznym Autobusem, co stanowiło spore ustępstwo z jego strony. Zwykle nie lubił przemieszczać się metodami magicznymi, budziły w nim zbyt wielki lęk. — Nie rozumiem - rzekł Barry, gdy jechali przez Londyn. — Ford ganglia jest dużo bardziej niebezpieczny. — Zwłaszcza kiedy ty prowadzisz — odburknął Nigel z nosem w komiksie. 34 - Wcześniej czy później będziesz musiał zwalczyć swoje fobie. - Wiem. — Nigel zdrapał paznokciem kawałek zaschniętej owsianki. - Wszystko to tkwi wyłącznie w twojej głowie, synu -rzekł Barry. Obok niego duch Keitha Moona opluwał szampanem przejeżdżające samochody. - A co z badaniami, według których używanie magii powoduje bezpłodność? - spytał Nigel. - Czy ja wyglądam na bezpłodnego? - oburzył się Barry. - Nie wiem, nigdy nie patrzyłem. - Nie ufam tym dziwacznym, gumolskim metodom naukowym. Gdyby szanowany czarodziej powiedział mi „posłuchaj, nie trzymaj różdżki blisko fiutka", zastanowiłbym się nad tym. -To obłęd. Nie możesz zaprzeczyć temu, że używanie magii robi z ludzi wariatów — upierał się Nigel. — Spójrz tylko na Alpa*. * Po usunięciu ze stanowiska dyrektora Hokpoku Alpo Bu-beldor rozpoczął drugą karierę w nowym magicznym kanale kablowym Vielokonta. Jednakże wzorowany na programach kulinarnych teleturniej alchemiczny, który prowadził, przetrwał na antenie zaledwie trzy nienadające się do oglądania odcinki. („Twarda cofka dla profka" — szydził „Fajt"). Od czasu do czasu pojawiał się też w charakterze gadającej głowy w talk-show, ale i to skończyło się kiepsko. W dyskusji na temat „Czarodzieje — nowi Amisze?" pijany Bubeldor oskarżył drugiego gościa, maga Garbalfa o to, że się sprzedał, ponieważ wyruszył w trasę z Led Zeppelin. Garbalf w odwecie zarzucił Bubeldorowi „kradzież 35 — Jeden przypadek niczego nie dowodzi - odparł Barry. — Ty, mama, wujek Sknerus, Gwizzleyowie. Wszystkie łamiróżdżki to świry. W obliczu tej rozbrajającej dziecięcej szczerości Barry nie znalazł argumentów, zmienił zatem temat. — Możliwe, ale wcześniej czy później będziesz musiał zacząć czarować. Nigel nie odpowiedział. Zafascynowany oglądał reklamę pięciu tysięcy zaczarowanych plastikowych żołnierzyków, którzy krzyczeli i robili w gacie ze strachu. Gdy dotarli pod podany przez Kurrlissa londyński adres, ujrzeli jedynie niewielki kawałek wypielęgnowanej trawy, pośrodku której rosło duże drzewo. Barry przeskoczył niski, metalowy płotek i podszedł do pnia. -Tato, tu jest tabliczka „Nie deptać trawnika". - Nigel zerknął na zbliżającego się policjanta. — To dotyczy tylko psów - odparł Barry. Niemal tysiąc funtów w mandatach później - detektyw Kyriakou przejął pałeczkę po tym, jak constabla Cootesa rozbolała ręka po wypisaniu czternastego* - Barry w końcu pociągnął właściwą gałąź we właściwą stronę i w pniu otwarły się ukryte drzwi. wizerunku", po czym obaj wywrócili stół i zaczęli się siłować przed wiwatującą widownią. Bubeldor ucierpiał na tym najbardziej. Upokorzony, zniknął bez śladu i nikt nie miał pojęcia dokąd się udał. Ministerstwo określiło go jako „zaginionego, prawdopodobnie wkurzającego". * Oto dokładny opis wydarzeń: Barry wszedł na trawnik i policjanci udzielili mu oficjalnego ostrzeżenia. Odczekał chwilę, 36 - Chodź - rzucił i wraz z Nigelem zeszli schodami do recepcji. - Mamy się spotkać z panem Kurrlissem—oznajmił Barry. - Proszę usiąść - powiedziała recepcjonistka. - Zawiadomię go o panów przybyciu. Pan Kurrliss okazał się wymiętym, znękanym, nieco pulchnym mężczyzną. Wyglądał jak typowy urzędnik, który jest tak zaabsorbowany ciężką pracą, że stara się oszczędzać czas na wszystkim, na czym się da. Golił na przykład głowę, by nie musieć chodzić do fryzjera, miał identyczne garnitury na cały tydzień i nawet w mowie próbował używać jak najwięcej skrótów. Tak wielu magów rzucało tak wiele zaklęć i wciąż brakowało czasu. Jednakże mimo brzemienia pracy pozostała w nim iskra życia. Na jego twarzy dało się dostrzec ślad wesołości, uniesione kąciki ust sprawiały, że wyglądał, jakby się nieustannie uśmiechał. Nigel natychmiast poczuł się przy nim bardzo swojsko - byli mniej więcej tego samego wzrostu. Barry polubił go, bo Kurrliss maskował swą łysą głowę idiotycznym tupecikiem z kręconych, brązowych włosów. Barry zawsze nawiązywał świetny kontakt z ludźmi, którzy podobnie jak on próbowali oszukać samych siebie. A fakt, że w porównaniu z głową Kurrlissa jego własna przypominała gęstą puszczę, też nie zaszkodził. a gdy uznał, że nie patrzą, spróbował ponownie. Złapali go. Kazał Nigelowi odwrócić ich uwagę. Złapali go znowu. Próbował się ukryć w krzakach. Złapali go. Próbował jak najszybciej przebiec przez trawę... i tak dalej. Chyba już rozumiecie. Po tym wszystkim Barry zaklęciem zmienił datę na mandatach na rok 3018. 37 - Miło mi was poznać. - Kurrliss wyciągnął do nich umazaną tonerem rękę. - Kopiarka się zepsuła - wyjaśnił, po czym zwrócił się do Nigela: — Masz ochotę na colę? — Tak — odparł radośnie Nigel. Niezwykle ucieszyła go perspektywa napoju niezawierającego dziwacznych składników wzmacniających magię. Wszystko, co dawała mu do picia