16152

Szczegóły
Tytuł 16152
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

16152 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 16152 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

16152 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

JULIE GARWOOD CZERWONA Czas Róż Tytuł oryginału ONE RED ROSE PROLOG Dawno, dawno temu żyła niezwykła rodzina. Byli to bracia Clayborne'owie, związani ze sobą więzami silniejszymi niż więzy krwi. Poznali się jako chłopcy, a ich domem były wtedy ulice Nowego Jorku. Zbiegły niewolnik Adam, kieszonkowiec Douglas, rewolwerowiec Cole i hochsztapler Travis przetrwali, wspierając się nawzajem w walce z gangami starszych wyrostków, włóczących się po mieście. Gdy znaleźli w swoim zaułku porzuconą dziewczynkę, przysięgli sobie, że zapewnią jej lepsze życie, i wyruszyli na Zachód. W końcu osiedlili się na kawałku ziemi w samym sercu Terytorium Montany. Nazwali go Różanym Wzgórzem. Jedynym duchowym wsparciem dla dorastających młodzieńców były listy od matki Adama, Róży. Odpowiadali na nie pisząc, co im serce dyktowało. Dzielili się swymi lękami, marzeniami i nadziejami, a Róża obdarzała ich w zamian czymś, czego nigdy przedtem nie mieli: bezgraniczną matczyną miłością. Z czasem wszyscy Clayborne'owie przywykli nazywać ją mamą Różą i zaczęli traktować jak prawdziwą matkę. Po ponad dwudziestu latach mama Róża zamieszkała razem z rodziną. Jej synowie i córka wreszcie byli zadowoleni. Przyjazd mamy Róży był wielkim świętem, lecz zarazem wywołał zamieszanie. Jej córka wyszła za mąż za bardzo przyzwoitego człowieka i niedawno urodziła uroczą dziewczynkę, a synowie wyrośli na szanowanych ludzi z charakterem. Travis i Douglas dobrze się ożenili. Ale mama Róża nie była jeszcze usatysfakcjonowana. Nie podobało jej się, że Adam i Cole zasmakowali w kawalerskim stanie. A ponieważ była zdania, że Bóg pomaga tym, którzy sami sobie pomagają, widziała tylko jedno wyjście. Musiała swoich chłopców wyswatać. Czas kwitnienia róż Nie w zimie z naszych wróżb Wyczytał los kochanie Był czas kwitnienia róż – Rwaliśmy je w altanie. Bo nie wie młoda miłość, Że zima jest na świecie. Och, skądże! Pięknie było, Świat czcił nas świeżym kwieciem. Nie chciałaś odejść, cóż Że wieścił zmierzch rozstanie? Był czas kwitnienia róż – Rwaliśmy je w altanie. Thomas Hood (1798 - 1845) 1 Ranczo Różane Wzgórze, Montana Valley, wiosna 1851 Znalazł ją w swoim łóżku. Adam Clayborne zaskoczył rodzinę, zjawiwszy się w domu w ciemną noc dwa dni wcześniej, niż go oczekiwano. Wprawdzie nie planował powrotu na ranczo przed piątkiem, ale udało mu się szybko załatwić interesy, a miał już serdecznie dość spania pod gołym niebem. Marzył o czystej pościeli i miękkim materacu. Wiedział, że dom jest zatłoczony do granic możliwości, bo w następny weekend przypadały urodziny mamy Róży, a bracia i siostry uradzili wspólnie, że zjadą wcześniej, żeby pomóc w przygotowaniach. Na fetę, oprócz mieszkańców pobliskiego miasteczka Blue Belle, zaproszono jeszcze ze dwadzieścia albo i trzydzieści osób z daleka, nawet z Hammond. Odkąd mama Róża zamieszkała na ranczu nieco ponad rok temu, zdążyła zadzierzgnąć liczne przyjaźnie. Samych znajomych z kościoła miała około pięćdziesięciu osób, a wszyscy bez wyjątku zamierzali świętować razem z nią. Zanim Adam rozsiodłał konia i wypił coś zimnego w kuchni, zrobiło się dobrze po północy. W domu panowała cisza jak w kościele w sobotni wieczór. Zdjął buty w przedsionku i starając się nie robić hałasu, wspiął się po schodach do swojej sypialni, znajdującej się na piętrze przy końcu korytarza. Kiedy znalazł się w pokoju, natychmiast zaczął się rozbierać. Nie trudził się zapalaniem lampy, gdyż światło księżyca wpadające przez okno w zupełności mu wystarczało. Dobrze widział znajome zarysy mebli. Cisnął koszulę na krzesło, przeciągnął się, szeroko rozkładając ramiona, i ziewnął. Boże, jak dobrze być znowu w domu. Skonany i na wpół śpiący przysiadł na brzegu łóżka, żeby zdjąć buty, i nagle zorientował się, że siedzi na miękkim, uroczo pachnącym kobiecym ciele. Kobieta głośno jęknęła. Adam zaklął soczyście. Genevieve Perry przebudziła się bardzo gwałtownie. Miała wrażenie, że dom się zawalił. Instynktownie zepchnęła ciężar z nóg i usiadła. Chwyciwszy za prześcieradło, podciągnęła je pod szyję i zmierzyła wzrokiem słusznego wzrostu mężczyznę, rozciągniętego na podłodze. - Co pan robi? - wyszeptała. - Próbuję się położyć do własnego łóżka - odszepnął. - Adam? - Tak, Adam. Kim pani jest? Przerzuciła długie, zgrabne nogi przez krawędź łóżka i wyciągnęła do niego rękę. - Nazywam się Genevieve. Bardzo miło mi pana poznać. Pańska matka wiele mi o panu opowiadała. Adam wytrzeszczył na nią oczy. Omal się nie roześmiał, tak absurdalna była sytuacja. Czyżby ta kobieta nie zdawała sobie sprawy, że pokazuje mu nagie ramiona i nogi? Miała na sobie nocną bieliznę, a prześcieradło należało uznać za dość symboliczną zasłonę. - Z przyjemnością uścisnę pani dłoń, jak tylko się pani ubierze. - O, Boże... Sądząc po reakcji, dopiero teraz kobieta uświadomiła sobie swe niezręczne położenie. - Rozumiem, że nie możemy zapalić lampy - stwierdził Adam. - Och, nie! Jestem w koszuli nocnej. Powinien pan jak najszybciej wyjść z mojego pokoju, zanim ktoś tu pana zastanie. To byłoby bardzo niestosowne. - Ten pokój jest mój - zwrócił jej uwagę. - I niech pani mówi ciszej, bo zbudzi pani cały dom. Nie chciałbym mieć na karku wszystkich braci, którzy za chwilę przybiegną sprawdzić, co się dzieje. - Nic się nie dzieje. - Ja to wiem, Genevieve. - Usiadł z podkurczonymi nogami i wsparł łokcie na kolanach. Starał się wykazać cierpliwość, spodziewał się bowiem usłyszeć jakieś wyjaśnienie, dlaczego ta kobieta śpi w jego łóżku. Oczy Genevieve przyzwyczaiły się w końcu do ciemności, mogła więc dokładnie przyjrzeć się mężczyźnie, o którym marzyła od ponad dwóch lat. Boże, tyle razy go sobie wyobrażała, snuła fantazje na jego temat, ale teraz przekonała się, że wyobraźnia ją zawiodła. Adam Clayborne miał klasyczny profil, wyglądał tak, jakby pozował do jednego z antycznych posągów, które widziała w muzeum. To samo szerokie czoło, wysoko osadzone kości policzkowe, prosty nos i wąskie usta. Oczy jeszcze dodawały tej twarzy wyrazistości. Miały kolor nieba o północy. Pod wpływem ich skupionego spojrzenia Genevieve poczuła falę gorąca. Nie mogła oderwać od niego wzroku. Był o wiele potężniejszej postury, niż jej się zdawało. Ciało miał smukłe, ale umięśnione ramiona świadczyły o nadzwyczajnej sile. Była pewna, że gdyby chciał się na nią rzucić, nie zdążyłaby nawet mrugnąć. Ta myśl przejęła ją dreszczem. Nigdy nie przypuszczała, że Adam mógłby okazać się niebezpieczny, ale też nigdy nie wyobrażała go sobie z marsem, który bez wątpienia w tej chwili gościł na jego czole. A ona wyglądała jak uboga krewna w łachmanach. Miała na sobie ulubioną starą, spłowiała koszulę nocną, która tylko dlatego nie została jeszcze podarta na szmaty, że była wygodna. Genevieve wyżej podciągnęła prześcieradło, żeby osłonić wystrzępiony dekolt. Nagłe wtargnięcie Adama powinno było ją przerazić. A jednak nie przeraziło. Przecież gdyby się bała, nie miałaby ochoty głośno się roześmiać. Po prostu znała Adama lepiej niż ktokolwiek inny na świecie, nie wyłączając jego braci, czytała bowiem wszystkie listy, które napisał do mamy Róży. - Niech się pan nie martwi - szepnęła. - Nie będę wzywać pomocy. Wiem, kim pan jest, i wcale się pana nie boję. Adam zacisnął zęby. - Nie ma powodu się bać. Co pani robi w moim łóżku? - Pokój gościnny jest zajęty, więc pana matka zaproponowała mi miejsce tutaj. Zaskoczyłam ją, bo przyjechałam bez uprzedzenia. Już dawno zaprosiła mnie na Różane Wzgórze, ale z przyczyn ode mnie niezależnych do tej pory nie mogłam skorzystać z zaproszenia. Nagle uprzytomnił sobie, kim jest Genevieve. A choć był wielki jak niedźwiedź, w razie potrzeby potrafił szybko zareagować. Zanim dziewczyna zdążyła odetchnąć, już był w połowie drogi do drzwi. Genevieve chwyciła szlafrok leżący w nogach łóżka, i szybko się nim okryła. Zaczęła wstawać, ale zaraz zmieniła zamiar. Nie chciała, żeby Adam odniósł wrażenie, że jest ścigany. - Niech pan poczeka - zawołała. - Czy pańska matka nie wspomniała panu, że mam przyjechać na Różane Wzgórze? - Nie. Adam wiedział, że odpowiedź zabrzmiała bardzo kwaśno, nie mógł jednak nic na to poradzić. Po jej południowym akcencie powinien był od razu się zorientować, z kim ma do czynienia. A jednak chociaż natychmiast wyczuł w tonie głosu Genevieve charakterystyczną, miłą dla ucha melodię, to nie przyszło mu do głowy, że właśnie o tej dziewczynie opowiadała mu mama Róża. Sięgał już do klamki, gdy Genevieve zawołała go ponownie. - Czy naprawdę matka panu nie wytłumaczyła? Wolno obrócił się na pięcie. - Czego nie wytłumaczyła? Mocniej ściągnęła poły szlafroka i stanęła w kręgu księżycowej poświaty. Adam zobaczył wyraźnie jej twarz i zrozumiał, w jakim niebezpieczeństwie się znalazł. Genevieve Perry była bez wątpienia najpiękniejszą kobietą, jaką zdarzyło mu się widzieć. Krótko obcięte czarne włosy otaczały anielską buzię o kształcie serca. Uwagę zwracały wydatne kości policzkowe, wąski nos i usta, które pobudzały wyobraźnię mężczyzny do najśmielszych marzeń. Genevieve miała nieskazitelną cerę, a jej niewinny uśmiech mógł rozbroić najbardziej nieczułego mężczyznę. Adam przesunął spojrzenie niżej i cicho westchnął, nogi bowiem również zasługiwały na miano ideału. Genevieve była piękna, to musiał przyznać, a jednak niecierpliwie czekał, kiedy będzie mógł się jej pozbyć. - Co mama Róża miała mi wytłumaczyć? Jeszcze raz uśmiechnęła się z wdziękiem. Wszystkie nerwy dawały Adamowi znaki, że jak najszybciej musi opuścić ten pokój, zanim będzie za późno i czar tej kobiety całkiem go zniewoli. - Jestem pana narzeczoną, Adamie. Niewiele brakowało, żeby wpadł w panikę. Szarpnął za drzwi tak mocno, że omal nie wyrwał ich z zawiasów, ucieczka okazała się jednak niemożliwa. Drogę zagrodzili mu jego bracia Travis i Cole. Obaj wpadli jak burza do sypialni, żeby poznać przyczynę zamieszania. Mieli nagie torsy, bose nogi i byli najwyraźniej bardzo zaniepokojeni. Travis trzymał w dłoni rewolwer i rozglądał się za celem. - Co jest... - Cole znieruchomiał w pół kroku, mocno popchnięty przez Adama. - Odłóż tę przeklętą pukawkę, Travisie - nakazał Adam. - Słyszeliśmy tu jakiś hałas - stwierdził Cole. - Upadłem na podłogę - słabym głosem wyjaśnił Adam. Bracia spojrzeli po sobie z niedowierzaniem. Travis uśmiechnął się pierwszy. - Upadłeś na podłogę? Jak to się stało, na miłość boską? - Mniejsza o to - mruknął Adam. Travis łokciami utorował sobie drogę między braćmi, żeby spojrzeć na Genevieve. - Nic się pani nie stało? - A dlaczego miałoby się coś stać? - odburknął mu Adam. - Co robisz tak wcześnie w domu? - zainteresował się Cole. - Zejdź z mojej nogi - zażądał Adam. Cole cofnął się i zadał następne pytanie: - Co robisz w pokoju panny Genevieve? - To jest moja sypialnia - przypomniał mu Adam. - Nikt mnie nie uprzedził, że ona będzie spała w moim łóżku. Cole wykrzywił usta w uśmiechu. - Ho, ho. Musiałeś być bardzo mile zaskoczony. - Panowie, czy zechcielibyście wyjść? - spytała pod* niesionym głosem Genevieve. Natychmiast jednak pożałowała, że się odezwała, bo mimo woli skupiła na sobie uwagę. Wszyscy trzej bracia odwrócili się do niej. Spróbowała znowu skryć się w pościeli, żeby zniknąć im z oczu. Cole ruszył w jej stronę. - Adam chyba pani nie przestraszył? Zanim doszedł do łóżka, Genevieve już siedziała. - Bardzo pana proszę, Cole. Przystanął. - O co? Czyżby czuła się pani zakłopotana? - Ma pani na sobie szlafrok - przypomniał jej Travis. - Poza tym mieszka pani u nas już tydzień, więc powinna się tu czuć całkiem bezpiecznie. - Czy ktoś jest głodny? - spytał nagle Cole. - Osobiście mógłbym coś przekąsić - zgodził się Travis. - A pani, Genevieve? - Nie, dziękuję. Adam zazgrzytał zębami. Nie mógł się doczekać, kiedy dopadnie braci na korytarzu, żeby solidnie im wygarnąć. - Och, wy dwoje jeszcze nie byliście sobie przedstawieni - przypomniał sobie Travis. Przeszedł przez pokój i stanął obok Cole'a. - Jeden z nas powinien dopełnić tego obowiązku, a skoro jest okazja, można to zrobić teraz. - Na miłość... - zaczął Adam. - Przestańcie dokuczać bratu - zainterweniowała w tej samej chwili Genevieve. Rozbawiony ton jej głosu dowodził, że nie była ani trochę zmieszana. - To potrwa tylko chwilę - upierał się Travis. - Genevieve, chcę, żeby poznała pani najstarszego i najgroźniejszego z braci Clayborne'ów. Tak naprawdę nazywa się John Quincy Adam Clayborne, ale wszyscy wołają na niego po prostu Adam. Adamie, poznaj pannę Genevieve Perry, która przyjechała tutaj aż z Luizjany, z Nowego Orleanu. Dobrze, że poznałeś ją tak szybko, bo plany wyswatania was są już bardzo zaawansowane. Dobranoc, Genevieve. Do rana. - Dobranoc - odparła. Wygłupy braci nie rozbawiły Adama. Wypchnął Cole'a i Travisa na korytarz, zamknął drzwi i stanowczym głosem zaczął domagać się od nich wyjaśnień, skąd się wzięła Genevieve. - Zaprosiła ją mama Róża - wyjaśnił Travis. - Ale to było ponad rok temu. Dlaczego postanowiła przyjechać na Różane Wzgórze dopiero teraz? Cole wzruszył ramionami. - Może przedtem jej się nie składało. - Czy ma to jakiekolwiek znaczenie? Przyjechała wziąć z tobą ślub. Adam pokręcił głową. Uznał, że nie czas na długie dyskusje. - Gdzie mam spać? - Pokój gościnny odpada - oświadczył Cole - chyba że chcesz spać razem z bratankiem. Parker ząbkuje i na pewno zbudzi cię około czwartej nad ranem. - Dlaczego dziecko nie może nocować razem z rodzicami? - Mama Róża uznała, że Douglasowi i Isabelle należy się trochę spokoju - wyjaśnił Travis i ziewnął. - Ładna jest Genevieve, co? Tylko mi nie mów, że nie zauważyłeś. Adam westchnął. - Zauważyłem. Zaczaj schodzić ze schodów, ale zatrzymało go pytanie Cole'a: - Co z nią zrobisz? - Nie zamierzam nic z nią robić. - Przyjechała tutaj, aby cię poślubić - powiedział cicho Cole. - Tak przynajmniej powiedziała nam mama Róża. Zaproponowała ślub w czerwcu, a Genevieve nie sprzeciwiła się. - Ale klops - jęknął Adam. - Wracam do łóżka - oznajmił Cole. Travis wyszedł za Adamem do przedsionka. - Bardzo ją polubiliśmy, wiesz? Myślę, że i ty ją polubisz, jeśli spojrzysz na to bezstronnie. Genevieve ma wspaniałe poczucie humoru, a żebyś słyszał, jak śpiewa... Jest niezwykła. Musisz tylko ją poznać, zanim cokolwiek postanowisz, bo... - Nie ożenię się z nią. - Nie musisz robić niczego wbrew swojej woli. - Dlaczego nikt mnie nie uprzedził, że ona tutaj będzie? - A jak mieliśmy dać ci znać? Przecież obozowałeś gdzieś pod gołym niebem. - Przez tydzień mogliście mnie znaleźć. - Czemu robisz taką kwaśną minę? Nikt ci nie będzie przystawiał rewolweru do głowy, żebyś się z nią ożenił. - Idę do łóżka. Ostatecznie położył się spać w baraku kowbojów. W pół godziny później wciąż wiercił się na wąskim, nierównym materacu. Prycza była dla niego za mała. Nogi mu zwisały, a gdy chciał się przewrócić na drugi bok, spadał na podłogę. I tak nie mógłby zresztą zasnąć, nieustannie bowiem nachodziły go myśli o Genevieve. Podłożył ręce pod głowę i zaczął rozważać sytuację. Irytowało go, że matka wtrąca się do jego życia. I co teraz miał zrobić z tym piwem, którego nawarzyła? Genevieve chyba nie zamierzała zostać jego żoną tylko dlatego, że mama Róża podsunęła jej taki pomysł. Żyli wszak w czasach, gdy wiele kobiet buntowało się przeciwko małżeństwom uzgodnionym przez krewnych, a któż przy zdrowych zmysłach pozwoliłby matce wybierać dla niego żonę? Adam wiedział, że sam musi uświadomić Genevieve absurdalność tego pomysłu. Postanowił przeprowadzić z nią długą, poważną rozmowę. Tak, to właśnie należało zrobić. Powie jej, że już dawno wybrał sobie los kawalera. Nie zamierzał zmieniać swoich przyzwyczajeń, lubił samotność i nie pozwoli, by ktoś zawrócił mu teraz w głowie. Innymi słowy, zupełnie nie nadawał się na męża. Jedynie dla rodziny czynił wyjątek, godząc się, by zakłócała mu spokój. Ostatnio jego bracia rzadko bywali na Różanym Wzgórzu, a odkąd siostra urodziła dziecko, mama Róża większość czasu spędzała z wnuczką. Mąż Mary Rose, Harrison, zbudował dom na obrzeżach Blue Belle. Było tam dość miejsca dla najważniejszych w jego życiu kobiet. Mama Róża zdecydowanie wolała miejski zgiełk niż odosobnienie na ranczu. Adam nie był pustelnikiem. Zawsze kręciło się wokół niego przynajmniej dwudziestu kowbojów. W dzień nie narzekał więc na brak towarzystwa, i chętnie wracał na noc do wielkiego, pustego domu. Owszem, trzeba przyznać, że jego życie stało się dość monotonne i uporządkowane, co wielu ludziom by nie odpowiadało. Adamowi jednak dawało zado- wolenie, i to się liczyło. Kiedy był młodszy, pragnął podróżować po świecie, dawno jednak już porzucił te naiwne marzenia i teraz podróżował po egzotycznych portach tylko za pośrednictwem książek. Gdy Cole zarzucił bratu, że zachowuje się jak staruszek, Adam nie zakwestionował tej oceny. Zawsze czuł się szczęśliwy i wiedział, że nadal tak będzie, gdy tylko wyjaśni ostatnie nieporozumienie. Postanowił jednak poczekać z decydującą rozmową do czasu, aż skończą się urodzinowe uroczystości. Musiał przedstawić swoje stanowisko uprzejmie, lecz stanowczo. Spotkał się z całkiem irracjonalnymi oczekiwaniami, liczył więc, że gdy powie, co ma do powiedzenia, Genevieve przyzna mu rację. Nie chciał jej sprawić przykrości, a tym bardziej wywołać kłótni. Nie miał natury okrutnika, który czerpie przyjemność z łamania niewieścich serc, był jednak gotów zrobić wszystko, by odsunąć od siebie widmo klęski, nawet za cenę wpędzenia Genevieve w rozpacz. Miał nadzieję, że Genevieve nie zacznie płakać ani nie dostanie ataku histerii. Zresztą i tak twardo broniłby swego. W każdym razie zasnął z przeświadczeniem, że prędzej czy później Genevieve wybije go sobie z głowy. 2 Nie mogła wyjść za niego za mąż. Musiała mu to powiedzieć przy pierwszej okazji, gdy tylko zostaną na kilka minut bez świadków. W obecnej sytuacji zbyt wiele kłopotów miała na głowie. Nie zamierzała jednak wdawać się w długie wyjaśnienia. Postanowiła po prostu powiedzieć Adamowi, że nie ma mowy o małżeństwie, i pójść dalej swoją drogą. Wprawdzie zanim sprawy tak bardzo się skomplikowały, istotnie rozważała, czy nie wziąć go za męża. Po przeczytaniu wszystkich jego listów nawet zaczęła o tym śnić. No, ale potem w jej życiu pojawił się wielebny Ezechiel Jones i wszystko przewrócił do góry nogami. Przez własną naiwność i przez to, w co się wpakowała, nie mogła dłużej poważnie zastanawiać się nad małżeństwem z człowiekiem honoru, .takim jak Adam Clayborne. Miała tylko nadzieję, że gdy spełni swój przykry obowiązek i wyzna Adamowi, że zmieniła zdanie, zrobi jej się trochę lżej na duszy. Bóg jeden wiedział jak bardzo na to zasłużyła. Musiała jednak porozmawiać z Adamem sam na sam, a na Różanym Wzgórzu ostatnio nie było do tego warunków. Piętrowy dom pękał w szwach, zapełniony przez odwiedzających mamę Różę członków rodziny z małżonkami i dziećmi. Wokół Adama nieustannie kręcili się krewni, a poza tym na ranczo ciągnęła nie kończąca się procesja znajomych i obcych, którzy zatrzymywali się tu na chwilę, by napić się czegoś zimnego, zjeść gorący posiłek albo uciąć pogawędkę. A Clayborne'owie nigdy nikogo nie odprawiali z kwitkiem. Jako głowa rodziny Adam chciał być dobrym gospodarzem. Starał się jednak unikać Genevieve jak tylko mógł. Nie potrzebowała wiele czasu, by to spostrzec, bo za każdym razem, gdy udało jej się zastać go samego, natychmiast znajdował pretekst do wyjścia. Te nagłe rejterady wyprowadziłyby ją z równowagi, gdyby nie to, że wcześniej zauważyła ukradkowe, baczne spojrzenia Adama i zrozumiała, że i on czuje się bardzo niezręcznie w tej sytuacji. Czas uciekał, wkrótce musiała wyjechać z rancza. Przyrzekła to sobie i była zdecydowana dotrzymać obietnicy. I tak znacznie przeciągnęła już wizytę w stosunku do pierwotnych zamierzeń, przez co ogarniało ją przygniatające poczucie winy wobec Clayborne'ów. Przybyła tutaj pod fałszywym pretekstem, w istocie szukając bezpiecznego schronienia, toteż przy każdym spojrzeniu na kochaną mamę Różę kuliła ramiona pod ciężarem swoich kłamstw. Zachowanie Clayborne'ów jeszcze pogarszało jej samopoczucie, byli bowiem dla niej nad wyraz mili. Powitali ją z radością i traktowali jak członka rodziny. Mama Róża nie mogła się jej nachwalić. Wciąż opowiadała swym bliskim, że Genevieve jest uroczą, wspaniałomyślną osobą, hołdującą niezłomnym zasadom moralnym. Genevieve często zastanawiała się, co pomyślałaby sobie mama Róża, gdyby poznała prawdę. Okazja do decydującej rozmowy nadarzyła się wreszcie w dniu urodzin mamy Róży. Schodząc na dół, Genevieve dostrzegła Adama wchodzącego do biblioteki. Chwała Bogu, był sam. Wyprostowała ramiona, powtórzyła w myślach swoje postanowienie i ruszyła za nim. Minęły dwie godziny, a Genevieve wciąż jeszcze nie udało się dotrzeć do biblioteki. Najpierw zatrzymała ją siostra Adama, Mary Rose, prosząc, by przypilnowała przez kwadrans mężczyzn, rozstawiających stoły do pikniku, Mary Rose musiała bowiem nakarmić i przewinąć córkę. Przez ostatni tydzień Genevieve bardzo się zaprzyjaźniła z Mary Rose, ucieszyła się więc, że jej może pomóc. Gdy po godzinie została wreszcie zwolniona, natychmiast zjawił się Douglas i poprosił, by zajęła się jego dziesięciomiesięcznym synkiem, Parkerem, sam bowiem musiał pomóc w budowie podestu dla orkiestry, wynajętej przez Travisa. Parker miał mnóstwo wdzięku, Genevieve zajęła się więc nim bardzo ochoczo. Na ogół kapryśne dziecko, traktowało ją absolutnie wyjątkowo. Rodzice twierdzili, że malec przechodzi akurat okres wstydliwości, co oznaczało, że zaczynał wrzeszczeć jak obdzierany ze skóry, gdy tylko ktoś obcy znalazł się w promieniu trzech metrów. Ale Genevieve, nie wiadomo czemu, przypadła mu do gustu. Ku zdumieniu rodziców od razu wyciągnął do niej rączki i z entuzjazmem stęknął, żeby wzięła go na ręce. Genevieve miała na szyi kolorowe korale, przypuszczała więc, że Parker tak ją wyróżnił, żeby dobrać się do smakowicie wyglądającej ozdoby. Przez chwilę chciała wziąć tego cherubinka do biblioteki na rozmowę z Adamem, zaraz jednak się rozmyśliła. Parker był osóbką płaczliwą, więc za bardzo by ją rozpraszał. Wprawdzie teraz radośnie bił ją piąstkami, wydawał okrzyki i śmiał się, ale wiedziała, że gdyby tylko spróbowała położyć go do kołyski, zacząłby głośno protestować. Genevieve wyszła więc na ganek, usiadła w bujanym fotelu, który postawił tam dla niej Douglas, i przytuliwszy dziecko, pozwoliła mu spokojnie obserwować panujący dookoła rozgardiasz. Przeszywający gwizd przestraszył Parkera. Genevieve pogłaskała go uspokajająco i szepnęła mu kilka czułych słów. - Harrison, pomóż nam - krzyknął Cole. - I przyprowadź Adama. Po chwili otworzyły się drzwi i ukazał się w nich mąż Mary Rose. Na rękach trzymał swoją córeczkę Victorię. Miał minę winowajcy, Genevieve zrozumiała więc bez słów, co zaraz nastąpi. Przesunęła Parkera, żeby zrobić na kolanach miejsce również dla jego przeuroczej siedmiomiesięcznej kuzynki. - Trzeba im pomóc przy tym podeście. Czy mogłabyś zaopiekować się Victorią przez parę minut? - spytał Harrison z wyraźnym szkockim akcentem. - Jest nakarmiona i przewi- nięta. Moja żona nie może się nią teraz zająć, bo pomaga w kuchni. Oczywiście gdyby ci... - Dam sobie radę - zapewniła go Genevieve. Harrison ulokował więc córę obok Parkera, poklepał oba maluchy, po czym odwrócił się i zdjął surdut, który następnie cisnął na poręcz, schodząc ze schodków. Genevieve miała teraz ręce pełne roboty. Parker postanowił ugryźć Victorię w ramię, więc musiała delikatnie odsunąć dziewczynkę i podsunęła chłopcu do gryzienia koc. Parker natychmiast wsadził kciuk do buzi i zaczął głośno mlaskać. Na ganek wbiegł Travis. Widok przytulonych do siebie maluchów ułożonych na kolanach Genevieve, wywołał na jego twarzy uśmiech. - Masz podejście do dzieci. - Na to wygląda - przyznała i wybuchnęła śmiechem, bo jej podopieczni mieli rozradowane buzie, a po brodach ciekła im ślina. - Wspaniałe dzieci - powiedziała. - Owszem - zgodził się Travis. - Ale to niesprawiedliwe, że Victoria ma na głowie tylko taki brzoskwiniowy meszek, a Parker mnóstwo loków. Te dzieciaki są tak różne jak noc i dzień. Genevieve potwierdziła skinieniem głowy. - Dokąd idziesz? - Do kuchni po młotek, a potem do biblioteki po Adama. Potrzebujemy jego pomocy. Pisaninę może skończyć później. Muzykanci przyjdą o trzeciej, więc musimy być gotowi na czas. Gdy Travis znikł we wnętrzu domu, Genevieve zaczęła kołysać dzieci. Łagodny podmuch wiatru przyniósł na ganek zapach polnych kwiatów. Spojrzała na góry w oddali i poczuła się jak w raju. Zaczęła nucić francuską kołysankę, którą pamiętała z dzieciństwa, swoją ulubioną, tę którą mama śpiewała jej co wieczór, zanim położyła ją do łóżka. Słowa były proste, a melodia słodka i radosna. Genevieve przypomniała sobie szczęśliwe, beztroskie dni. Zamknęła oczy i na chwilę przestała czuć się przeraźliwie samotna. Myślami wróciła do rodzinnego domu. Siedziała na wielkim, miękkim krześle i słuchała jak mama śpiewa, ścieląc łóżko. Owiał ją zapach bzów. Słyszała śmiech ojca, dolatujący z piętra, i upajała się pogodną atmosferą tego miejsca. Znów była z tymi, którzy kochali ją i otaczali ciepłem. Wtedy na progu stanął Adam i utkwił wzrok w Genevieve. Już miał wyjść na dwór, gdy nagle usłyszał jej śpiew. Nie chcąc przeszkadzać, odwrócił się i zrobił krok w stronę kuchennych drzwi. Ale jej śpiew ściągnął go z powrotem. Dźwięczny, krystalicznie czysty ton głosu Genevieve przywiódł mu na myśl anioła. A spokój malujący się na jej twarzy był nie mniej zachwycający. Im dłużej słuchał, tym bardziej był oczarowany. Ta melodia wabiła go podobnie jak słońce wabi kiełkujące źdźbło trawy. Stał bez ruchu i słuchał z nadzieją, że śpiew będzie trwał bez końca. Nie on jeden uległ temu czarowi. Mężczyźni pracujący na dworze jeden za drugim przerywali zajęcia i również przystawali zasłuchani. Harrison, w chwili gdy dopłynęła doń melodia, schylał się po młot. Nagle wyprostował się i spojrzał w stronę ganku. Niosący deski Travis, przystanął w pół drogi. Podobnie jak Harrison, odwrócił się, zamknął oczy i zastygł w bezruchu, wsłuchując się w melodię. Krople potu spływały mu po czole, słońce paliło, ale Travis nie zwracał na to uwagi. Na twarzy miał uśmiech rozkoszy. Douglas trzymał gwóźdź w ustach i młot w dłoni i właśnie wykonywał szeroki zamach. Rażony siłą melodii, wolno opuścił rękę z narzędziem i spojrzał w tę samą stronę co bracia. Kowboje poczynali sobie śmielej. Wszyscy odrzucili narzędzia i zgromadzili się przed gankiem. Niebiańska kołysanka przyciągnęła ich niczym magnes. Tylko na maluchach śpiew nie zrobił najmniejszego wrażenia. Parker i Victoria zgodnie usnęli przy pierwszej zwrotce. Genevieve dokończyła kołysankę i dopiero wtedy zorientowała się, jaka cisza zapadła wokoło. Szczerze się zdumiała, gdy otworzywszy oczy, ujrzała wpatrzony w nią tłumek. Jeden z mężczyzn zaczął bić brawo, ale sójka w bok od sąsiada przywołała go do porządku. Słuchacze uznali jednak, że należy wyrazić Genevieve uznanie, toteż po chwili wszyscy w milczeniu uśmiechali się do niej, powiewając kapeluszami. Widok ich radosnych twarzy onieśmielał trochę dziewczynę. Zakłopotana Genevieve odpowiedziała mężczyznom niepewnym uśmiechem, odwróciła głowę i wtedy spostrzegła, że przygląda jej się także Adam. To onieśmieliło ją jeszcze bardziej. Przesłał jej uśmiech. Tak ją tym zaskoczył, że też się do niego uśmiechnęła. Tym razem nie było w jego spojrzeniu ani krzty nieufności, a oczy miały dziwny blask, jakiego jeszcze nie widziała. Adam wydał jej się... szczęśliwy. Nie był groźny ani zacietrzewiony, a mimo to serce biło jej bardzo mocno. Kiedy podszedł do niej, przestała kołysać dzieci i zapatrzyła się w jego twarz. Już się nie uśmiechał, ale nadal sprawiał wrażenie zadowolonego. Genevieve poczuła, że oblewa się rumieńcem, zamarzyła o wachlarzu. Koniecznie musiała się opanować. Przecież zachowywała się tak, jakby nigdy dotąd nie przyglądał jej się żaden mężczyzna. Straciła zwykłą pewność siebie, nagle znów stała się małą dziewczynką, która wszystko pomyliła, gdy przyszło jej pierwszy raz śpiewać w kościelnym chórze. Na szczęście Adam nie domyślał się jaki niepokój zasiał w jej wnętrzu. Przyklęknął przed nią na jedno kolano. Nie potrafiła odgadnąć, co zamierza zrobić... a on wyciągnął muskularne ramiona i zadziwiająco delikatnie uniósł śpiącego chłopca. Wstał, przytulił małego, podtrzymując go jedną ręką, a drugą wyciągnął do Genevieve. Oparła Victorię na przedramieniu i korzystając z pomocy Adama, wstała. Przez moment oboje wpatrywali się w siebie bez słowa. Ale milczenie nie wydawało się krępujące. Może to obecność dzieci wytworzyła między nimi tę ulotną więź. Dłonie wciąż mieli splecione i Genevieve nie wiedziała, czy powinna cofnąć rękę, czy też nie. Adam podjął decyzję za nią i odwrócił się, więc siłą rzeczy Genevieve musiała puścić jego dłoń. Zrozumiała, że Adam zamierza położyć Parkera spać i chce, żeby poszła za nim z Victorią. W kilka minut później oba niemowlaki słodko spały w swoich kołyskach. Genevieve otulała właśnie kocykiem Vicotrię, gdy usłyszała, że Adam usiłuje dyskretnie wymknąć się z pokoju. Tylko nie to, pomyślała. Tym razem mi nie uciekniesz. Zerknęła na Parkera, żeby się upewnić, czy jest dobrze przykryty, a potem podkasała spódnice i pomaszerowała za Adamem. Czekał na nią na podeście. Na swoje nieszczęście Genevieve tego nie przewidziała. Wybiegłszy zza rogu, wpadła na niego z takim impetem, że omal nie przerzuciła go przez poręcz. Gdyby Adam był kilka centymetrów niższy i trochę lżejszy, prawdopodobnie zabiłby się, a wtedy już nie mógłby jej wybaczyć. Adam zgiął się w pół osłabiony nagłym uderzeniem, wydał ciche stęknięcie, ale zdążył jeszcze złapać Genevieve i uratować przed upadkiem ze schodów. Poczucie humoru pomogło jej pokonać zakłopotanie. Przepraszając wybuchnęła śmiechem. - Nie chciałam, żeby pan mi uciekł, zanim... Bardzo pana przepraszam, Adamie. Nie myślałam, że na pana wpadnę. Nic się nie stało? Chyba nie zrobiłam panu krzywdy? Pokręcił głową. - Czy zawsze tak się pani śpieszy? Patrzyła w jego ciemne, piękne oczy i czuła, że cała mięknie. Wiedziała, że jeśli zaraz czegoś nie powie albo nie zrobi, to wkrótce małżeństwo stanie się faktem dokonanym. Och, dlaczego Adam musi mieć tyle uroku? - Przepraszam, o co pan pytał? - Czy zawsze tak się pani śpieszy? - Spieszy? Nie, nie zawsze. - Musimy porozmawiać, prawda, Genevieve? Przytaknęła energicznie. - Porozmawiać? Owszem. - Potrzebujemy do tego trochę spokoju. Jakby na poparcie tego stwierdzenia trzasnęły drzwi i w przedsionku ukazał się Cole. - Owszem, potrzebujemy spokoju. - Czy coś jest nie w porządku? - zainteresował się Adam. - Pani jest chyba zdenerwowana. - Zdenerwowana? Ja jestem zdenerwowana? Skinął głową. Genevieve głęboko zaczerpnęła tchu i nakazała sobie natychmiast skończyć z powtarzaniem jego słów. Jeszcze trochę i Adam gotów uznać, że rozmawia z niedorozwiniętą osobą. - Tak, jestem trochę zdenerwowana - przyznała. - Wie pan, co myślę? Nie miał zielonego pojęcia. - Cóż takiego? - Że zaczęliśmy od niewłaściwej strony. - A zaczęliśmy? - Owszem, zaczęliśmy - stwierdziła. - To wszystko moja wina. Nie powinnam była panu mówić, że jestem pana narzeczoną. Zaskoczyłam pana tą deklaracją, czyż nie? Zresztą i tak pana zaskoczyłam. Nie spodziewał się pan zastać mnie w swoim łóżku. Był pan tak przerażony i tak się śpieszył, żeby ode mnie uciec, że zaplątały się panu nogi. Nie mogłam oprzeć się pokusie, żeby pana trochę nie podręczyć. Nie obraziłam się za pańskie zachowanie, ale teraz, po zastanowieniu uważam, że powinnam jednak czuć się urażona, a w najlepszym razie... Dlaczego pan się uśmiecha? Nie powiedział, że to ona tak go rozbawiła. Gra uczuć, widoczna na jej twarzy podczas tej paplaniny, wydała mu się doprawdy komiczna. W jednej chwili Genevieve uśmiechała się do Adama, w następnej patrzyła na niego bykiem. Gdyby nie to, że sam też był zdenerwowany, niechybnie wybuchnąłby śmiechem. Ale nie chciał ranić uczuć Genevieve, która wyraźnie traktowała sprawę narzeczeństwa poważnie, z pewnością oczekiwała więc powagi również od niego. Istotnie powstało wielkie zamieszanie, a wszystkiemu była winna mama Róża, która wtrąciła się w jego prywatne życie. Z mamą mógł jednak załatwić tę sprawę później, teraz czekała go za długo już odkładana rozmowa z Genevieve. Zawsze trzeba zaczynać od tego, co najważniejsze. Przede wszystkim musiał więc się odsunąć, gdyż stał stanowczo za blisko Genevieve. To dziwne, ale trudno mu było zmusić się do zrobienia kroku w tył, dolatywał go bowiem aromat bzów, bardzo kobiecy zapach. Podobał mu się tak bardzo, że aż go to zaniepokoiło. Co gorsza, Genevieve bardzo mu się podobała. Nawet zwrócił uwagę na jej strój i też go docenił, choć nigdy przedtem nie zaprzątał sobie głowy takimi głupstwami. Sztywna od krochmalu jasna bluzeczka z wysokim kołnierzykiem i biała spódnica bardzo ładnie kontrastowały z karnacją Genevieve. Wyglądała niczym żona bankiera, lecz była przy tym diabelnie seksowna. Adam porzucił te niebezpieczne rozmyślania. - Może zejdziemy na dół, do biblioteki. - Do biblioteki? Tak, rzeczywiście powinniśmy pójść do biblioteki. - To dobry pomysł. Genevieve jęknęła w duchu. Znowu powtórzyła jego słowa. Skończy się tym, że Adam przezwie ją papugą. Musiała natychmiast wziąć się w garść i przestać myśleć o takich głupstwach jak jego niski i dźwięczny głos albo świeży męski zapach. Wrażenie jakie na niej wywierał było przytłaczające. Westchnęła cicho. - Tego się właśnie bałam. - Czego się pani bała? - Rozmowy z panem w cztery oczy - odparła. - Chodźmy już do tej biblioteki i miejmy to za sobą. Powiedziała to takim tonem jakby bardzo się jej śpieszyło. Adam skinął głową, po czym ruszył za nią. Gdy weszli w głąb sieni, otworzył drzwi biblioteki i odsunął się na bok, żeby ją przepuścić. W pokoju było duszno, w powietrzu unosił się zapach stęchłego papieru, ale Genevieve rozglądała się dookoła zafascynowana. Podobało jej się tutaj. Setki tomów stojących rzędami na półkach z wiśniowego drewna zajmowały przestrzeń od podłogi po sufit. Książki leżały też w stertach na dębowej posadzce pod oknami. Zapewne to Adam nadał bibliotece taki zaciszny charakter. Genevieve wiedziała jak bardzo Adam lubi czytać, bo znała jego listy do matki. I była gotowa postawić ostatniego centa, że przeczytał każdą z tych książek, a do niektórych sięgał pewnie wielokrotnie. Adam poprosił, żeby usiadła. Wybrała jedno z dwóch miękkich, obitych skórą krzeseł, stojących przed biurkiem. Przycupnęła na krawędzi, z mocno ściśniętymi kolanami, wyprostowana, jakby połknęła kij. Splecione dłonie położyła na podołku. Nie wytrzymała jednak długo bez ruchu. W czasie gdy Adam mościł się na krześle za biurkiem, zaczęła nerwowo stukać obcasem w podłogę. Wbiła wzrok w kolana, żeby lepiej się skupić, i w myślach przepowiedziała sobie, co zamierza mu wyłuszczyć. Postanowiła poczekać, aż Adam odezwie się pierwszy. Gdy już skończy mówić, wtedy ona delikatnie, bardzo delikatnie, wyjaśni mu, że okoliczności się zmieniły i ich małżeństwo nie jest możliwe. Wzniesie się na szczyty dyplomacji, niczym mąż stanu, żeby nie sprawić mu przykrości ani nie urazić jego dumy. Adam wreszcie usiadł wygodnie i wbił w nią wzrok. Czekał, aż Genevieve powie, co ma do powiedzenia. Po kilkuminutowym milczeniu uznał jednak, że to on musi wykazać inicjatywę. Miał dokładnie ułożoną przemowę, myślał bowiem nad nią od tygodnia. Dlaczego więc tak trudno było mu zacząć? Odchrząknął. Stuk obcasa stał się głośniejszy, a rytm stukania szybszy. - Genevieve, nie wiem, jak umówiłyście się z mamą Różą, ale co do mnie... Genevieve zerwała się na równe nogi. - Och, Adamie, nie mogę tego zrobić. Niech pan zrozumie, że po prostu nie mogę. - Czego pani nie może zrobić? - Wyjść za pana za mąż. Chciałabym, ale nie mogę. Zamierzałam to panu wyjaśnić od razu, ale przez cały tydzień unikał mnie pan, co zresztą nawiasem mówiąc, przekonuje mnie, że też nie jest pan zainteresowany tym małżeństwem. W każdym razie nie chciałam mówić o tak osobistych sprawach w obecności pana krewnych. To byłoby bardzo krępujące, nieprawdaż? Pana matka postawiła nas oboje w bardzo dziwnej sytuacji. Czy właściwie jesteśmy zaręczeni, czy nie? No, nie, oczywiście nie jesteśmy. Ale czy zdziwiłoby pana, gdybym powiedziała, że pragnę wyjść za pana za mąż, a w każdym razie przez długi czas chciałam? Na miłość boską, niech pan nie robi takiej zdziwionej miny. Mówię najświętszą prawdę. Tylko że wszystko się zmieniło, więc teraz chyba jednak nie mogę pana poślubić. No tak, właściwie jest to niemożliwe. Nawet gdyby chciał pan ożenić się ze mną, to dowiedziawszy się o moich kłopotach, przeraziłby się pan, że w ogóle rozważał taką możliwość. Rozumie pan? Chcę pana ustrzec przed popełnieniem straszliwej pomyłki. Przykro mi, że sprawiłam panu zawód. Szczerze to mówię. Będzie pan musiał po prostu o mnie zapomnieć. Zranione serca w końcu się goją. To właśnie chciałam powiedzieć. Nie możemy wziąć ślubu, choćby nawet bardzo pan tego pragnął. Bardzo przepraszam, że świadomie wprowadziłam pana w błąd. To było z mojej strony niedelikatne, a nawet okrutne. Wreszcie zrobiła dostatecznie długą pauzę, by zaczerpnąć tchu. Wiedziała, że plącze się w wyjaśnieniach, więc brnąc naprzód, raz po raz powtarzała sobie w myśli, żeby już wreszcie skończyć. Ale jakoś nie mogła się na to zdobyć. Adam prawdopodobnie podejrzewał, że pomieszały się jej zmysły. Z jego miny niczego jednak nie można było wyczytać. Genevieve nasunął się więc jedyny słuszny wniosek, ten mianowicie, że Adam jest zbyt oszołomiony, by w jakikolwiek sposób zareagować. Wciąż słyszała w głowie strzępki swojej tyrady. Boże, zaczęła od tego, że nie przypuszcza, by chciał się z nią ożenić, a skończyła na tym, że zranione serca w końcu się zagoją. Ani chybi, musiał pomyśleć, że ma przed sobą wariatkę. Śmiertelnie zawstydzona wbiła wzrok w ścianę za plecami Adama, udając, że nagle zainteresowała ją wisząca tam wielka mapa. - Będę więc musiał o pani zapomnieć? Z ulgą stwierdziła, że zadał jej to pytanie całkiem poważnie. Skinęła głową i powiedziała: - Tak. - Rozumiem. Wspomniała pani coś o wprowadzaniu mnie w błąd. Kiedy to miało miejsce? Odpowiadając, wciąż studiowała mapę. - Tej nocy, gdy się spotkaliśmy. Powiedziałam, że jestem pańską narzeczoną. To nie było zgodne z prawdą. - Ach, tak, przypominam sobie. Odważyła się przelotnie na niego zerknąć. Jego ciepłe spojrzenie dziwnie ją uspokajało. Zaczęła się odprężać. - Czy zawsze jest pan taki pewny swego? Roześmiał się. - Nie. - Mnie się wydaje, że chyba jednak tak. Nie wpada pan łatwo w złość, prawda? - Prawda. A chciała mnie pani rozzłościć? - Nie, oczywiście, że nie. Strasznie dziwnie się czuję w pana obecności. Przy pańskiej rodzinie jestem całkiem swobodna, ale przy panu... - Co przy mnie? Wzruszyła ramionami i postanowiła zmienić temat. - Pańska matka nie powiedziała mi, że jest pan taki przystojny. Ale to niczego nie zmienia. I tak nie mogę wyjść za pana za mąż, zresztą w ogóle nie wzięłabym z nikim ślubu tylko dlatego, że jest przystojny. Doświadczenie nauczyło mnie, że pozory mylą. - Mnie też mama Róża nie powiedziała, jaka pani jest ładna. Proponuję, żeby pani opowiedziała mi o swoich kłopotach. Może będę mógł w czymś pomóc. - O kłopotach? Dlaczego pan sądzi, że mam kłopoty? Wydawała się bardzo zaskoczona jego pytaniem. Adam zaczął się poważnie zastanawiać, czy starczy mu cierpliwości. - Sama pani mi to powiedziała. Tego nie pamiętała. - Źle się wyraziłam. Bardzo mi się śpieszyło, żeby powiedzieć wszystko, co miałam do powiedzenia, więc się zdenerwowałam. Na pewno pan to zauważył. Prawie zagadałam pana na śmierć, ale chciałam, żeby pan zrozumiał. Poza tym nie zamierzałam urazić pańskich uczuć. Nie uraziłam, prawda? - Moich uczuć? Nie, nie uraziła pani - zapewnił ją z uśmiechem, którego nie udało mu się ukryć. - Może będę mógł pani pomóc, Genevieve, jeśli dowiem się, na czym polega problem - zaproponował ponownie. Pokręciła głową. Nie chciała go okłamywać, ale nie chciała też powiedzieć mu prawdy, bo wtedy i on byłby w to zamieszany i sam mógłby znaleźć się w kłopotach. - Nie mam żadnego problemu. Wydawało jej się, że nie mogła tego powiedzieć bardziej dobitnie. Niestety najwyraźniej nie przekonała Adama, na co wskazywała jego marsowa mina. Raz jeszcze spróbowała skierować rozmowę na inne tory. Spojrzała na ścianę za jego plecami. - Pańska matka pokazała mi tę mapę zaraz po tym, jak kupiła ją panu w prezencie. Czemu oprawił ją pan i powiesił na ścianie? Przecież nie po to pan ją dostał. Miał pan wziąć ją ze sobą na wyprawę po świecie. Adam rozszyfrował ten unik i jeszcze bardziej był ciekaw, co dręczy Genevieve. Zwykle nie wsadzał nosa w cudze sprawy, ale skoro osoba będąca gościem i do tego przyjaciółką jego matki popadła w kłopoty, miał obowiązek jej pomóc. Nie sądził jednak, by zaszło coś naprawdę poważnego. W jakie kłopoty mogła się wplątać ta urocza, niewinna dziewczyna, bez wątpienia dobrze wychowana pod opiekuńczymi skrzydłami rodziny? Szybko przeanalizował różne możliwości. - Czyżby zostawiła pani w Nowym Orleanie zasmuconego kandydata do ręki? Namyślał się przez chwilę. - Nie - odparła w końcu. - Nie byłam w Nowym Orleanie dostatecznie długo, żeby kogoś poznać. Dlaczego pan mnie o to pyta? - Z czystej ciekawości. - Czy zawsze tak się pan interesuje swoimi gośćmi? - Tylko kobietami, które twierdzą, że są ze mną zaręczone - zażartował. Genevieve skwapliwie go poprawiła: - Był pan zaręczony, ale już pan nie jest. Znów się roześmiał. - Słusznie - przyznał. - Jak długo była pani w Nowym Orleanie? - Dwa tygodnie. - Akurat tyle, żeby zwiedzić wszystko, co tam jest do zobaczenia? - Nie pojechałam tam zwiedzać. Śpiewałam w chórze. Dobrze więc. Teraz kolej na pana. Proszę mi powiedzieć, dlaczego nie wyruszył pan w podróż po świecie? Wiem, że marzył pan o tym, bo czytałam wszystkie pana listy do mamy Róży. Uniósł brwi. - Naprawdę? Po co... Nie pozwoliła mu dokończyć. - Kocham mamę Różę i chciałam wiedzieć wszystko o jej rodzinie. Żeby zbliżyć się do niej. Poznałyśmy się w kościele - dodała. - A potem, kiedy wstąpiłam do chóru, dużo podróżowałam. - Ma pani piękny głos. Czy kiedyś zastanawiała się pani nad tym, żeby uczyć muzyki? - Nie, ale myślałam o karierze scenicznej. Na szczęście szybko odzyskałam rozum. Śpiewam tylko w kościele, a czasem także dzieciom do snu - odpowiedziała z uśmiechem. Teraz pana kolej. Proszę powiedzieć, dlaczego nie wyruszył pan w podróż po świecie. - Widzę cały świat za każdym razem, gdy odwracam głowę i patrzę na mapę, a mogę otwierając jedną z moich książek płynąć z portu do portu. Wystarczy tylko czytać. - To nie to samo. Tak niewiele potrzeba panu do szczęścia? Proszę pomyśleć o wszystkich przygodach, które pana ominęły. Co się stało z pana marzeniami? Zapomniał pan o nich, prawda? Ale pańska matka nie zapomniała i dlatego podarowała panu mapę. Pokazywała mi wszystkie prezenty, które kupiła dla swoich dzieci, a każdy z nich miał szczególne znaczenie. Mary Rose przedłuża rodzinną tradycję, nosząc broszkę matki, a Douglas zawsze ma przy sobie złoty zegarek. Travis powiedział mi, że w każdą podróż zabiera ze sobą książki. O, nawet wczoraj wieczorem znowu czytał Państwo. Tylko kompasu Cole'a jeszcze nie widziałam... Adam wpadł jej w słowo. - On też jeszcze go nie widział. Spojrzała na niego zdezorientowana. - Dlaczego? Czyżby mama Róża mu go nie dała? - Został skradziony wraz ze złoconym etui. Albo ktoś go pożyczył od mamy. - Więc jak w końcu, na miłość boską? Skradziono czy pożyczono? - To zależy od tego, kogo spytać. Cole twierdzi, że skradziono, ale reszta rodziny jest zdania, że chodziło o pożyczenie. Początkowo, przyznaję, wszyscy uważaliśmy, że doszło do kradzieży, ale z czasem zmieniliśmy zdanie. - Niech pan mi o tym opowie - zażądała. Splotła ręce na podołku i czekała, aż Adam zacznie mówić. - Jadąc tutaj, mama Róża czekała na pociąg na jednej ze stacji. Pokazała kompas i etui współtowarzyszowi podróży, który również jechał do Montany. Mama twierdzi, że bardzo się zaprzyjaźnili i powierzyli sobie różne sekrety. - Pana matka zna się na ludziach. - To prawda - przyznał. - Powiedziała nam, że ten mężczyzna bardzo się o nią troszczył w czasie podróży i był dla niej wyjątkowo miły. - Zdobył jej sympatię, więc po pewnym czasie mama Róża zaczęła mu ufać - włączyła się Genevieve, skinieniem głowy dając do zrozumienia, że domyśla się dalszego ciągu. - Owszem, zaufała mu. - Założę się, że wiem, co było dalej - smutno dopowiedziała Genevieve. - Ten człowiek nadużył jej zaufania, czy nie tak? Adama bardzo zaintrygowała reakcja Genevieve na tę opowieść. Spodziewał się zainteresowania, ona tymczasem wydawała się poważnie strapiona. - Cole właśnie tak uważa - powiedział. - Czy pani też to przeżyła, Genevieve? Czy zaufała pani komuś, kto potem nadużył pani zaufania? Pytanie ją zaskoczyło. Szybko jednak potrząsnęła głową. - Rozmawiamy o pańskiej matce, a nie o mnie. - Naprawdę? - Tak - nie ustępowała. - Bardzo mnie poruszyła ta historia - przyznała. - Czy ktoś powiadomił władze o kradzieży? Może udałoby się odzyskać kompas. - Więc pani uważa, że ten mężczyzna ukradł kompas? - Tak. Złote etui ma dużą wartość. Zapewniam pana, że w naszych czasach trudno komuś ufać. Usiłował powściągnąć uśmiech. Genevieve doszła do konkluzji, n