16151
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 16151 |
Rozszerzenie: |
16151 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 16151 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 16151 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
16151 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
GARWOOD JULIE
CZAS RÓŻ-
BIAŁA
Prolog
Dawno temu żyła niezwykła rodzina - bracia Claybor-ne'owie, złączeni więzami
silniejszymi niż więzy krwi.
Po raz pierwszy spotkali się, gdy jako dzieci mieszkali na jednej z ulic Nowego Jorku.
Zbiegły niewolnik Adam, kieszonkowiec Douglas, rewolwerowiec Cole i oszust Travis
przeżyli w dżungli miasta rządzonego przez gangi starszych od nich chłopców tylko dlatego,
że trzymali się razem. Kiedy na swojej ulicy znaleźli małą dziewczynkę - podrzutka -
postanowili, że wyjadą na Zachód i stworzą jej prawdziwy dom.
Jakiś czas później osiedlili się w samym sercu Terytorium Montany na skrawku ziemi,
który nazwali Różanym Wzgórzem.
Dorastając, otrzymywali listy od matki Adama, Róży. To ona kształtowała ich
charaktery. Róża dobrze znała ich obawy, nadzieje i marzenia, gdyż chłopcy odpisywali na jej
listy, wzruszeni matczyną troską, miłością i oddaniem.
Z biegiem lat każdy z nich zaczął ją uważać za swą własną matkę.
Po upływie długich dwudziestu lat Róża dołączyła do nich i wreszcie jej dzieci były
szczęśliwe. Córka wyszła za mąż za dżentelmena i spodziewała się dziecka, a synowie
wyrośli na porządnych ludzi. Ale mama Róża nie była do końca usatysfakcjonowana.
Martwiła się, że synowie zbyt polubili kawalerskie życie. A ponieważ należała do tych, co
uważają, że Bóg pomaga tylko tym, którzy sami sobie pomagają, wiedziała, że zostało jej
tylko jedno wyjście - wtrącić się w ich poukładane życie.
Thomas Hood, „Time of Roses"
Nie w zimie z naszych wróżb
Wyczytał los kochanie.
Był czas kwitnienia róż –
Rwaliśmy je w altanie.
Bo nie wie młoda miłość,
Że zima jest na świecie.
Ach, skądże! Pięknie było,
Świat czcił nas świeżym kwieciem.
Przeł. Wojciech Usakiewicz
ROZDZIAŁ 1
No i doczekała się. Wpadła w tarapaty po same uszy. Każdy, kto grozi Douglasowi
Clayborne'owi, powinien zdawać sobie sprawę z konsekwencji tak nierozsądnego czynu i gdy
tylko Douglas odbierze jej strzelbę, wytłumaczy damie jej błąd. Gruby błąd.
Ale najpierw musi jakoś ją przekonać, by wyszła z końskiego boksu i stanęła w
świetle latarni. Postanowił, że będzie do niej mówić tak długo i łagodnie, aż uśpi jej czujność
i podejdzie na tyle blisko, by wziąć ją z zaskoczenia. Wyrwie jej strzelbę z rąk, rozładuje, a
potem złamie na kolanie. Chyba, że byłby to Winchester... wtedy go zatrzyma.
Ale teraz ledwie ją widział. Przykucnęła w cieniu za bramką boksu i oparła lufę
strzelby o najniższą deskę. Po drugiej stronie stajni, na kołku, wisiała naftowa lampa, lecz
dawała tak marne światło, że ze swego miejsca Douglas niewiele mógł zobaczyć.
Stał na progu stajni przestępując z nogi na nogę, a deszcz siekł go po plecach. Już
dawno przemókł do suchej nitki, podobnie jak Brutus, jego kasztanowaty wałach. Im szybciej
zdejmie z niego siodło i wytrze go do sucha, tym lepiej dla zwierzęcia. Ale to, co chce zrobić
Douglas, i to, co zamierza dama przycupnięta w boksie, to dwie różne rzeczy.
W tej samej chwili mroki nocy - i kawałek korytarza w stajni - rozświetliła
błyskawica, po której natychmiast rozległ się ogłuszający huk grzmotu. Brutus stanął dęba i
głośno zarżał podrzucając łbem. Najwyraźniej koń, podobnie jak jego pan, bardzo chciał
schować się przed deszczem.
Cały czas wpatrując się w lufę strzelby, Douglas starał się uspokoić zwierzę czczymi
obietnicami, że wszystko będzie dobrze.
- Pani nazywa się Isabel Grant?
Odpowiedziała mu niskim, gardłowym jękiem. Pomyślał, że to jego ostry ton ją
przestraszył i właśnie chciał ponowić pytanie nieco łagodniejszym głosem, gdy usłyszał, jak
kobieta w boksie ciężko oddycha. Najpierw przyszło mu do głowy, że się przesłyszał, ale
nie... Dyszała głośno, lecz Douglas nie rozumiał, dlaczego. Wszak odkąd wszedł do stajni, nie
ruszyła się nawet na krok, więc nie mogła się zmęczyć.
Odczekał chwilę, po czym zapytał ponownie:
- Czy jest pani żoną Parkera Granta?
- Dobrze wiesz, kim jestem. Odejdź natychmiast, albo cię zastrzelę. I zostaw drzwi
otwarte, chcę widzieć jak odjeżdżasz.
- Proszę pani, mam do załatwienia interes z pani mężem, jeżeli będzie pani taka miła i
powie mi, gdzie mogę go znaleźć, pójdę z nim porozmawiać. Nie uprzedził pani, że przyjadę?
Nazywam się...
- Nic mnie nie obchodzi, jak się nazywasz! - wrzasnęła w odpowiedzi. - Jesteś jednym
z ludzi Boyle'a i to mi wystarczy. A teraz wynoś się!
Wyczuł, że panicznie się bała. To go zdenerwowało.
- Nie ma czym się irytować. Zaraz sobie pójdę. Niech pani będzie tak miła i
przekaże mężowi, że Douglas Clayborne czeka na niego w mieście. Chcę mu dać resztę
pieniędzy za araba. Najpierw jednak muszę zobaczyć konia, tak, jak się umawialiśmy.
Powtórzy mu pani?
- Mój mąż sprzedał panu konia?
- Tak. Parę miesięcy temu kupiłem od niego ogiera.
- Kłamiesz! - krzyknęła. - Parker nigdy nie sprzedałby żadnego z moich arabów!
Douglas nie był w nastroju, by się z nią kłócić.
- Mam dokumenty... mogę to udowodnić. Niech mu tylko pani przekaże to, co przed
chwilą powiedziałem, dobrze?
- Kupił pan konia, którego nigdy w życiu nie widział pan na oczy?
- Mój brat go widział - wyjaśnił spokojnie. - Zna się na koniach równie dobrze, jak ja.
Kobieta w boksie nagle Wybuchnęła płaczem. Douglas ruszył w jej stronę, chcąc ją
uspokoić, ale zatrzymał się w pół kroku.
- Bardzo mi przykro, że mąż nic pani nie powiedział
o sprzedaży konia.
- Och, Boże... błagam... nie teraz.
Znowu zaczęła dyszeć. Co się z nią dzieje, u wszystkich diabłów?! Instynktownie
wyczuł, że stało się coś złego i dałby sobie głowę uciąć, iż to jej mąż jest odpowiedzialny za
ten potok łez. Powinien był jej powiedzieć o sprzedaży konia; z drugiej strony, dama trochę
przesadzała.
Przyszło mu do głowy, że powinien ją pocieszyć.
- Wiem, że wiele małżeństw przeżywa czasami złe okresy. Pani mąż musiał mieć
powód, by sprzedać tego ogiera... Pewnie zbyt wiele spraw zaprzątało mu głowę i zapomniał
pani o tym powiedzieć. To wszystko...
Ale ona tylko oddychała coraz głośniej, aż nagle przestała. Ten dźwięk przypominał
mu dyszenie rannego zwierzęcia. Bardzo chciał już sobie stąd pójść, lecz przecież nie mógł
jej tak zostawić... a przy okazji, to gdzie też się podziewa mąż tej damy?
- To nie powinno się wydarzyć! - zawołała.
- Co nie powinno się wydarzyć?
- Wynoś się! - krzyknęła ze złością, ale Douglas był wystarczająco uparty, by nie
ruszyć się na krok.
- Nie odejdę, dopóki mi nie powiesz, kim jest Boyłe. Czy to on cię skrzywdził? Czy
coś cię boli?
Isabel natychmiast zareagowała na współczucie w jego głosie.
- Więc nie pracujesz dla Boyle'a?
- Nie.
- Udowodnij to.
- Niczego nie mogę ci udowodnić, dopóki nie pokażę listu, jaki dostałem niedawno od
twego męża.
- Nie ruszaj się ani na krok.
Ponieważ od dobrych paru minut tkwił w miejscu jak kamień, nie rozumiał, dlaczego
ona na niego krzyczy.
- Jeżeli chcesz, bym ci pomógł, musisz mi powiedzieć, co się stało?
- Wszystko jest nie tak!
- A dokładniej?
- Zbliża się, a jest stanowczo za wcześnie. Nie rozumiesz? To moja wina... O Boże...
nie pozwól na to. Jest jeszcze za wcześnie...
- Kto się zbliża? - spytał Douglas, oglądając się nerwowo przez ramię, lecz choć
wytężał wzrok, nikogo nie dojrzał w mrokach nocy. Może mówiła o tym Boyle'u, czy jak mu
tam?
Mylił się.
- Poród! - krzyknęła Isabel. - Poród się zbliża! Czuję kolejny skurcz!
Douglas aż skulił się w sobie.
- Poród?! Chcesz rodzić dziecko? Teraz?
- Tak.
- O, nie! Nie rób tego, błagam! - Najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy z tego, jakie
bzdury wygaduje, więc uświadomiła mu to między jednym a drugim spazmem. Przekrzywił
głowę i spojrzał na nią uważnie. - Masz bóle? Teraz?
- Tak! - jęknęła przeciągle.
- Więc na miłość boską, zdejmij palec ze spustu i odłóż strzelbę na ziemię!
Nie rozumiała, o co mu chodzi; skurcze następowały teraz tak często i z taką mocą, że
ledwo mogła to znieść. Zacisnęła mocno powieki i zagryzła wargi. Kuląc się w sobie czekała,
aż ból minie.
Zbyt późno zdała sobie sprawę ze swego błędu. Gdy otworzyła oczy, nigdzie nie
zobaczyła nieznajomego. Na pewno nie odjechał, bo jego koń nadal stał w progu stajni... więc
gdzie u diabła...?
Nagle ktoś wyrwał jej strzelbę z rąk. Z okrzykiem przerażenia wycofała się w głąb
boksu i czekała na atak.
Zdawało się, że wszystko dzieje się w zwolnionym tempie. Furtka boksu skrzypnęła
przy otwieraniu i potężnie zbudowany mężczyzna, który zdawał się przesłaniać sobą mdłe
światełko lampy, wszedł do środka. Miał ciemne oczy i włosy... i bardzo wściekłą minę. O
Boże, nie pozwól mu mnie zabić... Jeszcze nie teraz. Jeżeli ja umrę, umrze też dziecko w
moim łonie!
Nie mogła już dłużej tego znieść. Otworzyła usta, by zaczerpnąć powietrza. Wiedziała,
że gdy raz zacznie krzyczeć, już nigdy nie przestanie. Błagam, Boże, zrozum mnie... Nie
zniosę tego... już nie mogę... nie mogę...
Ale on tylko położył dużą dłoń na jej ramieniu i oddał jej strzelbę.
- A teraz mnie posłuchaj - warknął tonem nie znoszącym sprzeciwu. Potem dodał
idiotycznie: - Nie możesz teraz rodzić! - To powiedziawszy, odwrócił się i wyszedł z boksu.
- Opuszczasz mnie?
- Nie. Po prostu chcę przysunąć bliżej lampę, żebym widział, co robię. Jeżeli miałaś
rodzić, to dlaczego przyszłaś do stajni? Powinnaś leżeć w łóżku.
Znowu zaczęła dyszeć.
- Przecież kazałem ci przestać! Dziecko nie może przyjść na świat w takich
warunkach, więc lepiej zapomnij o porodzie!
Zaczekała, aż skurcze ustaną, po czym poinformowała go, że jest skończonym idiotą.
Zgodził się z nią w duchu, lecz powiedział tylko:
- Po prostu chcę, byś zaczekała, aż znajdę twojego męża.
- Przecież nie robię tego umyślnie!
- Gdzie jest Parker?
- Odszedł.
Douglas zaklął pod nosem.
- Obawiałem się, że to właśnie mi powiesz. Też sobie wybrał porę na wycieczki!
- Dlaczego jesteś na mnie taki zły? Przecież cię nie zastrzelę.
Nie był zły; był przerażony. Już nie raz pomagał w narodzinach źrebaków czy
cielaków, lecz nigdy nie odbierał porodu dziecka i nie miał ochoty uczestniczyć w przyjściu
na świat dziecka Isabel Grant. No, pewno, że był przerażony, ale był też na tyle rozsądny, by
jej o tym nie mówić.
- Nie jestem zły - powiedział z całym spokojem, na jaki było go stać. - Po prostu mnie
zaskoczyłaś. Pomogę ci wrócić do domu, a potem pojadę po doktora.
Miał nadzieję, że pani Grant nie powie mu, iż w mieście nie ma medyka.
- Doktor tu nie przyjedzie.
Douglas zawiesił lampę na kołku tuż obok boksu. Odwrócił się do kobiety i po raz
pierwszy uważnie się jej przyjrzał. Była atrakcyjna, nawet kiedy tak paskudnie marszczyła
brwi. Na nosku miała małą garstkę piegów, a jemu zawsze bardzo podobały się piegowate
kobiety. Zawsze też podobały mu się rude włosy, a długie loki Isabel Grant pobłyskiwały
ciemną czerwienią w blasku naftowej lampy.
Skarcił się za te myśli; wszak była mężatką, więc nie powinien zwracać uwagi na jej
urodę. A jednak tak właśnie sprawy się miały - Isabel Grant była wyjątkowo piękną kobietą.
I z brzuchem jak beczka. To pomogło mu odzyskać opanowanie.
- Niby dlaczego doktor nie miałby tu przyjechać?
- Bo Sam Boyle mu na to nie pozwoli. Doktor Simpson zjawił się tu tylko raz, gdy
byłam już w zbyt zaawansowanej ciąży, by pojechać do niego do miasta, i Boyle zagroził, że
zabije go, jeżeli jeszcze raz mnie odwiedzi. Boyle zrobiłby to... - dodała szeptem. - To zły
człowiek. Rządzi całym miastem. Ludzie są tu przyzwoici, ale robią, co on im każe, bo się go
boją... I trudno im się dziwić. Sama się go boję.
- Co Boyle ma przeciw tobie i twojemu mężowi?
- Jego ranczo sąsiaduje z naszym. Boyle chciał wykupić naszą posiadłość, by
powiększyć swoje pastwiska, ale cena, jaką zaoferował, była śmiesznie niska. Tak, czy
inaczej, Parker nigdy nie sprzedałby naszej ziemi... To był nasz dom... i nasze marzenie.
- Isabel, gdzie jest Parker? - Gdy tylko zobaczył łzy w jej oczach, już znał odpowiedź.
- On nie żyje, prawda?
- Tak. Pochowałam go na wzgórzu za stajnią. Ktoś strzelił mu w plecy.
- Boyle?
- Któżby inny.
Douglas oparł się plecami o boks, założył ręce na piersi i zaczekał, aż ona się opanuje.
Isabel oparła się ciężko o ścianę i spuściła głowę; była bardzo zmęczona.
Douglas odczekał dłuższą chwilę, po czym zadał jej następne pytanie.
- Czy szeryf prowadził śledztwo?
- W Sweet Creek od dawna nie ma już szeryfa. Boyle musiał go stąd wygonić na
długo, zanim Parker i ja osiedliliśmy się tutaj.
- Podejrzewam, że nikt nie rwie się na to stanowisko?
- A ty byś się rwał? - Otarła łzę z policzka i spojrzała mu w oczy. - Doktor Simpson
opowiadał mi, że kiedyś Sweet Creek było spokojnym, małym miasteczkiem. On i jego żona
są moimi przyjaciółmi - dodała po chwili. - Pomagają mi, jak mogą.
- W jaki sposób?
- Wysłali listy i telegramy do wszystkich okolicznych szeryfów z prośbą o pomoc.
Kiedy ostatnio widziałam się z doktorem, powiedział mi, że w okolicy kręci się agent
federalny... to było jak odpowiedź na moje modły. Doktor nie potrafił go zlokalizować, ale
był przekonany, że gdy tylko ten agent dowie się, ile razy Boyle złamał prawo, natychmiast
się tu zjawi. Nie tracę nadziei... - dodała cicho, - ...ale Boyle ma na swoich usługach co
najmniej dwudziestu opryszków i by go pokonać, trzeba mniej więcej tylu agentów
federalnych.
- Na pewno jest jakiś sposób... - zaczął, lecz zaraz urwał, gdyż właśnie do niego
dotarło, że Isabel rozmawia z nim od paru minut i już nie dyszy. - Przestało cię boleć?
Spojrzała na niego zaskoczona, po czym przyłożyła dłoń do olbrzymiego brzucha.
- Tak, przestało. - Uśmiechnęła się do niego. Dzięki Bogu.
- Naprawdę jesteś tu sama? Nie patrz tak na mnie, Isabel. Chyba już się przekonałaś,
że nie pracuję dla Boyle'a.
Powoli skinęła głową.
- Nauczyłam się, że lepiej nie być zbyt ufną. Jestem sama już od bardzo dawna.
Starał się nie okazać jej swego przerażenia; wszak kobieta w ostatnich miesiącach
ciąży powinna mieć kogoś do pomocy! Zaczęło się w nim gotować ze złości.
- I nikt z miasta nie przyjeżdża ci pomagać?
- Panie Clayborne, ja...
- Mam na imię Douglas - poprawił ją natychmiast.
- Douglasie, nie sądzę, byś w pełni rozumiał moją sytuację. Boyle odciął drogę
prowadzącą z miasta do mojej posiadłości. Nikt bez jego zgody tu się nie dostanie.
- Ja się dostałem. - Wyszczerzył zęby w uśmiechu. Kiedy dotarło do niej znaczenie
tych słów, też się
uśmiechnęła.
- Ludzie Boyle'a pewnie pojechali do domu, gdy tylko zaczęło padać. Zdaje mi się, że
wracają na jego ranczo zaraz po zachodzie słońca, lecz nie jestem tego pewna.
Isabel wyprostowała się i nadal opierając się o ścianę, chciała strzepać kurz ze
spódnicy, gdy kolana się pod nią ugięły. Z przerażeniem opadła na słomę i odwracając twarz
do ściany, głosem przytłumionym z zażenowania, wyjaśniła mu, co się stało.
Była przerażona i zawstydzona. Douglas natychmiast podszedł do niej i położył jej
dłoń na ramieniu, chcąc ją pocieszyć.
- Nie przejmuj się. Wody powinny odejść. To dobry znak. - I to by było na tyle, jeżeli
chodzi o jego wiedzę na temat rodzenia dzieci.
- Coś jest nie tak. Dziecko miało się urodzić dopiero za jakieś trzy, cztery tygodnie.
O, Boże, to wszystko moja wina. Nie powinnam była wczoraj myć podłogi i robić prania, ale
wszystko było takie brudne... No i chciałam się czymś zająć, aby tylko nie myśleć o tym, że
sama będę musiała wychowywać dziecko. Nigdy nie powinnam była...
- Na pewno nie zrobiłaś nic złego - wtrącił Douglas.
- Przestań się obwiniać... Niektóre dzieci przychodzą wcześniej na świat niż powinny.
To wszystko.
- Chyba nie sądzisz...
- Wiem tylko, że to nie twoja wina - powtórzył z uporem.
- Dziecko ma własny rozum, i nawet gdybyś od miesiąca leżała w łóżku, i tak to dziś
wody by odeszły. Dam sobie głowę uciąć.
Zdawało się, że wie, o czym mówi, więc Isabel przestała czuć się winna.
- Coś mi się zdaje, że dziecko urodzi się jeszcze dziś w nocy.
- Na to wychodzi - przytaknął.
- To dziwne. Nic mnie nie boli.
Oboje mówili szeptem. On starał się jakoś ją pocieszyć i uspokoić; ona usiłowała
zapomnieć o swoim wstydzie. Douglas Clayborne był jej zupełnie obcy... O Boże, dlaczego
nie jest przynajmniej stary i brzydki? Dlaczego jest młody i tak niewiarygodnie przystojny?
Jeżeli to on ma pomóc jej dziecku przyjść na świat... O słodki Jezu... to oznacza, że będzie
musiała zdjąć przy nim ubranie i...
- Isabel, przestałaś się już mnie wstydzić? Musisz spojrzeć na to wszystko z
praktycznego punktu widzenia - powiedział łagodnie. - No, spójrz na mnie.
Dopiero po dłuższej chwili zebrała siły i spojrzała mu w oczy. Policzki nadał ją paliły.
- Spójrz na to z praktycznego punktu widzenia - powtórzył i wziął ją na ręce.
- Co robisz?
- Niosę cię do domu. Obejmij mnie.
Ich twarze niemal się zetknęły. Douglas bezczelnie przyglądał się jej piegom, a Isabel
z zakłopotaniem patrzyła w sufit.
- Jakie to niezręczne... - wykrztusiła.
- Zdaje mi się, że dziecku jest wszystko jedno, czy jego matka czuje się niezręcznie,
czy nie...
Wyniósł ją z boksu, zatrzymał się na chwilę, by oprzeć wyjętą z jej rąk strzelbę o
ścianę stajni, po czym podszedł do drzwi.
- Uważaj - odezwała się Isabel. - Strzelba jest naładowana. Może wystrzelić, jeżeli...
- Rozładowałem ją.
Była tak zaskoczona, że spojrzała mu w oczy.
- Co takiego? Kiedy?
- Zanim ci ją oddałem. Chyba nie zaczniesz znowu się na mnie boczyć?
- Nie, ale postaw mnie na ziemi jeszcze na chwilę. Zanim pójdziemy do domu, muszę
się zająć Pegazem.
- Masz na myśli ogiera?
- Tak.
- W twoim stanie nie powinnaś się do niego zbliżać.
- Nic nie rozumiesz. Skaleczył się w lewą tylną nogę i muszę ją opatrzyć, zanim wda
się zakażenie. To nie potrwa długo.
- Ja się nim zajmę.
- A wiesz, jak to zrobić?
- Taak. Znam się na koniach. Odprężyła się nieco w jego ramionach.
- Douglasie?
- Tak?
- Znasz się też na kobietach? Zastanawiałam się...?
- Nad czym?
- No... nad porodem. Czy odbierałeś już kiedyś poród?
Postanowił, że lepiej ją uspokoić niż tłumaczyć zawiłości jego wcześniejszych
doświadczeń.
- Tak... mam trochę doświadczenia, jeśli o to chodzi. - Ale z końmi, dodał w myślach.
- Wiesz co robić, jeżeli coś pójdzie nie tak?
- Wszystko będzie w porządku - powiedział tak pewnie, jak tylko potrafił. Chyba się
udało. - Wiem, że jesteś przerażona i pewnie czujesz się samotna...
- Ale nie jestem sama. Chyba mnie teraz nie zostawisz?
- Nie denerwuj się. Nie zostawię cię.
Isabel westchnęła cichutko i położyła mu głowę na ramieniu. Kiedy tylko wyszli na
dwór, Douglas pożałował, że nie owinął jej choćby w końską derkę - nadal lało jak z cebra.
Drewniana chatka, którą ona nazwała domem, znajdowała się jakieś pięćdziesiąt jardów od
stajni, ale zanim tam dotarli, oboje byli przemoczeni.
W środku stała zapalona lampa naftowa; wnętrze było przytulne, lecz Douglas przede
wszystkim poczuł wszechobecny zapach róż. Na prawo od wejścia stał podłużny stół
przykryty biało-żółtą serwetą, z kryształowym wazonem pełnym białych róż. Najwyraźniej
Isabel starała się wnieść trochę radości i piękna do swego smutnego życia. Douglasa aż
zabolało serce na myśl o jej samotności.
Domek był dokładnie wysprzątany. Naprzeciw drzwi znajdował się duży kominek z
okapem, na którym znajdowały się fotografie w srebrnych ramkach. Po lewej stronie
paleniska stał bujany fotel pokryty biało-żółtym obiciem, zaś po drugiej drewniane krzesło z
wysokim oparciem, na którym stał koszyk z włóczką. Z kłębuszka czerwonej wełny
wystawały druty.
- Bardzo tu ładnie - powiedział uczciwie.
- Dziękuję. Wolałabym mieć większą kuchnię. Mam zamiar powiesić zasłonę
między kuchnią a pokojem, tak, żeby je oddzielić od siebie... ale i tak strasznie tu ciasno.
Miałam zamiar tu posprzątać po powrocie ze stajni.
- O nic się nie martw.
- Zauważyłeś, jakie piękne mam róże? Rosną dziko za polem, przy drzewach. Parker
przesadził część z nich pod dom, lecz jeszcze się nie przyjęły.
Douglas pomyślał, że lepiej będzie odwrócić jej myśli od zmarłego męża.
- W twoim stanie nie powinnaś oddalać się od domu. Mogłaś upaść i zrobić sobie
krzywdę.
- Chciałam przynieść je do domu... a spacer tylko dobrze mi zrobił. Nie znoszę
siedzieć całymi dniami w jednym miejscu. Proszę, zrozum mnie. A teraz postaw mnie na
podłodze... naprawdę czuję się już dobrze.
Zrobił, jak prosiła, lecz podtrzymywał ją tak długo, aż się nie przekonał, że istotnie
może stać o własnych siłach.
- Mogę ci jakoś pomóc?
- Rozpal ogień. Położyłam drewno przy kominku, lecz z rozpalaniem ognia chciałam
poczekać do powrotu ze stajni.
- Sama przyniosłaś tu to drewno?
- To moja wina, że dziecko rodzi się za wcześnie, prawda? Przyniosłam drewno ze
wzgórza dziś rano, a po południu poszłam po więcej. W nocy jest tak zimno i wilgotno, że
chciałam... Nie myślałam... A teraz moje dziecko...
Przerwał jej, żeby nie wpadła znowu w histerię.
- Uspokój się, Isabel. Wiele kobiet pracuje aż do samego porodu. Martwiłem się
tylko, czy aby nie upadłaś. To wszystko.
- Więc dlaczego powiedziałeś...?
- Chodziło mi o to, że mogłaś się przewrócić - powtórzył uspokajająco. - O nic
więcej. Nie upadłaś, więc nic złego się nie stało. A teraz przestań się martwić.
Kiwnęła głową i energicznie ruszyła do drzwi prowadzących do drugiego pokoju, lecz
Douglas dogonił ją w mgnieniu oka i złapawszy pod ramię, zmusił do zwolnienia kroku.
- Jeżeli nadal będziesz traktować mnie jak inwalidkę, do łóżka dojdę dopiero rano.
Otworzył przed nią drzwi sypialni; w środku było ciemno.
- Nie ruszaj się ani na krok, dopóki nie przyniosę lampy. Nie chcę, byś...
- Upadła? Czemu aż tak się tym przejmujesz?
- Nie obraź się, ale jesteś tak gruba, że pewnie nie widzisz własnych stóp. Jasne, że
martwię się, byś nie upadła.
Roześmiała się; naprawdę się roześmiała.
- Musisz się przebrać w coś suchego - przypomniał jej.
- W komodzie po prawej stronie jest kilka świeczek. Douglas był zadowolony, że ma
coś do roboty. Dopóki nie
spróbował zapalić świecy, nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo drżą mu ręce,
dopiero za trzecim razem udało mu się podpalić knot. Kiedy odwrócił się do Isabel, zdążyła
podejść do łóżka i odrzucić kolorową kołdrę.
- Jesteś przemoczona. Zanim cokolwiek zrobisz, powinnaś przebrać się w suche
ubranie - rzekł uparcie.
- A ty? Masz w co się przebrać? - spytała.
- W jukach przy siodle mam zapasowe spodnie i koszulę. Jeżeli dasz sobie sama radę,
pójdę rozpalić ogień. Potem wrócę do stajni i zajmę się końmi. Czy twoje dostały już obrok?
- Tak - odparła. - A z Pegazem bardzo uważaj; nie lubi obcych. - Zaciśnięte w pięści
dłonie schowała w fałdach spódnicy i stała, wpatrując się w podłogę. Kiedy Douglas odwrócił
się, by wyjść z pokoju, zawołała za nim: - Ale wrócisz tu, prawda?
Znowu zaczyna! Tylko tego brakowało, by zaczęła się martwić o to, że on nie wróci i
zostawi ją samą. Douglas dałby sobie głowę uciąć, że czeka ich ciężka noc... więc lepiej,
niech Isabel oszczędza siły.
- Musisz mi zaufać.
- Ja... Postaram się.
Ale minę miała nadal niepewną. Oparłszy się o framugę drzwi, Douglas usiłował
wymyślić coś, co by ją przekonało, że jej nie opuści.
- Robi się późno - odezwała się cicho. Podszedł do niej.
- Wyświadczysz mi przysługę?
- Tak.
Z kieszeni wyciągnął ciężki, złoty zegarek, zdjął go z łańcuszka i podał jej ostrożnie.
- To najcenniejsza rzecz, jaką posiadam. Dostałem go od mamy Róży i nie chciałbym
go stracić. Nie daj Bóg, jeszcze twój Pegaz zgniecie go kopytem, albo wypadnie mi z kieszeni
gdy się pochylę, by wytrzeć Brutusa. Przechowaj go dla mnie, dobrze?
- Tak... tak, oczywiście.
Gdy tylko wyszedł z pokoju, zamknęła oczy i przycisnęła zegarek do piersi. Ani jej,
ani dziecku nic nie groziło, skoro jest przy nich ten silny i opiekuńczy mężczyzna. Po raz
pierwszy od długiego czasu Isabel odzyskała spokój.
ROZDZIAŁ 2
Zupełnie oszalała. Wiedziała, że traci panowanie nad sobą, ale nie zważała na to.
Chciała umrzeć. Wiedziała, że to tchórzliwe i niegodne, ale w tej chwili nie przejmowała się
takimi drobiazgami. Śmierć byłaby błogosławionym wybawieniem od niesamowitego bólu,
który ją przeszywał, i gdy nadchodził jeden skurcz za drugim, potrafiła myśleć już tylko o
śmierci.
Douglas cały czas powtarzał jej, że wszystko będzie w porządku i teraz chciała jeszcze
pożyć, ale tylko po to, by móc go zamordować. Jak on śmie być tak spokojny i racjonalny?!
Co on tam wie?! Jest tylko mężczyzną, na miłość boską, i to właśnie przez jego upór ona musi
cierpieć.
- Już dłużej nie wytrzymam! Słyszysz, Douglasie? Już dłużej nie mogę!
Jak miał jej nie słyszeć, skoro wrzeszczała, ile sił w płucach?
- Jeszcze tylko parę minut, Isabel - zamruczał łagodnie i tak uspokajająco, jak tylko
potrafił.
Powiedziała mu, że może iść do diabła.
Na miły Bóg, przecież on naprawdę chciał jej pomóc. Nie mógł patrzeć na jej
cierpienie. Czuł się bezradny, nieszczęśliwy i zupełnie nie wiedział co ma robić. A poza tym,
był okropnie przerażony.
Usiłował robić dobrą minę do złej gry i nie okazywać po sobie strachu, lecz nie
wiedział, jak długo uda mu się zachować kamienną twarz. Jeszcze trochę, a Isabel dostrzeże,
jak bardzo drżą mu ręce, a wtedy przerazi się nie na żarty. Wolał, żeby się na niego wściekała,
niż płakała ze strachu; bo jeżeli to, że wrzeszczy na niego, choć trochę poprawia jej
samopoczucie, to niech i tak będzie.
Kiedy przycisnął jej do czoła szmatkę zmoczoną w zimnej wodzie, odrzuciła ją z
wściekłością i przy okazji przewróciła miednicę z wodą.
- Gdybyś był dżentelmenem, zrobiłbyś to, o co cię proszę.
- Isabel, nie mam zamiaru pozbawić cię przytomności.
- Po prostu uderz mnie w podbródek. Tak troszeczkę. Bardzo chcę odpocząć.
Potrząsnął przecząco głową, a ona, widząc to, rozpłakała się.
- Jak długo to już trwa? Powiedz mi, jak długo?
- Tylko sześć godzin - odparł.
- Tylko sześć godzin? Nienawidzę cię, Douglasie Clay-borne.
- Wiem... wiem, Isabel.
- Dłużej tego nie zniosę.
- Skurcze są już bardzo częste. Jeszcze troszkę i będziesz trzymać swojego dzidziusia
w ramionach.
- Wcale nie chcę mieć dzidziusia! - wrzasnęła. - Zdecydowałam się, Douglasie, i nie
chcę! Nie chcę i już!
- Wszystko w porządku, Isabel. Wcale nie musisz mieć dziecka.
- Dziękuję panu uprzejmie.
Przestała płakać i zamknęła oczy. Przeprosiła Douglasa za wszystkie wyzwiska,
jakimi go obrzuciła. Pomyślał, że ma co najmniej pięć minut, by wytrzeć wodę z podłogi i
przynieść więcej ręczników, zanim zacznie się następny skurcz. Właśnie zamykał za sobą
drzwi do sąsiedniego pokoju, gdy usłyszał jej głos.
- Zostaw drzwi otwarte, byś mógł mnie słyszeć.
Chyba żartowała! Darła się tak głośno, że słyszało ją pewnie pół Montany. W uszach
nadal mu dźwięczało od jej ostatniego wrzasku, lecz pomyślał, że lepiej będzie jej o tym nie
mówić.
Posłusznie zostawił drzwi otwarte; jakieś trzy godziny temu nauczył się, że lepiej nie
dyskutować z rodzącą kobietą. Nie potrafił jej zmusić do logicznego myślenia;
o wiele łatwiej było się zgadzać z każdym jej słowem, choćby najbardziej
niedorzecznym.
Douglas zaniósł porcelanową miednicę do kuchni i wziął ze stołu naręcze świeżych
ręczników. Gdy wracając przechodził obok kominka, nagle zrozumiał, że sytuacja go
przerosła. Jak miał odebrać poród?! Zrobiło mu się słabo
i upuściwszy ręczniki na podłogę, oparł się plecami o ścianę. Zgiąwszy się w pół,
oparł dłonie na kolanach i przymknął oczy.
Jego brat, Cole, nauczył go kiedyś pewnej sztuczki, ułatwiającej branie się z życiem za
bary. Cole radził, by wyobrazić sobie najgorszą z możliwych sytuacji, pomyśleć, jak by to
było cudownie, gdybyś bez trudu z niej wybrnął. Douglas zawsze uważał radę brata za
bzdurną, lecz tym razem postanowił spróbować. I tak gorzej już być nie mogło.
Dam sobie radę. Niech to wszyscy diabli! Nigdy w życiu nie dam sobie z tym rady.
Nie, nie, nie... Nie będzie aż tak źle... potrafię sobie z tym poradzić. No, dobra... stoję sobie
przed Tawerną Tommy'ego w Hammond Five... gdzie czyha
na mnie dziesięciu żądnych krwi morderców. Nie mam wyjścia i muszę wejść do
środka. Wiem, że na mnie czekają i jestem przygotowany na najgorsze. Wiem, że wszyscy
mają już wyciągnięte rewolwery i odciągnięte kurki. Ale spokojnie mogę ich pokonać.
Załatwię pięciu z rewolweru w lewej ręce i pięciu z tego w prawej. Łatwo i szybko. Nic
trudnego. Na pewno dam sobie z nimi radę. Odetchnął głęboko. I odbiorę ten poród.
Ale sztuczka Cole'a nie zadziałała. Douglas zaczynał mieć kłopoty z oddychaniem. Z
trudem łapał powietrze...
Isabel poczuła, że nadchodzi kolejny skurcz. Zacisnęła mocno powieki i właśnie
chciała krzyknąć na Douglasa, gdy usłyszała dziwny dźwięk. Zupełnie jakby ktoś ciężko
dyszał... Douglas? Nie, przecież chyba nigdzie nie biegł... Nie, to nie mógł być Douglas.
Dobry Boże, pewnie z tego bólu pomieszało się jej w głowie.
Nawet nie zauważyła, kiedy skurcz minął i już chciała odetchnąć z ulgą, gdy pojawił
się następny, dwa razy silniejszy. Miała wrażenie, że jej ciało rozdziera się na tysiąc
kawałeczków... jęk przerodził się w mrożący krew w żyłach krzyk.
Nagle tuż obok niej zjawił się Douglas i objąwszy Isabeł, mocno przytulił do siebie.
- Trzymaj mnie mocno, słonko. Po prostu trzymaj mnie mocno, dopóki nie przejdzie.
Isabel głośno płakała z bólu. Zaraz za tym skurczem nadszedł następny, i jeszcze
jeden.
- Teraz to już na pewno to, Douglasie... Dziecko się rodzi! Miała rację. Dziesięć
minut później Douglas trzymał
w ramionach jej synka. Dziecko miało długie rączki i nóżki, ale było okropnie blade i
tak chude, że obawiał się, iż nie przeżyje nocy. Oddychało płytko i z trudem, a gdy wreszcie
otworzyło usteczka do płaczu, z gardziołka wydobył się tylko żałosny pisk.
- Czy wszystko z nim w porządku? - spytała słabo.
- To chłopiec, Isabel. Dam ci go potrzymać, gdy tylko go wytrę. Jest bardzo
chudziutki - ostrzegł ją. - Ale jestem pewien, że nic mu nie będzie...
Nie był jednak przekonany, czy powinien jej dawać tę złudną nadzieję. Naprawdę nie
wiedział, czy dziecko przeżyje tę noc. Było tak malutkie, że mieściło się spokojnie w
złożonych dłoniach Douglasa, a jednak miało dość siły, by mrugać oczkami i wiercić się
gniewnie w jego uścisku. Dobry Boże, paluszki u jego rąk i nóg były tak maleńkie, że
Douglas bał się ich dotknąć w obawie, by ich nie zmiażdżyć. Delikatnie przesunął dłonie i
dotknął palcami klatki piersiowej malucha - wyczuł słabiutkie, lecz miarowe bicie serduszka.
Jak coś tak maleńkiego, może być tak doskonale uformowane? Dziwne, że ta krucha istotka
potrafi oddychać!
O, mój Boże... jeżeli nie będę uważać, jeszcze przypadkiem złamię mu rączkę albo
nóżkę. Takie to wszystko maciupkie! Patrząc na ten żywy cud Natury, Douglas był
zachwycony i jednocześnie wzbudził w sobie skruchę. Wiedział też, że potrzeba będzie
jeszcze jednego cudu, by utrzymać maleństwo przy życiu.
- Musisz być małym wojownikiem - szepnął do dziecka głosem ochrypłym z
przejęcia. Isabel dosłyszała te słowa i uśmiechnęła się lekko.
- Nie będzie sam. Zakonnice opowiadały nam, że za każdym razem, gdy na ziemi
rodzi się dziecko, Bóg przysyła tu Anioła Stróża, by nad nim czuwał.
Douglas spojrzał na nią spode łba.
- No, cóż... mam nadzieję, że zjawi się tu jak najszybciej. Isabel uśmiechnęła się pod
nosem. Wiedziała, że Anioł
Stróż jej synka już tu jest. Właśnie trzyma go w ramionach.
***
Okazało się, że chcąc ułożyć dziecko do snu, Douglas musi wymyślić coś na
poczekaniu, gdyż kołyska, którą zrobił Parker Grant, rozpadła się, gdy tylko Douglas ją
ruszył. Pewnie drewno było zbutwiałe, gdyż odpadło dno. Nawet gdyby kołyska była solidnie
zrobiona, i tak nie włożyłby do niej małego: długie na trzy cale gwoździe, zostały wbite od
zewnątrz w nierówne deseczki, a ostre wewnętrzne krawędzie stanowiły zagrożenie dla życia
dziecka. Aż wzdrygnął się na myśl, jak bardzo chłopczyk mógłby się pokaleczyć o
zardzewiałe ostrza.
Jednak teraz był już zbyt zmęczony, by naprawiać kołyskę. Zdjął z siebie przepocone
ubranie i włożywszy suche spodnie z cienkiej, garbowanej skóry, wrócił do sypialni, by
zrobić dla dziecka prowizoryczne łóżeczko. Wyciągnął z komody dolną szufladę, wyłożył ją
grubo ręcznikami, a z wierzchu wyścielił poszewką na poduszkę.
Kiedy wrócił do świeżo upieczonej matki i jej dziecka, okazało się, że Isabel usnęła.
Była tak piękna, że nie potrafił oderwać od niej oczu. Patrzył, jak śpi... była równie doskonała
i śliczna, co jej synek. Miedziano-złote włosy rozsypały się na poduszce... wyglądała jak
anioł... W niczym nie przypominała wściekłej diablicy, z którą porównywał ją w myślach,
gdy podczas porodu ciskała gromy na jego głowę.
Ziewnął szeroko i to wyrwało go z otępienia. Ostrożnie przeniósł dziecko do szuflady
i okrył je troskliwie; właśnie wychodził z pokoju, gdy Isabel zawołała go po imieniu.
Pospieszył do niej zapominając, że ma na sobie tylko nie dopięte spodnie i jest bez
koszuli, lecz w tej chwili bardziej martwiło go to, że krwawienie Isabel mogło przybrać na
sile.
- Czy coś się stało? Chyba nie...
- Nie, nic mi nie jest. Wszystko jest w porządku. Usiądź tu przy mnie. Chcę, żebyś
odpowiedział na moje pytanie, więc patrz mi w oczy, bym wiedziała, czy mówisz prawdę, czy
tylko to, co chcę usłyszeć. Czy moje dziecko przeżyje?
- Wierzę, że tak... ale szczerze mówiąc, nie mam pojęcia.
- Jest taki malutki... Powinnam była chodzić z nim w ciąży o wiele dłużej.
- Wygląda mi na wojownika. Moim zdaniem potrzeba mu tylko trochę przytyć i to
wszystko.
Isabel wyraźnie się odprężyła.
- Taak... Czyż on nie jest cudowny? I ma czarne włoski, zupełnie jak jego ojciec.
- Tak, masz rację. Jest cudowny. - Douglas mówił jej to już chyba z dziesięć razy. -
Nadal jest cudowny... nic a nic się nie zmienił od ostatnich pięciu minut.
- Proszę, postaw kołyskę obok mojego łóżka...
- Nie włożyłem go do kołyski. Rozpadła się, kiedy tylko ją ruszyłem.
Jakoś nie wydawała się być zaskoczona.
- Więc co zrobiłeś z moim dzieckiem?
- Włożyłem go do szuflady.
- Jak to „do szuflady"?
Wskazał jej na komodę. Isabel wychyliła się nieco z łóżka i zobaczyła, że jej dziecko
śpi spokojnie w prowizorycznym łóżeczku. Opadła na poduszki, śmiejąc się głośno.
- Jesteś wyjątkowo pomysłowy, jak na mężczyznę.
- Acha... i mam nieźle rozwinięty zmysł praktyczny.
- Święte słowa. Dziękuję ci bardzo. Spadłeś mi z nieba, Douglasie Clayborne.
- Tylko mi tu nie płacz, Isabel - upomniał ją ostrym tonem. - Musisz się przespać i
odpocząć.
- Zostań ze mną... tylko chwilkę. Proszę...
Usiadł, opierając się plecami o ścianę, a nogi wyciągnął na kocu. Spojrzał z góry na
leżącą Isabel.
- Czy już zdecydowałaś, jak dasz mu na imię?
- Parker, po ojcu - odparła natychmiast.
- Miło.
Usłyszała, że ziewnął. Pomyślała, że pewnie jest równie zmęczony, co ona, a jednak
nie chciała zasypiać sama. Chciała zatrzymać te chwile intymności, które dzielili w momencie
narodzin syna. Wiedziała, że jej mąż zrozumiałby to. Wyobraziła sobie, że uśmiecha się teraz
z nieba do niej i do ich synka.
Potem wróciła myślami do Douglasa. Właśnie miała go zapytać, gdzie będzie spać,
gdy usłyszała ciche chrapanie. Nie obudziła go. Przysunęła się do niego ostrożnie i wsunąw-
szy dłoń w jego rękę, ścisnęła mocno.
A potem zasnęła.
ROZDZIAŁ 3
Douglas wdepnął w sam środek koszmaru. Wiedział, że Isabel znajduje się w fatalnej
sytuacji. Jeżeli poprzedniego dnia powiedziała mu prawdę - a tego był pewien - miała
rzeczywiście poważne kłopoty. Nie dość, że znajdowała się na łasce bandy rzezimieszków
dowodzonych przez wstrętnego Boyle'a, to jeszcze była kompletnie odcięta od miasta i nie
mogła robić zakupów. No i właśnie urodziła dziecko, co znacznie komplikowało jej sytuację.
Niemowlę wymagało ciągłej opieki, a jego matka była wyraźnie osłabiona. Douglas wiedział,
że przewiezienie jej do miasta byłoby fatalnym rozwiązaniem.
No i jeszcze ten deszcz. Od dwóch dni padało, a i tego dnia od rana siąpiło bez
przerwy. Kiedy Douglas wyszedł przed chatkę, by rozejrzeć się po okolicy, naprawdę zaczaj
się niepokoić. Poprzedniego dnia niewiele widział; zjeżdżając nocą ze wzgórza kierował się w
stronę ledwo widocznego światła, to wszystko. Wiedział tylko, że domek otoczony jest
trzema wzgórzami... nie spodziewał się jednak, że leży dokładnie na szlaku powodziowym.
Jeżeli tylko jakaś górska rzeczka wyleje, woda będzie musiała spłynąć przez środek chatki
Isabel, by połączyć się z głównym nurtem rzeki poniżej.
Douglas zupełnie nie rozumiał, jak można było wybudować dom w tak
niebezpiecznym miejscu. Nie miał zwyczaju mówić źle o zmarłych, lecz fakty pozostawały
faktami, a wszystkie znaki na niebie i ziemi mówiły mu, że zmarły Parker Grant Senior był
niekompetentnym imbecylem. Douglas nic nie powiedział, gdy zobaczył rozpadającą się
kołyskę
- niektórzy mężczyźni po prostu nie potrafią zrobić solidnych mebli, nie widział więc
w tym nic złego. Ale zbudowanie domu na szlaku powodziowym, to już zupełnie inna
sprawa.
A jednak Douglas nie chciał wyciągać pochopnych wniosków. Być może ktoś inny
zbudował chatkę w tym miejscu wiele lat temu, a Grant wprowadził się tu z żoną na krótko...
na przykład do czasu, aż skończy budowę domu położonego gdzieś wyżej.
Oby tak było... Jeżeli Grant zdążył położyć dach na nowej chacie i jeżeli nie była ona
zbyt oddalona od starej, za parę dni Douglas mógłby przenieść tam Isabel i dziecko.
Na szczęście nie było to konieczne już teraz. Chociaż na polach za domem i stajnią
stały już ogromne kałuże, a ziemia na podwórku przesiąknięta była wodą, mogli tu jeszcze
pomieszkać. No... zawsze istniała też możliwość, że przestanie padać. Było lato, więc słońce
szybko wysuszyłoby wodę... i po kłopocie.
Douglas był przemęczony i zmartwiony tym, co zobaczył, poszedł więc do stajni, by
zająć się końmi. Bardzo chciał znowu zobaczyć araby. Ogier był naprawdę tak wspaniały, jak
mu to brat mówił. Wyjątkowo duży, jak na araba,
o pięknej, lśniącej siwej sierści. Miał potężne mięśnie
i piękne kształty. I był bardzo nieufny. Isabel miała rację
- Pegaz nie lubił obcych, ale Douglas od dziecka miał rękę do koni i gdy tylko ogier
przywykł do jego zapachu i głosu, zaraz pozwolił opatrzyć sobie zranioną nogę.
Klacz stojąca obok była mniejsza od Pegaza, drobniejszej budowy i bardzo dumna.
Potrząsała głową jak próżna kobieta, co tylko wzmogło sympatię Douglasa.
Oba konie najwyraźniej chciały stać obok siebie, bo gdy tylko Douglas przeprowadził
klacz do wolnego boksu sąsiadującego z przegrodą Pegaza, zwierzęta zaczęły cichutko
parskać i dotykać się pyskami. Nic dziwnego, że Isabel chciała je zatrzymać. Jej mąż nie
powinien był sprzedawać ogiera bez uprzedniego porozumienia się z nią, bez względu na to,
jak bardzo potrzebował pieniędzy.
Paszy było bardzo mało. Nakarmiwszy araby i swego wałacha, Douglas przekonał się,
że owsa i siana nie wystarczy nawet na tydzień.
Zapasy w chatce były równie skromne. Ledwo skończył spisywanie inwentarza, gdy
usłyszał cichutkie kwilenie dziecka. Postanowił przewinąć malucha, by Isabel nie musiała
wstawać, lecz gdy znalazł się przed drzwiami sypialni, przekonał się, że są zamknięte.
Musiał zapukać dwukrotnie, zanim mu odpowiedziała. Zmieszana, poprosiła
przytłumionym głosem, by zaczekał chwilkę, aż skończy się ubierać.
- Możesz już wejść - zawołała parę minut później. Stała obok komody w niebieskim
szlafroku zapiętym
aż pod szyję, trzymając w ramionach Parkera. Z minuty na minutę wyglądała coraz
piękniej. Dopiero gdy uświadomił sobie, że przygląda się jej jak pierwszy lepszy prostak,
odwrócił wzrok i zobaczył sukienkę rozłożoną na łóżku.
- Nie powinnaś wstawać, wiesz?
Wreszcie uniosła wzrok i spojrzała mu w oczy, a potem natychmiast przeniosła
spojrzenie na ścianę za jego plecami. Na jej policzki wypłynął rumieniec.
- Czy coś się stało?
- Nie... Nic się nie stało - odparła trochę nerwowo. - Chcę się ubrać i zrobić ci
śniadanie.
Potrząsnął głową.
- Na miłość boską, dopiero co urodziłaś dziecko. To ja zrobię tobie śniadanie.
Usiądź w fotelu bujanym, a ja zmienię ci pościel.
Powiedział to tonem nie znoszącym sprzeciwu, więc Isabel usiadła gwałtownie, ale
zaraz jęknęła.
- O nie! Lepiej będzie, jeżeli wstanę.
Douglas pomógł jej wstać, lecz ona nadal na niego nie patrzyła.
- Dlaczego zachowujesz się tak dziwnie? Wstydzisz się mnie, czy co?
Isabel poczerwieniała jeszcze bardziej. Może nie powinien był być taki bezpośredni?
- Po... no, wiesz.
- Nie, nie wiem. Dlatego zapytałem.
- Jestem... czuję się niezręcznie. Myślałam sobie o tym, jak cię poznałam... a potem
musiałeś... było konieczne, żebyś... kiedy dziecko się rodziło...
Douglas roześmiał się głośno. Po prostu nie mógł się powstrzymać, lecz Isabel nie
było do śmiechu.
- Byłem wtedy bardzo zajęty. Pamiętam tylko dziecko... Bałem się, że go upuszczę.
To wszystko.
- Naprawdę?
- Tak, naprawdę. Jeżeli za bardzo cię boli, by usiąść, oprzyj się o komodę. Nie chcę,
byś mi tu upadła... Pewnie jesteś słaba, jak kocię.
- Parker jest niespokojny - wyjąkała, usiłując zmienić temat.
Douglas podszedł do niej i sponad jej ramienia spojrzał na śpiące niemowlę.
„Niespokojny" to określenie, które zupełnie nie pasowało do malca.
- Wydaje się być całkiem spokojny - zauważył. Spojrzeli sobie w oczy i...
uśmiechnęli się do siebie.
Douglas pierwszy odwrócił wzrok, lecz zanim to zrobił, zdążył zauważyć, jakie Isabel
ma piękne oczy. Bardziej złote, niż brązowe i... te jej piegi strasznie go rozpraszały. Jeszcze
trochę i w ogóle nie będzie mógł na nią patrzeć!
Poza tym miała takie delikatne dłonie! Zauważył to już wcześniej, gdy zaciskała mu je
na gardle, gdy w czasie skurczów nie chciał pozbawić jej przytomności.
Szybko i sprawnie posłał łóżko, podczas gdy Isabel opowiadała mu o zaletach swego
synka i o tym, jakie to z niego genialne dziecko. Douglas zupełnie nie mógł zrozumieć, skąd
ona o tym wie, przecież dzieciak miał dopiero niecały dzień. Jak wywnioskowała to
wszystko? Ze sposobu, w jaki malec spał i siusiał?
Opierała się ciężko o komodę, więc posławszy łóżko, Douglas wziął od niej Parkera.
- Mogę iść z tobą do kuchni i pomóc ci w przygotowaniu śniadania.
- Ale nie ma takiej potrzeby - odparł spokojnie. - Czy Parker dostał już coś do
jedzenia?
- Już wkrótce dostanie...
- Proszę, postaraj się przełamać to zażenowanie. Muszę wiedzieć, czy wszystko jest w
porządku.
- Tak, tak... wszystko jest w jak najlepszym porządku. Doktor bardzo długo mi
wyjaśniał, czego mam się spodziewać. Już dziś wieczorem powinnam mieć pod dostatkiem
pokarmu.
Douglas skinął głową.
- Jeżeli znowu zaczniesz krwawić, powiesz mi o tym, prawda?
- Douglasie...
- Chodzi mi tylko o dobro Parkera - wyjaśnił pospiesznie. - Może powinienem
pojechać do miasta i sprowadzić doktora, by zbadał was oboje? Moglibyśmy się przemknąć
niepostrzeżenie obok ludzi Boyle'a...
- Ale to nie jest konieczne. Obiecuję, że powiem ci, jeżeli coś będzie nie tak...
Kiedy już położył niemowlę do prowizorycznego łóżeczka, podszedł do Isabel i
pomógł jej zdjąć szlafrok. Co prawda rozpinając guziki cały czas protestowała zapewniając,
że sama doskonale da sobie radę, ale i tak jej pomógł.
- Nie jestem aż taka zmęczona. Bardzo długo spałam... Protestowała nawet wtedy,
gdy już położył ją do łóżka
i po brodę opatulił kołdrą. Raz jeszcze sprawdził, czy małemu Parkerowi niczego nie
brakuje, po czym wyszedł do kuchni, zamykając za sobą drzwi.
***
Isabel zjadła śniadanie późnym popołudniem. Douglas nakarmił ją przypaloną grzanką
i grudkowatą owsianką osłodzoną resztką cukru, jaką znalazł w spiżarni. Wydawało mu się,
że nieźle sobie poradził z gotowaniem.
Isabel była innego zdania. Ponieważ zadał sobie tyle trudu, by przygotować dla niej
posiłek, zjadła ile mogła i uśmiechnąwszy się do niego promiennie, podziękowała mu
najpiękniej, jak umiała.
Kiedy już skończyła, Douglas odstawił tacę na podłogę, po czym przysiadł na skraju
łóżka, by pomówić z nią o sytuacji, w jakiej się znaleźli.
- Isabel, musimy porozmawiać... Upuściła serwetkę na kolana.
- Wyjeżdżasz.
- Isabel...
- Nie ma sprawy. Rozumiem.
Może i rozumiała, ale była blada, jak ściana, o którą się opierała.
- Nie, nie wyjeżdżam. Ale muszę się zająć uzupełnieniem zapasów, spiżarnia jest
pusta.
- Naprawdę?
- Tak.
- Przydałoby mi się trochę mąki i cukru...
- Pojadę do miasta po zakupy.
- Nie pozwolą ci tu wrócić.
Ujął jej dłoń w swoje ręce i ścisnął lekko.
- Posłuchaj mnie. Nie powinnaś się denerwować. Nie planuję wjechać do miasta w
samo południe i wykupić całego sklepu trąbiąc dokoła, że to dla wdowy po Parkerze Grancie.
Nie jestem aż taki głupi...
- Więc jak...?
- Pojadę tam w nocy. - Douglas wyszczerzył w uśmiechu wszystkie zęby.
- Chcesz obrabować pana Coopera? - Isabel była z lekka zszokowana.
- Potrzebujemy żywności, a mnie przyda się dodatkowa zmiana ubrania. Przywiozłem
tu tylko jedną koszulę i spodnie. Zostawię pieniądze na ladzie w sklepie.
- Nie! Nie rób tego... Pan Cooper zorientuje się, że ktoś był w sklepie i zaraz powie
wszystko Boyle'owi. On zawsze wszystko mu mówi. To zbyt ryzykowne, Douglasie. Któryś z
nich mógłby się domyślić, że mi pomagasz. Poczekaj... wiem już, co powinieneś zrobić.
Schowaj pieniądze między
dokumentami pod ladą... Pan Cooper w końcu je znajdzie, nieważne, czy się domyśli,
kto je zostawił. Wiedząc, że go nie okradliśmy, będziemy mieć czyste sumienie. Tak... tak
właśnie powinieneś zrobić.
- Dlaczego Cooper mówi o wszystkim Boyle'owi?
- Po prostu mówi i już - odparła. - Podobnie jak wielu innych. Tylko nieliczni śmieli
przeciwstawić się Boyle'owi... między innymi doktor Simpson. Nawet skłamał mu dla mojego
dobra... powiedział, że dziecko nie urodzi się aż do połowy września. To daje mi więcej czasu
na wymyślenie jakiegoś sposobu na Boyle'a.
- Doskonale. I oby tylko Boyle wierzył w to kłamstwo jak najdłużej. Czy doktor był
tu kiedyś?
- Raz.