16129

Szczegóły
Tytuł 16129
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

16129 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 16129 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

16129 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Ks. Jan Śledzianowski Śladami Kostki .JEDNOŚĆ Kielce 2004 © Copyright Wydawnictwo JEDNOŚĆ, Kielce 2004 Korekta Renata Maruszak Redakcja techniczna Anna Rzędowska-Zachara Projekt okładki Justyna Kułaga-Wytrych Na okładce: Obraz św. Stanisława Kostki z kościoła pw. Świętego Mikołaja w Starym Korczynie ISBN 83-7224-954-7 Wydawnictwo JEDNOŚĆ 25-013 Kielce, ul. Jana Pawła II nr 4 Dział sprzedaży tel. (0-41) 344-98-63 Redakcja tel. (0-41) 368-11-10 www.jednosc.com.pl e-mail: [email protected] Drukarnia im. A. Półtaujskiego iuujuj.dap.pl Na szosie Słońce, przedzierając się przez ranną mgłę, rzucało pierwsze snopy bladoczerwonego światła na mknącą samotnie ciężarówkę. Starszy pan, siedzący przy kierownicy, palił papierosa jednego za drugim. Szoferka wypełniała się szarym dymem, który przepędzał chłodny poranny wiatr, wiejący prosto w ucho przez uchylone okno. Papierosy i chłodne powietrze usuwały sen z powiek, choć często powracał w głośnym ziewaniu. Od mazurskich lasów, zalegających ogromne połacie pagórkowatych terenów, dolatywał mocny żywiczny aromat. Był on tak silny, że kierowca wyprostował pochylone plecy, machnął papierosa za szybę i oddychał głęboko. Siny pas asfaltu przedzierał lesiste knieje, zakręcał i biegł nadjeziorskimi serpentynami. Powietrze, ciężkie, unosiło się nad jeziorami. Oddychać było trudniej niż w wielkiej pralni. Za to, gdy szary pasek drogi mijał te osobliwości mazurskie i wkradał się między pola - było zupełnie co innego. Otwarte przestrzenie pól obsiane pszenicą i żytem - a z rzadka tylko jęczmieniem lub owsem - mieniły się złotawą barwą i... pachniały chlebem. Silnik pracował dobrze. Wczesnym rankiem samotna ciężarówka ciągnęła szeroką, otwartą szosą na kurpiowskiej ziemi. Krajobraz urozmaicały niewielkie, kryte sczerniałymi strzechami drewniane zagrody zdobione ręką cieśli w różne ornamenty. Pola pocięte miedzami, wabiły oko wielością barw; tu i ówdzie jasne zboża zlewały się w jedno z żółtym piaskiem. Słońce, wznoszące się na horyzoncie, pieściło ciepłym promieniem cztery sylwetki młodzieńców na przyczepie ciężarówki, dziwacznie zwinięte, wtulone jedna w drugą. Wiatr jak wachlarz wyborny, tańczył po opalonych twarzach, zmiatał kurz i przynosił nowy; delektował się targaniem długich włosów na ich głowach. Pod wpływem narastającego ciepła wyciągali się, spali na słońcu, podobni do wygrzewających się jaszczurek; tylko dla głów wyszukiwali bardziej miękkiego oparcia. Zbudził ich dość gwałtowny zgrzyt hamulca i silne uderzenie o samochód. - Robert! Stary nas wywalił! - krzyknął Andrzej. - Ale wypaliłem łbem!... - jęknął Marek. - Nie przejmuj się! Głowa na razie cała, a deska też nie pękła - dodał z największą dozą optymizmu Jurek. - Nie zgrywaj się! Co będziesz udawał... Każdy z nas poczuł, że uderzyło żywe ciało o twarde, martwe ciało i dziękuj Bogu, że żywe ciała jeszcze są żywe. - Panie szefie!... Panie szefie! Co się panu stało? - wołał Robert wychylony ku szoferce. - Napędziłeś pan stracha! Myślałem, że siedzimy na jakiejś warszawie czy syrence. I po jakie licho pan tak gwałtownie stanął?! - Panowie mnie prosili, a właściwie to jeden z panów, żeby się w Przasnyszu zatrzymać. Że chcecie coś zwiedzić - mówił śpiewnym wileńskim akcentem. - No i ja zapomniał; ale ujechał niedaleko. O i wszystko: dwieście, trzysta metrów. - Jedź pan, panie! Komu się zachciało coś zwiedzać. Jak mamę kocham, nie słyszałem o takiej dziurze. Jedź pan i trochę delikatniej z tym hamowaniem. Bo my to nie to, co worki ze zbożem do młyna! - Ta trzeba było zaraz tak gadać - mruknął gniewnie i zapalił silnik. - Diabli z autostopowiczami... - Panie! Proszę pana, już wysiadamy Panie mistrzu, chwileczkę! No, raz! Andrzej!... Marek, słoniu jeden! Podnieś się! Wysiadamy... Rany Julek, panie szefie, sekundkę. No, u licha zbierajcie swoje bety - przynaglał Jerzy. - Zaraz, gdzie chcesz wysiadać? Nic nie było uzgodnione. Jadę dalej, choćby... - Robciu, słowo ci daję, że cię szanuję, ale choćby na Przasnysz, wracamy z powrotem - ujął go za ramię, pociągnął za sobą i razem skoczyli za ciężarówkę. - Gotowe!? - krzyknął nieco zdenerwowany kierowca. - Go...to...we - leniwie zawołali Andrzej i Marek, opuszczając samochód skokiem do rowu. - Zobacz Robciu jak ładnie lecą z plecakami; zupełnie jak spadochroniarze z odrzutowca - Jerzy podbiegł do szoferki i jakby chciał przekrzyczeć warkot silnika; głośno wołał: - Dziękujemy panu ślicznie, przede wszystkim za pana niezwykłą dobroć i uprzejmość. I za obudzenie także. Niewiele brakowało, a byśmy przespali. Szczęśliwej i szerokiej drogi! - Ciężarówka ruszyła, a Jerzy długo machał ręką. - Równe chłopaki - myślał szofer - ale nie wiadomo, gdyby coś leżało na wozie - i pędził szosą na Pułtusk. - Na wyjątkowo szlachetnego człowieka natrafiliśmy. Już nie raz miałem możność osobiście się przekonać, że wilniacy to bardzo uczciwi ludzie. - Za to ja po raz pierwszy się przekonałem, że postąpiłeś z nami obcesowo. W sposób brutalny, żeby nie użyć bardziej soczystego słowa. - Ostrożnie, Andrzejku, ostrożnie. Przypominam punkt dziewiąty naszego regulaminu: nie używać kochanej łaciny! - Dobrze! Więc słyszałeś choć jedno takie słowo? A ty co? Naruszyłeś cały porządek. Złamałeś regulamin! Owszem, wybraliśmy cię szefem, bo mieliśmy zaufanie do ciebie. Umowa była jaka? - Robert mówił tak szybko, że udławiło go ostatnie słowo i charakterystycznie zapiał. Trochę się speszył, lecz z pomocą pośpieszył Andrzej: - Pritno: trasa rajdu będzie zależeć od wspólnej decyzji jej uczestników. Secundo: różnica zdań będzie rozstrzygana większością głosów. - Marek, a ty jakie oskarżenie wnosisz przeciw wyrodnemu bratu? - zapytał żartobliwie Jerzy. - Co tu ukrywać! Zbłaźniłeś się i to wszystko. Stoję całkowicie po stronie Roberta i Andrzeja. Uważam, że powinniśmy cię przykładnie ukarać. Zachowanie twoje kompromituje mnie w oczach najlepszych kolegów. - Jasne! Mamy prawo osądzić cię zbiorowo i wykonać wyrok. Jaką karę proponujecie? - zwrócił się Andrzej ku sędziom. - Dwadzieścia pasów w pedagogiczne miejsce! - wesoło zaproponował Marek, dopadając brata. Chciał pomścić utracone pierworództwo i wszystkie związane z nim następstwa, dlatego że urodził się później o dwa lata. - Ale dziecinada. Z twojego pomysłu będziemy się z rodzicami przez tydzień trzymali ze śmiechu za boki. Sam był wesoły, beztroski. Stał plecami skierowany ku słońcu, przez co jego osoba stała się ogromna, właśnie w blasku tego światła. Cień dodawał kawowego uroku twarzy i szyi; na niej błyszczał się srebrny medalik, zwisający na silnej piersi. Nie miał koszuli na sobie; nagi tors przykrywał popielaty sweter z dużym dekoltem. - Marek, propozycja twoja odpada z tej prostej przyczyny, że wyrok byłby niemożliwy do wykonania. Ponieważ ściągnąłeś mnie w sposób brutalny, dlatego nie idę z tobą dalej. Za mną wiara na Warszawę, a on niech idzie do Przasnysza. - Robek, bojkotuję. Staję w obronie oskarżonego. Przyznaję, że oskarżony zawinił, jest przestępcą, lecz kara jest nieproporcjonalna do winy. Za cały miesiąc super lux, a w dużej mierze było to dzięki Jurkowi, chcecie go porzucać? Proponuję, aby przestępca naszego prawa z własnej kieszeni zafundował nam śniadanie. - Brawo! Kara doskonała... - Wnoszę poprawkę: tylko, Jurek, nie z mojej kasy - zawołał Marek. Andrzej stanął jedną nogą na słupku drogowym, drugą zawiesił w powietrzu, przybrał minę pełną powagi i wyrecytował: - Jerzy Klonowicz - za naruszenie regulaminu oraz za próbę zamachu stanu i chęć przejęcia rządów nad nami w swoje dyktatorskie ręce - został jednogłośnie potępiony i ukarany. Sąd koleżeński domaga się, aby oskarżony z własnej kasy zakupił w Przasnyszu śniadanie. Równocześnie przestrzega, aby na przyszłość podobne incydenty nie miały miejsca, gdyż kara będzie stanowczo wyższa. Sąd wziął pod uwagę tę okoliczność, że niefortunny wybryk przydarzył mu się po raz pierwszy. - Przyjmuję wyrok wysokiego sądu i usilnie błagam, aby na śniadaniu wysoki sąd postąpił według zasady mędrca: „Nie po to się żyje, aby jeść; lecz je się dlatego, aby żyć". - No, dobrze, dobrze, mędrca zostaw na później, a teraz prowadź na śniadanie. Czuję w żołądku absolutną próżnię - powiedział Andrzej i pociągnął Jerzego w stronę miasta. Za nim wesoło podążył Robert; obrazowo malował głód, który mu dokuczał: - Jurek, u mnie wygasło doszczętnie. Zanim rozpalę, muszę porządnie poddać. A przy tym wiesz? Ze mną, to jak z warszawą: piekielnie dużo pali. - Ja też nie po to idę, żeby jeść, ale żeby żyć. Rozumiesz? Pasek zacisnąłem już na ostatnią dziurkę. Pocieszam się, że nie należę do pierwotniaków, bo mógłby mi zagrozić podział na dwóch. Pamiętacie jak psorka od biologii wykładała: ów pantofelek się wydłuża, wydłuża... ów się przerywa i powstają dwa. Nie mam zamiaru bratożerstwa uprawiać w cywilizowanym kraju, o tysiącletniej kulturze. Liczę, Jureczku, na twoje królewskie śniadanie. Słońce unoszące się na czystym bezchmurnym widnokręgu, rozgrzewało ich ciała. Wchodząc do miasta, uczuli przyjemny chłód ulicy, której kamieniczki rzucały na chodnik cień. W Przasnyszu Wypadli na ulicę gwałtownie jak rwący górski potok na wiosnę. Zatarasowali chodnik i żywo rozprawiali między sobą: - Jurek! Po tym śniadaniu zaczynam cię naprawdę cenić. Wreszcie po miesiącu łazikowania, tej cyganerii, czuję się syty, najedzony... - Masz rację, Robek, i ja doceniam naszego Prometeusza - Andrzej podszedł do Jerzego i klepał go po ramieniu. - Słuchajcie - zwrócił się do kolegów - będziemy go od dziś nazywali Pro-meteuszem. Tak jest! Prometeusz. Właśnie Prometeusz! Wiecie dlaczego?... - Imię zupełnie zasłużone - odpowiedział Robert - Jurek ukradłby na pewno ogień bogom, ażeby ogrzać nim ludzi. Dzisiejsze śniadanie to cudowna iskierka dla mojego głodnego żołądka - chwycił swojego Prometeusza z tyłu, wpół i zachęcał pozostałych: - W górę go! Ku niebu... Ku bogom... Pochwycili go wszyscy trzej; podrzucali w powietrze, śpiewali: sto lat... Śpiew był urywany, zdyszany, jak u zawodników po biegach lub u chorego na astmę sercową. Zza zakrętu ulicy wyszły dwie starsze panie. Jedna z nich wspierała się na lasce; co parę kroków małych, drepcących - przystawała. Jej powolny, pełen matroniej powagi chód był odwrotnie proporcjonalny do języka i żywo gestykulujących rąk. Widok rozbawionej, śpiewającej czwórki dodał jej tyle sił witalnych, że wielokrotnie przyśpieszała kroku; przy tym wybijała laską nerwowe rytmy o płyty chodnika. Towarzyszka jej dostosowała się 8 do tempa swojej przyjaciółki, żywą argumentację potwierdzała częstym kiwaniem głową. Obydwie oburzone i zgorszone mijały czwórkę z dozą ostrożności i nieukrytego lęku. Jerzy wyrwał się z rozbawionej gromadki i podskoczył ku starszym paniom: - Przepraszam, może panie będą łaskawe wskazać, gdzie tu są jakieś pamiątki po świętym Stanisławie Kostce? Zaskoczone pytaniem spojrzały nieufnie na Jerzego. Na pokrytej zmarszczkami, choć starannie pociągniętej kremem i pudrem twarzy pani z laską - odbiło się zakłopotanie. Wsparła się oburącz o laskę, zrobiła gest, jakby siły czerpała jedynie z tej trzeciej - drewnianej nogi. - Pan niech idzie tam. O, tam! W tamtym kierunku, do kościoła św. Wojciecha - wskazała druga pani. - My właśnie wracamy z kościoła, ze Mszy świętej - dodała wsparta na lasce, z pobożną dumą. - Dziękuję. Ślicznie dziękuję - zrobił gest grzecznościowy ku paniom, lekko się ukłonił i zawołał na kolegów: Chodźmy! Już wiem wszystko. Mamy iść do kościoła św. Wojciecha. Podeszli do niego zaskoczeni. Na twarzy Andrzeja malowało się wyraźne niezadowolenie. Żaden z nich nie pytał się dotąd, dlaczego wysiedli w Przasnyszu. Nawet w barze podczas śniadania tak delektowali się naleśnikami z serem i wonną wanilią, że zupełnie zapomnieli postawić to pytanie: dlaczego wysiedli? Jerzy odczuł, że zbliżył się ostateczny moment, aby swoją decyzję wyjaśnić: - Nie wiem, jakby tu powiedzieć... - Śmiesznie się tłumaczysz. Elokwentny, kulturalny, co to na każdym kroku ślicznie dziękuje i nie potrafi powiedzieć, dlaczego zatrzymał nas tutaj - w głosie Andrzeja było dużo ironii. - Dobrze, że mi pomogłeś, Andrzeju. Zrobiłem to ze względu na ciebie. Od dawna miałem w planie, po spędzeniu wakacji na Mazurach, odwiedzić Przasnysz i Rostkowo - miejscowości, gdzie żył święty Stanisław. Ale gdy Marek prosił mnie, abyśmy się wybrali w takim składzie, w jakim jesteśmy, postanowiłem 9 tę sprawę utrzymać do końca w tajemnicy. Nawet Marek nie wiedział o moich zamiarach. Chodziło mi tylko o ciebie. Znam ciebie, twoje rodzinne stosunki... To twoja sprawa... Ważne jest, żeśmy kolorowo przeżyli wakacje: ile wspomnień, zdjęć... - I co z tego! - Nic. Musisz zrozumieć, że to jest specyficzna sytuacja. No, na przykład w Świętej Lipce leżałeś nad jeziorem, a ja poszedłem na Mszę w ostatnią niedzielę. Pamiętasz? Ale byliśmy razem. Dziś musielibyśmy się rozstać, a ja tego nie chciałem. Przepraszam cię, ale chciałem być tu razem z tobą. Chciałem, abyśmy razem wrócili do chaty. Jeżeli nie chcesz wchodzić do kościoła, pozostań tutaj. O, zupełnie przyjemny kącik! Poczekaj na nas. - Nie, nie! - sprzeciwił się gwałtownie Andrzej - Pójdę z wami. Do twojego poświęcenia niechże dołożę także swoją cegiełkę. Szli w milczeniu, które Andrzej wypełnił wymyślaniem na Jerzego: - Marek z Robertem też są wierzący, ale on! Fanatyk! Nie, nie fanatyk. To automat religijny: jak za pociągnięciem sznurka klęka do modlitwy, idzie do kościoła, i ten medalik... Przez szeroko otwarte drzwi weszli do kościoła. Przyklęknęli na jedno kolano, wspierając ręce na drugim; podobni do strzelających żołnierzy. Andrzej uczynił nieśmiały gest, jemu zupełnie obcy, choć podobny kolegom, aby się od nich nie różnić. Jerzy nie mógł się skupić; rozglądał się po kościele za kimś, kto mógłby udzielić informacji. Niestety, świątynia była pusta. Ostatnich parę osób i trzech chłopców - pewnie ministrantów - przeszło tuż obok kościoła. Z zakłopotania uwolnił go młody chłopak w ich wieku, wchodzący do pustego Domu Bożego z bocznej kaplicy lub zakrystii. Mimo woli zaprzątnął uwagę ich wszystkich. Sam strój młodego był efektowny, choć nietypowy. Spodnie aksamitne, obcisłe i biała koszula starannie ukrochmalona, a jej 10 szczególną ozdobą był szeroki kołnierz, sztywno stojący, okalający śnieżną bielą twarz. Wzrostu był średniego. W ruchach sprężysty i energiczny. Przyklęknął przed ołtarzem prosto i tak zgrabnie, jakby ćwiczył ten gest wiele razy w klubie kulturystów. Gdy odwrócił się ku nim, mogli zaobserwować dokładnie jego twarz ogorzałą od słońca, oliwkową, o lekko wypukłych kościach policzkowych, rumianych ustach, w kącikach których jakby drgał lekki uśmiech. Nad nimi kształtny nos łączył z sobą spłowiałe brwi zrośnięte razem. Spoglądały na nich duże oczy piwnoniebieskie, pełne stanowczości, dobroci i czegoś jeszcze więcej. Czegoś co trudno przychodziło określić właściwym słowem, ale sylwetka młodzieńca była dostojnie piękna. Jerzy zwrócił się ku niemu, podrywając się z klęczek, lecz przybyły uprzedził go. - Przepraszam, ale zauważyłem, że chcecie zwiedzać kościół... - A... tak, oczywiście - szybko potwierdził Jerzy, a pozostali podeszli ku nim. - Jestem tutejszy; to mój kościół parafialny. W miarę swoich możliwości chętnie posłużę za przewodnika. - Jesteśmy hen! Z południa Polski. Wracamy z Mazur i po drodze zaczepiliśmy nogą o Przasnysz. - Właściwie to Jurek, bo myśmy nie wiedzieli o niczym ani nie mieliśmy ochoty - powiedział szczerze Robert. - Pardon, ale myśmy się nie przedstawili: jestem Jerzy, mój brat Marek i nasi koledzy Andrzej i Robert. - Jestem od urodzenia Stanisław. - Stanisław?! - zdziwił się Marek. - Tak, to zupełnie naturalne. Jakież inne imię mógłby nosić ktoś w Przasnyszu? Zanim się urodziłem już matka zadecydowała, że jej syn będzie Stanisław. Miała duże nabożeństwo do świętego Stanisława, biskupa... Kościół, w którym się znajdujemy - objaśniał młody przewodnik - został wzniesiony w stylu gotyckim pod koniec XIV wieku. Gotyku niewiele pozostało; 11 jedynie w murach. Świątynia miała burzliwe dzieje: niszczyły ją wojny i pożary. W XVII wieku uległa takiemu zniszczeniu, że trzeba było ją po odbudowie konsekrować. W 1752 roku znów została całkowicie zniszczona przez pożar. Przez pięćdziesiąt lat nie odprawiano tu żadnych nabożeństw. Dopiero w XIX wieku odbudowano świątynię, ale zatracono jej pierwotny styl gotycki. Jedno jest pewne i niezatracalne, że w murach przyjął chrzest Stanisław Kostka. Chrztu udzielił kasztelanicowi ksiądz Hubert Maciej Komorowski w asyście księdza Alberta Kurka, w grudniu 1550 roku. Na marginesie tylko dodam, że ten ksiądz Kurek dożył tu 110 lat i był świadkiem na procesie beatyfikacyjnym i kanonizacyjnym, choć kanonizacji już nie dożył. Przasnysz był wtedy u szczytu swego rozwoju jako ważny węzeł komunikacyjny w drodze do Prus. Toteż kościół w czasie chrztu syna dziedzica na Rostkowie był wypełniony po brzegi mieszczaństwem. Szczególnie utkwiła ludziom w pamięci ceremonia, której dokonał ojciec chrzestny Jan Radzanowski; zaniósł dziecko przed wielki ołtarz, złożył na posadzce i serdecznymi słowami ofiarował Bogu utajonemu. I ofiarę Bóg przyjął - wtrącił Jerzy. Tak, przyjął... Na pewno to było tu, choć nie przed obecnym ołtarzem, ale w tym miejscu. Tutaj też przyjął Kostka Pierwszą Komunię św. Teraz może przejdziemy do kaplicy rodu Kostków. Proszę... na prawo. Weszli do niewielkiej kaplicy, z której wyszedł przed chwilą ich przewodnik. Na ścianie południowej widniała wmurowana tablica - epitafium rodziny Świętego. Marek głośno, niby do samego siebie, czytał: Tu spoczywa rodzina Świętego Stanisława Kostki ojciec JAN KOSTKA kasztelan zakroczymski dziedzic na Rostkowie f 1579 matka MAŁGORZATA z KRYSKICH11595 bracia WOJCIECH 11579, PAWEŁ f 1607 12 - To święty Stanisław miał dwóch braci? - spytał Robert. - O ile czasem coś mi się o uszy obiło - zabrał głos po raz pierwszy od wejścia do kościoła Andrzej - słyszałem zawsze tylko o dwóch Kostkach. Dobry Staś i zły Paweł, katujący brata. Paweł hulał i znęcał się nad bratem, a ten nieboraczek mdlał i modlił się za prześladowcę. - Ależ nie! Rodzina Stanisława była większa. Kostkowie mieli sześcioro dzieci: Wojciecha, który zmarł w młodym wieku, 8 lat po śmierci Stanisława; Mikołaja, który zmarł dzieckiem, stąd też nie każdy historyk przekazał jego imię; z dwóch sióstr, młodsza - Anna została wydana za Stanisława Rodzanowskiego, kasztelana sierpskiego; najstarsza już w czasie wyjazdu braci do Wiednia była żoną Mikołaja Narzymskiego. W licznej więc rodzinie wychował się Stanisław. A jeżeli nie mówi się prawie nic 0 młodszym jego rodzeństwie, to przede wszystkim dlatego, że dalsze losy złączą go z Pawłem przez wspólny wyjazd do Wiednia po nauki. - Tak, tak, zupełnie słusznie - z zadowoleniem przyjął wyjaśnienie Jerzy. Ołtarz kaplicy był skromny, wyposażony w krzyż 1 dwa niskie lichtarze. Jedyną ozdobą była stojąca figura świętego Stanisława w jezuickim stroju. Popatrzyli na smukłą postać z ołtarza, wymienili spojrzenia między sobą, skierowali się ku wyjściu, gdy nieoczekiwanie Andrzej podszedł do epitafium, dziwnie ożywiony i zgiętym palcem - jakby pukał do cudzego mieszkania - uderzał w płytę. - Zobaczcie! Jakie to stare, dawne i dalekie. Te daty wieją zimnem starości. Zobaczcie! To jest XVI wiek! A, przepraszam was, z całym szacunkiem dla antyków z XVI wieku. Dzisiaj im kamień starszy, tym bardziej cenny. Szkoda, że figura świętego Stanisława nie pochodzi z tamtych stuleci... - Chodźmy stąd - powiedział Jerzy do kolegów - nie mam zamiaru wbijać ci do głowy... Chociaż należałoby stukać w twoją łepetynę, jak ty to robisz... Nie wypada na świętym miejscu. Przed kościołem Jerzy przystąpił do ostrego ataku: 13 - Najpierw chcę ci powiedzieć, Andrzeju, że sprawy te dla nas nie są dalekie! Przeciwnie, bardzo bliskie. Nie, mój drogi! Nie przyjechałem tu dla dalekich spraw. Wybrałem na wakacje teren Warmii i Mazur, aby być tutaj! I nie są to sprawy dawne, bo dziś ludzie nimi żyją. Chyba nie muszę cię przekonywać, że nimi żyję. Wiesz przecież, że lubię śpiewać. Znam przeboje, ale znam i ten: Młodzieży polskiej Patronie, O, święty Stanisławie, Do wyższych rzeczy, do wyższych rzeczy, Do Boga prowadź Ty nas! Walki, pokusy Ty znasz młodych lat, Czuwaj, by cnoty nie wyrwał nam wróg. Zbrojni we wiarę i Hostii moc Świat odrodzimy, zwyciężym złą moc. Prawda, że melodia żywa, bojowa, a treść bogata. A nie przeżyty przebój... Nie przeżyty. Jak ci się podobał? - zwrócił się spokojnym tonem do Andrzeja - Prawdą jest, że święty Stanisław umarł przed czterystu laty; należy do XVI wieku, ale należy w równej mierze, a może jeszcze bardziej do naszego stulecia. Dlatego popełniasz błąd, włączając go do antyków. On nigdy nie będzie należał do zabytków przeszłości, bo dorobkiem jego są takie wartości, które nie ulegają dewaluacji. Nie starzeją się! Nie niszczy ich ani mól, ani rdza, ani złodzieje, ci co chcieliby go okraść z jego bogactwa, nie zdołają tego uczynić. - O jakich złodziejach myślisz? Kto ci go kradnie? - A nie wytykając palcem, tacy jak ty! Co to jego wartość chcą ocenić starością kamienia. Wiesz, Andrzeju, że gdy patrzę na te czterysta lat od śmierci świętego, myślę, że jego wielkość jest ponadczasowa - wieczna. - Na pewno tak - powiedział cicho Stanisław. - Jak mamę kocham! Lepiej może zastanowilibyście się, co robić dalej. Nie mam zamiaru słuchać waszych kłótni. W dodatku przy kościele. No nie, Marek? 14 - Pewnie... znów im się zebrało... - Nie chcę wam się narzucać, ale jeśli pozwolicie przedstawię propozycję; kto jest w Przasnyszu, powinien być także w Rost-kowie, gdzie w październiku 1550 roku urodził się Stanisław. Kostka spędził tam najdłuższy okres życia, przeszło trzynaście lat. Na Wiedeń i Rzym zostały mu tylko cztery lata. - Daleko to? Ile kilosów? - pytał leniwy do chodzenia Marek. - Cztery... - To drobnostka nawet dla ciebie, Andrzej też nie omieszka dołożyć swojej cegiełki. Prawda, stary? Pójdziemy razem. Robek, weź mój plecak na chwilę... Trzeba jeszcze po prowiant podskoczyć... Dostosujcie się do tempa Marka, abym was prześcignął. A jak będzie kolejka długa, przynajmniej dogonił. Rzucił ekwipunek w kierunku Roberta i zniknął za zakrętem. - Podoba mi się wasz kolega - powiedział Stanisław za odchodzącym. - Nam też. Wszyscy jesteśmy z niego zadowoleni. Troskliwy jak mamcia. Polegamy na nim jak na Zawiszy - z dumą wyrażał się Marek. - On wie, na pewno wie, że go lubimy. Czy nie tak, Andrzeju? - Jasne... Nikt nie ma złudzeń. 15 Refleksje pod lipą - Najszczersze słowo honoru wam daję, że się stąd nie ruszę... Co? Nie ma frajerów... Może chciałbyś teraz do Przasnysza... Ale fantastyczna lipa - Marek podbiegł ku drzewu, niby w obawie, aby pozostali nie zajęli mu miejsca i runął w jej cieniu. - Dobrze mi!... A niech grzeje do wieczora... - Ty próżniaku jeden! Rozciągnął się jak wilk na paździer-zach... Parę kroków ścięło go z nóg! Mężczyzna... cha, cha! I co tu z takim dzieckiem wybierać się w drogę - siadając obok brata, żartobliwie, z dużą dozą serdeczności mówił Jurek - uderzając go po plecach i barkach. Czuł się i sam utrudzony, chciał rozładować to zmęczenie. Spojrzał na stojących kolegów: twarze ich były spocone. Stróżkami od czoła i włosów spływał po twarzach Andrzeja i Roberta obfity pot. - Siadajcie! Pod taką lipą oddychamy powietrzem sprzed kilku wieków. No nie? Potwornie musi być stara... Słuchaj, Andrzej! miałeś kiedyś taką przyjemność? - zwrócił się do znużonego kolegi. - Jaką? - Leżeć pod taką rozłożystą, romantyczną lipą! Pewnie pozostałość z parku Kostków. - Zwróciłem uwagę na coś zupełnie innego. Tylko nie wiem... - Co nie wiesz? - ożywił się Marek. - Nic, jeżeli wy... - I gadaj z nim - wzburzył się Robert. - Uważam, że podstawą dobrego samopoczucia w naszej grupie jest szczerość. Moją osobistą dewizą, proszę ciebie, jest 16 hasło: lepsza gorzka prawda niż słodkie kłamstwo. Chyba żaden z nas nie lubi niedomówień. - E... nie... Zrobiliście problem, gdzie go nie ma. - Patrzcie go! To myśmy zrobili ten problem! Tyś ładny? - pokrzykiwał Robert. Nastała cisza wypełniona wzajemną podejrzliwością i domysłami. - To drobiazg - mówił Andrzej - ale popatrzcie na Staszka. Obserwuję go od początku; uderzyło mnie jedno: z nas leje się pot strumieniami. Mam już dość tego piekielnego upału. Zupełnie ogień z nieba! Znam ciebie, Jurek!... Też poczułeś ten spacerek... - Ale, do czego zmierzasz? - Dziwi mnie jedno: dlaczego na jego twarzy nie ma odrobiny potu? My w tym upale dusimy się jak ryby na powietrzu, a na nim nie widać żadnego zmęczenia. - Paradny jesteś - wyjaśniał zawiedziony w swojej ciekawości Robert. - Prosta historia: jeden organizm jest taki, a drugi inny. Jeden się poci, a drugi nie. Co? Wszyscy ludzie są jednakowi? - Oczywiście... Ponieważ jak Andrzej zauważył, nie jestem zmęczony, więc może wam coś opowiem o Rostkowie i jego dziedzicach. - Myślę, że zbyteczne jest zaczynać od prarodziców Adama i Ewy. Trzeba jednak koniecznie wspomnieć pradziada Stanisława, osiadłego na Rostkowie w pierwszej połowie XV wieku, nosił imię Nawój. Energiczny i przedsiębiorczy był z niego szlachciura. W ciągu kilku lat dokupił parę wsi do swoich majątków. Słynął też z męstwa i rycerskości. W latach 1454-1456 brał udział z Kazimierzem Jagiełłończykiem w wojnie przeciw Krzyżakom, broniąc przed nimi Działdowa. Z tego czasu wojny przylgnęło do niego przezwisko - Kostka. Tak go zapewne nazwano dla odróżnienia od innych rycerzy, a to dlatego, że na prawym policzku wystawało zgrubienie kostne. Przezwisko to stało się nazwiskiem całego rodu wywodzącego się od Nawoja. 17 Muszę wam zaznaczyć, że szlachta polska w tamtych czasach, a więc w XV wieku, nie miała jeszcze nazwisk. Dopiero powstawały i były urabiane od wsi, z których ktoś pochodził... od herbu. A bywało często i tak, że przezwisko, jakaś wada duchowa lub fizyczna decydowała o nazwisku danej rodziny szlacheckiej. W wypadku Nawoja przezwisko przyjęło się tak szybko, że jego synowie Jakub i Jan podpisywali się już nazwiskiem Kostka. Jakub przeniósł się do Prus, gdzie zakupił pod Sztumem dobra Stenbark. Dał on początek potężnej rodzinie Kostków pruskich, wśród których wielu piastowało najwyższe urzędy państwowe i kościelne. Jan zaś osiadł na Mazowszu jako dziedzic dóbr na Rostkowie i dał początek Kostkom mazowieckim. Ci byli znacznie ubożsi od pomorskich, swoją zamożnością nie wykraczali poza majętność szlachty mazowieckiej. Jan miał pięciu synów, z których dwaj umarli młodo. Inni dwaj: Nawój i Andrzej studiowali na Uniwersytecie Krakowskim. Skończyli pomyślnie nauki ze stopniem doktora. Nawój jako prawnik był sekretarzem królów - Jana Olbrachta i Aleksandra, Andrzej ukoronował swoje studia doktoratem z medycyny i był znanym lekarzem nawet wtedy, gdy przyjął święcenia kapłańskie i został proboszczem Drobina. Był członkiem Wydziału Lekarskiego na Uniwersytecie. Piąty syn, noszący imię ojca - Jan Kostka osiadł na Rostkowie. Został spadkobiercą dóbr i pojął za żonę Małgorzatę z Kryskich. Ci właśnie małżonkowie wydali na świat świętego Stanisława. Ród Kryskich wywodził się od Leona z Kryska, żyjącego w XV wieku; znacznie przewyższał bogactwem i znaczeniem Kostków mazowieckich. Niezwykle ciekawą postacią był brat Małgorzaty Kostkowej - Wojciech, urodzony w 1530 roku. We wczesnych latach życia udał się z bratem Stanisławem na studia do Włoch, gdzie studiował nauki humanistyczne i filozoficzne. Po powrocie do kraju, dzięki ogromnym zdolnościom był sekretarzem królewskim i wytwornym dworzaninem. Od dwudziestego drugiego roku 18 życia rozpoczynają się jego podróże zagraniczne w imieniu króla polskiego. W 1552 roku jedzie z ważną misją do papieża Juliusza III. W dwa lata później prowadzi negocjacje z posłami cesarza Ferdynanda. W 1555 roku w imieniu króla polskiego był w Anglii i składał gratulacje królowej Marii, gdy ta poślubiła Filipa II. Jeździł tam aż trzy razy! Był delegatem króla do elekta brandenburskiego Joachima w sprawie Inf lant. Ale nie poselstwa uczyniły Wojciecha Kryskiego sławnym, lecz jego ogromna inteligencja, znajomość obyczajów krajowych i kultury europejskiej. Znawca języków, świata i ludzi, łączył w sobie wszelkie przymioty: dowcip, naukę, zalety serca i urodę. Zmarł nagle przed wyjazdem Pawła i Stanisława do Wiednia, w trzydziestym trzecim roku życia w Pułtusku. Śmierć wuja wstrząsnęła domem Kostków, szczególnie Stani-sławem skłonnym do głębokich refleksji. Żałowali go wszyscy, a Jan Kochanowski, przyjaciel Wojciecha, taką fraszkę po jego śmierci napisał: Płaczą cię starzy, płaczą cię młodzi, Dwór wszystek w czerni przez cię, Kryski, chodzi, Albowiem ludzkość i dworstwo przy tobie W jednym - że zaraz pochowana grobie. Hiszpany, Włochy i Niemcy zwiedziwszy, Królowi swemu cnotliwie służywszy, Umarłeś, Kryski i leżysz w tym grobie, Mnieś wielki smutek zostawił po sobie. Nie mniejszą rolę w życiu państwowym odegrał drugi brat Małgorzaty - Stanisław. Żywa jego działalność polityczna przypada na panowanie Zygmunta Augusta, Henryka Wale-zego i Stefana Batorego. Władając dobrze łaciną, hiszpańskim, niemieckim i włoskim, był wiele razy w podróżach poselskich, jeździł między innymi i do Moskwy. Rodzina Stanisława, tak ze strony ojca, jak i matki, obok zamożności materialnej, pielęgnowała bogactwo kulturowe. 19 Cóż... Kiedyś stał tu dwór, wzniesiony z twardych modrzewi, co przy obróbce topór nie chciał ich ciosać, a robactwo najbardziej głodne nie poważyło się toczyć grubych bali - stał dwór i przeżywał coraz to nowe pokolenia. Otaczał go park starych drzew, wiekowych jak ród Kostków. Piękny się wydawał oczom Staszka. Wiosną tonął w zieleni drzew jak szary zając w bujnym łanie zboża. Zimą zaś otulony i przykryty śniegiem stawał się mały, niczym bura kuropatwa na śniegu. Śliczny był, bo taki swój... rodzony. I ganek z szerokim wejściem, gdzie widniał niby słońce, chluba Kostków - herb „Dąbrowa", pieczołowicie strzeżony. Wnętrze komnat zdobiły trofea myśliwskie: rosochate rogi jelenie, a obok nich potężne rogi turów - wielkie jakoby wiosła, albo łopaty rogów łosi. Ze wszech ścian powiedziałbyś, że wybiegnie dzika zwierzyna, wściekła i zła; co cię otoczy, zmiażdży, rozniesie. W każdym trofeum, jak w zwierciadle odbijały się walory myśliwskie poszczególnych członków rodziny. Stanowiły one jakoby portrety zdobywców puszczy kurpiowskiej i wielkich borów mazowieckich. Przywodziły na myśl polowanie pełne ryku zwierzyny, szczekania psów, rżenia koni, częstych wystrzałów i głośnego echa, co to niosło każdy wybuch tryumfalnego śmiechu i każde jękliwe ostatnie tchnienie... - Wiesz, Staszku, wspaniale opowiadasz! Jakbyś był naocznym świadkiem! Doskonale, doskonale gawędzisz. - Jerzy wyciągnął się na trawie, poprawił głowę opartą na brzuchu brata, jakby uważniej chciał słuchać. - Co, poduszkę sobie znalazłeś!? - ostro zareagował Marek. - Skończyć z tą dziecinadą! Nie rozumiem, po jakie licho przeszkadzasz! Proszę cię, mów Staszku!... - Moja wina, bardzo wielka wina. Przepraszam, Andrzeju. Przepraszam. - Tak... od czego zacząć... Ach! Chciałem powiedzieć, że zupełnie inny charakter miała kaplica domowa we dworze w Rostkowie. Było w niej cicho i miło. Ściany zdobiły wizerunki 20 świętych, pełne skupienia, z bardzo pobożnymi minami, a z ołtarza spoglądały pogodne oczy Najświętszej Panienki. Stanisław często wpatrywał się w jej oblicze, szczególnie wtedy, gdy miał frasunki i niepokoje. Kiedy walka nie toczyła się w puszczy, wśród dzikiej zwierzyny, ale w nim samym. Biegł do kaplicy i prosił, aby mu pomogła, bo Ona trzeciego pokolenia Kostków - od założenia kaplicy słuchiwała. Ksiądz Kapelan, obserwując wychowanków, całymi latami uśmiechał się w sercu: „Staszko zwycięży, a przemoże, bo mocnego orędownika w Pogromczyni zła szuka". Pani Małgorzata z Kryskich, dzieląca czas między troski o wychowanie licznej gromadki dzieci a modlitwę, wiele czasu poświęcała haftowaniu ornatów do Mszy świętej. Lubiła tę pracę. Obdarowywała dziełami rąk swoich to katedrę w Płocku, to kościół w rodzinnym Drobinie lub też kościół świętego Wojciecha w Przasnyszu. Przy tym wypraszała u Boga łaskę, aby nie wzgardził Staszkiem, ale raczył go przyodziać kapłańską szatą. Pragnęła, aby choć jeden z jej synów Bogu przy ołtarzu służył, a pojmowała, że jego posługa będzie Panu najmilsza. Tkając ornat złoty, wszywała białe lilie, tak delikatnie a tkliwie, jakby chciała w nich ukryć piękno duszy Staszka. Miłowała go najwięcej, choć przecie i tamte... Nie dostrzegła nawet jak Paweł piętnasty rok kończył, a Staszko po trzynastej jesieni, oglądał czternastą wiosnę swojego żywota. Chłopaki były krewkie, zdrowe niby krew z mlekiem pomieszał. Nawet Ksiądz Kapelan - nauczyciel paniczów od najmłodszych lat, co go nazywano proboszczem Kostków - nie zauważył, że zamiast z góry, trzeba mu było z dołu patrzeć na chłopców. Przerastali go obydwaj! Tudzież pani matka nie zauważyła zmian zachodzących w synach, z tej przyczyny, że co dnia patrzyła na nich. Pana ojca wiele razy nie bywało na Rostkowie i długie tygodnie. Za to gdy wracał, dostrzegał bodaj każdy centymetr we wzroście chłopaków. Jego oczy łakomie spoglądały na bujną postać Pawła, podobną do smukłej topoli lub zatrzymywały się 21 na Staszku. Twarz jego młodzieńczą zdobił lekki puszek, usa-dawiający się od roku na krasnym licu; a przybierający kształty wąsów. Dziwiło to pana Kostkę, tym bardziej że w twarzy Pawła takowego signum męskości nie widział, ale uspokajał się chyżo argumentami własnego koncepta: przecie i jabłoń jedna wcześnie zakwita, druga snadnie późno. A i zdanie plebana rostkow-skiego cenił sobie wysoko: - Waćpan porzuć frasunek, bo dusza Staszka choć przestaje być dziecięca, czysta jest niby śnieg lecący z nieba, a młodzian tym Bogu milszy. - Wrodził się do dobrodziejki małżonki... Cały Kryski w nim siedzi - myślał Jan Kostka - a wąsy wziął w spadku po dziadu po linii kądzieli. Co o nim powiadali, że wąsy miał jako siodła. - Przepraszam was, że przerywam... Właśnie kiedyś był taki artykuł w gazecie, zdaje się, że w „Przewodniku Katolickim", który potwierdzałby to, co mówisz. Zaraz, chwileczkę, zrobiłem sobie notatki w notesie. O jest!... Posłuchajcie: „Trzecia cecha osobowości Stanisława - to wczesna dojrzałość. Stanisław nie miał łatwej - jak niektórzy sądzą - drogi do świętości. Badania grafologiczne wskazują, że osobowość Stanisława opanowana była silnymi sprzecznościami. Z jednej strony, zauważamy siłę woli w dążeniu do świętości, z drugiej - wiele trudności wewnętrznych. Walka ta rozgrywała się na płaszczyźnie popędu zmysłowego. Mianowicie od wczesnych lat, a bez wątpienia od dwunastego roku życia, Stanisław odczuwał głód gatunku. Grafolodzy wyrażaliby nawet pewne obawy o osobniku z takimi predyspozycjami naturalnymi. Gdyby nie wpływ religijnego wychowania i osobista postawa, wczesna dojrzałość i nieprzeciętna inteligencja mogłyby uczynić zeń łatwą ofiarę wykroczeń". - Pokaż ten notes! Sam własnym uszom nie wierzę! - Andrzej wyrwał Jerzemu z ręki notatki: wodził wzrokiem od góry do dołu i znów od początku, jakby oczom nie dawał wiary: ciekawy jestem, skąd oni to wiedzą? - dodał po namyśle. 22 - Trzeba czytać! Trzeba się interesować... Sam, nie chcę się przechwalać, ale dostępną mi literaturę o świętym przestudiowałem i mam własne zdanie na ten temat. Skąd oni to wiedzą?... Poddano badaniom grafologów pisma Stanisława... Zresztą z analizy życia świętego... - Analizujcie! Gadajcie, co chcecie, ale to nie do wiary!... Jak to się wyrazili?... Aha: „Stanisław odczuwał głód gatunku". Ostatnie cztery, a może i więcej lat, przestałem chodzić na te nowenny do świętego Stanisława, lecz o ile pamiętam, to zawsze było, Aniele ziemski bez winy... - I teraz tak śpiewają - włączył się Robert. - Wiecie, najszczersze słowo honoru wam daję, że kompromitujecie się w oczach Staszka. O niezmierzone ciemności nad głębokością ograniczoności ludzkiego rozumu! Niby dlaczego miałby nie przeżywać żadnych trudności czy pokus? Czyż jego świętość miałaby się rozwijać na tle nienormalności ludzkiej natury? Pewnie, że wielu pobożnych pisarzy dawnych wieków chciało go widzieć raczej podobnym do anioła niż do człowieka, ale nie jest to winą świętego. Kościół katolicki nie wynosi na ołtarze istot niebieskich, ale bierze spośród nas zwykłych ludzi, którzy potrafili być bohaterami, wygrywającymi przede wszystkim walkę w sobie. Oczywiście na korzyść dobra! Śmiem twierdzić - choć może to bluźnierstwo - że on urodził się gorszy ode mnie... Ile w nim uporu, buntu i zawziętości, jaka straszna pasja działania... Nie! On nie był, on się nie narodził aniołem. - Jerzy poderwał się z trawy, nerwowo chodził wkoło siedzących i energicznie dowodził - Czasem go widzę, jak siłacza łamiącego podkowy! Kruszącego pręty stalowe!... Jeżeli rzeczywiście on przyszedł na świat gorszy ode mnie, to w wielu potęgach moralnych stał się lepszy ode mnie. On walczył, a ja z walki rezygnuję... W walce zwyciężał, a ja bez walki kapituluję! Tu jest kolosalna różnica między nami a nim! - Jurek! - Co takiego? 23 - Uważaj na braterskie ostrzeżenie, bo bez zapałki możesz spłonąć! Jeszcze przy dzisiejszej pogodzie... - Pardon, Mareczku! Niestety, są sprawy, o których mówić obojętnie nie można. Broniłbym nawet tej pieśni, która nie przypadła do gustu Andrzeja i z pewnością Roberta. Stanisław nie urodził się aniołem, ale się nim stał. A przymiotnik - ziemski, wystarczająco podkreśla miejsce świętego wśród ludzi, między takimi jak my. - Słuchaj, Jurek! Nie obrażaj się, ale mimo zapału, z jakim przemawiasz, twoja gadka znaczy tyle co zeszłoroczny deszcz. - Czy to twój ostatni argument - Poza cynika... Andrzejku, nie wmawiaj sobie... To nie postawa... To tylko poza. Myślę, że nie ma bardziej nudnego zajęcia nad pozowanie, a wiesz dlaczego? - To jest potwornie banalne, nieludzkie zajęcie. Takie jałowe i nietwórcze! Ile razy od ciebie usłyszałem wyrażenia w tym guście: drętwa mowa, po co ta gadka itp. A przecież zeszłoroczny deszcz miał dla ciebie ogromne znaczenie; było więcej chleba, kwiatów, zieleni... Zeszłoroczny deszcz wpłynął na pomyślny urodzaj plonów w ubiegłym roku. Indie nawiedził głód; miliony ludzi umarło z głodu mimo pomocy międzynarodowej. Na konkretnym przykładzie widać kolosalne znaczenie zeszłorocznego deszczu. Nie lubię frazeologii, gęgania, tylko dlatego, że ktoś tam gęga. Rola świętego jest podobna do znaczenia deszczu. Bez niego ziemia byłaby martwa, pustynna; możemy stać się pustynią, jeżeli odstąpimy od tych, którzy nas uszlachetniali. Na ideale Stanisława wychowywały się pokolenia Polaków. Nie chcę nikogo oskarżać, ale jeżeli zainteresowanie osobą świętego Stanisława zmalało, to może z podświadomej zemsty: on mógł, a ja nie potrafię. Mówi stare łacińskie przysłowie: „Podobny cieszy się podobnym!" Nie umiemy żyć z Kostką pewnie dlatego, że przestaliśmy być do niego podobni. - Frazeologia, gęganie, to skrajność... Nieprawdaż, Jureczku? Osobiście wolę, żeby Staszek opowiadał... Zmęczyłem się twoimi 24 wywodami. Chodzi mi także i o Andrzeja! Obawiam się, żeby nie doszło do nokautu... - Stoję na gruncie taktu i umiaru! Szanuję godność osoby ludzkiej, czy... jak się tam nazywa!... Ponieważ sprawa bezpieczeństwa i pokoju leży mi - nie w mniejszym stopniu niż Markowi - na sercu, dlatego proponuję, abyśmy razem zasiedli przy okrągłym stole - przykrytym zieloną trawą nadziei - i coś smacznego zjedli z zakupów przasnyskich, mówił żywo Robert. Kto głosuje za projektem? Kto wstrzymał się od głosu? Brawo! Brawo... jednomyślnie zasiadamy do zielonego stołu... 25 Po nauki do Wiednia Jan Kostka po powrocie z Chełmna, gdzie bawił u krewniaka z Kostków pruskich - biskupa Piotra, upewnił się w przekonaniu, że Paweł i Staszek muszą Rostkowo opuścić. Dorastali, szybko dorastali i nie przystało, żeby jednym ich iluminatorem był pan Jan Biliński, nowy nauczyciel. Nie mogło być, aby jego syny na takowej edukacji miały poprzestać. - Gdzie je posłać? Gdzie scjencja prawa, a bezpieczna? - medytował wiele razy. Rzeczypospolitą, niby fale morza zalewały herezje. Pierwsza fala to humaniści z Italii, pisarze polityczni, profesorowie uniwersytetów i nauczyciele, księgarze i drukarze, którzy uciekając z własnych krajów, pod opieką Włoszki Bony, w Polsce szukali schronienia. Kraków był ich pełen, a i akademię piastowską poraziły prądy innowiercze, świętej wierze bluźniące. Druga fala wdzierała się do Korony i Litwy poprzez Prusy, Brandenburgię i Śląsk. Luterskie nowinki przeciekały na te ziemie jak woda przez sito, ale nie oczyszczały, jeno wprowadzały zamęt umysłów i serc. Ogniskiem zła luterskiego było państwo krzyżackie, które razem z wielkim mistrzem zakonu Albrechtem stało się pierwszym państwem protestanckim. W niedalekim od Rostkowa Królewcu działał od dwudziestu lat uniwersytet Albrechta - luterski, nazywany drugą Wittenbergą. Dobrze Kost-kowie znali to gniazdo, z którego wyfruwały największe drapieżniki Kościoła. Już i państwa kawalerów mieczowych dawno, dawno legły pod naporem tej fali. Na prastare ziemie nad Gopłem przeszczepił sekciarstwo Andrzej Górka, głośny starosta wielkopolski. Fałszywy i plugawy 26 człowiek! Lutra popierał, zbory zakładał, a w stan duchowny wstąpił i wziął biskupstwo kujawskie! Profanacja wielka! Choć wiele roków jak pomarł, przecie ziarno kiełkuje, wzrasta i plon wydaje. A mieszczanie? - Co po germańsku gada, wszyćko luterskie i kalwińskie się stało. Mieszczanie swojego nauczyciela mieli w Lutrze, rody magnackie zaś i szlachta do Kalwina przeszły, szukając w jego nauce światła. Wiele rodów znacznych i znanych wciągało się w szeregi nowowierstwa. Na wielu krzesłach senatorskich zasiadali kacerze. Słyszał wiele o nich! Nazwiska wielkie. Z Wielkopolski: Mycielscy, Zakrzewscy, Bronikow-scy, Latalscy, Baranowscy, Lutomirscy, Tomiccy. W Małopolsce było ich najwięcej: Firleje, Zborowscy, Oleśniccy, Drohojowscy, Koniecpolscy, Ossolińscy, Jazłowieccy, Potoccy, Fredrowie, Sza-frańcowie, Sieniawscy, Zebrzydowscy, Lasoccy, Muszkowscy, Tęczyńscy, Tarnowscy, Żółkiewscy. Na Litwie nie było lepiej. Nowowierstwu przewodził Mikołaj Radziwiłł Czarny, wojewoda wileński i Mikołaj Radziwiłł Rudy, wojewoda trocki, a za nimi poszła cała szlachta. Głośno mówiono w Rzeczypospolitej, że katolickiego szlachcica nie zobaczy na Litwie jeden na tysiąc heretyków! Sam król Zygmunt August kaznodziejów luterskich słuchał - cała Rzeczypospolita wiedziała o poczynaniach króla - wszystkim schlebiał! Udzielił wolności dla wyznania augsburskiego, przez co otwierały się nowe widoki dla protestantów. Spowinowacony przez Barbarę z kalwińskim rodem Radziwiłłów, nie potrafił się opierać falom kacerstwa zalewającym Polskę. Od południa płynęli dużą falą bracia czescy, prześladowani w Czechach przez króla Ferdynanda I. Roznosili swoją naukę po całej Koronie, a szczególnie po ziemi wielkopolskiej i chełmińskiej. Wielu ich było, bo zabrakło im Pasterza - Jezusa Chrystusa, co jeno w jednej owczarni - Kościele swoim gromadzi. Owce zagubione: lutry, kalwiny, bracia czescy, antytrynitarze, arianami zwani! Kto ich zliczy?! Ba, nawet o Kościele narodo- 27 wym i państwowym polskim śnili sobie nie tylko po nocach, ale jawnie: Jakub Przyłuski, zdrajca stanu duchownego i Andrzej Frycz Modrzewski, pisarz głośny - co aż w Rzymie ich sny poznano. O, źle się działo w Rzeczypospolitej, źle! Głośne ośrodki krzewienia kacerstwa powstały w Brześciu, Rakowie i Pińczowie. Ten ostatni stał się wielką szkołą obozu nowowierczego, którą dumnie między sobą nazywano „Atenami polskimi". Rzeczypospolita. Kim była dla Zachodu? - Mówiono o niej, że stała się przytuliskiem heretyków; różnego rodzaju przybłędów i zbiegów innowierczych. Nie było miejsca dla Kostków w szkołach Polonii. Cała ona miotana przez fale, które zalewały ją ze wszystkich stron, podobna była do łodzi Piotrowej, co tonie i nie wiedzieć gdzie ma wołać o ratunek. Jedynie Mazowsze wolne było od takiego potopu, ale jak długo, na wiela się ostoi? Pan Kostka wierny jak cały jego ród ponad wszystko Kościołowi, chciał i synów w obyczajach i wierze Kostków wychować. Czy tylko sprosta, a podoła? Na Rostkowie pozostać nie mogą! Nie honor dla rodu... Uczeni być muszą! Dokąd ich posłać, a od zarazy uchronić? - rozważał pan Jan Kostka - Padwa... Bolonia... Wszyćkie akademie niby zadżumio-ne... Wielu rodziców, posyłając swoje syny na Zachód, zyskiwali w nich dla świętej wiary wrogów, heretyków zapartych, plugaw-ców rzeczy świętych! Baczyć trzeba uważnie, żeby wysyłając synów po nauki, po latach nie zobaczyć ich gorliwymi zwolennikami herezji. Wiele rozmyślał szczególnie nad Janem Łaskim, który podtrzymywał obozy innowierców i przewodził kalwinom. Głośny się stał w Polsce, Fryzji, w Anglii, w Niemczech i Danii. Znała go cała nowowiercza Europa, a przecież z rodu szlachetnego pochodził. Ale jak prymas Jan Łaski okrył nimbem i glorią familię, tak jego bratanic, to samo imię i nazwisko okrył sromotą i hańbą. Że umarł, zaniechał profanacji gniazda Łaskich! 28 p Na Boga!... Nie doczekać, a nie dożyć!... Pawło, Staszek... odstępcy, kacerze! Nie może to być! Nie może... Czyż padłoby i Mazowsze przez odstępstwo Kostków?! Nie może być!!! Chwycił ostateczną myśl jako jedyny ratunek - radę biskupa Piotra Kostki, aby chłopców do Wiednia posłać, do kolegium So-cietatis Jesu. Towarzystwo Jezusowe - nowy to zakon, mający za cel leczenie ran Kościoła, zadanych przez odstępstwo, zajmujący się także edukacją młodzian ze szlachetnych rodów. Co zacniej-sze, a w wierze świętej trwające familie, posyłały już tam swoje pacholęta. Czemu by nie posłać do Wiednia?! Stolica wielka... Dwór cesarski... Maniery i gęsta wielkopańskie... Pawło i Staszek mieli zamieszkać według zapewnień biskupa Piotra w Collegium Nobilium, które założył cesarz Ferdynand. Także ustanowił i fundusz dla młodzieńców z rycerskiego rodu. Jan Kostka cieszył się szczerze, że synów odda w dobre ręce, do wielkiej stolicy, a sakiewki nie napocznie zbytnio. Wiosna 1564 roku była ciepła, pełna słońca i obfitowała w deszcze. Sady i park rostkowski pokryły się bujnym kwieciem i zielenią. Pani Małgorzata chadzała aleją, zbierała w cieniu starych drzew białe, wonne konwalie, których kwiaty maleńkim dzwoneczkom podobne. Układała je starannie w bukiet i nuciła pieśń ku chwale Najświętszej Rodzicielki Bożej. Jej ciche, melodyjne słowa mieszały się w powietrzu z wesołym śpiewem ptactwa; żywo ćwierkały hałaśliwe wróble, uprawiały harce skrzeczące sroki, uganiając się jedna za drugą. Skowronki rzewnie kwiliły wysoko nad polem, to znów odezwała się kukułka, bocian nad wierzbą zaklekotał i pofrunął nad stawy... i jeszcze wiele głosów śpiewnych, co nie sposób rozróżnić, czyje one były. Stanęła, wsłuchując się w te pienia Bożego świata; szczęśliwa powtarzała: dla chwały, dla chwa