Ks. Jan Śledzianowski Śladami Kostki .JEDNOŚĆ Kielce 2004 © Copyright Wydawnictwo JEDNOŚĆ, Kielce 2004 Korekta Renata Maruszak Redakcja techniczna Anna Rzędowska-Zachara Projekt okładki Justyna Kułaga-Wytrych Na okładce: Obraz św. Stanisława Kostki z kościoła pw. Świętego Mikołaja w Starym Korczynie ISBN 83-7224-954-7 Wydawnictwo JEDNOŚĆ 25-013 Kielce, ul. Jana Pawła II nr 4 Dział sprzedaży tel. (0-41) 344-98-63 Redakcja tel. (0-41) 368-11-10 www.jednosc.com.pl e-mail: jednosc@jednosc.com.pl Drukarnia im. A. Półtaujskiego iuujuj.dap.pl Na szosie Słońce, przedzierając się przez ranną mgłę, rzucało pierwsze snopy bladoczerwonego światła na mknącą samotnie ciężarówkę. Starszy pan, siedzący przy kierownicy, palił papierosa jednego za drugim. Szoferka wypełniała się szarym dymem, który przepędzał chłodny poranny wiatr, wiejący prosto w ucho przez uchylone okno. Papierosy i chłodne powietrze usuwały sen z powiek, choć często powracał w głośnym ziewaniu. Od mazurskich lasów, zalegających ogromne połacie pagórkowatych terenów, dolatywał mocny żywiczny aromat. Był on tak silny, że kierowca wyprostował pochylone plecy, machnął papierosa za szybę i oddychał głęboko. Siny pas asfaltu przedzierał lesiste knieje, zakręcał i biegł nadjeziorskimi serpentynami. Powietrze, ciężkie, unosiło się nad jeziorami. Oddychać było trudniej niż w wielkiej pralni. Za to, gdy szary pasek drogi mijał te osobliwości mazurskie i wkradał się między pola - było zupełnie co innego. Otwarte przestrzenie pól obsiane pszenicą i żytem - a z rzadka tylko jęczmieniem lub owsem - mieniły się złotawą barwą i... pachniały chlebem. Silnik pracował dobrze. Wczesnym rankiem samotna ciężarówka ciągnęła szeroką, otwartą szosą na kurpiowskiej ziemi. Krajobraz urozmaicały niewielkie, kryte sczerniałymi strzechami drewniane zagrody zdobione ręką cieśli w różne ornamenty. Pola pocięte miedzami, wabiły oko wielością barw; tu i ówdzie jasne zboża zlewały się w jedno z żółtym piaskiem. Słońce, wznoszące się na horyzoncie, pieściło ciepłym promieniem cztery sylwetki młodzieńców na przyczepie ciężarówki, dziwacznie zwinięte, wtulone jedna w drugą. Wiatr jak wachlarz wyborny, tańczył po opalonych twarzach, zmiatał kurz i przynosił nowy; delektował się targaniem długich włosów na ich głowach. Pod wpływem narastającego ciepła wyciągali się, spali na słońcu, podobni do wygrzewających się jaszczurek; tylko dla głów wyszukiwali bardziej miękkiego oparcia. Zbudził ich dość gwałtowny zgrzyt hamulca i silne uderzenie o samochód. - Robert! Stary nas wywalił! - krzyknął Andrzej. - Ale wypaliłem łbem!... - jęknął Marek. - Nie przejmuj się! Głowa na razie cała, a deska też nie pękła - dodał z największą dozą optymizmu Jurek. - Nie zgrywaj się! Co będziesz udawał... Każdy z nas poczuł, że uderzyło żywe ciało o twarde, martwe ciało i dziękuj Bogu, że żywe ciała jeszcze są żywe. - Panie szefie!... Panie szefie! Co się panu stało? - wołał Robert wychylony ku szoferce. - Napędziłeś pan stracha! Myślałem, że siedzimy na jakiejś warszawie czy syrence. I po jakie licho pan tak gwałtownie stanął?! - Panowie mnie prosili, a właściwie to jeden z panów, żeby się w Przasnyszu zatrzymać. Że chcecie coś zwiedzić - mówił śpiewnym wileńskim akcentem. - No i ja zapomniał; ale ujechał niedaleko. O i wszystko: dwieście, trzysta metrów. - Jedź pan, panie! Komu się zachciało coś zwiedzać. Jak mamę kocham, nie słyszałem o takiej dziurze. Jedź pan i trochę delikatniej z tym hamowaniem. Bo my to nie to, co worki ze zbożem do młyna! - Ta trzeba było zaraz tak gadać - mruknął gniewnie i zapalił silnik. - Diabli z autostopowiczami... - Panie! Proszę pana, już wysiadamy Panie mistrzu, chwileczkę! No, raz! Andrzej!... Marek, słoniu jeden! Podnieś się! Wysiadamy... Rany Julek, panie szefie, sekundkę. No, u licha zbierajcie swoje bety - przynaglał Jerzy. - Zaraz, gdzie chcesz wysiadać? Nic nie było uzgodnione. Jadę dalej, choćby... - Robciu, słowo ci daję, że cię szanuję, ale choćby na Przasnysz, wracamy z powrotem - ujął go za ramię, pociągnął za sobą i razem skoczyli za ciężarówkę. - Gotowe!? - krzyknął nieco zdenerwowany kierowca. - Go...to...we - leniwie zawołali Andrzej i Marek, opuszczając samochód skokiem do rowu. - Zobacz Robciu jak ładnie lecą z plecakami; zupełnie jak spadochroniarze z odrzutowca - Jerzy podbiegł do szoferki i jakby chciał przekrzyczeć warkot silnika; głośno wołał: - Dziękujemy panu ślicznie, przede wszystkim za pana niezwykłą dobroć i uprzejmość. I za obudzenie także. Niewiele brakowało, a byśmy przespali. Szczęśliwej i szerokiej drogi! - Ciężarówka ruszyła, a Jerzy długo machał ręką. - Równe chłopaki - myślał szofer - ale nie wiadomo, gdyby coś leżało na wozie - i pędził szosą na Pułtusk. - Na wyjątkowo szlachetnego człowieka natrafiliśmy. Już nie raz miałem możność osobiście się przekonać, że wilniacy to bardzo uczciwi ludzie. - Za to ja po raz pierwszy się przekonałem, że postąpiłeś z nami obcesowo. W sposób brutalny, żeby nie użyć bardziej soczystego słowa. - Ostrożnie, Andrzejku, ostrożnie. Przypominam punkt dziewiąty naszego regulaminu: nie używać kochanej łaciny! - Dobrze! Więc słyszałeś choć jedno takie słowo? A ty co? Naruszyłeś cały porządek. Złamałeś regulamin! Owszem, wybraliśmy cię szefem, bo mieliśmy zaufanie do ciebie. Umowa była jaka? - Robert mówił tak szybko, że udławiło go ostatnie słowo i charakterystycznie zapiał. Trochę się speszył, lecz z pomocą pośpieszył Andrzej: - Pritno: trasa rajdu będzie zależeć od wspólnej decyzji jej uczestników. Secundo: różnica zdań będzie rozstrzygana większością głosów. - Marek, a ty jakie oskarżenie wnosisz przeciw wyrodnemu bratu? - zapytał żartobliwie Jerzy. - Co tu ukrywać! Zbłaźniłeś się i to wszystko. Stoję całkowicie po stronie Roberta i Andrzeja. Uważam, że powinniśmy cię przykładnie ukarać. Zachowanie twoje kompromituje mnie w oczach najlepszych kolegów. - Jasne! Mamy prawo osądzić cię zbiorowo i wykonać wyrok. Jaką karę proponujecie? - zwrócił się Andrzej ku sędziom. - Dwadzieścia pasów w pedagogiczne miejsce! - wesoło zaproponował Marek, dopadając brata. Chciał pomścić utracone pierworództwo i wszystkie związane z nim następstwa, dlatego że urodził się później o dwa lata. - Ale dziecinada. Z twojego pomysłu będziemy się z rodzicami przez tydzień trzymali ze śmiechu za boki. Sam był wesoły, beztroski. Stał plecami skierowany ku słońcu, przez co jego osoba stała się ogromna, właśnie w blasku tego światła. Cień dodawał kawowego uroku twarzy i szyi; na niej błyszczał się srebrny medalik, zwisający na silnej piersi. Nie miał koszuli na sobie; nagi tors przykrywał popielaty sweter z dużym dekoltem. - Marek, propozycja twoja odpada z tej prostej przyczyny, że wyrok byłby niemożliwy do wykonania. Ponieważ ściągnąłeś mnie w sposób brutalny, dlatego nie idę z tobą dalej. Za mną wiara na Warszawę, a on niech idzie do Przasnysza. - Robek, bojkotuję. Staję w obronie oskarżonego. Przyznaję, że oskarżony zawinił, jest przestępcą, lecz kara jest nieproporcjonalna do winy. Za cały miesiąc super lux, a w dużej mierze było to dzięki Jurkowi, chcecie go porzucać? Proponuję, aby przestępca naszego prawa z własnej kieszeni zafundował nam śniadanie. - Brawo! Kara doskonała... - Wnoszę poprawkę: tylko, Jurek, nie z mojej kasy - zawołał Marek. Andrzej stanął jedną nogą na słupku drogowym, drugą zawiesił w powietrzu, przybrał minę pełną powagi i wyrecytował: - Jerzy Klonowicz - za naruszenie regulaminu oraz za próbę zamachu stanu i chęć przejęcia rządów nad nami w swoje dyktatorskie ręce - został jednogłośnie potępiony i ukarany. Sąd koleżeński domaga się, aby oskarżony z własnej kasy zakupił w Przasnyszu śniadanie. Równocześnie przestrzega, aby na przyszłość podobne incydenty nie miały miejsca, gdyż kara będzie stanowczo wyższa. Sąd wziął pod uwagę tę okoliczność, że niefortunny wybryk przydarzył mu się po raz pierwszy. - Przyjmuję wyrok wysokiego sądu i usilnie błagam, aby na śniadaniu wysoki sąd postąpił według zasady mędrca: „Nie po to się żyje, aby jeść; lecz je się dlatego, aby żyć". - No, dobrze, dobrze, mędrca zostaw na później, a teraz prowadź na śniadanie. Czuję w żołądku absolutną próżnię - powiedział Andrzej i pociągnął Jerzego w stronę miasta. Za nim wesoło podążył Robert; obrazowo malował głód, który mu dokuczał: - Jurek, u mnie wygasło doszczętnie. Zanim rozpalę, muszę porządnie poddać. A przy tym wiesz? Ze mną, to jak z warszawą: piekielnie dużo pali. - Ja też nie po to idę, żeby jeść, ale żeby żyć. Rozumiesz? Pasek zacisnąłem już na ostatnią dziurkę. Pocieszam się, że nie należę do pierwotniaków, bo mógłby mi zagrozić podział na dwóch. Pamiętacie jak psorka od biologii wykładała: ów pantofelek się wydłuża, wydłuża... ów się przerywa i powstają dwa. Nie mam zamiaru bratożerstwa uprawiać w cywilizowanym kraju, o tysiącletniej kulturze. Liczę, Jureczku, na twoje królewskie śniadanie. Słońce unoszące się na czystym bezchmurnym widnokręgu, rozgrzewało ich ciała. Wchodząc do miasta, uczuli przyjemny chłód ulicy, której kamieniczki rzucały na chodnik cień. W Przasnyszu Wypadli na ulicę gwałtownie jak rwący górski potok na wiosnę. Zatarasowali chodnik i żywo rozprawiali między sobą: - Jurek! Po tym śniadaniu zaczynam cię naprawdę cenić. Wreszcie po miesiącu łazikowania, tej cyganerii, czuję się syty, najedzony... - Masz rację, Robek, i ja doceniam naszego Prometeusza - Andrzej podszedł do Jerzego i klepał go po ramieniu. - Słuchajcie - zwrócił się do kolegów - będziemy go od dziś nazywali Pro-meteuszem. Tak jest! Prometeusz. Właśnie Prometeusz! Wiecie dlaczego?... - Imię zupełnie zasłużone - odpowiedział Robert - Jurek ukradłby na pewno ogień bogom, ażeby ogrzać nim ludzi. Dzisiejsze śniadanie to cudowna iskierka dla mojego głodnego żołądka - chwycił swojego Prometeusza z tyłu, wpół i zachęcał pozostałych: - W górę go! Ku niebu... Ku bogom... Pochwycili go wszyscy trzej; podrzucali w powietrze, śpiewali: sto lat... Śpiew był urywany, zdyszany, jak u zawodników po biegach lub u chorego na astmę sercową. Zza zakrętu ulicy wyszły dwie starsze panie. Jedna z nich wspierała się na lasce; co parę kroków małych, drepcących - przystawała. Jej powolny, pełen matroniej powagi chód był odwrotnie proporcjonalny do języka i żywo gestykulujących rąk. Widok rozbawionej, śpiewającej czwórki dodał jej tyle sił witalnych, że wielokrotnie przyśpieszała kroku; przy tym wybijała laską nerwowe rytmy o płyty chodnika. Towarzyszka jej dostosowała się 8 do tempa swojej przyjaciółki, żywą argumentację potwierdzała częstym kiwaniem głową. Obydwie oburzone i zgorszone mijały czwórkę z dozą ostrożności i nieukrytego lęku. Jerzy wyrwał się z rozbawionej gromadki i podskoczył ku starszym paniom: - Przepraszam, może panie będą łaskawe wskazać, gdzie tu są jakieś pamiątki po świętym Stanisławie Kostce? Zaskoczone pytaniem spojrzały nieufnie na Jerzego. Na pokrytej zmarszczkami, choć starannie pociągniętej kremem i pudrem twarzy pani z laską - odbiło się zakłopotanie. Wsparła się oburącz o laskę, zrobiła gest, jakby siły czerpała jedynie z tej trzeciej - drewnianej nogi. - Pan niech idzie tam. O, tam! W tamtym kierunku, do kościoła św. Wojciecha - wskazała druga pani. - My właśnie wracamy z kościoła, ze Mszy świętej - dodała wsparta na lasce, z pobożną dumą. - Dziękuję. Ślicznie dziękuję - zrobił gest grzecznościowy ku paniom, lekko się ukłonił i zawołał na kolegów: Chodźmy! Już wiem wszystko. Mamy iść do kościoła św. Wojciecha. Podeszli do niego zaskoczeni. Na twarzy Andrzeja malowało się wyraźne niezadowolenie. Żaden z nich nie pytał się dotąd, dlaczego wysiedli w Przasnyszu. Nawet w barze podczas śniadania tak delektowali się naleśnikami z serem i wonną wanilią, że zupełnie zapomnieli postawić to pytanie: dlaczego wysiedli? Jerzy odczuł, że zbliżył się ostateczny moment, aby swoją decyzję wyjaśnić: - Nie wiem, jakby tu powiedzieć... - Śmiesznie się tłumaczysz. Elokwentny, kulturalny, co to na każdym kroku ślicznie dziękuje i nie potrafi powiedzieć, dlaczego zatrzymał nas tutaj - w głosie Andrzeja było dużo ironii. - Dobrze, że mi pomogłeś, Andrzeju. Zrobiłem to ze względu na ciebie. Od dawna miałem w planie, po spędzeniu wakacji na Mazurach, odwiedzić Przasnysz i Rostkowo - miejscowości, gdzie żył święty Stanisław. Ale gdy Marek prosił mnie, abyśmy się wybrali w takim składzie, w jakim jesteśmy, postanowiłem 9 tę sprawę utrzymać do końca w tajemnicy. Nawet Marek nie wiedział o moich zamiarach. Chodziło mi tylko o ciebie. Znam ciebie, twoje rodzinne stosunki... To twoja sprawa... Ważne jest, żeśmy kolorowo przeżyli wakacje: ile wspomnień, zdjęć... - I co z tego! - Nic. Musisz zrozumieć, że to jest specyficzna sytuacja. No, na przykład w Świętej Lipce leżałeś nad jeziorem, a ja poszedłem na Mszę w ostatnią niedzielę. Pamiętasz? Ale byliśmy razem. Dziś musielibyśmy się rozstać, a ja tego nie chciałem. Przepraszam cię, ale chciałem być tu razem z tobą. Chciałem, abyśmy razem wrócili do chaty. Jeżeli nie chcesz wchodzić do kościoła, pozostań tutaj. O, zupełnie przyjemny kącik! Poczekaj na nas. - Nie, nie! - sprzeciwił się gwałtownie Andrzej - Pójdę z wami. Do twojego poświęcenia niechże dołożę także swoją cegiełkę. Szli w milczeniu, które Andrzej wypełnił wymyślaniem na Jerzego: - Marek z Robertem też są wierzący, ale on! Fanatyk! Nie, nie fanatyk. To automat religijny: jak za pociągnięciem sznurka klęka do modlitwy, idzie do kościoła, i ten medalik... Przez szeroko otwarte drzwi weszli do kościoła. Przyklęknęli na jedno kolano, wspierając ręce na drugim; podobni do strzelających żołnierzy. Andrzej uczynił nieśmiały gest, jemu zupełnie obcy, choć podobny kolegom, aby się od nich nie różnić. Jerzy nie mógł się skupić; rozglądał się po kościele za kimś, kto mógłby udzielić informacji. Niestety, świątynia była pusta. Ostatnich parę osób i trzech chłopców - pewnie ministrantów - przeszło tuż obok kościoła. Z zakłopotania uwolnił go młody chłopak w ich wieku, wchodzący do pustego Domu Bożego z bocznej kaplicy lub zakrystii. Mimo woli zaprzątnął uwagę ich wszystkich. Sam strój młodego był efektowny, choć nietypowy. Spodnie aksamitne, obcisłe i biała koszula starannie ukrochmalona, a jej 10 szczególną ozdobą był szeroki kołnierz, sztywno stojący, okalający śnieżną bielą twarz. Wzrostu był średniego. W ruchach sprężysty i energiczny. Przyklęknął przed ołtarzem prosto i tak zgrabnie, jakby ćwiczył ten gest wiele razy w klubie kulturystów. Gdy odwrócił się ku nim, mogli zaobserwować dokładnie jego twarz ogorzałą od słońca, oliwkową, o lekko wypukłych kościach policzkowych, rumianych ustach, w kącikach których jakby drgał lekki uśmiech. Nad nimi kształtny nos łączył z sobą spłowiałe brwi zrośnięte razem. Spoglądały na nich duże oczy piwnoniebieskie, pełne stanowczości, dobroci i czegoś jeszcze więcej. Czegoś co trudno przychodziło określić właściwym słowem, ale sylwetka młodzieńca była dostojnie piękna. Jerzy zwrócił się ku niemu, podrywając się z klęczek, lecz przybyły uprzedził go. - Przepraszam, ale zauważyłem, że chcecie zwiedzać kościół... - A... tak, oczywiście - szybko potwierdził Jerzy, a pozostali podeszli ku nim. - Jestem tutejszy; to mój kościół parafialny. W miarę swoich możliwości chętnie posłużę za przewodnika. - Jesteśmy hen! Z południa Polski. Wracamy z Mazur i po drodze zaczepiliśmy nogą o Przasnysz. - Właściwie to Jurek, bo myśmy nie wiedzieli o niczym ani nie mieliśmy ochoty - powiedział szczerze Robert. - Pardon, ale myśmy się nie przedstawili: jestem Jerzy, mój brat Marek i nasi koledzy Andrzej i Robert. - Jestem od urodzenia Stanisław. - Stanisław?! - zdziwił się Marek. - Tak, to zupełnie naturalne. Jakież inne imię mógłby nosić ktoś w Przasnyszu? Zanim się urodziłem już matka zadecydowała, że jej syn będzie Stanisław. Miała duże nabożeństwo do świętego Stanisława, biskupa... Kościół, w którym się znajdujemy - objaśniał młody przewodnik - został wzniesiony w stylu gotyckim pod koniec XIV wieku. Gotyku niewiele pozostało; 11 jedynie w murach. Świątynia miała burzliwe dzieje: niszczyły ją wojny i pożary. W XVII wieku uległa takiemu zniszczeniu, że trzeba było ją po odbudowie konsekrować. W 1752 roku znów została całkowicie zniszczona przez pożar. Przez pięćdziesiąt lat nie odprawiano tu żadnych nabożeństw. Dopiero w XIX wieku odbudowano świątynię, ale zatracono jej pierwotny styl gotycki. Jedno jest pewne i niezatracalne, że w murach przyjął chrzest Stanisław Kostka. Chrztu udzielił kasztelanicowi ksiądz Hubert Maciej Komorowski w asyście księdza Alberta Kurka, w grudniu 1550 roku. Na marginesie tylko dodam, że ten ksiądz Kurek dożył tu 110 lat i był świadkiem na procesie beatyfikacyjnym i kanonizacyjnym, choć kanonizacji już nie dożył. Przasnysz był wtedy u szczytu swego rozwoju jako ważny węzeł komunikacyjny w drodze do Prus. Toteż kościół w czasie chrztu syna dziedzica na Rostkowie był wypełniony po brzegi mieszczaństwem. Szczególnie utkwiła ludziom w pamięci ceremonia, której dokonał ojciec chrzestny Jan Radzanowski; zaniósł dziecko przed wielki ołtarz, złożył na posadzce i serdecznymi słowami ofiarował Bogu utajonemu. I ofiarę Bóg przyjął - wtrącił Jerzy. Tak, przyjął... Na pewno to było tu, choć nie przed obecnym ołtarzem, ale w tym miejscu. Tutaj też przyjął Kostka Pierwszą Komunię św. Teraz może przejdziemy do kaplicy rodu Kostków. Proszę... na prawo. Weszli do niewielkiej kaplicy, z której wyszedł przed chwilą ich przewodnik. Na ścianie południowej widniała wmurowana tablica - epitafium rodziny Świętego. Marek głośno, niby do samego siebie, czytał: Tu spoczywa rodzina Świętego Stanisława Kostki ojciec JAN KOSTKA kasztelan zakroczymski dziedzic na Rostkowie f 1579 matka MAŁGORZATA z KRYSKICH11595 bracia WOJCIECH 11579, PAWEŁ f 1607 12 - To święty Stanisław miał dwóch braci? - spytał Robert. - O ile czasem coś mi się o uszy obiło - zabrał głos po raz pierwszy od wejścia do kościoła Andrzej - słyszałem zawsze tylko o dwóch Kostkach. Dobry Staś i zły Paweł, katujący brata. Paweł hulał i znęcał się nad bratem, a ten nieboraczek mdlał i modlił się za prześladowcę. - Ależ nie! Rodzina Stanisława była większa. Kostkowie mieli sześcioro dzieci: Wojciecha, który zmarł w młodym wieku, 8 lat po śmierci Stanisława; Mikołaja, który zmarł dzieckiem, stąd też nie każdy historyk przekazał jego imię; z dwóch sióstr, młodsza - Anna została wydana za Stanisława Rodzanowskiego, kasztelana sierpskiego; najstarsza już w czasie wyjazdu braci do Wiednia była żoną Mikołaja Narzymskiego. W licznej więc rodzinie wychował się Stanisław. A jeżeli nie mówi się prawie nic 0 młodszym jego rodzeństwie, to przede wszystkim dlatego, że dalsze losy złączą go z Pawłem przez wspólny wyjazd do Wiednia po nauki. - Tak, tak, zupełnie słusznie - z zadowoleniem przyjął wyjaśnienie Jerzy. Ołtarz kaplicy był skromny, wyposażony w krzyż 1 dwa niskie lichtarze. Jedyną ozdobą była stojąca figura świętego Stanisława w jezuickim stroju. Popatrzyli na smukłą postać z ołtarza, wymienili spojrzenia między sobą, skierowali się ku wyjściu, gdy nieoczekiwanie Andrzej podszedł do epitafium, dziwnie ożywiony i zgiętym palcem - jakby pukał do cudzego mieszkania - uderzał w płytę. - Zobaczcie! Jakie to stare, dawne i dalekie. Te daty wieją zimnem starości. Zobaczcie! To jest XVI wiek! A, przepraszam was, z całym szacunkiem dla antyków z XVI wieku. Dzisiaj im kamień starszy, tym bardziej cenny. Szkoda, że figura świętego Stanisława nie pochodzi z tamtych stuleci... - Chodźmy stąd - powiedział Jerzy do kolegów - nie mam zamiaru wbijać ci do głowy... Chociaż należałoby stukać w twoją łepetynę, jak ty to robisz... Nie wypada na świętym miejscu. Przed kościołem Jerzy przystąpił do ostrego ataku: 13 - Najpierw chcę ci powiedzieć, Andrzeju, że sprawy te dla nas nie są dalekie! Przeciwnie, bardzo bliskie. Nie, mój drogi! Nie przyjechałem tu dla dalekich spraw. Wybrałem na wakacje teren Warmii i Mazur, aby być tutaj! I nie są to sprawy dawne, bo dziś ludzie nimi żyją. Chyba nie muszę cię przekonywać, że nimi żyję. Wiesz przecież, że lubię śpiewać. Znam przeboje, ale znam i ten: Młodzieży polskiej Patronie, O, święty Stanisławie, Do wyższych rzeczy, do wyższych rzeczy, Do Boga prowadź Ty nas! Walki, pokusy Ty znasz młodych lat, Czuwaj, by cnoty nie wyrwał nam wróg. Zbrojni we wiarę i Hostii moc Świat odrodzimy, zwyciężym złą moc. Prawda, że melodia żywa, bojowa, a treść bogata. A nie przeżyty przebój... Nie przeżyty. Jak ci się podobał? - zwrócił się spokojnym tonem do Andrzeja - Prawdą jest, że święty Stanisław umarł przed czterystu laty; należy do XVI wieku, ale należy w równej mierze, a może jeszcze bardziej do naszego stulecia. Dlatego popełniasz błąd, włączając go do antyków. On nigdy nie będzie należał do zabytków przeszłości, bo dorobkiem jego są takie wartości, które nie ulegają dewaluacji. Nie starzeją się! Nie niszczy ich ani mól, ani rdza, ani złodzieje, ci co chcieliby go okraść z jego bogactwa, nie zdołają tego uczynić. - O jakich złodziejach myślisz? Kto ci go kradnie? - A nie wytykając palcem, tacy jak ty! Co to jego wartość chcą ocenić starością kamienia. Wiesz, Andrzeju, że gdy patrzę na te czterysta lat od śmierci świętego, myślę, że jego wielkość jest ponadczasowa - wieczna. - Na pewno tak - powiedział cicho Stanisław. - Jak mamę kocham! Lepiej może zastanowilibyście się, co robić dalej. Nie mam zamiaru słuchać waszych kłótni. W dodatku przy kościele. No nie, Marek? 14 - Pewnie... znów im się zebrało... - Nie chcę wam się narzucać, ale jeśli pozwolicie przedstawię propozycję; kto jest w Przasnyszu, powinien być także w Rost-kowie, gdzie w październiku 1550 roku urodził się Stanisław. Kostka spędził tam najdłuższy okres życia, przeszło trzynaście lat. Na Wiedeń i Rzym zostały mu tylko cztery lata. - Daleko to? Ile kilosów? - pytał leniwy do chodzenia Marek. - Cztery... - To drobnostka nawet dla ciebie, Andrzej też nie omieszka dołożyć swojej cegiełki. Prawda, stary? Pójdziemy razem. Robek, weź mój plecak na chwilę... Trzeba jeszcze po prowiant podskoczyć... Dostosujcie się do tempa Marka, abym was prześcignął. A jak będzie kolejka długa, przynajmniej dogonił. Rzucił ekwipunek w kierunku Roberta i zniknął za zakrętem. - Podoba mi się wasz kolega - powiedział Stanisław za odchodzącym. - Nam też. Wszyscy jesteśmy z niego zadowoleni. Troskliwy jak mamcia. Polegamy na nim jak na Zawiszy - z dumą wyrażał się Marek. - On wie, na pewno wie, że go lubimy. Czy nie tak, Andrzeju? - Jasne... Nikt nie ma złudzeń. 15 Refleksje pod lipą - Najszczersze słowo honoru wam daję, że się stąd nie ruszę... Co? Nie ma frajerów... Może chciałbyś teraz do Przasnysza... Ale fantastyczna lipa - Marek podbiegł ku drzewu, niby w obawie, aby pozostali nie zajęli mu miejsca i runął w jej cieniu. - Dobrze mi!... A niech grzeje do wieczora... - Ty próżniaku jeden! Rozciągnął się jak wilk na paździer-zach... Parę kroków ścięło go z nóg! Mężczyzna... cha, cha! I co tu z takim dzieckiem wybierać się w drogę - siadając obok brata, żartobliwie, z dużą dozą serdeczności mówił Jurek - uderzając go po plecach i barkach. Czuł się i sam utrudzony, chciał rozładować to zmęczenie. Spojrzał na stojących kolegów: twarze ich były spocone. Stróżkami od czoła i włosów spływał po twarzach Andrzeja i Roberta obfity pot. - Siadajcie! Pod taką lipą oddychamy powietrzem sprzed kilku wieków. No nie? Potwornie musi być stara... Słuchaj, Andrzej! miałeś kiedyś taką przyjemność? - zwrócił się do znużonego kolegi. - Jaką? - Leżeć pod taką rozłożystą, romantyczną lipą! Pewnie pozostałość z parku Kostków. - Zwróciłem uwagę na coś zupełnie innego. Tylko nie wiem... - Co nie wiesz? - ożywił się Marek. - Nic, jeżeli wy... - I gadaj z nim - wzburzył się Robert. - Uważam, że podstawą dobrego samopoczucia w naszej grupie jest szczerość. Moją osobistą dewizą, proszę ciebie, jest 16 hasło: lepsza gorzka prawda niż słodkie kłamstwo. Chyba żaden z nas nie lubi niedomówień. - E... nie... Zrobiliście problem, gdzie go nie ma. - Patrzcie go! To myśmy zrobili ten problem! Tyś ładny? - pokrzykiwał Robert. Nastała cisza wypełniona wzajemną podejrzliwością i domysłami. - To drobiazg - mówił Andrzej - ale popatrzcie na Staszka. Obserwuję go od początku; uderzyło mnie jedno: z nas leje się pot strumieniami. Mam już dość tego piekielnego upału. Zupełnie ogień z nieba! Znam ciebie, Jurek!... Też poczułeś ten spacerek... - Ale, do czego zmierzasz? - Dziwi mnie jedno: dlaczego na jego twarzy nie ma odrobiny potu? My w tym upale dusimy się jak ryby na powietrzu, a na nim nie widać żadnego zmęczenia. - Paradny jesteś - wyjaśniał zawiedziony w swojej ciekawości Robert. - Prosta historia: jeden organizm jest taki, a drugi inny. Jeden się poci, a drugi nie. Co? Wszyscy ludzie są jednakowi? - Oczywiście... Ponieważ jak Andrzej zauważył, nie jestem zmęczony, więc może wam coś opowiem o Rostkowie i jego dziedzicach. - Myślę, że zbyteczne jest zaczynać od prarodziców Adama i Ewy. Trzeba jednak koniecznie wspomnieć pradziada Stanisława, osiadłego na Rostkowie w pierwszej połowie XV wieku, nosił imię Nawój. Energiczny i przedsiębiorczy był z niego szlachciura. W ciągu kilku lat dokupił parę wsi do swoich majątków. Słynął też z męstwa i rycerskości. W latach 1454-1456 brał udział z Kazimierzem Jagiełłończykiem w wojnie przeciw Krzyżakom, broniąc przed nimi Działdowa. Z tego czasu wojny przylgnęło do niego przezwisko - Kostka. Tak go zapewne nazwano dla odróżnienia od innych rycerzy, a to dlatego, że na prawym policzku wystawało zgrubienie kostne. Przezwisko to stało się nazwiskiem całego rodu wywodzącego się od Nawoja. 17 Muszę wam zaznaczyć, że szlachta polska w tamtych czasach, a więc w XV wieku, nie miała jeszcze nazwisk. Dopiero powstawały i były urabiane od wsi, z których ktoś pochodził... od herbu. A bywało często i tak, że przezwisko, jakaś wada duchowa lub fizyczna decydowała o nazwisku danej rodziny szlacheckiej. W wypadku Nawoja przezwisko przyjęło się tak szybko, że jego synowie Jakub i Jan podpisywali się już nazwiskiem Kostka. Jakub przeniósł się do Prus, gdzie zakupił pod Sztumem dobra Stenbark. Dał on początek potężnej rodzinie Kostków pruskich, wśród których wielu piastowało najwyższe urzędy państwowe i kościelne. Jan zaś osiadł na Mazowszu jako dziedzic dóbr na Rostkowie i dał początek Kostkom mazowieckim. Ci byli znacznie ubożsi od pomorskich, swoją zamożnością nie wykraczali poza majętność szlachty mazowieckiej. Jan miał pięciu synów, z których dwaj umarli młodo. Inni dwaj: Nawój i Andrzej studiowali na Uniwersytecie Krakowskim. Skończyli pomyślnie nauki ze stopniem doktora. Nawój jako prawnik był sekretarzem królów - Jana Olbrachta i Aleksandra, Andrzej ukoronował swoje studia doktoratem z medycyny i był znanym lekarzem nawet wtedy, gdy przyjął święcenia kapłańskie i został proboszczem Drobina. Był członkiem Wydziału Lekarskiego na Uniwersytecie. Piąty syn, noszący imię ojca - Jan Kostka osiadł na Rostkowie. Został spadkobiercą dóbr i pojął za żonę Małgorzatę z Kryskich. Ci właśnie małżonkowie wydali na świat świętego Stanisława. Ród Kryskich wywodził się od Leona z Kryska, żyjącego w XV wieku; znacznie przewyższał bogactwem i znaczeniem Kostków mazowieckich. Niezwykle ciekawą postacią był brat Małgorzaty Kostkowej - Wojciech, urodzony w 1530 roku. We wczesnych latach życia udał się z bratem Stanisławem na studia do Włoch, gdzie studiował nauki humanistyczne i filozoficzne. Po powrocie do kraju, dzięki ogromnym zdolnościom był sekretarzem królewskim i wytwornym dworzaninem. Od dwudziestego drugiego roku 18 życia rozpoczynają się jego podróże zagraniczne w imieniu króla polskiego. W 1552 roku jedzie z ważną misją do papieża Juliusza III. W dwa lata później prowadzi negocjacje z posłami cesarza Ferdynanda. W 1555 roku w imieniu króla polskiego był w Anglii i składał gratulacje królowej Marii, gdy ta poślubiła Filipa II. Jeździł tam aż trzy razy! Był delegatem króla do elekta brandenburskiego Joachima w sprawie Inf lant. Ale nie poselstwa uczyniły Wojciecha Kryskiego sławnym, lecz jego ogromna inteligencja, znajomość obyczajów krajowych i kultury europejskiej. Znawca języków, świata i ludzi, łączył w sobie wszelkie przymioty: dowcip, naukę, zalety serca i urodę. Zmarł nagle przed wyjazdem Pawła i Stanisława do Wiednia, w trzydziestym trzecim roku życia w Pułtusku. Śmierć wuja wstrząsnęła domem Kostków, szczególnie Stani-sławem skłonnym do głębokich refleksji. Żałowali go wszyscy, a Jan Kochanowski, przyjaciel Wojciecha, taką fraszkę po jego śmierci napisał: Płaczą cię starzy, płaczą cię młodzi, Dwór wszystek w czerni przez cię, Kryski, chodzi, Albowiem ludzkość i dworstwo przy tobie W jednym - że zaraz pochowana grobie. Hiszpany, Włochy i Niemcy zwiedziwszy, Królowi swemu cnotliwie służywszy, Umarłeś, Kryski i leżysz w tym grobie, Mnieś wielki smutek zostawił po sobie. Nie mniejszą rolę w życiu państwowym odegrał drugi brat Małgorzaty - Stanisław. Żywa jego działalność polityczna przypada na panowanie Zygmunta Augusta, Henryka Wale-zego i Stefana Batorego. Władając dobrze łaciną, hiszpańskim, niemieckim i włoskim, był wiele razy w podróżach poselskich, jeździł między innymi i do Moskwy. Rodzina Stanisława, tak ze strony ojca, jak i matki, obok zamożności materialnej, pielęgnowała bogactwo kulturowe. 19 Cóż... Kiedyś stał tu dwór, wzniesiony z twardych modrzewi, co przy obróbce topór nie chciał ich ciosać, a robactwo najbardziej głodne nie poważyło się toczyć grubych bali - stał dwór i przeżywał coraz to nowe pokolenia. Otaczał go park starych drzew, wiekowych jak ród Kostków. Piękny się wydawał oczom Staszka. Wiosną tonął w zieleni drzew jak szary zając w bujnym łanie zboża. Zimą zaś otulony i przykryty śniegiem stawał się mały, niczym bura kuropatwa na śniegu. Śliczny był, bo taki swój... rodzony. I ganek z szerokim wejściem, gdzie widniał niby słońce, chluba Kostków - herb „Dąbrowa", pieczołowicie strzeżony. Wnętrze komnat zdobiły trofea myśliwskie: rosochate rogi jelenie, a obok nich potężne rogi turów - wielkie jakoby wiosła, albo łopaty rogów łosi. Ze wszech ścian powiedziałbyś, że wybiegnie dzika zwierzyna, wściekła i zła; co cię otoczy, zmiażdży, rozniesie. W każdym trofeum, jak w zwierciadle odbijały się walory myśliwskie poszczególnych członków rodziny. Stanowiły one jakoby portrety zdobywców puszczy kurpiowskiej i wielkich borów mazowieckich. Przywodziły na myśl polowanie pełne ryku zwierzyny, szczekania psów, rżenia koni, częstych wystrzałów i głośnego echa, co to niosło każdy wybuch tryumfalnego śmiechu i każde jękliwe ostatnie tchnienie... - Wiesz, Staszku, wspaniale opowiadasz! Jakbyś był naocznym świadkiem! Doskonale, doskonale gawędzisz. - Jerzy wyciągnął się na trawie, poprawił głowę opartą na brzuchu brata, jakby uważniej chciał słuchać. - Co, poduszkę sobie znalazłeś!? - ostro zareagował Marek. - Skończyć z tą dziecinadą! Nie rozumiem, po jakie licho przeszkadzasz! Proszę cię, mów Staszku!... - Moja wina, bardzo wielka wina. Przepraszam, Andrzeju. Przepraszam. - Tak... od czego zacząć... Ach! Chciałem powiedzieć, że zupełnie inny charakter miała kaplica domowa we dworze w Rostkowie. Było w niej cicho i miło. Ściany zdobiły wizerunki 20 świętych, pełne skupienia, z bardzo pobożnymi minami, a z ołtarza spoglądały pogodne oczy Najświętszej Panienki. Stanisław często wpatrywał się w jej oblicze, szczególnie wtedy, gdy miał frasunki i niepokoje. Kiedy walka nie toczyła się w puszczy, wśród dzikiej zwierzyny, ale w nim samym. Biegł do kaplicy i prosił, aby mu pomogła, bo Ona trzeciego pokolenia Kostków - od założenia kaplicy słuchiwała. Ksiądz Kapelan, obserwując wychowanków, całymi latami uśmiechał się w sercu: „Staszko zwycięży, a przemoże, bo mocnego orędownika w Pogromczyni zła szuka". Pani Małgorzata z Kryskich, dzieląca czas między troski o wychowanie licznej gromadki dzieci a modlitwę, wiele czasu poświęcała haftowaniu ornatów do Mszy świętej. Lubiła tę pracę. Obdarowywała dziełami rąk swoich to katedrę w Płocku, to kościół w rodzinnym Drobinie lub też kościół świętego Wojciecha w Przasnyszu. Przy tym wypraszała u Boga łaskę, aby nie wzgardził Staszkiem, ale raczył go przyodziać kapłańską szatą. Pragnęła, aby choć jeden z jej synów Bogu przy ołtarzu służył, a pojmowała, że jego posługa będzie Panu najmilsza. Tkając ornat złoty, wszywała białe lilie, tak delikatnie a tkliwie, jakby chciała w nich ukryć piękno duszy Staszka. Miłowała go najwięcej, choć przecie i tamte... Nie dostrzegła nawet jak Paweł piętnasty rok kończył, a Staszko po trzynastej jesieni, oglądał czternastą wiosnę swojego żywota. Chłopaki były krewkie, zdrowe niby krew z mlekiem pomieszał. Nawet Ksiądz Kapelan - nauczyciel paniczów od najmłodszych lat, co go nazywano proboszczem Kostków - nie zauważył, że zamiast z góry, trzeba mu było z dołu patrzeć na chłopców. Przerastali go obydwaj! Tudzież pani matka nie zauważyła zmian zachodzących w synach, z tej przyczyny, że co dnia patrzyła na nich. Pana ojca wiele razy nie bywało na Rostkowie i długie tygodnie. Za to gdy wracał, dostrzegał bodaj każdy centymetr we wzroście chłopaków. Jego oczy łakomie spoglądały na bujną postać Pawła, podobną do smukłej topoli lub zatrzymywały się 21 na Staszku. Twarz jego młodzieńczą zdobił lekki puszek, usa-dawiający się od roku na krasnym licu; a przybierający kształty wąsów. Dziwiło to pana Kostkę, tym bardziej że w twarzy Pawła takowego signum męskości nie widział, ale uspokajał się chyżo argumentami własnego koncepta: przecie i jabłoń jedna wcześnie zakwita, druga snadnie późno. A i zdanie plebana rostkow-skiego cenił sobie wysoko: - Waćpan porzuć frasunek, bo dusza Staszka choć przestaje być dziecięca, czysta jest niby śnieg lecący z nieba, a młodzian tym Bogu milszy. - Wrodził się do dobrodziejki małżonki... Cały Kryski w nim siedzi - myślał Jan Kostka - a wąsy wziął w spadku po dziadu po linii kądzieli. Co o nim powiadali, że wąsy miał jako siodła. - Przepraszam was, że przerywam... Właśnie kiedyś był taki artykuł w gazecie, zdaje się, że w „Przewodniku Katolickim", który potwierdzałby to, co mówisz. Zaraz, chwileczkę, zrobiłem sobie notatki w notesie. O jest!... Posłuchajcie: „Trzecia cecha osobowości Stanisława - to wczesna dojrzałość. Stanisław nie miał łatwej - jak niektórzy sądzą - drogi do świętości. Badania grafologiczne wskazują, że osobowość Stanisława opanowana była silnymi sprzecznościami. Z jednej strony, zauważamy siłę woli w dążeniu do świętości, z drugiej - wiele trudności wewnętrznych. Walka ta rozgrywała się na płaszczyźnie popędu zmysłowego. Mianowicie od wczesnych lat, a bez wątpienia od dwunastego roku życia, Stanisław odczuwał głód gatunku. Grafolodzy wyrażaliby nawet pewne obawy o osobniku z takimi predyspozycjami naturalnymi. Gdyby nie wpływ religijnego wychowania i osobista postawa, wczesna dojrzałość i nieprzeciętna inteligencja mogłyby uczynić zeń łatwą ofiarę wykroczeń". - Pokaż ten notes! Sam własnym uszom nie wierzę! - Andrzej wyrwał Jerzemu z ręki notatki: wodził wzrokiem od góry do dołu i znów od początku, jakby oczom nie dawał wiary: ciekawy jestem, skąd oni to wiedzą? - dodał po namyśle. 22 - Trzeba czytać! Trzeba się interesować... Sam, nie chcę się przechwalać, ale dostępną mi literaturę o świętym przestudiowałem i mam własne zdanie na ten temat. Skąd oni to wiedzą?... Poddano badaniom grafologów pisma Stanisława... Zresztą z analizy życia świętego... - Analizujcie! Gadajcie, co chcecie, ale to nie do wiary!... Jak to się wyrazili?... Aha: „Stanisław odczuwał głód gatunku". Ostatnie cztery, a może i więcej lat, przestałem chodzić na te nowenny do świętego Stanisława, lecz o ile pamiętam, to zawsze było, Aniele ziemski bez winy... - I teraz tak śpiewają - włączył się Robert. - Wiecie, najszczersze słowo honoru wam daję, że kompromitujecie się w oczach Staszka. O niezmierzone ciemności nad głębokością ograniczoności ludzkiego rozumu! Niby dlaczego miałby nie przeżywać żadnych trudności czy pokus? Czyż jego świętość miałaby się rozwijać na tle nienormalności ludzkiej natury? Pewnie, że wielu pobożnych pisarzy dawnych wieków chciało go widzieć raczej podobnym do anioła niż do człowieka, ale nie jest to winą świętego. Kościół katolicki nie wynosi na ołtarze istot niebieskich, ale bierze spośród nas zwykłych ludzi, którzy potrafili być bohaterami, wygrywającymi przede wszystkim walkę w sobie. Oczywiście na korzyść dobra! Śmiem twierdzić - choć może to bluźnierstwo - że on urodził się gorszy ode mnie... Ile w nim uporu, buntu i zawziętości, jaka straszna pasja działania... Nie! On nie był, on się nie narodził aniołem. - Jerzy poderwał się z trawy, nerwowo chodził wkoło siedzących i energicznie dowodził - Czasem go widzę, jak siłacza łamiącego podkowy! Kruszącego pręty stalowe!... Jeżeli rzeczywiście on przyszedł na świat gorszy ode mnie, to w wielu potęgach moralnych stał się lepszy ode mnie. On walczył, a ja z walki rezygnuję... W walce zwyciężał, a ja bez walki kapituluję! Tu jest kolosalna różnica między nami a nim! - Jurek! - Co takiego? 23 - Uważaj na braterskie ostrzeżenie, bo bez zapałki możesz spłonąć! Jeszcze przy dzisiejszej pogodzie... - Pardon, Mareczku! Niestety, są sprawy, o których mówić obojętnie nie można. Broniłbym nawet tej pieśni, która nie przypadła do gustu Andrzeja i z pewnością Roberta. Stanisław nie urodził się aniołem, ale się nim stał. A przymiotnik - ziemski, wystarczająco podkreśla miejsce świętego wśród ludzi, między takimi jak my. - Słuchaj, Jurek! Nie obrażaj się, ale mimo zapału, z jakim przemawiasz, twoja gadka znaczy tyle co zeszłoroczny deszcz. - Czy to twój ostatni argument - Poza cynika... Andrzejku, nie wmawiaj sobie... To nie postawa... To tylko poza. Myślę, że nie ma bardziej nudnego zajęcia nad pozowanie, a wiesz dlaczego? - To jest potwornie banalne, nieludzkie zajęcie. Takie jałowe i nietwórcze! Ile razy od ciebie usłyszałem wyrażenia w tym guście: drętwa mowa, po co ta gadka itp. A przecież zeszłoroczny deszcz miał dla ciebie ogromne znaczenie; było więcej chleba, kwiatów, zieleni... Zeszłoroczny deszcz wpłynął na pomyślny urodzaj plonów w ubiegłym roku. Indie nawiedził głód; miliony ludzi umarło z głodu mimo pomocy międzynarodowej. Na konkretnym przykładzie widać kolosalne znaczenie zeszłorocznego deszczu. Nie lubię frazeologii, gęgania, tylko dlatego, że ktoś tam gęga. Rola świętego jest podobna do znaczenia deszczu. Bez niego ziemia byłaby martwa, pustynna; możemy stać się pustynią, jeżeli odstąpimy od tych, którzy nas uszlachetniali. Na ideale Stanisława wychowywały się pokolenia Polaków. Nie chcę nikogo oskarżać, ale jeżeli zainteresowanie osobą świętego Stanisława zmalało, to może z podświadomej zemsty: on mógł, a ja nie potrafię. Mówi stare łacińskie przysłowie: „Podobny cieszy się podobnym!" Nie umiemy żyć z Kostką pewnie dlatego, że przestaliśmy być do niego podobni. - Frazeologia, gęganie, to skrajność... Nieprawdaż, Jureczku? Osobiście wolę, żeby Staszek opowiadał... Zmęczyłem się twoimi 24 wywodami. Chodzi mi także i o Andrzeja! Obawiam się, żeby nie doszło do nokautu... - Stoję na gruncie taktu i umiaru! Szanuję godność osoby ludzkiej, czy... jak się tam nazywa!... Ponieważ sprawa bezpieczeństwa i pokoju leży mi - nie w mniejszym stopniu niż Markowi - na sercu, dlatego proponuję, abyśmy razem zasiedli przy okrągłym stole - przykrytym zieloną trawą nadziei - i coś smacznego zjedli z zakupów przasnyskich, mówił żywo Robert. Kto głosuje za projektem? Kto wstrzymał się od głosu? Brawo! Brawo... jednomyślnie zasiadamy do zielonego stołu... 25 Po nauki do Wiednia Jan Kostka po powrocie z Chełmna, gdzie bawił u krewniaka z Kostków pruskich - biskupa Piotra, upewnił się w przekonaniu, że Paweł i Staszek muszą Rostkowo opuścić. Dorastali, szybko dorastali i nie przystało, żeby jednym ich iluminatorem był pan Jan Biliński, nowy nauczyciel. Nie mogło być, aby jego syny na takowej edukacji miały poprzestać. - Gdzie je posłać? Gdzie scjencja prawa, a bezpieczna? - medytował wiele razy. Rzeczypospolitą, niby fale morza zalewały herezje. Pierwsza fala to humaniści z Italii, pisarze polityczni, profesorowie uniwersytetów i nauczyciele, księgarze i drukarze, którzy uciekając z własnych krajów, pod opieką Włoszki Bony, w Polsce szukali schronienia. Kraków był ich pełen, a i akademię piastowską poraziły prądy innowiercze, świętej wierze bluźniące. Druga fala wdzierała się do Korony i Litwy poprzez Prusy, Brandenburgię i Śląsk. Luterskie nowinki przeciekały na te ziemie jak woda przez sito, ale nie oczyszczały, jeno wprowadzały zamęt umysłów i serc. Ogniskiem zła luterskiego było państwo krzyżackie, które razem z wielkim mistrzem zakonu Albrechtem stało się pierwszym państwem protestanckim. W niedalekim od Rostkowa Królewcu działał od dwudziestu lat uniwersytet Albrechta - luterski, nazywany drugą Wittenbergą. Dobrze Kost-kowie znali to gniazdo, z którego wyfruwały największe drapieżniki Kościoła. Już i państwa kawalerów mieczowych dawno, dawno legły pod naporem tej fali. Na prastare ziemie nad Gopłem przeszczepił sekciarstwo Andrzej Górka, głośny starosta wielkopolski. Fałszywy i plugawy 26 człowiek! Lutra popierał, zbory zakładał, a w stan duchowny wstąpił i wziął biskupstwo kujawskie! Profanacja wielka! Choć wiele roków jak pomarł, przecie ziarno kiełkuje, wzrasta i plon wydaje. A mieszczanie? - Co po germańsku gada, wszyćko luterskie i kalwińskie się stało. Mieszczanie swojego nauczyciela mieli w Lutrze, rody magnackie zaś i szlachta do Kalwina przeszły, szukając w jego nauce światła. Wiele rodów znacznych i znanych wciągało się w szeregi nowowierstwa. Na wielu krzesłach senatorskich zasiadali kacerze. Słyszał wiele o nich! Nazwiska wielkie. Z Wielkopolski: Mycielscy, Zakrzewscy, Bronikow-scy, Latalscy, Baranowscy, Lutomirscy, Tomiccy. W Małopolsce było ich najwięcej: Firleje, Zborowscy, Oleśniccy, Drohojowscy, Koniecpolscy, Ossolińscy, Jazłowieccy, Potoccy, Fredrowie, Sza-frańcowie, Sieniawscy, Zebrzydowscy, Lasoccy, Muszkowscy, Tęczyńscy, Tarnowscy, Żółkiewscy. Na Litwie nie było lepiej. Nowowierstwu przewodził Mikołaj Radziwiłł Czarny, wojewoda wileński i Mikołaj Radziwiłł Rudy, wojewoda trocki, a za nimi poszła cała szlachta. Głośno mówiono w Rzeczypospolitej, że katolickiego szlachcica nie zobaczy na Litwie jeden na tysiąc heretyków! Sam król Zygmunt August kaznodziejów luterskich słuchał - cała Rzeczypospolita wiedziała o poczynaniach króla - wszystkim schlebiał! Udzielił wolności dla wyznania augsburskiego, przez co otwierały się nowe widoki dla protestantów. Spowinowacony przez Barbarę z kalwińskim rodem Radziwiłłów, nie potrafił się opierać falom kacerstwa zalewającym Polskę. Od południa płynęli dużą falą bracia czescy, prześladowani w Czechach przez króla Ferdynanda I. Roznosili swoją naukę po całej Koronie, a szczególnie po ziemi wielkopolskiej i chełmińskiej. Wielu ich było, bo zabrakło im Pasterza - Jezusa Chrystusa, co jeno w jednej owczarni - Kościele swoim gromadzi. Owce zagubione: lutry, kalwiny, bracia czescy, antytrynitarze, arianami zwani! Kto ich zliczy?! Ba, nawet o Kościele narodo- 27 wym i państwowym polskim śnili sobie nie tylko po nocach, ale jawnie: Jakub Przyłuski, zdrajca stanu duchownego i Andrzej Frycz Modrzewski, pisarz głośny - co aż w Rzymie ich sny poznano. O, źle się działo w Rzeczypospolitej, źle! Głośne ośrodki krzewienia kacerstwa powstały w Brześciu, Rakowie i Pińczowie. Ten ostatni stał się wielką szkołą obozu nowowierczego, którą dumnie między sobą nazywano „Atenami polskimi". Rzeczypospolita. Kim była dla Zachodu? - Mówiono o niej, że stała się przytuliskiem heretyków; różnego rodzaju przybłędów i zbiegów innowierczych. Nie było miejsca dla Kostków w szkołach Polonii. Cała ona miotana przez fale, które zalewały ją ze wszystkich stron, podobna była do łodzi Piotrowej, co tonie i nie wiedzieć gdzie ma wołać o ratunek. Jedynie Mazowsze wolne było od takiego potopu, ale jak długo, na wiela się ostoi? Pan Kostka wierny jak cały jego ród ponad wszystko Kościołowi, chciał i synów w obyczajach i wierze Kostków wychować. Czy tylko sprosta, a podoła? Na Rostkowie pozostać nie mogą! Nie honor dla rodu... Uczeni być muszą! Dokąd ich posłać, a od zarazy uchronić? - rozważał pan Jan Kostka - Padwa... Bolonia... Wszyćkie akademie niby zadżumio-ne... Wielu rodziców, posyłając swoje syny na Zachód, zyskiwali w nich dla świętej wiary wrogów, heretyków zapartych, plugaw-ców rzeczy świętych! Baczyć trzeba uważnie, żeby wysyłając synów po nauki, po latach nie zobaczyć ich gorliwymi zwolennikami herezji. Wiele rozmyślał szczególnie nad Janem Łaskim, który podtrzymywał obozy innowierców i przewodził kalwinom. Głośny się stał w Polsce, Fryzji, w Anglii, w Niemczech i Danii. Znała go cała nowowiercza Europa, a przecież z rodu szlachetnego pochodził. Ale jak prymas Jan Łaski okrył nimbem i glorią familię, tak jego bratanic, to samo imię i nazwisko okrył sromotą i hańbą. Że umarł, zaniechał profanacji gniazda Łaskich! 28 p Na Boga!... Nie doczekać, a nie dożyć!... Pawło, Staszek... odstępcy, kacerze! Nie może to być! Nie może... Czyż padłoby i Mazowsze przez odstępstwo Kostków?! Nie może być!!! Chwycił ostateczną myśl jako jedyny ratunek - radę biskupa Piotra Kostki, aby chłopców do Wiednia posłać, do kolegium So-cietatis Jesu. Towarzystwo Jezusowe - nowy to zakon, mający za cel leczenie ran Kościoła, zadanych przez odstępstwo, zajmujący się także edukacją młodzian ze szlachetnych rodów. Co zacniej-sze, a w wierze świętej trwające familie, posyłały już tam swoje pacholęta. Czemu by nie posłać do Wiednia?! Stolica wielka... Dwór cesarski... Maniery i gęsta wielkopańskie... Pawło i Staszek mieli zamieszkać według zapewnień biskupa Piotra w Collegium Nobilium, które założył cesarz Ferdynand. Także ustanowił i fundusz dla młodzieńców z rycerskiego rodu. Jan Kostka cieszył się szczerze, że synów odda w dobre ręce, do wielkiej stolicy, a sakiewki nie napocznie zbytnio. Wiosna 1564 roku była ciepła, pełna słońca i obfitowała w deszcze. Sady i park rostkowski pokryły się bujnym kwieciem i zielenią. Pani Małgorzata chadzała aleją, zbierała w cieniu starych drzew białe, wonne konwalie, których kwiaty maleńkim dzwoneczkom podobne. Układała je starannie w bukiet i nuciła pieśń ku chwale Najświętszej Rodzicielki Bożej. Jej ciche, melodyjne słowa mieszały się w powietrzu z wesołym śpiewem ptactwa; żywo ćwierkały hałaśliwe wróble, uprawiały harce skrzeczące sroki, uganiając się jedna za drugą. Skowronki rzewnie kwiliły wysoko nad polem, to znów odezwała się kukułka, bocian nad wierzbą zaklekotał i pofrunął nad stawy... i jeszcze wiele głosów śpiewnych, co nie sposób rozróżnić, czyje one były. Stanęła, wsłuchując się w te pienia Bożego świata; szczęśliwa powtarzała: dla chwały, dla chwały to Twojej, o Panienko Najświętsza! - A już ci dobrodziejko moja, i moim konceptom świeci gloria Najświętszej Panienki - wzdrygnęła się zaskoczona nagłym nadejściem męża. 29 - Konwalie dla Najświętszej Rodzicielki - przed wizerunek w kaplicy. Trza uczynić zadość profanacji, co doznaje od lutrów i kalwinów. A jegomość o jakich powiadają konceptach? - Niepoślednie! Niepoślednie!... Pawło i Staszko pojadą po nauki do Wiednia. - Za wiela roków, jegomość, myślisz? - pytała nieśmiało, strapiona. - Pytaj dobrodziejko moja za wiela niedzieli! - Jezus! Dzieci! Przecie dzieci... Z daleka od doma rodzica... Staszek!... - Nie neguję waćpani, że dzieci. Aż do śmierci! Ale nie dzieciaki! Frasunek pomocnym być nie może. Pawło wyrósł niby sosna w lesie, a i Staszko, a i Staszkowi krasy i walorów męskości nie brak. Imć Biliński, jak zmiarkowałem człek stateczny i uczony, przecie to niewiela. Kostkowie muszą być edukowane! Co, waćpani akademię w Rostkowie założysz?! Pojadą nie sami - z magistrem, co pieczę rodzicielską nad młodziakami roztoczy. Nie frasuj się, dobrodziejko moja. Moja w tym rzecz, żeby wszyćko poszło szczęśliwie, a bezpiecznie. Wiela ja medytował... Insza akademia nad kolegium Towarzystwa Jezusowego rodowi Kostków nie przystoi, ni wierze świętej. Tylko tam uchronisz je waćpani przed herezją! Co! Trzeba dobrodziejko moja chłopaków bogato przybrać i narychtować do drogi. Co najlepsze i najdroższe... O! Szczodrze je trzeba wywianować! Choć nie dziewki i na kobiercu ślubnym nie stoją! Cała Rzeczypospolita będzie ich widziała! A jak tylko za Mazowsze waćpani stopą staniesz, to heretyków, plugawców ogrom niczym mrówek w mrowisku. Nie do porachowania! Koni dwanaście! Do drogi... Lubo i więcej!... Co najlepsze, jak diabły ogiery!... A co?! Kostkowie herbu „Dąbrowa" muszą stanąć w Wiedniu cum splendorel - Zaraz! Fajnie gadasz!... Przydałyby się nam takie ogiery ze stajni Kostków! Jeszcze nie jeździłem na koniu! - Andrzej roz- 30 pogodził się i szczerze rozprawiał, jakby grał ulubioną melodię swojego serca. - Tak! Nigdy nie jeździłem, choć marzyłem o jeździe na koniu. Myślę, że to ogromna satysfakcja. Co tam motor! Mechanizm... martwa maszyna... Trzymać za uzdę żywego, silnego konia! I go utrzymać!... - Dobrze! Przecież mamy trochę fantazji, bo i któż z młodych jej nie ma, abyśmy sobie wyobrazili, że stoi do naszej dyspozycji pięć dorodnych koni. Proszę, wybierajcie sobie - Staszek wskazał ręką na wyimaginowane konie i przynaglał do wyboru. - Mój kary! - zawołał Andrzej - a co? Niech będzie czarny jak diabeł! - Dla mnie kasztan! Nie odstępuję go nikomu - z lubością mówił Marek - Jaka strzałka na jego głowie! Białe pęcin-ki... Ca... ca... - Niech będzie! Poprzestanę na gnia... - Jurek, jak się jeszcze konie nazywa? - szeptał Robert do ucha śmiejącemu się Jerzemu. Zakłopotany prosił: powiedz jakieś nazwisko, czy przezwisko. Jak żyję nie miałem do czynienia z końmi; junak czy WSK, to co innego. - Weź kucyka - szepnął Jerzy do ucha Roberta. Naglił do drogi Andrzej: - Robert, fujareczko! Czego zwlekasz?! Siadaj!... Widać, żeś oferma!... - Siadam na kucyka - bez namysłu powtórzył - Cha!... cha!... cha, a to zabawne, na kucyka! Robuś na kucyku! - Zanosili się od śmiechu, aż kogut wodzący kury blisko nich, w polu, ogłosił alarm i pobiegł ze strachem w bezpieczniejsze miejsce. - A ja biorę siwka, mojego bielasa... Spójrzmy jeszcze jak Pawło ze Staszkiem dopadają do stóp pani matki, prosząc o błogosławieństwo rodzicielskie. Wojciech, Mikołaj i Ania są bliscy płaczu... Ze czcią podchodzą do Księdza Kapelana - jak pouczali ich rodzice i całują jego ręce, a on każdemu kreśli - jak zwyczaj chrześcijański każe - znak krzyża nad 31 głową. Ruszają... - A pana ojca nie było przy pożegnaniu? - zauważył Andrzej. - Jan Kostka postanowił synom towarzyszyć aż do Krakowa z tego powodu, że król Zygmunt August powierzył mu kasztelanię zakroczymską. Chciał za to odznaczenie, jeżeli to będzie możliwe, osobiście królowi podziękować. - Aha... Czy dopiero w 1564 roku Kostka został kasztelanem. - Tak Jurku, w czerwcu 1564 roku. Zostawmy te sprawy. Ruszajmy, bo zmylimy ślad po Kostkach - wesoło wołał Staszek - trop w trop będziemy śledzić kasztelaniców zakroczymskich przez Polskę, Wiedeń aż po Rzym daleki! 32 Epizod z podróży do Wiednia Podróż Kostków trwała wiele długich dni, w czasie których jechali wciąż na południe, ku stolicy cesarstwa. Mieli za sobą kilkaset kilometrów podróży i właśnie opuszczali klasztor ojców cystersów w Jędrzejowie, gdzie zabawili prawie dwa tygodnie. Powodem, dla którego wizyta zamieniła się w długą gościnę, były deszcze, które padały uporczywie całe dni i noce. Nawet skrawka jasnego nieba nie ujrzał, nie mówiąc już o słońcu, które zdawało się, że nie potrafi przedrzeć kłębów chmur, zalegających całe niebo szarzyzną; przytłaczały one ziemię ciężarem i mrokiem i wylewały strumienie wody. Rzeki wezbrały i wystąpiły z brzegów, a drogi rozmokły - były podobne na pagórkach do rwących potoków, obficie przelewających wody, w dolinach zaś zamieniły się w bagienne strugi. Staszek opowiadał szybko jak przewodnik wycieczki, który często bywa podobny w sposobie objaśniania do przysłowiowej katarynki. Lecz jego intencje zdawały się inne niż zawodowy pośpiech przewodnika. Pragnął, aby któryś z grupy nie przerwał mu wątku myśli, więc mówił dalej. - Gdy jednak ulewa, której wydawało się, że nie będzie końca, ustąpiła słonecznej pogodzie, pan kasztelan przynaglił pachołków, aby zrychtowali konie i sprzęt do dalszej drogi. Nieśmiało też zwrócił się do ojca przeora: - Wasza wielebność nie śmiem prosić, bo pobyt nasz z synami, mentorem i obsługą w murach klasztoru w natręctwo i utrapienie się zmienił, lecz racz zauważyć, że drogi złe i konie nie ujdą daleko... 33 - Nie frasuj się waćpan, panie kasztelanie - zareagował żywo przeor, odgadując intencje Kostki - chleba u nas starczy, a jeśli afektem z synami do naszej reguły i życia mniszego zapałasz, i do śmierci nie zechcesz od nas wyjeżdżać. - Bóg zapłać waszej wielebności! Nie na próżno powiadają, że zakonna gościnność niby zapach wiosny - wszędzie słynie. Bóg zapłać raz jeszcze... - Święty Benedykt w regule dla braci, gościnność wśród wiela cnót na poczesnym miejscu stawia... a przecie my z benedyktynów się wywodzim. Nadto gościć u nas ród Kostków, to nie lada zaszczyt. Słyszy się wiela o waszmości familii, jako na Mazowszu i w Prusach świętej wiary strzeże! A ziemie północy sekciarstwem dotknięte. Ach! Ten Zakon Krzyżaków!... Powiem waćpanu tylko tyle - tu przeor wyszeptał do ucha Janowi Kostce - plamili się przez całe wieki, hańbę zakonnemu życiu przynosząc i takimi na zawsze zostaną. Niesłychane... niesłychane, żeby cały zakon na herezje przeszedł. Hańba - powiem waszmości - hańba, co tylko Chrystus przychodzący w Majestacie na Sąd może ją osądzić. - Ano hańba - powtórzył kasztelan - dlatego jutro, jeśli Bóg pozwoli, a słońce się ukaże, czas na nas!... W drogę. Jedynie bezpieczne dla synów miejsce to Wiedeń. A droga daleka... Nazajutrz Kostkowie ruszyli w dalszą podróż. Konie leniwie ciągnęły wozy załadowane ekwipunkiem kasztelaniców. Jan Kostka z panem Bilińskim żywo rozprawiali w karecie nad przyszłymi losami Staszka i Pawła. Nowy pedagog z cierpliwością słuchał wywodów kasztelana, z rzadka wtrącał do jego ambitnych planów jedno, drugie słowo i z zazdrością patrzył za Pawłem i Staszkiem, co jechali kilkadziesiąt metrów przed nimi na wybornych ogierach. Młody był!... Czuł swoją młodość, męskość i siłę w każdym pulsie, w każdej części ciała... Niedawno opuścił Akademię Krakowską i przyjął pracę u dziedzica na Rostkowie. Miał nieprzepartą ochotę wyskoczyć z karety, chwycić jednego z koni, wolnego do podmiany i gnać za chłopcami, i pędzić ra- 34 i zem z nimi w szeroki świat! Opanował swoje żądze. Pozostał obok upojonego - wizjami przyszłości synów - pana Kostki, lecz dusza goniła za wychowankami. Dzień, zapowiadał się słoneczny i upalny. Ranna mgła, przez którą przedzierało się słońce, ustępowała dusznej, pełnej wilgoci, ale słonecznej pogodzie. Słońce prażyło niemiłosiernie. Upał odbierał chłopcom siły, tym bardziej, że był gwałtowny, Z nieba spadały na nich istne snopy ognia, czuli na plecach, że lada chwila wyborne odzienie poleci razem z dymem. Słońce zdawało się wszystko spalać. Podobnym nastrojom ulegały konie: buntowały się, biły zadami, przy tym kwiczały złośliwie. Od cielsk ich grzało niczym z wielkiego pieca: toteż nogi chłopców zwisały bezwolnie, opasywały końskie brzuchy, przybierając kształty półokrągłe. Z nozdrzy płynęła im piana, gdyż często zapadały w głębokie błoto. A nade wszystko nużący był pot koński o silnym, nieprzyjemnym zapachu. Kostkowie panowali świetnie nad końmi, mieli na tyle mocy, że władali nimi według swojej woli, czego zazdrościł im pan Biliń-ski. Zauważył wreszcie kasztelan, że młody pedagog jeno za wychowankami wodzi oczyma, toteż z dumą szlachecką zagadnął: - Co myślisz waść o chłopakach? - Zuchy z nich! Rad patrzę i oko trudno oderwać!... - Ta...ak! Tak. Po mnie wzięli dar panowania nad końmi. Sam nauczyłem władać koniem i szablą, bo choć Rzeczypospolita zażywa lat spokojnych, przecież jak przystało na Kostków... muszą być dzielni jak ich pradziadowie... - Wasza wielmożność, jednego się obawiam - przerwał Jan Biliński. - Powiadaj waść, co o bojaźń cię przyprawiło!? Wszelako nie o bożą, bo ta jest wielkim darem Ducha Świętego - wesoło pytał kasztelan. - Obawiam, obawiam się... - Gadaj waćpan! - Czy sprostam, a podołam?... 35 - Czemu?! Co waćpan masz na myśli? - Wybacz wasza wielmożność, że powiem co myślę: obawiam się, żeby panicze nie wodzili mną, jako tymi ogierami... Lęk mnie ogarnął - odetchnął z ulgą Biliński, jakby mu kamień spadł z serca, że wyznał, co napełniało go niepokojem. - A to doprawdy zabawne, co waść powiadasz! Zuchy są, nie przeczę. Ale posłuszeństwo to rzecz święta! W moim domu zawsze słyszeli o czci i szacunku dla wszystkich. Karność też nie jest im obca! W pobożności zaprawiała ich jejmość pani dobrodziejka, a karność spływała na nich z mojej ręki... - Wasza wielmożność! Cóż to! - przerwał nagle wychowawca - Panicze zboczyli z drogi! Pognali w las! Wprzódy panicz Staszko... później Pawło... Kasztelan gromko klasnął w dłonie, aż zadudniło po lesie, dając znak pachołkom, aby konia podprowadzono. W sekundę później, pędził w lesie za synami. Pan Biliński ciekawy co się to dzieje, krzyczał na woźnicę, aby batem przynaglał konie do szybszej jazdy. Niedługo ukazali się na drodze kasztelankę z ojcem; obok koni dreptał skurczony człowiek z węzełkiem na plecach, a wrzeszczał przeraźliwie: - Miłościwy panie! Miłości!... Miłosierdzia! - Czemu wrzask czynisz, aż echo niesie? - pytał kasztelan. - Miłościwy!... Tak Bóg nade mną... Nic ja złego nie uczynił - padł do stóp kasztelana, obejmował poddańczo jego nogi i łkał. - Wasza wielmożność - wmieszał się pan Biliński, wyskakując z karety - myślę, że człowiek ten szalony. Zachowanie jego, jakby zmysły postradał... Zostawmy go, wasza wielmożność. - A czemu uciekł i krył się przed nami? - pytał Pawło. - No, powiedz, dlaczego uciekałeś? - Krył się niczem dzikie zwierzę! - Na Boga! Przestań lamentować, jęki zbędne... Krzywdy ci nie czynim... - Miłościwy panie, wyznam całą prawdę, ale proszę o słowo, że nie uczynisz mi nic złego - obcy podniósł głowę, wbił wzrok 36 w oczy kasztelana, jak pies oczekujący tłustego kęsa ze stołu pana. - Daję słowo szlacheckie... - Że nic, miłościwy panie, nie uczynisz - tu uściskał nogi kasztelana tak mocno, że ten aż się zachwiał. - Moja cierpliwość ma swoje granice! Mów prawdę! - Cierpliwości, miłościwy panie, a wszystko wyznam, jak przed plebanem na spowiedzi - Tylko słowo szlacheckie... Gdy miłościwy pan był ze swoim orszakiem w dole drogi, o tam!... w tym wąwozie, spojrzałem za siebie i pomyślałem zrazu: fortuna mu sprzyja - konie, kareta, wozy... pachołki, a ja sobie za konia, pachołka i pana. Cha... cha... cha... zaśmiał się smutno - Lecz to trwało krótko. Zazdrość ustąpiła trwodze, iż może to być orszak kasztelana bieckiego Jana Bonera... - Któż to taki, ów kasztelan Jan Boner? - zaciekawił się Kostka. - Nie słyszałeś nic o nim, miłościwy panie?! Nie może być! Przybywasz z daleka? Okrutny to człowiek!... Znam go jak własny palec. Zakupił on miasteczko niedaleko stąd odległe - Książ, gdzie moi rodzice Jakub i Katarzyna - Panie, świeć nad ich duszami - wydali mnie na świat. Piękne miasteczko... dwa kościoły... szkoła... cechy kowali, krawców, szewców, płócienników, sześć jarmarków w roku... Ów Boner, sam będąc kalwinem, wypędził duchowieństwo z Książa, a z kościołów uczynił kalwińskie zbory. Nas, miłościwy panie, zmuszał do odstępstwa od wiary ojców. Kazywał wszystkim poddanym chodzić na nabożeństwa sprawowane przez jakiegoś ministra, co go przywiózł z sobą. A biada, jeśli ktoś nie szedł słuchać! Wzywał do siebie... groził, a skoro namowy przestały być skuteczne, kazał siec batem, zamykać w gąsiorze. O, patrz, miłościwy panie!... Moje plecy... Nie raz one poczuły bat kasztelana bieckiego Bonera. Zrabował całe moje skromne mienie... Powiedział, że wolno mi szukać swego u antychrysta - tak obelżywie, miłościwy panie, nazwał Ojca Świętego, co w Rzymie mieszka. A gdy wypędzał tych, co nie 37 przeszli do kalwinów, wołał: Precz stąd psy rzymskie, papieskie... idźcie swojemu panu, któremu służycie, stopy lizać! Precz mi! Pamiętam, miłościwy panie, to jego szatańskie wołanie... Urządzał jakieś synody, na które zjeżdżali kalwini z Rzeczypospolitej, a nawet z Litwy. W 1562 roku doszła do mnie wieść błogosławiona, że Książ od owego heretyka Bonera kupił Stanisław Barzy, mąż wielce gorliwy w świętej wierze. Pomyślałem, że trzeba na swoje wracać, lecz do czego? Boje toczyłem w sercu przeszło rok, aż w końcu rzekłem: pójdę i zobaczę swoje gniazdo, z którego mnie wyrzucono, podcinając skrzydła. Złamane życie, miłościwy panie! Czy jeszcze skrzydła odrosną, a pofrunę? Czy potrafię zaczynać od nowa? Po dłuższej przerwie zadumany dodał: jak długo panem Książa będzie Stanisław Barzy? A jeśli go sprzeda, w czyje ręce dostanie się miasto i setki żywych ludzi?... Tak, miłościwy panie... to powód mojej ucieczki... Lękam się piekła, lecz nie więcej niż owego Bonera! Już ja wiem... poznałby mnie, poznał... Późnym wieczorem Kostkowie zakołatali do bramy klasztornej Kanoników Regularnych Grobu Chrystusowego w Miechowie. Staszek utrudzony podróżą tego dnia, nie mógł zasnąć. Jechali kilkanaście godzin... Cały długi letni dzień, od ranka do nocy. Przy tym upał, parnota i ciężka niewygodna droga... Sen nie przychodził, za to stawały przed nim wyraziście zdarzenia minionego dnia: nieznany człowiek chroniący się po lesie przed kalwinem Bonerem; opowiadający o gwałtach, zbrodniach i okrucieństwach. Zdawało mu się, że nie tylko Boner, ale wielu... wszyscy magnaci i szlachta, przyjmując nową religię, narzucali ją przemocą swoim poddanym. Umysł jego rozpalony żarem dnia i czasów nie mógł sprostać jak można podobny gwałt, a bezprawie czynić. Kto weźmie w obronę kmiecia, biednego chłopa, co swoją wiarą żył, co ją wyssał z mlekiem matki przez całe pokolenia... przez wieki. Kto go obroni? Nie było obrońcy - nawet w królu. Zygmunt August często na sejmach powtarzał, iż nie będzie sędzią ludzkich sumień, więc szlachty nie sądził, ale wiedział doskonale, że ona stała się sędzią i absolutnym panem 38 chłopskich sumień. Razem z łanami ziemi kupowano ludzi i ich sumienia. Ta nowa wiara dusiła ich i zachłystywała jak pierwsze mroźne zimowe powietrze, co drapie w gardle. Przypomniał sobie, że przecież Pawło śpi razem z nim w celi, choć zupełnie o bracie zapomniał. Łagodnie zawołał: - Pawłuś, Pa...włuś nie śpisz jeszcze? - oczekiwał od brata jakiegoś słowa, czuł się źle, obco tej nocy - Pawłuś!... Miałeś szczęście braciszku, że jegomość dobrodziej pan ojciec z panem Bilińskim nadjechał. Źle działoby się z tobą w Wodzisławiu... Paweł nic nie odpowiadał; równy, głęboki oddech, lekko świszczący świadczył, że zasnął twardo. Śmiał się w duszy z całej tej historii, która się przygodziła, bo skoro zabrali z sobą uciekiniera, litując się nad nim, obaj z Pawłem znów odłączyli się, pędząc naprzód. Zbliżało się południe; żar się wzmagał, gdy z góry spostrzegli obszerne miasto. Nad nim dominowała oryginalna budowla, którą Paweł wziął za bogatą gospodę albo za spichlerz. - Staszko!... Staszko patrz! Gospoda bogata!... Jedźmy odetchnąć, a ogień wybornym napitkiem ugasić - puścił lejce na uzdy, konia dobijał ostrogami i gnał ku gospodzie. Za nim Staszko... Wpadli na dziedziniec, aż ziemia zadudniła, a gromadka ludzi wybiegła z wnętrza; na twarzach ich malowała się niechęć i wzburzenie. Szczęść wam Boże, dobrzy ludzie! - krzyknął Paweł z konia - Nadziwić się nie możem, bo gospoda bogata i przestronna! Z daleka kusi i zaprasza do siebie! Żaden przejezdny człek nie sposób, aby ją pominął! Czyj ten dom? Zanim jegomość dobrodziej pan ojciec nadjedzie, chciałbym go zarezerwować na kwaterę dla nas!... - Co młodziku pleciesz?! Zuchwały, lubo ignorant na całego!... Chcesz odnajmować przybytek Pański? Jeno Bogu wszechmogącemu miły!... Tu minister księgę żywota - Pismo Święte czyta po naszemu i objaśnia! Zbór pański nowo ufundowany!... - Nieznajome mi wasze obyczaje! Waść mówisz o kościele - tłumaczył się Paweł - wszakże nie widziałem takiego kościoła jako żyję. Karczma... zajazd dla podróżnych... 39 - Pewnikiem go pani matka pod fartuchem trzyma albo pan ojciec pod beczką po winie - śmiała się jakaś jejmościanka. - Wstyd dla ciebie kawalerze, iż urosłeś duży, a nie wiesz, że w całej Koronie i na Litwie następuje wielkie odrodzenie wiary przez bożego męża Jana Kalwina. - Słyszałem o takowym Kalwinie! - odpalił Paweł - co powiadają o nim, że do belzebuba podobny! - Zamilcz! - Chwycić go! - Do gąsiora!... Związać, a usiec rózgami!... Co, nie mógłby usiedzieć na koniu! Cha... cha... cha... - Nauczyć go czci dla reformatora sprawy bożej! - krzyczeli jeden przez drugiego, podskakując ku Pawłowi. - Wara! Ani mi się tknąć! - panicznym głosem wołał Paweł. - Staszko! Końmi na nich! Zatratować!... Jestem szlachcic Pawło Kostka... Mój, mój stryj pojechał w poselstwie do najjaśniejszej jego królewskiej mości, do króla Danii. - Wielkie szczęście - myślał Staszko na łóżku - że dobrodziej pan ojciec nadjechał. Kto wie, może ci heretycy zamknęliby ich w gąsiorze... a usiekli rózgami... Znów stanął przed nim ojciec przeor z jędrzejowskiego klasztoru; jego niska chuda sylwetka podobna była nietoperzowi wiosną, co wysuszył go długi sen zimowy; przeora zaś - życie. Oprowadzał ich po korytarzach klasztoru niby mała zwinna myszka. Znał każdy zakątek!... Każdy kamień! Każdą księgę... Wyschłą ręką otwierał wielkie księgi oprawione w skóry, na pergaminie pisane, każda z nich okuta, łańcuchem była przytwierdzona do muru, aby nikt nie potrafił ich wynieść z obrębu murów. Jedynie pożar mógłby je zaprzepaścić, nic więcej. A wartość ich była ogromna: niejedno życie zakonne utajone było w księdze. Mnich całe życie własnoręcznie pisał i inicjałami zdobił, następnie umierał, a księga pozostawała na wieki. 40 Przeor przewracał karty ksiąg, lecz nie czytał - mówił z pamięci. Jego czoło pomarszczone i zżółkłe przypominało te stare księgi pełne wiedzy o zamierzchłych czasach. Pamięcią ogarniał wieki... cztery wieki historii ojców cystersów w Polsce. Nie były one łatwe: osiedli pierwsi mnisi na mokradłach w Brzeźnicy, zwanej z czasem Jędrzejowem. Bagna zamieniano ręką braci zakonnych w urodzajne pola, sady... uczono rzemiosła. Z największą dumą i czcią wskazał na grób ojca Wincentego, który ostatnie pięć lat życia w klasztorze dopędził, a zmarł Roku Pańskiego 1223 wielką promieniejący świętością. Niezwykły, niezwykły to człowiek z zachwytem opowiadał - Uczony był wielce. Po nauki jeździł za granice... Chronica Polonorum toż to arcydzieło! Mentor imć pan Jan Biliński na pewno paniczów z tą księgą obznajomi... Nie na próżno ojca Wincentego powszechnie mistrzem nazwano! Lecz i święty nad miarę. Jedenaście lat dzierżył pastorał biskupstwa krakowskiego, lecz na ostatek wszyćko sobie - jak powiada Księga Pisma - za trawę poczytał; rzucił pastorał, urzędy i zaszczyty, aby małym i zapomnianym mnichem do Stwórcy odejść. Staszko nie mógł sprostać, czemu wiarę katolicką nowinkami religijnymi wielu zastępowało. Ojcowie cystersi, jako i tutejsi - zakonnicy Grobu Chrystusowego, lada dzień mogą być wyrzuceni przez heretyków, a na ich miejsce sprowadzą kalwińskiego czy luterskiego ministra. Krzywda... bezprawie... - Czy zawsze tak bywało? A skoro książę Mieszko przyjął wiarę chrześcijańską; ciekawe czy też zmuszał do chrztu Lechi-tów?... Sami ochoczo podstawili głowy pod wody chrzcielne? Pewnikiem, że ochoczo... dobrowolnie - odpowiedział w duszy. - Dobrodziejka pani matka często powtarzała o świętym Wojciechu biskupie i męczenniku, iż gdy wybrał się Prusaków nawracać na wiarę, król Bolko dał mu oddział rycerzy, który miał go bronić przed poganami. Lecz święty biskup doszedł tylko do granicy Prus z drużyną, a później ją oddalił. Z krzyżem udał się do Prusaków - nie z mieczem. Wolał umrzeć, śmierć ponieść, niż gwałt poganom zadać. Gdyby ludzie zmiarkowali, iż nie potrza przemocy... 41 ale słowo, perswazja... walka, lecz pełna miłości. Święty Wojciech poszedł walczyć z pogaństwem, ale przyodział się w zbroję miłości, aby im powiedzieć o Bogu, co za wszystkich umarł na krzyżu. Sygnaturka na kościele św. Stanisława Kostki piskliwie zadźwięczała, a później miarową, równą melodią wzywała na Anioł Pański. Staszek przewodnik urwał opowiadanie. Jerzy zaś wstał, otrzepał sweter i spodnie, i cicho powiedział: - Rozłożyłem się pod lipą, a przecież w kościele nie byłem - ruszył w kierunku świątyni. - Poczekaj! Poczekaj stary!... Pójdziemy razem. - Robeczku, wcale nie razem! Możesz pójść... ty sam i ja sam i dopiero będziemy razem. To, że jesteśmy na wakacjach, jeszcze nie świadczy, abyśmy we wszystkich sprawach byli razem. Organizacyjnie... co do spania... jedzenia - tak. Wewnętrznie natomiast mamy być wolni. Jak to Staszek się wyraził?... zaraz, zaraz... - Wiesz Marek, o co mu znowu chodzi? - Nie wiem: Nie potrafię, Andrzeju, myśleć przy takim upale. - Im znowu o coś... - Staszku, jak się wyraziłeś? - Kiedy? - Bo ja wiem kiedy? Jurka się zapytaj, o co chodzi? - Zauważyłem, Robciu, że jednak ciekawość masz niepohamowaną. - Już wiem - wesoło powiedział Jerzy - chodziło mi o to, że w XVI wieku razem z łanami pól kupowano ludzi i ich sumienia. I to był największy gwałt! Uważam, że prawo do ludzkiego sumienia ma tylko... Tak! Z całą pewnością - tylko Bóg! Jakie to paskudne... hańbiące - cedził przez zęby, a dłonie kurczowo zaciskał - żeby kogoś wewnętrznie pętać! Zmuszać do odstępstwa, bać się swobodnej myśli... Brr ...u... Obrzydliwe! aż trzepie... co za niewola... Co tam!... Idę. A wy, jak chcecie... Gdybym was ciągnął - byłbym gwałtownikiem! Gdybym zabraniał - nie mniejszego dopuściłbym się gwałtu! Wolność! WoL.ność niech żyje, żyje nam. Jeszcze raz, jeszcze raz... 42 - Słowo daję, że go rozgrzało na dobre. - Słusznie, Robciu, jedynie lodówka może go uratować. - A ponieważ lodówki nie ma, bez zwątpienia kościół będzie dla mnie najodpowiedniejszym miejscem na ochłodę - odpowiedział Markowi i kolegom i wszedł do świątyni. Ten kościół nie należy do zabytków sprzed wieków. Został wzniesiony przed kilkudziesięciu laty na miejscu dworu po rodzinie Kostków, jako widzialny wyraz hołdu dla młodego świętego Polaka. Jego smukła wieżyca, mury i ostre okna - wszystko pnące się w górę, jak to bywa w gotyku - zdają się gonić ku niebu, za duchem osiemnastolatka. We wnętrzu kościoła autostopowiczom rzucił się w oczy młody ksiądz, który stał na środku świątyni i dzwonił na Anioł Pański. Wyglądał bardzo zabawnie: ręce wzniesione ku górze, a razem z nimi i sutanna, spod której prawie do kolan wyglądały teksasy. Teksasy, jakie każdy z nich miał na sobie. Gdy przestał dzwonić, podszedł do nich i wesoło zawołał: - Brawo! Brawo... widzę małą, ale za to bardzo młodą pielgrzymkę do świętego Stanisława. - Ta...ak. Właściwie to nie tylko pielgrzymka... wracamy znad jezior i zatrzymaliśmy się w Przasnyszu - usiłował tłumaczyć Jerzy. - A z Przasnysza do Rostkowa, to co? - Faktycznie - potwierdził zdanie księdza. - Faktyczna pielgrzymka - powtórzył ksiądz. A po chwili spytał: - Z daleka jesteście? - Z bardzo daleka. - Z południa, od Krakowa. - Pewnie i zmęczeni jesteście? - Zmęczeni, jak zmęczeni... ale pić nam się chce potwornie - w imieniu wszystkich powiedział Jerzy. - Wie ksiądz, dlaczego on nic nie mówi? - tu Andrzej wskazał na Roberta - no, niech ksiądz zgadnie. Jeżeli ksiądz 43 zagadkę rozwiąże, będę pomagał księdzu przy żniwach do wieczora... - A jeśli przegram? - Ksiądz stawia kwaśne mleko! - Zgoda. Zdaje się... na pewno jest to mleko! Albo wasz kolega jest małomówny... o! flegmatyk, czy melancholik... albo było jakieś krótkie spięcie i nie rozmawiacie. - Nie! - wesoło zaprzeczył - nie flegma i nie melancholia. Robkowi przyschnął język! Od przeszło godziny nic nie mówi, stracił zupełnie mowę. Jeżeli ksiądz chce sprawdzić, proszę bardzo! Choć nie będzie to wcale łatwe. - Wierzę! Wierzę - śmiał się ksiądz - po kwaśnym mleku na pewno mowę odzyska - i poszedł energicznym krokiem w stronę domu, gdzie mieszkał. Marek zaś klapnął leniwie pod lipą, a dla zachęty dodał: - Siadajmy, skoro obiecał, z pewnością przyniesie. W tym samym momencie z jednego z pobliskich domów dolatywała dźwięczna melodia hejnału z wieży mariackiej, transmitowana na południe przez radio. - Słyszycie? Dopiero hejnał... - Cyt... - przyłożył Andrzej palec do ust - Robek, ani słowa. Wiesz o jaką stawkę chodzi... Swoją drogą, księża na ogół lubią się spóźniać, a ten się pospieszył... ciekawe. - Ręczę, że będzie wyjeżdżał - rzucił pewnie Jerzy. Ksiądz powolnym krokiem niósł w glinianym garnku mleko, a u łokcia zwisała siatka z chlebem i grzechocącymi garnuszkami. Andrzej podbiegł do księdza: - Przepraszam, ksiądz pozwoli. Obsłużymy się jak w barze samoobsługowym. Wie ksiądz... spodobały mi się spodnie księdza. - Skąd wiecie, jakie noszę spodnie? - Przy dzwonieniu było widać. Gdybym je gdzieś zobaczył, nie oparłbym się pokusie. Mówię całkiem szczerze i poważnie. Swoje muszę zszywać niemal codziennie. 44 - Cieszę się, że was widzę w Rostkowie; właśnie was! Przykro mi tylko, że nie mogę z wami dłużej zostać. Tworzy się tu oddzielną parafię św. Stanisława Kostki w Rostkowie, ale to wszystko jeszcze w powijakach, a w związku z tym wyjazdów sporo. Naczynia, proszę, odnieście do domu. Tak... tam. Jeżeli chodzi o teksasy, to odstąpić nie mogę. Nie wypada - powiem to tylko w sekrecie - żeby ksiądz miał nogi odkryte. Pół biedy, żeście zobaczyli tylko przez was noszone spodnie, ale gdybyście zobaczyli nogi? A... ja... ja... co to byłoby... Natomiast chętnie każdego z was ubrałbym w strój górny! - w sutannę! Może zrobimy zakład? Co? - żartobliwie zwrócił się do Andrzeja. - Proszę księdza, nad tym absolutnie się nie zastanawiałem... to nie takie proste. - Słusznie. Nad tym trzeba się zastanowić i to w dodatku dobrze. - Sami tu przyszliście? - Nie! Staszek... gdzie on jest? Z Przasnysza przyprowadził nas jeden taki fajny koleś. Bardzo ciekawie opowiada i trzepie faktami - wyjaśniał Andrzej. Teraz dopiero zauważyli, że brak między nimi Staszka, toteż ich myśli były całkowicie zaprzątnięte jego osobą. - Ale, gdzie on jest?! - Przecież nie maczek... - Na pewno został w kościele. - Marek ma rację. Z pewnością modli się w kościele; zresztą, nie ma po co go szukać w tej chwili, bo wydoiliśmy mleko do dna. - E... widzę, że rozwiązały się więzy języka, temu co nie mógł mówić. Lecz o ile dobrze zauważyłem, nikt w kościele nie został. Chyba wyszliśmy wszyscy... Niestety, moi drodzy, na mnie czas. Życzę wam, aby wasze szukanie i wasza obecność na tym miejscu... święty Stanisław i wakacje przyniosły wam dużo szczęścia. Szczęść Boże... i szerokiej drogi. W minutę później rozległ się warkot motoru; ksiądz odjechał. 45 W Wiedniu W tym czasie, gdy młodzieżowa czwórka śledziła oddalający się motor, podszedł Staszek, niezauważony przez nikogo. Stanął za ich plecami, wystawił głowę ponad ramię szczupłego i niskiego Andrzeja i prosto w ucho zawołał głośno: - Cóż, ksiądz odjechał, a mleko - choć kwaśne - wykipiało doszczętnie. - A... jesteś! Żart żartem, ale mnie osobiście jest głupio. - Dlaczego? Co się stało? - z troską w głosie zwrócił się do Jerzego, który nie ukrywał skwaszonej miny. - Zaraz! Chciałbym, abyś wyjaśnił, dlaczego cię nie było?! - Właśnie, gdzie byłeś dotąd! - Robert z Andrzejem na przemian wysuwali oskarżenia pod adresem Stanisława, a Marek jakby na usprawiedliwienie wszystkich, dodał: - Nie było ciebie, więc wypiliśmy mleko. - Tak! Po prostu zupełnie zapomnieliśmy, że jesteś z nami. - Co tam... Jurek!... Słuchajcie: kto po wsi chodzi, sam sobie szkodzi. Trudno, musisz być poszkodowany. Za to ja cieszę się, że cię widzę. A wiesz dlaczego? - z uśmiechem zwrócił się Andrzej do Stanisława. - Dlaczego? Powiedz. Będziemy się cieszyć razem. - Mówiłeś, że będziemy jechać po Wiedeń i Rzym, tymczasem byłem zdania, że na Polsce skończysz. Zainteresowałeś mnie swoim opowiadaniem i całe szczęście, ze nie nawiałeś przed nami jak święty Stanisław przed Pawłem. Zdaje się, że dobrze powiedziałem: nie Paweł uciekał przed Stanisławem, tylko Stanisław przed Pawłem. Lecz ponad to, niewiele więcej potrafiłbym powiedzieć. 46 W Wiedniu W tym czasie, gdy młodzieżowa czwórka śledziła oddalający się motor, podszedł Staszek, niezauważony przez nikogo. Stanął za ich plecami, wystawił głowę ponad ramię szczupłego i niskiego Andrzeja i prosto w ucho zawołał głośno: - Cóż, ksiądz odjechał, a mleko - choć kwaśne - wykipiało doszczętnie. - A... jesteś! Żart żartem, ale mnie osobiście jest głupio. - Dlaczego? Co się stało? - z troską w głosie zwrócił się do Jerzego, który nie ukrywał skwaszonej miny. - Zaraz! Chciałbym, abyś wyjaśnił, dlaczego cię nie było?! - Właśnie, gdzie byłeś dotąd! - Robert z Andrzejem na przemian wysuwali oskarżenia pod adresem Stanisława, a Marek jakby na usprawiedliwienie wszystkich, dodał: - Nie było ciebie, więc wypiliśmy mleko. - Tak! Po prostu zupełnie zapomnieliśmy, że jesteś z nami. - Co tam... Jurek!... Słuchajcie: kto po wsi chodzi, sam sobie szkodzi. Trudno, musisz być poszkodowany. Za to ja cieszę się, że cię widzę. A wiesz dlaczego? - z uśmiechem zwrócił się Andrzej do Stanisława. - Dlaczego? Powiedz. Będziemy się cieszyć razem. - Mówiłeś, że będziemy jechać po Wiedeń i Rzym, tymczasem byłem zdania, że na Polsce skończysz. Zainteresowałeś mnie swoim opowiadaniem i całe szczęście, ze nie nawiałeś przed nami jak święty Stanisław przed Pawłem. Zdaje się, że dobrze powiedziałem: nie Paweł uciekał przed Stanisławem, tylko Stanisław przed Pawłem. Lecz ponad to, niewiele więcej potrafiłbym powiedzieć. 46 - Rzeczywiście! Wiedza ogromna i chyba nie jesteś jedyny o tak rozległej znajomości tematu - powiedział Jerzy z ironią w głosie. - Dobrze. Z całą przyjemnością udaję się z wami w dalszą podróż: Kostkowie przybyli do Wiednia 24 lipca 1564 roku. Czas najwyższy, abyśmy za nimi rozejrzeli się po stolicy cesarstwa. Dzień ich przybycia do Wiednia pewnie był upalny, podobnie jak dzisiaj, tym bardziej że miasto jest położone daleko na południe w porównaniu z Rostkowem i Przasnyszem. Stolica i cesarstwo okryły się kirem żałoby po śmierci cesarza Ferdynanda I, który zmarł na dzień przed ich przyjazdem do stolicy. Zmarły cesarz za wszelką cenę chciał umocnić pozycję katolicyzmu, dlatego też popierał Kościół. Dzięki jego staraniom osiedlił się w Wiedniu w 1551 roku Zakon Jezuitów. Cesarz, ażeby szkoły jezuickie mogły działać z rozmachem, oddał im duży dom, w którym mogliby się pomieścić uczniowie szkół. Do takiej to bursy cesarskiej prowadzonej przez jezuitów zajechali Kostkowie, z młodym dwadzieścia jeden lat sobie liczącym wychowawcą Janem Bilińskim i ze służbą. Życie uczniów w konwikcie - tak nazywała się ta bursa, czy internat - oparte było na modelu zakonnym. Codziennie rano szli uczniowie w parach do kościoła na Mszę świętą. Nawet w pobliżu wielkiego ołtarza mieli dla siebie wyznaczone miejsca. W każdą niedzielę i święto słuchali kazania, brali udział w nieszporach, a przy różnych uroczystościach występowali ze swoimi deklamacjami. Raz w miesiącu przystępowali do spowiedzi i Komunii św. Przed lekcjami i po lekcjach odmawiano modlitwę lub śpiewano pieśni. Zawsze proszono Boga o błogosławieństwo w wysiłkach lub dziękowano za opiekę, zdolności i światło. Mieli uczniowie - według regulaminu - zdobywać wiedzę, wyrabiać w sobie dobre obyczaje oraz osiągnąć prawdziwą pobożność. - Rety!! To mniej ciekawe! Ja nie wytrzymałbym nawet tygodnia! - wtrącił Andrzej - Słuchaj! Opowiadaj, ale coś innego... Przecież w ostateczności chcemy wiedzieć o Kostkach; a nie o klasztorze. 47 - Nie sposób tego pominąć, Andrzejku, dlatego że fakty jedne pociągają za sobą drugie. Zresztą taki był kanon, ideał wychowania w XVI wieku. Dewizę tego wychowania ujmowano w następujące słowa: „Taką pobożnością, taką skromnością, takim poznaniem przedmiotów niech starają się ozdobić swój umysł, aby się mogli tym Bogu oraz pobożnym ludziom podobać, a w przyszłości ojczyźnie i samym sobie przynieść korzyść". Ideał wychowania był więc wysoce szlachetny. Podobać się Bogu i ludziom; służyć ojczyźnie, a na dalszym dopiero miejscu sobie przez zdobycie wiedzy oraz ukształtowanie prawego charakteru. Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że było nudne to życie. W rzeczywistości życie Kostków w Wiedniu nie odbiegało od stylu nowoczesnego życia tamtych czasów. Na pierwszy plan, jeśli chodzi o sprawy światopoglądowe, wysuwała się herezja. Wokół religii toczyły się zacięte spory, dyskusje między katolikami i protestantami i na tym polu Kostkowie od wczesnych lat ostrzyli swój styl oratorski. Już wtedy, we wczesnej młodości Stanisław i Paweł stanęli w kręgu żywej dyskusji światopoglądowej, której kierunek wytyczało im środowisko zakonne, jezuickie. Powiedziałbym, że tamte czasy są podobne do obecnych. I dziś problemy religijne wysuwają się na czoło zagadnień ludzkich; jeśli nie w formie ich przyjęcia, to w postaci walk z nimi i otwartego ateizmu. Lecz obok ważnych spraw były i te małe, uczniowskie. W regulaminie szkoły wiedeńskiej zwracano uwagę uczniom na uszanowanie ludzi starszych, tak w obrębie murów szkolnych, jak i na ulicy. Musiały też sale rozbrzmiewać głośnymi śmiechami, krzykami, a także wyrywały się uczniom niecenzuralne słowa. Różnie bywało z porządkiem i zamiataniem sali, którą uczniowie mieli obowiązek sami sprzątać. Też ławki były brudzone błotem i atramentem. Zdarzało się, że ktoś z uczniów wchodził na piec, czy inne wysokie miejsce. - Skąd to wiesz, że tak było? - Koloryzujesz! 48 - Więc chcesz powiedzieć, że za świętego Stanisława było zupełnie tak, jak teraz w szkole? - Nie myślę koloryzować. Mówię tak, jak było. Mało! Obok wchodzenia na piec regulamin wytyka uczniom nawet to, że niektórzy w czasie modlitwy poprawiają swoje ubrania albo układają książki. - Cha, cha, cha... teraz już widzę, że święty Stanisław był do mnie podobny! Nie chwalę się, ale prawie zawsze w czasie modlitwy pakuję książki. - Robek, jeszcze się pochwal, że zażerasz na lekcji. - Nie przeczę, Marek... a ksiądz na mnie patrzy takimi oczyma, jakby nie wiedział, że mam żołądek. - Wiecie! szkoda, że zamiast pieców są w naszej klasie kaloryfery przerwał Robertowi wesołe przechwałki Andrzej - jednym słowem oni mieli więcej przyjemności niż my dzisiaj. Głośne śmiechy usiłował opanować Staszek, a było to o tyle łatwiejsze, że Jerzy spochmurniał, mrożąc wesołą atmosferę. - Zaraz, zaraz! Nie chciałbym, abyście Stanisława Kostkę widzieli siedzącego na piecu. Nie! Do niego nie odnosiły się te uwagi. Lecz klasa, środowisko, w którym żył było na pewno typowo uczniowskie; jak w każdej szkole. I dziś nie każdy uczeń gramoli się na piec lub lekceważy sobie modlitwę czy nie szanuje starszych. Raczej tych rozrabiaków jest mniej, ale oni zawsze są w środowisku szkolnym - byli i w jezuickiej szkole. Na pewno była to i inna szkoła - choćby ze względu na skład narodowościowy. W klasie Kostków zasiadali uczniowie różnych narodowości, których łączył jeden wspólny język - łacina. Szkoła była na wskroś demokratyczna. Aż trudno uwierzyć - ale rzeczywiście tak było - obok synów magnatów zasiadali synowie biednych. Na przykład razem z Kostkami chodził na wykłady i uczył się ich służący, Pacyfik. Bardzo miłą cechą szkoły jezuickiej i jej wychowania była ogromna bliskość, czy raczej wspólnota życia nauczyciela i młodzieży. Praca nauczycieli nie tylko ograniczała się do wykładów, 49 lecz także służyli oni swoim uczniom pomocą w odrabianiu prac domowych. Nauczyciel zamieniał się w wychowawcę i przyjaciela, był nierozdzielnym towarzyszem swoich uczniów, w najlepszym tego słowa znaczeniu. I tak, w konwikcie (internacie), do którego zawędrowali Kostkowie, w każdej sali mieszkał z uczniami jeden z magistrów. Stanisławowi Kostce wypadło mieszkać ze swoim profesorem z dziedziny nauk wyzwolonych - Polakiem magistrem Albertem Tobolskim. Młody ten jezuita urodził się w Ujeździe w 1539 roku; starszy zaledwie o jedenaście lat od swego wychowanka. W piętnastym roku życia przybył do Wiednia na studia. Zamieszkał w bursie dla biednych i pragnął zostać duchownym. Nie miał wielkich aspiracji - być wiejskim proboszczem albo odźwiernym w klasztorze. Z jezuitami zetknął się przez studia w ich kolegium, choć wiedzę zdobywał i na uniwersytecie. W dwudziestym drugim roku życia wstąpił do zakonu z hasłem: „Niech już odtąd nie przynależę do siebie". Choć krótko mieszkali razem, bo tylko od jesieni 1564 roku do marca następnego roku, to jednak Tobolski wywarł ogromny wpływ na młodziutkiego Kostkę. Z jednej strony zapewne dlatego, że Stanisław - już w Rostkowie - przekraczając próg swojego dzieciństwa, wszedł w nową fazę rozwoju fizycznego i psychicznego. Sprawy dziecięcego świata musiały ustąpić wielkim ideałom młodzieńczym i planom na przyszłość. Lecz gdy Stanisław stanął w Wiedniu, na pewno nie miał jeszcze sprecyzowanych ideałów. Na to było za wcześnie. Znalazł się w nowym środowisku, w którym musiał wszystkiego szukać od nowa, wszystkiego się dorobić. Swoje dzieciństwo utracił podwójnie: psychicznie i fizycznie. Psychicznie przez proces dojrzewania cielesno-duchowy, który przyniosły ze sobą lata, dla Kostki dość wczesne. Fizyczna utrata dzieciństwa była wywołana wyjazdem z Rostkowa: utratą rodziców, rodzeństwa, własnego domu - wszystkiego czym żył od kołyski. Jedyną nicią, która łączyła go z dawnym życiem, która przypominała minione lata rostkowskie 50 był Pawło - brat rodzony. Niestety i ta nić miała wkrótce ulec zerwaniu. W jego duszy powstała próżnia - nie mylcie z pustką, bo to zupełnie co innego - próżnia z powodu utraconego środowiska, a także ze względu na wzrastające potrzeby wewnętrzne. Te drugie niosła ze sobą młodość. Stanisław więc był bardzo podatny na wpływ nowego środowiska, które przypadło mu do serca, które całą dynamiczną młodzieńczą miłością pokochał i którym żył. Czuł się w nim dobrze. Miał duże możliwości poznania życia jezuitów nie tylko od strony ich funkcji kapłańskich, jak ołtarz, konfesjonał czy katedra profesorska, ale także od strony szarych, codziennych, zwykłych czynności. Patrząc na swojego młodego wychowawcę, z którym dzielił wspólny pokój, coraz bardziej rozumiał istotę oddania się Bogu w kapłaństwie czy zakonie. Życie zakonne, choć nie było jego życiem, było mu niezwykle bliskie. Obserwując szary dzień - chociażby Tobolskiego: czytanie Pisma Świętego, rachunek sumienia, lektury religijnych książek - czynności pełne dobroci, miłości ku Bogu i ludziom, uzyskiwał obraz autentycznej świętości. W jego oczach jezuici to ludzie idealni. On też odczuwał ideały młodzieńcze, które należało zaspokoić. Swój wzór, kim on ma być, sprecyzował chyba dość wcześnie, bo w ciągu pobytu w konwikcie rozwijał w sobie bogate życie duchowe. Nie tylko z nakazu, ale z umiłowania tych praktyk! Nie znaczy to, że Stanisław myślał poważnie już wtedy o wstąpieniu do zakonu. Po prostu odpowiadało to życie jego potrzebom i dlatego doskonale je asymilował. - Ach tak!... Rozumiem. Nic dziwnego, że w takich warunkach chciał wstąpić do zakonu. - Powoli, po ...wo...li, Andrzej... nie galopuj. Gdyby te warunki wpychały za furtę klasztorną, powinien się za nią znaleźć i Paweł - Marek wyraźnie był zadowolony ze swojego argumentu. - Słusznie, zresztą w marcu 1565 roku Kostkowie kolegium musieli opuścić. Cesarz Maksymilian II, syn zmarłego Ferdynanda I, podobnie do naszego Zygmunta Augusta, wykazywał wiele 51 sympatii dla protestantów. Wprawdzie wobec Zakonu jezuitów nie zastosował gwałtu, ale nie ukrywał i niechęci. Budynki, które przekazał jego ojciec do użytku zakonu, wiosną przejął i przeznaczył na inne cele. Konwikt (internat) został rozwiązany, a uczniowie zmuszeni byli szukać stancji u mieszkańców miasta. Jedynie mogli uczęszczać na wykłady, które odbywały się w domu zakonnym. W tej sytuacji Kostkowie - poza lekcjami - byli wolni od wpływów jezuickich. Mało tego! Gdy wypadło im szukać mieszkania, wybór padł na dom Kimberkera, senatora miasta Wiednia, gorliwego luteranina. Nowe środowisko było krańcowo przeciwne poprzedniemu. - Dlaczego je wybrali?! Czy to ci nic nie mówi? Może mieli już dość jezuitów? - E... nie Andrzeju! Nie zapominaj o zamknięciu przez cesarza konwiktu. Nie wyprowadzili się do Kimberkera, dlatego że mieli dość jezuitów, lecz musieli gdzieś zamieszkać. - Wiesz, nie chce mi się wierzyć, aby w Wiedniu nie było katolickich domów. - Nie przeczę! Owszem, były. Dom Kimberkera jednak im odpowiadał: był duży, w centrum miasta, przy okazałym ruchliwym placu, położony blisko domu jezuickiego, gdzie chodzili na wykłady. W dodatku nie tylko oni tam zamieszkali, lecz i inni Polacy: mianowicie, Kacper Rozrażewski, Bernard Maciejowski i imiennik świętego - Stanisław Kostka - krewniak ze Sztembar-ku w Prusach; każdy ze służbą i obsługą. Można by tylko powiedzieć, że Paweł i Biliński - bo ci zdecydowali o wyborze tego domu - kierowali się własną wygodą. Sprawa religijna - różność wyznania - zeszła na dalszy plan lub też o tym głębiej nie myśleli. Zresztą w ich latach rzadko kto poważnie myśli. - Czy to nie rzuca jakiegoś światła na Pawła, że on inaczej myślał? - Nie! Nie miał żadnych skłonności do protestantyzmu. Jego życie religijne temu zaprzecza. Głęboko wierzył. Raz w miesiącu przystępował do spowiedzi i Komunii św. 52 - W porządku! Jeżeli Paweł był taki dobry, dlaczego mówi się 0 nim źle? Nigdy nie słyszałem, żeby ktoś go pochwalił - Robert wmieszał się do dyskusji niespodziewanie, bo leżał na trawie, z oczyma zamkniętymi, co wyglądało na drzemkę po obiedzie. - Cała rzecz w tym, że pobyt Kostków w domu Kimberkera nie wpłynął na ich wiarę, zostali bowiem zawsze w łączności z Kościołem katolickim - miało to ogromne znaczenie dla dalszego współżycia między braćmi. - Dlaczego? Co?... Paweł stał się adoratorem Kimberkera, a Stanisław jezuitów? - Wiesz, Andrzeju? - Słucham. - Może kiedyś zagubiłeś jakiś cenny przedmiot? - Cenny, jak cenny... pamiętam, zgubiłem scyzoryk... Otrzymałem go w prezencie Bardzo lubiłem się nim posługiwać. Taki zręczny; pasował do ręki. Pamiętacie! Zawsze z prac ręcznych miałem bardzo dobry. W dużej mierze dzięki temu scyzorykowi. Szukałem kilka dni, po wszystkich kątach - na próżno. - Na próżno i nie na próżno. Gdybyś nie szukał, nurtowałby cię niepokój, że po pierwsze przez swoje niedbalstwo zgubiłeś go, a po drugie nie odnalazłeś. Warto szukać, nawet wtedy, gdy jest już nikła nadzieja na odnalezienie. Prawdy też trzeba szukać... Cierpliwie szukać. Pośpiech, zdenerwowanie, uproszczone myślenie czy złośliwość zawsze temu przeszkadza. Jeśli podjąłem się objaśnień o Kostce, to chcę, abyście ze mną szukali cierpliwie 1 bez uprzedzeń. Wyraźna różnica zdań zarysowała się między braćmi już w pierwszym dniu po opuszczeniu konwiktu. Paweł z nieukrywaną radością prowadził brata, Rozrażewskiego i Kostkę ze Sztembarku na nową stancję, którą wynajął w niespełna godzinę. Żywo rozprawiał, podkreślając walory nowego domu, który miał stanowić ich mieszkanie. Drzwi bramy - jakby na ich przybycie oczekiwały - były lekko przymknięte, lecz nie zamknięte. Paweł, czując się jak u siebie w domu, nie zakołatał 53 na odźwiernego, lecz wszedł po schodach na drugie piętro, przewodząc współtowarzyszom. Prowadził ich przez obszerne komnaty, a w postaci jego była radość, niczym u rozśpiewanego kanarka, co udało mu się umknąć z klatki. Nawet zapomniał wezwać Pacyfika, aby otworzył okna, lecz sam nachylony nad bogato zdobionymi parapetami, otwierał je na oścież. Przez wielkie okna do komnat od dawna nie wietrzonych, wdzierało się świeże, ciepłe, wiosenne powietrze. Upajało go to powietrze - wiosna i wolność. Z okien rozpościerał się szeroki horyzont na cesarską stolicę; hen daleko aż po Dunaj. Piękna wydawała mu się rzeka. Szczególnie teraz - wiosną. Wezbrana, porywcza, gwałtowna... W jej niespokojnych falach jakby odzwierciedlała się jego młodość: - Staszko!... Jurko!... Staszko, kuzynie najmilszy! A co? Siadamy na koń!... nad rzekę... - Nie śmiem - cicho wyszeptał Rozrażewski. - A to czemu? W kieckę cię ubrać!? - Wyszedłem z wprawy. Konie po zimie wypoczęte... Nie myślę czerwienieć ze wstydu na oczach wiedeńczyków, gdy ogier wybije z siodła. - Słusznie, Jurko zauważył. - Ano słusznie, ale jest dziedziniec obszerny, zajazd i podwórze ogromne! - I co? Komnaty bogate... przestronne... - Bogate, bogate... lepszych, Pawłuś, nie znalazłbyś bracie w całym mieście - z uznaniem przyznał Stanisław Kostka, stryjeczny brat ze Sztembarku - Chodźmyż konie ujeżdżać... Lecz zagrodził im przejście Stanisław: - Nie wypada! Pawłuś, czyj ten dom? Wprzódy trzeba należne uszanowanie gospodarzowi złożyć! - Słusznie, jak na cnotliwych żaków przystało. - Jak na początek nas zapamiętają, tak będą mieli w pamięci na zawsze. - Prowadź, Pawłuś. 54 - To dom Kimberkera - powiedział Paweł, ale już bez dźwięku w głosie. - Czyj?! Kimberkera? - Pawło żartujesz, przecie żartujesz. - Nie żartuję. - Nie może być! Pawłuś, braciszku; przecie ten Kimberker, to nie ten człek - luteranin, co zasiada w senacie miejskim?! - Innego nie masz w mieście - jeno ten. - Pawło!... Na Boga!... A zali nie słyszałeś, że z jego poręki cesarz zlikwidował konwikt?! - Wiem! Słyszałem! - odparł twardo - kwatera już wynajęta... i opłacona. - Protestuję! Stawiam veto! Imć pan Biliński o niczym nie wiedział! - Uspokój się, Staszku. Opiekun o wszystkim wiedział. A z polecenia rodzica trzeba ci spełnić wolę mentora i pierworodnego brata... - Mentora tak, jako i rodzica... ale ciebie? Wiem, żeś przynaglił imć pana Bilińskiego, aby dom Lutra na stancję wybrał, ale co powiedzą ojcowie jezuici?... Żeśmy od nich prosto pod dach heretyka poszli! Wstyd!., hańba! Pomnij na słowa rodzica, pana ojca... Co przykazywał?! - Przykazał wybrać kwaterę wygodną i ładną, jak przystało dla sławnego rodu - powiedział z dumą w głosie - lepszej nie widzę w całym mieście. - Pewnikiem, że lepszej nie znajdziem. - O, nie znajdziem lepszej - potwierdzili opinię Pawła Kostki ze Sztembarku i Rozrażewskiego. - Co chciałem rzec? - Paweł był wyraźnie zakłopotany - chciałem rzec, iż Kimberker udzielił nam kwatery, wszelako pod jednym warunkiem... - Co, jeszcze klauzulę poczynił?! - w Stanisławie wzburzenie rosło. - Jaką? 55 - Możliwą do przyjęcia? - Że na luteranizm przejdziem!? - Dałem szlacheckie słowo - powiedział mocno Pawło - iż nie wnijdzie w ten dom nigdy katolicki ksiądz czy zakonnik. - Jak mogłeś - jęknął Stanisław - zamykać drzwi przed księdzem, co od niemowlęctwa z nim obcowałeś!?... Przed ojcem Albertem Tobolskim?... Co serdeczny, życzliwy... a miłuje nas nie mniej niż pani matka. Pomnisz jak mozolił się nade mną całe miesiące, aż dotąd?... Po wiele razy objaśniał zadania... łaciny, gramatyki uczył... Zamknąć drzwi przed księdzem, skoro były zawsze otwarte - od pradziada... Nadto przed Polakiem, na obcej ziemi. - Historia się powtarza - powiedział Jerzy, lecz nikt nie zwrócił uwagi na jego spostrzeżenie. Nikt nie podejmował tematu, a Andrzej spuścił głowę i zdaje się, udawał, że nie słyszy. Nastrój pogody i zadowolenia ustąpił z twarzy Pawła, policzki przybrały barwę czerwieni, a usta drgały nerwowo. Z oczu zaś bił gniew: uporczywy i zły, rzucający spojrzenia na brata. Bo tego Paweł się nie spodziewał, żeby Staszek potrafił wyrazić sprzeciw... Pan Biliński się zgodził, a mógł zaprzeczyć... przecież wychowawca, opiekun... ale on?... on? Sytuację pełną napięcia rozładował Rozrażewski: - Chodźmyż konie ujeżdżać. - Chodźmyż! - powtórzył Paweł. Chciał się uwolnić od milczenia, od tego co zaszło. A także pragnął dać upust swojej złości - chociażby na koniu. - Dobra nasza! - Do stajni!... - Po siodła!... Zbiegli po schodach na dziedziniec, Stanisław zaś pozostał w komnacie. Ciężko mu było i smutno. I jakoś obco... samotnie... Gardło się dziwnie ścisnęło i zaschło; starał się opanować wzruszenie. Bo i jak nie smucić się - myślał w duszy - skoro minionej wiosny Rostkowo musiał opuścić, a teraz konwikt ojców. Tak bar- 56 dzo przywykł, pokochał, że nie sposób odejść; choć odejść trzeba. A co powie ojcu Albertowi, gdy go zapyta gdzie zamieszkał? Co powie?... Na pewno zapyta... Boże!... Święta Boża Rodzicielko Panno Maryjo ukaż mi drogę, co czynić wypada, bym nie stał się heretykiem i przenigdy od świętej wiary nie odstępował. Wlej w moją smutną duszę tę miłość do Kościoła, abym w nim szukał dla siebie światła i zbawienia. Wyjednaj mi łaskę u Syna, ażebym swoim życiem nie dał zgorszenia tym, którzy porzucili prawdę i przeszli do herezji, skoro mi razem pod jednym dachem z nimi żyć wypada. Ojcowie słusznie myśleć mogą, iż herezja nam się bardziej podoba niż nauka Kościoła, skoro w domu gorliwego luteranina szukaliśmy stancji. Jak ich przekonać, a szczególnie Ojca Tobulcia, że nie nauka luterska, tylko Pawło... Co uczynić? - zamyślony, gorączkowym wzrokiem, w którym odbijała się walka i szukanie, patrzył na spokojne miasto. Cisza panowała w powietrzu: pierwsze wiosenne muchy swoim brzęczeniem nuciły delikatne melodie. Za to z podwórza dochodziły zlewające się w jeden chaos krzyki Pawła i towarzyszy oraz uderzenia kopyt końskich i rżenie. Lubił jazdę konną i konie, lecz teraz nie słyszał wrzaskliwego podwórka. Z zadumy wyrwała go myśl, odbijająca się wyraźnym ożywieniem na twarzy: - Wiem, co uczynię - wyszeptał. - Zamiast na jedną Mszę świętą trza mi pójść na dwie. Kimberker panem swojego domu, nie kościoła... Jeśli ojciec Dani zezwoli, w spowiedzi będę szukał rady i ratunku nawet co tydzień. Przecież niebezpieczeństwo dla wiary wielkie jest - pod jednym dachem z lutrami... ale Ciało Pańskie codziennie spożyte? Potrzeba mi Bożych leków wiela, zanim choroba przyjść może... Wiosenny wietrzyk, niosący ciepłe promienie słoneczne, lekko gładził jego włosy, jako tkliwa i opiekuńcza dłoń, co tuli ku sobie. Staszek z Przasnysza zamilkł, twarz jego przybrała dziwny wyraz, jak u człowieka patrzącego w ponurą daleką perspekty- 57 wę. Pozostali czterej w dość swobodnych postawach leżeli obok siebie. Jerzy poprawił plecak służący za zagłówek i przesunął się w stronę słońca: - Tak, ta...ak się to zaczęło - powiedział niechcący. - Co ci się znowu zaczęło? - Jak to co! O czym myślisz!? Z księżyca spa... - No nie wydzieraj się, nie wydzieraj! Po co ta pyskówka - bronił się Andrzej - wiem, o co chodzi. Chyba, że ty myślisz o księżycowych sprawach. - Zdaje się, że była mowa o Pawle i świętym Stanisławie... - Na pewno - potwierdził Andrzej - ale, co się zaczęło? - Co!... Ano te nieporozumienia między braćmi. Paweł grał rolę kompromisową: nie przeszkadzało mu, że chodził na wykłady do ojców jezuitów, a mieszkał u luteranina. Obcował na przemian z krańcowo przeciwnymi sobie środowiskami. Święty Stanisław, nigdy nie przyjął się w środowisku protestanckim, ale za cenę ofiar i poświęceń zbliżał się do środowiska jezuickiego. Prawdą jest, że ogromnie dużo chwil poświęcił na modlitwę w kościele i na adorację Najświętszego Sakramentu. W ich czasach, w XVI wieku do dobrego tonu należało, żeby panicz nie wychodził na spacer - nawet na ulicę - sam, ale ze służącym. Świętego Stanisława krępowała taka warta, nie zawsze jednak mógł się jej pozbyć. Służący mogli dobrze obserwować, gdzie chodzi panicz młodszy. Towarzyszyli mu do kościoła; tu ich odprawiał do domu, pozostawał sam na modlitwie. Gdy długo nie wracał do domu, służba odnajdywała go, modlącego się w kościele. - Skąd wiesz, że długo się modlił? - Andrzej czasami nie ukrywał sceptycyzmu i najbardziej oczywiste fakty poddawał w wątpliwość. - I o mnie też mogą mówić za sto lat, że byłem naj... naj-pobożniejszym młodzieniaszkiem. Nie będę się wtedy bronił... Wszystko mi jedno... - Obawy są bezpodstawne, aby o tobie coś podobnego mówili; bo widzisz, źródła z pierwszej ręki, to znaczy my 58 - nigdy nie złożyliśmy zeznań, że ty byłeś pobożny. Chyba, że spobożniejesz... Wtedy tak! Powiem, że był z ciebie kawał cynika z domieszką poglądów epikurejskich, ale coś jak św. Augustyn nawróciłeś się... zmądrzałeś... - Od moich poglądów epikurejskich to się odczep! Wiesz?! - Oczywiście! Prywatne życie... - ironizował Jerzy - Mój drogi, co się tyczy świętego Stanisława, to jednak są dowody z tej pierwszej ręki. Mianowicie: Paweł czy służący Pacyfik składali zeznania pod przysięgą o pobożności świętego. Ludzie ówcześni bardziej szanowali swój honor, słowo szlacheckie niż dzisiaj. Paweł potrafił dotrzymać słowa wobec Kimberkera w tak krytycznej sytuacji, jak poważna choroba brata i obawa, że może umrzeć bez sakramentów świętych. Jakże więc można podawać w wątpliwość słowo tego dumnego szlachcica wypowiedziane pod przysięgą?... A przecież to nie tylko jego zeznanie: pan Biliń-ski, Pacyfik, Ojciec Albert Tobolski, Ojciec Dani i inni z Wiednia i Rzymu znający go na co dzień - długa lista świadków głoszących wielką świętość Stanisława. Materiał utrwalony na piśmie, którego prawdziwość poprzedziły przysięgi. To ma ogromny walor historyczny. Można tylko postawić pytanie: co skłoniło świętego Stanisława do tego rodzaju pobożności, jak długie adoracje, leżenie krzyżem na posadzce kościoła, klęczenie w sypialni wśród nocy? Co było ostatecznym motywem nastolatka, aby żyć życiem świętych?... - Może chciał przeprosić Boga za grzechy pana Bilińskiego, Pawła i towarzyszy. Bo ja wiem... a może problemy reformacji... - Robert był bardziej zadowolony z drugiej ewentualności. - Mógł odczuwać rozbicie Kościoła tym bardziej, że wychowy wał się w środowisku na wskroś katolickim. Mógł go niepokoić los ludzi odstępujących od wiary; dla nich święty Kostka nie widział zbawienia. - A miłość do Boga? - Mi...łość, taak miłość - Jerzy wyraźnie był zamyślony - tak! Naturalnie! Masz rację, Staszku. Mnie się wydaje, że to miłość. Po prostu zakochał się i koniec! 59 - A mnie się nic nie wydaje... Czuję, że słońce praży... Natomiast nie mogę sobie wyobrazić, jak można kogoś kochać, nie widząc go na oczy. Muszę widzieć!... i w dodatku poznane przeze mnie coś to la... la... la... - Czytałeś Dickensa Świerszcz za kominem? - niespodziewanie Robert postawił Andrzejowi pytanie. - Nawet to przeczytałem. - Pamiętasz tę niewidomą, córkę pracownika z fabryki lalek? - Coś sobie przypominam... o ile pamiętam Berta, grywała na harfie. - O, właśnie!... O nią mi chodzi. Powinieneś pamiętać, że pokochała Tackletona, właściciela fabryki. - Tak. Pamiętam. - Cała rzecz w tym, że ona była ociemniała, a mimo to kochała. Można kochać mimo ślepoty i nie tylko to, co się ogląda. - Słusznie, Robciu! Za to należą ci się brawa. - I bez braw się obejdzie. - Jesteś skromny, ale komu cześć, to cześć. - Święty Stanisław choć Boga nie widział, jednak bez wątpienia Go kochał. Uważam, że taki charakter pełen miłości miały jego długie adoracje, nocne czuwanie... Ręczę, że po sto i tysiąc razy powtarzał: kocham Cię, kocham Cię, o mój Boże. Myślę, że była to jego pierwsza wielka miłość, pierwsze wielkie zakochanie się. I dlatego było mu wtedy tak dobrze: tracił poczucie czasu, nie odczuwał zimna w kościele ani twardej posadzki pod kolanami - kochał! Właśnie miłość go uszczęśliwiła. Zachowanie jego było jak najbardziej naturalne. Czyż nie podobnie zachowują się zakochani, dopóki ich miłość jest prawdziwa? Czy nie chcą być obok siebie? Całymi godzinami... na zawsze. Święty Kostka czuł i przeżywał tę miłość i to jest dowodem dla mnie, że Bóg jest człowiekowi niezwykle bliski!... Właśnie przez miłość. - I Paweł tego nie rozumiał - przerwał Staszek przewodnik. - Czego? - leniwy Marek wreszcie zabrał głos, bo wiele razy był na wszystko obojętny, na przykład na problemy takie jak woj- 60 na i pokój albo dla młodych w wakacje - słońce i deszcz. Swoim usposobieniem nie zrażał nikogo, dlatego lubili go koledzy. - Paweł nie rozumiał Stanisława, jego miłości. Nie dziwię się Andrzejowi, że nie pojmuje, jak mógł Kostka w ten sposób miłować? Nie rozumiał go rodzony brat, a żyli obok siebie. A cóż dopiero Andrzej!... - I to jest przyczyna konfliktu między nimi? - spytał Jerzy. - Niewątpliwie tak! Stanisław coraz bardziej kocha, czuje się zobowiązany wobec Osoby kochanej - wobec Boga, a Paweł nic nie rozumie. Jako starszy czuje się odpowiedzialny za brata: upomina, grozi, nie żałuje przezwisk, takich jak: „Ty jezuito", „Ty mnichu"... Gdy śmiechy i uwagi są bezskuteczne, Paweł wiele razy nie wytrzymuje nerwowo i w poczuciu swojej bezradności ucieka się do siły. Uważa, że postępuje słusznie. Bo brat ma obowiązek zdobyć wiedzę i kulturę... maniery towarzyskie. Ma się stać przez obcowanie z ludźmi wielkiego świata wytwornym paniczem, a nie siedzącym w kościele mnichem. Tego samego zdania jest wychowawca Kostków, pan Biliński i współtowarzysze. Uważają, że Stanisław nie ma racji, a jego praktyki są przesadą. W ostateczności i oni się modlili, korzystali z Komunii św., spowiedzi, ale nie tak jak on, co porzucił naukę tańca... jazdę na koniu... - Niebywałe! Święty Stanisław i taniec! - Ale najbardziej prawdziwe. - Ciekawe jak on tańczył!? Cha... cha... cha... chciałbym widzieć taki taniec. - Zwyczajnie, jak to było w ówczesnej modzie. - No tak! Oczywiście... zwyczajnie, ale nie mogę sobie wyobrazić! Paweł!... Pan Biliński... jeżeli miał te dwadzieścia kilka lat - mogli hulać! Bawić się!... lecz święty Stanisław?... to nie w mojej głowie! - z głosu Andrzeja biła ujmująca szczerość, którą docenił młody przewodnik. - Rozumiem twoje trudności, ale trzeba pamiętać, że Stanisław przybył do Wiednia, aby zdobyć wykształcenie i kulturę to- 61 warzyską. Taki był cel przyjazdu Kostków do cesarskiej stolicy. Po to ich wysłał kasztelan zakroczymski za granicę. I taniec mieścił się w ramach ówczesnych form towarzyskich, podobnie zresztą jak i dziś. Dlatego obaj Kostkowie uczą się tańca. Tańczą!... Lecz skoro wielka miłość ogarnęła serce Stanisława, porzuca dotychczasowy sposób życia, rozrywkę... taniec!... Porzuca przejażdżkę konną... Szuka Osoby kochanej... szuka Boga!... - Przepraszam, że ci przerwę... W tej chwili wpadła mi do głowy pewna analogia - powiedział Jerzy. - Mów po polsku! Co za analogia?! - Marek zdradzał wyjątkowe zainteresowanie. - Analogia, czyli pewne podobieństwo. Chociaż nie wiem, czy wolno podobne porównanie stosować... Bo właśnie byłem przed wakacjami na ślubie koleżanki z mojego roku. Wyszła za faceta z czwartego roku. - I co z tego? - zapytał Robert. - Widzę, że wpadłeś, bracie, z tą analogią jak śliwka w kompot. - Przepraszam, dajcie dokończyć. - No! Niech kończy!... - Więc... więc co to chciałem powiedzieć - wodził ręką po czole, jakby ocierał pot - aha!... Święty Paweł przyrównuje miłość męża do żony do miłości, jaka istnieje między Chrystusem a Kościołem. Miłość człowieka do człowieka ma być obrazem miłości Chrystusa do ludzi. I tutaj widzę to ogromne podobieństwo w postępowaniu świętego Stanisława Kostki, tak jest!... świętego Stanisława do każdego chłopca, który prawdziwie jest zakochany. - A to dlaczego? - spytał Andrzej, nie ukrywając zdziwienia. - Co robi chłopak, który kocha? - Szuka dziewczyny. - Po co? - Aby z nią być razem! - Dlaczego chcą być razem? 62 - Bo czują się szczęśliwi. - No właśnie! Dlatego szukają siebie i uciekają od ludzi. Chcą być sami. Ta sama historia działa się w życiu świętego Kostki. Pokochał Chrystusa i w Nim szukał szczęścia. Nie z dziwactwa przestał tańczyć, obcować z wesołymi kolegami, lecz zrobił to dla Osoby ukochanej... dla Boga. Czy ludzie nie porzucają wesołego towarzystwa dla tych, których kochają? - Jak najbardziej - potwierdził Robert. - I święty Stanisław tak postąpił! Taniec nie miał już dla niego znaczenia! U niego liczyła się miłość!... Wszystko inne naprawdę dla niego nie miało znaczenia... było bez sensu. - Nie widzę też sensu, abym przestał tańczyć. - Andrzej, zabawny jesteś! Któż ci zabrania tańczyć?! Król Dawid przed arką, która wyobrażała obecność Boga wśród narodu izraelskiego, śpiewał i tańczył. Tańczył na cześć Pana Boga! - Nawet do Mszy św. w niektórych krajach Afryki mają wejść tańce sakralne, którymi się czci Pana Boga - zauważył Marek. - Więc wolno, Andrzeju... Może tylko powinniśmy zwracać uwagę na to, abyśmy jak Dawid czy Murzyni z Afryki swoimi tańcami czcili Pana Boga. Aby nasze obcowanie z dziewczętami, tak bliskie przez taniec, było godne ochrzczonych. U licha! czy nie jesteśmy chrześcijanami?! - powiedział z zapałem Jerzy, a po chwili, jakby w poczuciu winy cicho wyszeptał: Jestem... często jednak zachowuję się jak niepoprawny dzieciak, a nie dziecko Boże... - Dziwny jesteś - równie cicho powiedział Andrzej i chciał mu jeszcze powiedzieć, że jest koleżeński... fajny, ale nic już nie powiedział. Jerzy zaś jakby potwierdzał słowa kolegi, melancholijnie dodał: Tak... ta... ta... Co się zaś tyczy świętego Stanisława - mówił już innym tonem - to wolał ze swoją Miłością przebywać w milczeniu, a nie przy wrzasku i tłumie. Ciekawej książki nigdy nie czytamy przy brzęczącym radiu, lecz w idealnym spokoju. - Słuchajcie! - zaczął z nowym ożywieniem - Nie chciałbym, abyście mnie źle zrozumieli: a... zobaczył trochę Krakowa i bę- dzie się wymądrzał... ale gdy łażę przez rok ulicami tego miasta i ocieram się co krok o mury klasztorów, to zaczynam coraz bardziej rozumieć świętego Stanisława. W ostateczności za murami, w celach klasztornych są żywi ludzie z XX wieku, którzy jak on kontemplują, przeżywają miłość Boga. I czasem myślę, że musi to być ogromna miłość, skoro oni za tymi murami się skryli. Musi być ona niezwykła, że oni tam siedzą. Chciałbym tych ludzi zrozumieć, choć to bardzo trudne, bo nie przeżyłem takiej miłości, Zdaje mi się, że Paweł i Jan Biliński też nie rozumieli świętego. Nie znali tej miłości. Jak rodzice nie rozumieją swojego syna, gdy prawdziwie pokocha jakąś dziewczynę... Zaczynają się krzyki, wymyślania, ośmieszanie... jakieś pomniejszanie miłości. Świętego Stanisława miłość też pomniejszono, wyszydzając ją, gdy żył. Dziś... patrzymy na nią jako na dewocyjne dziedzictwo! Jako na coś, co nas odstrasza, czego nie możemy naśladować! A to bardzo dziwne!... Młody człowiek!... Każdy z nas przeznaczony do miłości, nie rozumie swego kolegi - to nic, że żył czterysta lat temu - nie rozumiemy młodego Kostki, który naprawdę kochał! I był wierny swojej miłości, jak żaden z nas!.. Nastało głuche milczenie. Jerzy urwał, a żaden z nich nie zdradził ochoty, aby podtrzymać rozmowę. Marek począł zabawiać się mrówkami, których cały kopczyk zauważył obok siebie. Robert o coś pytał Staszka, tylko Jerzy z Andrzejem - wydawało się, że uprzątali myśli. Było po południu: ludzie przerwali prace żniwne w polu; jedynie pszczoły - niezmordowane pracownice krzątały się raźno przy kwiatach. Andrzej z Jurkiem wymienili spojrzenia raz, drugi... Pragnęli patrzeć gdzie indziej; to na kościół rostkowski św. Stanisława, to na starą lipę, lecz dziwnym trafem wzrok ich często przecinał trasę wizualną kolegi i wypadało się mierzyć wielokroć oko w oko. - O czym myślisz, Prometeuszu? - Andrzej nie wytrzymał. - Kto? - Co? Zapomniałeś, żeśmy cię po śniadaniu Prometeuszem nazwali? 64 - A, rzeczywiście. - Faktycznie, wyleciało nam zupełnie z głowy. - Parują, parują nasze łepetyny. - Za to Andrzej zdradza fenomenalną pamięć. - I coś w niej ukrywa - dorzucił Jerzy. - Skąd wiesz!? - Wiem. - Wiesz, dużo wiesz!... - Chciałeś z nimi uciec. No i przypomniał ci się Prometeusz, żeby odwrócić uwagę - wmieszał się Staszek między ich utarczki. - Właściwie... to chciałem przemyśleć pewne sprawy... A przy tym nasunęła mi się nowa wątpliwość... - Jaka?! - żywo zareagował Jerzy. - Nie! Nie!... To nic, drobnostka! - Nie taka znów drobnostka - znacząco powiedział Staszek. - Dajcie mi spokój! Przestańcie!... Jurek!... Po co wodzisz za mną okiem?! - Co ci się stało? - w głosie Marka odbiła się troska o kolegę. - Dajcie mi spokój! - A któż ci go zabiera?... Za bardzo rozgrzałeś się, stary, na słońcu - usiłował łagodzić Robert, choć w duszy naprawdę nie wiedział, o co poszło. - Przepraszam, niepotrzebnie się uniosłem. Człowiek czasem jakiś głupi... Milczenie znów udzieliło się autostopowiczom i miało tę przykrą stronę, że sekundy stawały się godzinami, a uspokajająca cisza była z minuty na minutę wyrazem największego napięcia i niepokoju. Pewnie Andrzej to zrozumiał, bo pierwszy zaczął rozmowę: Wiecie... i gdyby nie owa atmosfera... Robertowi już na końcu języka siedziała odpowiedź: nic nie wiemy, lecz opanował się. Andrzej nieśmiało zaczął swoje zwierzenia - wiecie, poczułem się teraz między wami jakoś obco... Myślałem, że niepotrzebnie tu jestem... Jakoś trudno mi... - E, cóż znowu będziesz wymyślał? Z nami ci źle! Wolne żarty, Andrzeju... 65 - Jednak, jeśli mam być szczery... Wy się ze mną w wielu sprawach nie zgadzacie... - No, a ty z nami - powiedział Jerzy - Jest jednak wiele spraw, które nas łączą i to jest najważniejsze. - Bo choćby i taka kwestia, której nie miałem odwagi poruszyć... oczywiście a propos świętego Stanisława. Mówią wciąż, że to utalentowany chłopiec: raz przeczytał i powtórzył na pamięć, albo i te cuda... - Andrzeju, czy można coś powiedzieć? - grzecznie, niemal jak w szkole z podniesionymi palcami, choć ich nie podnosząc, spytał Staszek. - Proszę... - Podkreśliłem parę razy, że Stanisław Kostka korzystał z pomocy ojców jezuitów, nawet przy odrabianiu prac domowych, szczególnie z pomocy ojca Tobolskiego. A mimo to pierwszy rok studiów był dla Kostki trudny. Nie znaczy to, aby Stanisław miał nikłe zdolności, lecz brak mu było należytego przygotowania z Rostkowa, aby mógł z łatwością uczyć się w takiej szkole jak kolegium jezuickie w Wiedniu. Za to w drugim roku nauki w cesarskiej stolicy osiągnął dobre wyniki, a pod koniec roku trzeciego należy do czołówki uczniów. Trzeba więc przyznać, że musiał być dość zdolny. Szczególnie miał uzdolnienia językowe: władał dobrze łaciną, niemieckim, znał trochę greckiego, a na pewno w Rzymie zapoznał się i z włoskim. Nie znaczy to, że kasztelanie przesiadywał tylko w kościele, a Pan Bóg cudownie wlewał w jego głowę słówka obcojęzyczne i wiedzę. Szczególnie pobyt Kostki u Kimberkera charakteryzował się ogromną pilnością. Może dlatego, że nie liczył bardzo na swoje zdolności, a pewnie i to nie było bez znaczenia dla jego postępów, iż nie mógł korzystać z pomocy wykładowców w czasie odrabiania prac domowych. Tak czy inaczej, myślę, że jak najbardziej realizował zasadę założyciela Towarzystwa Jezusowego św. Ignacego: „Pracuj, jakby wszystko zależało od ciebie; módl się, jakby wszystko zależało od Pana Boga". Dewiza jezuicka, jak zresztą i życie Sta- 66 nisława są pozbawione cudowności, a oparte o realność pomocy Bożej i owocność ludzkiego trudu. - Można się zgodzić z twoim wyjaśnieniem - powiedział Andrzej, ale trudno mi uwierzyć, żeby... żeby... - Szczerości, Andrzejku, szczerości i odwagi dla własnych myśli - dodawał otuchy Jerzy. - Czuję, że w końcu wyciągniesz ze mnie wszystko! Razem z moim wnętrzem! - uśmiechnął się smutno - Cóż... od jakiegoś czasu... właściwie od dwóch lat... nie mogę wierzyć. Po prostu nie mogę! Wiele rzeczy nie rozumiem, nie mogę się zgodzić... Ale, po co to mówię? Jurek, nie wierzę, abyś mnie zrozumiał. Nie obrażaj się, lecz ciebie uważam za robota religijnego, za automat... Jesteśmy na dwóch przeciwległych krańcach. Marek mało mówi, co myśli..., a Robek trochę za mną, trochę za tobą. Ciebie za mało znam - zwrócił się do Staszka - abym mógł coś powiedzieć o tobie. Wywarłeś na mnie wrażenie wiadomościami o świętym Stanisławie... A najbardziej zaskoczyło mnie to, że się ktoś taki znalazł jak ty. Myślałem, że drugiego Jerzego Klonowicza nie znajdzie pod słońcem. Dorównujesz mu... - Słuchaj, Andrzej! - żywo zawołał Marek - widziałem trzeciego! Jesienią ubiegłego roku pojechałem do Jurka. To był jakiś dzień wolny od nauki... konferencja nauczycielska, czy coś? - A mniejsza... i co? - No i wszedłem do kościoła - później Jurek wyjaśnił, że to kościół dominikanów - i zobaczyłem tam człowieka całującego posadzkę. - Ile miał lat, siedemdziesiąt? - Właśnie, że nie! Gdyby miał lat siedemdziesiąt wcale bym nie wspomniał! Słowo honoru, że młodziej wyglądał niż Jurek! - I co? - Nic! To mnie zaskoczyło i nigdy tego, co przeżyłem nie zapomnę. Widzę go dziś, całującego tę posadzkę! I gdyby mi ktoś opowiadał, nie uwierzyłbym; ale zobaczyłem na własne oczy. Nie wiem... nie wiem, lecz zdaje mi się, że nigdy nie potrafił- 67 nisława są pozbawione cudowności, a oparte o realność pomocy Bożej i owocność ludzkiego trudu. - Można się zgodzić z twoim wyjaśnieniem - powiedział Andrzej, ale trudno mi uwierzyć, żeby... żeby... - Szczerości, Andrzejku, szczerości i odwagi dla własnych myśli - dodawał otuchy Jerzy. - Czuję, że w końcu wyciągniesz ze mnie wszystko! Razem z moim wnętrzem! - uśmiechnął się smutno - Cóż... od jakiegoś czasu... właściwie od dwóch lat... nie mogę wierzyć. Po prostu nie mogę! Wiele rzeczy nie rozumiem, nie mogę się zgodzić... Ale, po co to mówię? Jurek, nie wierzę, abyś mnie zrozumiał. Nie obrażaj się, lecz ciebie uważam za robota religijnego, za automat... Jesteśmy na dwóch przeciwległych krańcach. Marek mało mówi, co myśli..., a Robek trochę za mną, trochę za tobą. Ciebie za mało znam - zwrócił się do Staszka - abym mógł coś powiedzieć o tobie. Wywarłeś na mnie wrażenie wiadomościami o świętym Stanisławie... A najbardziej zaskoczyło mnie to, że się ktoś taki znalazł jak ty. Myślałem, że drugiego Jerzego Klonowicza nie znajdzie pod słońcem. Dorównujesz mu... - Słuchaj, Andrzej! - żywo zawołał Marek - widziałem trzeciego! Jesienią ubiegłego roku pojechałem do Jurka. To był jakiś dzień wolny od nauki... konferencja nauczycielska, czy coś? - A mniejsza... i co? - No i wszedłem do kościoła - później Jurek wyjaśnił, że to kościół dominikanów - i zobaczyłem tam człowieka całującego posadzkę. - Ile miał lat, siedemdziesiąt? - Właśnie, że nie! Gdyby miał lat siedemdziesiąt wcale bym nie wspomniał! Słowo honoru, że młodziej wyglądał niż Jurek! - I co? - Nic! To mnie zaskoczyło i nigdy tego, co przeżyłem nie zapomnę. Widzę go dziś, całującego tę posadzkę! I gdyby mi ktoś opowiadał, nie uwierzyłbym; ale zobaczyłem na własne oczy. Nie wiem... nie wiem, lecz zdaje mi się, że nigdy nie potrafił- 67 bym się zdobyć na podobny gest pobożności... to ogromny gest... prawda?... I on był tym trzecim... - Bezsprzecznie - oświadczył Andrzej po pewnym wahaniu - że to wielki gest. Osobiście wolałbym moimi ustami dotknąć innych ust niż zimnej marmurowej posadzki. Trzeba jednak przyznać... chyba, że był to ksiądz! - W żadnym wypadku! Był w cywilu, a w dodatku stanowczo za młody na księdza! - zaprzeczył Marek. - Więc nie ksiądz... A może ja... ja naprawdę jestem ślepy! Jakieś bielmo mi zeszło na oczy i widzę niewiele. Bo przecież ten z kościoła dominikanów nie całował brudnej, podeptanej przez ludzi posadzki... to nie! Dziwna myśl mi przyszła do głowy: on Kogoś całował - twardszego niż marmur. Może wy macie rację... Może jest życie inne, głębsze, którego nie dostrzegam. Nie wiem, ale to nonsens całować posadzkę, lecz zarazem coś niepojętego... Może i ten święty Stanisław odczuwał to inne życie, którego ja nie czuję... którym nie żyję... Podawałem szczególnie w wątpliwość wszelkiego rodzaju nadzwyczajności, których pełno musiało być w życiu świętych Kościoła katolickiego. Zawsze cuda. Świętemu Stanisławowi też miała się ukazywać Matka Boska, otrzymał cudownie Komunię z rąk anioła, czy świętej Barbary. Pełno nadzwyczajności! Do niego przychodzili święci na czele z Dzieciątkiem Jezus, a w mojej głowie kłębowisko dymów myślowych... Nikt mi się nie pokazał! - Rozumiem. Wierzę, że nikt zza światów nie złożył ci wizyty. Ale to nie znaczy, aby inni takich wizyt nie mieli. A już absolutnie nie mamy, Andrzeju, żadnych podstaw ku temu, aby odrzucić widzenie młodego Kostki. Bo i jakie argumenty przemawiają za tym, aby je odrzucić? Żadne! Dosłownie żadne. Natomiast wiele jest dowodów historycznych wskazujących na to, że Stanisław miał takie widzenia - oznajmił amatorski przewodnik. - Na przykład jakie? - Chociażby te, które wymieniłeś przed chwilą. - Dowody? 68 - Otóż i dowody: 5 stycznia 1603 roku Jan Biliński złożył w Pułtusku pod przysięgą następujące oświadczenie: „Zapytany jako świadek zeznał, że gdy błogosławiony Stanisław Kostka chorował bardzo ciężko w miesiącu grudniu roku 1565 w Wiedniu - ten właśnie świadek spędził siedem bezsennych nocy przy jego łóżku, aby... co złego nie przytrafiło się choremu; wspomniany błogosławiony Stanisław Kostka zwrócił mu uwagę, aby oddał uszanowanie czcigodnemu Sakramentowi Eucharystii, który Stanisławowi przyniosła i podała święta Barbara Panna i Męczennica, jak to sam jasno i wyraźnie powiedział". Następne widzenie, według relacji Bilińskiego, w czasie tej samej choroby miało następujący przebieg: „Gdy lekarze stracili już nadzieję, że Stanisław przyjdzie do zdrowia, spędziłem kilka bezsennych nocy, oczekując końca jego życia. Zmęczony... polecałem pilnie naszym chłopcom od obowiązków, aby przynajmniej przez parę godzin czuwali przy chorym... Wyczerpany, całą noc przespałem jednym cięgiem... budząc się o świcie; szybko się zerwałem i z drugiego pokoju powoli, po cichu podszedłem do drzwi, gdzie leżał chory. Drzwi były lekko uchylone. Chłopcy śpią głęboko. Ponieważ lampa rzucała jasne światło na drzwi, błogosławiony zauważył mnie, obserwującego, czy mu się co nie stało... Bardzo mile mnie poprosił, abym śmiało do niego podszedł. Powiedział mi, że już zupełnie - za przyczyną i wstawiennictwem świętej Barbary, do pierwotnego zdrowia powrócił... Wydawało mi się to u niego utratą przytomności z powodu choroby, lecz gdy bliżej do chorego podszedłem, aby lepiej zbadać stan jego umysłu, stwierdziłem z największym moim zdziwieniem pełną jego przytomność". Stanisław poprosił o odzież, aby mógł udać się do kościoła z dziękczynieniem. Biliński wołał jednak zaczekać na przyjście i orzeczenie lekarzy. Ci stwierdzili, że niebezpieczeństwo śmierci, od której nie mieli nadziei go uchronić, minęło. Jak oświadczył wychowawca, Stanisław zażartował z lekarzy, a na nim wymógł, aby go zabrał tego samego dnia do kościoła. Nie zauważono ani śladu choroby. 69 Można byłoby poprzestać na tym świadectwie, które wydał Jan Biliński, ale tak samo zeznali Pacyfik, Paweł i jezuici wiedeńscy z ojcem Tobolskim na czele. A także sam Stanisław był przekonany o prawdziwości swoich widzeń, z których się zwierzał Stefanowi Augusti, Stanisławowi Warszewickiemu i innym zakonnikom. Wydarzenia te musiały być prawdziwe. Dowodem ich prawdziwości był nagły powrót Kostki do zdrowia z śmiertelnej - według opinii lekarzy i Bilińskiego - choroby. - Trudno to udowodnić... - Od dziś powinniśmy dać ci imię Tomasz - powiedział Jerzy. - Dlaczego? - Bo jesteś niewierny! - Andrzej też piękne imię. To imię Apostoła, który oddał ręce i nogi pod krzyż - stwierdził Staszek. - I pierwszy poszedł za Chrystusem... - Oczywiście... przywołał także brata Piotra do Pana Jezusa. - Dobrze, niech będzie Andrzejem, jak go ochrzczono. - Masz ogromne szansę!... - rzucił Robert. - Otóż, wracając do problemu, trzeba powiedzieć, że największym argumentem potwierdzającym prawdziwość objawień Kostki jest przyjęcie go do zakonu. - A to czemu? - Konstytucje Towarzystwa Jezusowego zwracają wielką uwagę na to, czy kandydat do zakonu wolny jest od chorób. Za jedną z pięciu istotnych przeszkód w przyjęciu do Towarzystwa uważa św. Ignacy wypadek choroby, sprawiającej zaciemnienie zdrowego sądu albo wpływającej na zmniejszenie roztropności. Założyciel jezuitów dodaje, że za przeszkodę uważa nawet skłonności do tego rodzaju chorób. - Tak, Staszku! Dziękuję ci za te szczegóły - bardzo ważne - z regulaminów jezuitów. Nie miałem okazji poznać ich dotąd. Wnioski są już oczywiste: gdyby widzenia świętego Stanisława 70 Kostki wyrastały na podłożu chorobowym, nie byłby przyjęty do zakonu. Objawienia te nie były też przez świętego przemilczane jako wątpliwe, czy są prawdziwe, czy wystąpiły na tle choroby. Święty Stanisław był przekonany o prawdziwości tych zdarzeń. Mało tego! Otoczenie, środowisko domowe i jezuickie przyjęło za prawdziwe te widzenia. Inaczej nie byłby w zakonie! A więc prawdziwość objawień została potwierdzona oficjalnie, urzędowo, z chłodem trzeźwego jezuickiego regulaminu - w 1567 roku, kiedy to święty został przyjęty do zakonu. I tu już nie mamy żadnych podstaw do podawania w wątpliwość faktów, które z oczywistością przyjęli współcześni. Przecież tak łatwo mogliby się obronić przed natarczywością Stanisława, gdy prosił o przyjęcie do zakonu, motywując odmowę brakiem zdrowia, którego żądała reguła zakonna. - Dobrze! Wygadałeś się... tak? - Tak - odparł nieco urażony Jerzy. - Wobec tego święty Stanisław był wybrańcem... wybrańcem Boga! A ja nie jestem! - Nieprawda! Właśnie, że jesteś! Każdy z nas jest Bożym wybrańcem! - Jerzy przybrał wyraźnie wysoki ton - Każdy!... Słyszysz!?... właśnie, jesteśmy wybrani! - Wiesz, moja egzystencja jest tak marna, że przy najlepszych chęciach nie mogę się dopatrzyć wybrania. - To z Pana Boga winy?!... Uważasz?... - A co myślicie, że Kostki życie było inne niż nasze? Nie! Codziennie spotykała go ludzka zwykła rzeczywistość, z pewnością o wiele bardziej drastyczna i surowa niż Pawła i towarzyszy. Tylko, że u niego najbardziej się liczył Pan Bóg. Chrystus zajmował centralne miejsce w jego rzeczywistości. To była sprawa najważniejsza... oczywista! To była sprawa jego miłości! Nie wiem, jak wy patrzycie na te widzenia kasztelanica?... Może, jako na coś nadzwyczajnego? Nie! To dla nas mogą być te sprawy nadzwyczajne, bo wyobrażamy sobie, że Bóg jest gdzieś w zaświatach, 71 daleko od nas... tak myślimy. Bóg jest nam bliski: „w Nim żyjemy, poruszamy się, jesteśmy". Tę bliskość, obecność wśród nas Pana Boga zrozumiał Kostka. Znalazł w Bożym świecie swoje miejsce obok Bożej Matki i świętych. To zbliżenie do nadprzyrodzonego świata było tak ogromne, że nie tylko młodą duszą odczuwał, rozumem pojmował, a sercem kochał, ale na własne oczy widział! Rozumiecie!... On tak kochał, że miłość pokonała naturalne przeszkody, aby zobaczyć Miłowanego. Przez miłość wszedł w nowy kontakt zewnętrzny ze światem Bożym, który jest nieznany i nieodczuwalny dla tych, którzy nie miłują. Bo, czy daltoniście możemy mówić o barwach, że są - i w dodatku bardzo piękne, jeżeli świat ogląda jako szary? Czy wytłumaczymy mu na czym polega zieleń lub czerwień? Czy będzie z nami podziwiał błękit nieba? - Szukać odpowiedzi nie trzeba. - Niebo! Cóż to jest niebo? - postawił Staszek retoryczne pytanie. Marek lubił posługiwać się formułami katechizmu: - Miejsce wiecznej szczęśliwości - odpowiedział. - W porządku, lecz ta szczęśliwość zaczyna w nas trwać już teraz, tu na ziemi. Jeżeli jesteśmy zakochani w Bogu! Nabiera cech ponadczasowych - wiecznych, gdyż dotyczy wiecznego Boga. Stanisław - choć żył w przestrzeni i czasie, w Wiedniu XVI wieku, osiągnął ponadczasowość... zdobył wieczność. Był ciężko chory i lekarze nie widzieli nadziei na powrót do zdrowia... Tymczasem przez widzenie nastąpiła taka potęga przeżyć, wstąpiło w jego ciało tyle sił witalnych, że wstał zaraz i wybrał się do kościoła. Miłość!... Miłość dała mu pełne zdrowie i siły, bo czerpała moc ze źródła, co ożywia wszystko. Poznany w widzeniach nadprzyrodzony świat był przez Stanisława mocno przeżywany. Nie myślał o stracie, nawet o osłabieniu wrażeń, których doznał. Pragnął to szczęście, które stało się jego udziałem, na zawsze ocalić. Dlatego nic innego nie pozostało mu uczynić, jak tylko z miłości ku Bogu oddać się Stwórcy całkowicie. I rzeczywiście złożył ślub, że wstąpi do Zakonu Ojców jezuitów, aby całkowicie przynależeć do Pana Boga. Odtąd, 72 to znaczy od grudnia 1565 roku, jego serce będzie się rwało ku Bożym sprawom. Owe pragnienia ujmie w maksymę: „Wyższym ja sprawom zrodzony - i dla nich tylko mi żyć!" Szczęście, które osiągnął, miłość, którą przeżył - zmieniły kształty i przerodziły się w ogromną tęsknotę, nie dającą spokoju. Przerodziły się w pasję, co nakazała mu nie liczyć się z niczym i nikim, tylko realizować swoje postanowienia miłosne. Cóż... trzeba przyznać, że urósł mit wokół Kostki przez wieki, ale nie stworzył go Stanisław, lecz ludzie. A on? - Zwyczajny chłopiec, jak każdy nastolatek: szukający, wrażliwy na miłość i bezgranicznie zakochany... - I dodaj, że wielki! - powiedział Jerzy. - Wielki?... bo ja wiem?... Tak, tylko nie z siebie, jeno z Pana Boga - padła cicha, pełna pokory odpowiedź. 73 Najśmielsza decyzja - Nie uważacie, że należałoby trochę nogi rozruszać!? - Robert podniósł się z trawy; wykonywał swobodne ruchy, jakby usiłował odprężyć ciało. - Przy dłuższym leżeniu - ostrzegam: może nastąpić zanik mięśni. - Co?! Chciałbyś się już zbierać? - spytał Jerzy. - Nie reflektuję... Jest jeszcze wciąż gorąco! Nie mam się do czego śpieszyć - Andrzej rzeczywiście nie myślał odchodzić. - O!... Jeszcze wczesna godzina - za dwadzieścia pięć trzecia. - Wyrażaj się ściśle - Marek przy lada okazji lubił napominać brata. - Między godziną drugą trzydzieści pięć a godziną czternastą trzydzieści pięć u ciebie nie ma żadnej różnicy! - Wcale nie ciągnę was do Przasnysza... Mam ochotę zagrać w badmintona - Robert wyjął rakietki z plecaka i nęcąco wywijał nimi, aby kogoś skusić. Staszek wyciągnął rękę po rakietkę, ale zatrzymał go Andrzej: - Mam inną ochotę, abyś, Staszku, kończył opowieść! Chcę cię wysłuchać... nie zdołał powiedzieć swoich pragnień, gdyż Robert trzepnął go rakietką w plecy: - Koleś! Szanuj wolną wolę! - zawołał, rzucając się do ucieczki, lecz poszkodowany zdołał chwycić uciekiniera za nogę - a ten runął jak długi. Szamotali się obaj dłuższą chwilę, Marek zaś usiłował być sekundantem. - Dosyć! dosyć!... nie myślę was znosić z pola walki! Okażcie litość wzajemną - udawał lamentującego - w Przasnyszu może 74 zabraknąć gipsu... albo go w ogóle nie ma! Panowie bądźcie dżentelmenami!... Andrzej! Barbarzyńco jeden! Powstrzymaj się! Chcesz z jego szynek zrobić bity kotlet!? - Masz! Jak ci go żal - podał rakietkę Markowi, sapiąc ciężko - zagraj z nim! - podszedł do Jurka i Staszka: - Należało mu się... - urywał zdania - na rozpalone plecy... czuję, że znać tę rakietkę,... a, piecze! Proszę, opowiadaj... szybciej zapomnę swoje bary. Marek z Robertem oddalili się z rakietkami. - Od czego zacząć? - Od prawdy, tylko, Staszku, od prawdy! - zawołał Jerzy. - Dalsze lata pobytu Kostków w Wiedniu pogłębiły wzajemne niezrozumienie między braćmi. Paweł górował. Miał za sobą wszystkich: Kacpra Rozrażewskiego, Kostkę ze Sztembarku, no i Bilińskiego. Cichy Bernardek Maciejowski najchętniej nie zabierał głosu. Mimo to trzeba przyznać, że młodszy kasztelanie czuł się w Wiedniu dobrze. Zaangażowanie w Boży świat - o którym mówiłem uprzednio - dawało mu wiele radości, szczęścia, co można było zauważyć z obserwacji Kostki, jak również z osiągnięć w nauce. W trzecim roku studiów jest zaliczony przez wykładowców jezuickich do najwybitniejszych uczniów kolegium. - To także jest rys wielkiego charakteru - zauważył Jerzy - że się nie zniechęcał. Nie buntował... ale ze spokojem pracował, w warunkach antypatycznych. Osobiście nie potrafiłbym uczyć się w towarzystwie, gdzie jeden drugiemu jest wilkiem i spogląda jak pies na kota. Nie ma co! Musiał być opanowany. Nieraz w nim zakipiało... i to dobrze... Inaczej być nie mogło; był tylko człowiekiem... Ale nerwy musiał mieć jak liny okrętowe, stalowe i grube... Charakter nieugięty... jeśli nie wybuchał, a przy tym jeszcze pracował i osiągał wyniki. - Ale nie w tym okazała się twardość Stanisława. Owszem, to też było zwycięstwo, lecz nie największe. - Mianowicie? Chyba nie pokonał Pawła, tak jak zrobiłem przed chwilą z Robertem - śmiał się Andrzej. 75 - Do tego nigdy nie doszło. Stanisław nie podniósł ręki na brata, choć po ludzku sądząc, należało się nie raz Pawłowi „na piwo". Trzeci rok studiów dobiegał końca i kasztelankę musieli myśleć o powrocie do kraju. Tymczasem Stanisław czuł się zobowiązany przed Bogiem wypełnić ślub, który złożył: wstąpić do zakonu. Pod wrażeniem dobrowolnych zobowiązań żył już drugi rok i nie widział innego rozwiązania dla siebie, tylko całkowite ofiarowanie się Bogu. Żył nadzieją wzrastającą z dnia na dzień, że skoro tylko ukończy nauki, będzie mógł ślub wypełnić. Napisał w tej sprawie niezwykle serdeczny; pełen miłości - z której biło poddaństwo - list do pana ojca, błagając kasztelana zakro-czymskiego, aby wyraził swoje przyzwolenie na pójście syna do Zakonu Ojców Jezuitów. Niestety, twardy i nieczuły na prośby Stanisława - a nade wszystko ceniący sobie honor i znaczenie rodu - pan Jan Kostka poczytał za obelgę dla familii zamiary syna. Mocno też podkreślił, aby imć pan Biliński, mentor i pedagog synów, tudzież Pawło dopilnowali, aby woli rodzica stało się zadość. Stanisław miał niezwłocznie razem z nimi powrócić do Polski. Kasztelankę znali ojca od dzieciństwa, wiedzieli, że jest twardy jak kamień dla dzieci i podwładnych i brzydzi się ustępstwem. Stanisław znał dumę swojego ojca, że jeśli raz nie wyraził zgody, nigdy jej nie udzieli. Pismo odrzucił... - myślał młody Kostka - ale gdyby upadł do stóp rodzica, a błagał go na wszystko: na niebo i ziemię!... Na zbawienie duszy! Czy nie zezwoli? Gdyby jak szczenię tulące się do pana i liżące jego stopy, upadł przed panem ojcem i całował buty i ustami rozgrzał je, iżby zapiekło go w nogi - czy będzie wzbraniał?... - Odpowiedź przychodziła zawsze jednaka: będzie wzbraniał... nigdy nie przyzwoli. Kogo słuchać? - rodzica, czy głosu, co nęka po nocach i sen spędza z oczu? A czyż można złamać śluby, lekceważyć przysięgi złożone przed Majestatem Bożym? Gdzie wola Boża, gdzie?!... Aby jej dać należne uszanowanie... cześć! Posłuszeństwo ro- 76 dzicom także od Boga jest! Wszelako, li nie jestem posłuszny? Wszyćko uczynię - szeptał jak w gorączce - na kolanach do Rostkowa będę szedł, jeśli ich wola taka... lecz ślubu dochowam. Za słaby jestem!... Ja proch, co duszę przyodziewam! Ja słabe stworzenie... ja... ja - i wybuchnął płaczem. Zdawało mu się, że gdyby nie wypełnił woli pana ojca, stałby się buntownikiem, burzycielem ładu powszechnego, którego nikt nie śmiał naruszyć. Dlatego płakał... - Jakoż ślubów dopełnić? Wolę pana ojca uszanować, a Bożej woli nie oddać należnej czci? I o miłości, która jak płomienie ognia rozeszła się po całym ciele i żyje w każdym pulsie nagle zapomnieć? Niemożliwe, to niemożliwe... nie zapomnę - szeptał - Chryste Panie! Tyś ogarnął mnie ze wszystkich stron... płonę taką miłością, co wszystko przetrwa! Co potężniejsza niż wola pana ojca - szepnął ściszonym głosem - Czyż mogę wyzbyć się krwi, o, Panie mój, skoro najmniejsza jej kropla i wszyćka ona, co rozpływa we mnie, miłuje jeno Ciebie, o, Panie? Czyż zmienię swoją głowę, jeśli każda myśl ucieka za Tobą, o, Panie? Mam jedno serce i podarowałem je Tobie, o, Panie! Cóż... nie odmienię się: przynależę do Ciebie, o, Panie! Jestem Twój - cały Twój! Chyba, że moja krew zastygnie, że myśl zamrze na czole, a serce stanie... - nie, Panie! Stanisław będzie Twój! Stanisław Kostka w życiu i w wieczności - zawsze Twój! - podniósł się z klęczek i wszedł z kościoła. - Jutro - planował - pójdę do ojca prowincjała prosić, aby raczył mnie przyjąć bez zezwolenia rodzica. Ojciec Wawrzyniec Maggio, prowincjał Austrii i wiceprowin-cjał tworzącej się prowincji polskiej, przyjął Kostkę życzliwie - nawet serdecznie. Podkreślał w ciągu rozmowy zasługi rodziny Kostków dla Kościoła, o których dużo słyszał - nawet od samego kardynała Stanisława Hozjusza, wielkiego legata na Sobór do Trydentu. Uważał dla siebie za łaskę szczególną, iż mógł z wielkim Polakiem rozmawiać. Wszelako, gdy Stanisław wyjawił cel wizyty, ojciec Maggio zerwał rozmowę w pół słowie. Twarz jego pobladła, przybierając rysy boleściwe: 77 - Ochoczo, ochoczo cię przyjmiemy, synu mój - mówił z nerwowym pośpiechem i wzruszeniem. - Słyszałem i o tobie mnogo dobrego. Prym wodzisz pono w naukach na całe kolegium! Chętnie bym... jeno będzie potrzebne na piśmie przyzwolenie rodzica. - Jegomość ojciec dobrodziej się nie zgadzają - wyszeptał jak echo. - Powiadasz, że jegomość ojciec się nie zgadzają? - Nie... - skinął, już i tak nisko zwisającą głową. - Ha... trudno, synu mój... Może uprosisz, skoro z bratem wyruszysz do kraju. Zawsze to, synu mój, gorące i żywe słowa inaczej przemówią do rodzica niż martwa karta papieru... - Nie ubłagam, Wasza Wielebność... Nigdy nie uproszę! Znam jegomości pana ojca... słowa, które rzeknie - nie cofa. - Ha, trudno - powtórzył prowincjał - skoro taka wola Boża. Bez woli rodzica nic nie możem. Takie jest prawo... taki ład powszechny. - Wasza wielebność! Ja... ja najpokorniej proszę, ja suplikuję - w głosie Kostki było tyle błagania, ogromnej nadziei i wiele bólu, że ojciec Maggio odwrócił twarz; ukradkiem ocierał łzy, co samorzutnie spływały po policzkach. Serce nakazywało mu zawołać: tak chłopcze, przyjmę cię - od dziś, od zaraz! Lecz rozum doświadczonego zakonnika cenił sobie nade wszystko dobro rodziny zakonnej. Wzdrygnął się na myśl o podobnym kroku: represje możnego rodu wobec Towarzystwa... przekreślenie szans rozwoju zakonu w Polonii... inne kłopoty, które odgadnąć trudno... Odwrócił twarz, ale już opanowaną i chłodną ku kasztelani-cowi i krótko odparł: - Nie mogę, synu. - Na pożegnanie dodał: Bóg będzie z tobą. Stanisław wyszedł od prowincjała krokiem chwiejnym; nogi wrastały w ziemię. Po całym ciele przebiegały zimne dreszcze - choć lato było w pełni. Rozpoczął się sierpień. W głowie czuł 78 szum, jakby zamroczenie i tylko błędnie powtarzał: na próżno... wszystko na próżno... i ojciec prowincjał nie raczył... Nie miał odwagi iść prosić gdziekolwiek. Któż potrafiłby zliczyć te prośby, przeradzające się w częste uporczywe nalegania? I ojciec Tobolski... ojciec Dani... mistrz konwiktorów, każdy jezuita, którego Stanisław poznał, znał jego zamiary. Pozostał sam. Przed nim szeroka wiedeńska ulica, wyjazd do Polski: tytuły, zaszczyty, może urzędy, które piastowali wujowie Wojciech i Stanisław Kryscy, pracujący w dyplomacji królów polskich? Może godności, od których stała teraz po studiach droga otworem, z szansą nie mniejszą niż dla Kostków pomorskich? Za nim pozostało tylko jedno: mocno zatrzaśnięta furta jezuicka. Przed nim z pewnością otwierały się szerokie horyzonty życia, uwypuklone i powiększone w humanizmie, lecz Stanisław nic z tego nie uważał za wielkie. Jedno widział dla siebie miejsce najpotężniejszej fortecy podobne; oblegał je przeszło rok i nie widział żadnych możliwości zdobycia. Po wyjściu od ojca Maggio wahał się co robić dalej: odstąpić? skapitulować? czy przypuścić szturm... jeno z której strony? - Lecz prawda! Ojciec Franciszek Antonio! - przyszło w porę olśnienie - pono przybył z Italii!... Pewnikiem, że zna najdostojniejsze persony w Towarzystwie. Jego trzeba prosić o posłuchanie... - I co, doszło do spotkania z tym jezuitą? - zapytał Andrzej, okazując ciekawość i większe zainteresowanie. - Tak! Oczywiście, że doszło do spotkania Kostki z Franciszkiem Antonio. - Rzeczywiście, że ze świętego Stanisława nie było znowu takie potulne dziecko. Umiał chodzić za swoim... ale zaraz: - tym razem coś wskórał? - Antonio nie znał Stanisława, dlatego przyjął go nieco inaczej niż inni ojcowie. Tłumaczył, że zapał młodzieńczy niby ogień słomiany szybko minie, że pewnie jakieś niepowodzenia wpłynęły na decyzję Stanisława. Lecz gdy Polak z całą stanow- 79 czością przedstawił swoje racje: ślub złożony przed rokiem, żar - niepojęty żar miłości, trawiący mu serce, zdaje się, że zrozumiał Kostkę. Popatrzył na młodzieńczą sylwetkę, odzianą według nowej mody, wyobraźnią i pamięcią cofnął się hen! - wstecz, w minione lata, kiedy to on sam, Antonio, poczuł podobny żar Boży. Dłonie bezradnie rozkładał, grube żyły nabrzmiały na skroniach, nim ostatnie słowo wyrzekł: - Ojciec Ignacy, założyciel nasz, bodaj przed 13 laty - jeśli mię pamięć nie zawodzi - zabronił przyjmować młodzieńców bez zezwolenia rodziców. Szczególnie zaś tych, co w naszych kolegiach scjencję pobierają. Ale skoro postanowienie twoje męskie i trwałe jest?... A jeszcze nad tym pomyślę... może sam ojciec generał w Rzymie?... Tymczasem upływały ostatnie tygodnie w Wiedniu. Ostatnie egzaminy. Paweł wraz z całą stancją włóczył się po mieście, wykorzystując rozrywki i zabawy. Towarzyszył im opiekun pan Biliń-ski - rzekomo z troski i opieki - w rzeczywistości, aby dać upust zachciankom młodości. Stanisław za to przeżywał te dni wśród zmagań wewnętrznych. Był szczególnie zgnębiony: ni uśmiechu na twarzy, ni żadnej energii... tylko uporczywe zamyślenie. Toteż opiekun ostrzegał Kostkę przy lada okazji, iż owe natarczywe myśli nic dobrego nie wróżą - mogą przynieść jakowe nieszczęście. Paweł zaś żartował z brata - U kaduka! Głowę daję, że Staszka wszystko minie, skoro li do kraju powrócim: i melancholia, i myśli przysparzające waści kłopotów. Niedługo już... ruszym w drogę! Zanim w Rostkowie staniem - wspomnisz waść - że Staszko będzie ten sam, co przed trzema laty. Zapomni o jezuitach, jako ja o niejednej dzieweczce wiedeńskiej. Spomnisz waść! Cha... cha!... I Staszka chuci do klasztoru miną. Już ja wiem!... - Jeżeli w ten sposób będziesz ze mną postępował - zawołał Staszek - będziesz przyczyną mojej ucieczki. Dłużej nie zdzierżę... - Cha... cha... cha! Uciekaj i zaraz! Droga otworem!... Pacyfik! dopilnuj, aby od dziś w należytym ładzie pakować rzeczy!... 8O Rozumiesz?!... Kufry i skrzynie oczyścić dokładnie!... Zwołaj kołodzieja, lubo kowali!... Niech obaczą wozy i karety... myśl za nas, Pacyfik, starannie co potrzeba do drogi!... Niedziela trzynasta po Zielonych świątkach przypadająca 10 sierpnia, przywitała stancję u Kimberkera blaskiem światła, które smugami wdzierało się do komnat. Paweł wcześniej niż zwykle poderwał się z łoża, podszedł do okna, rozwierając je na oścież. Czynił podobnie jak w pierwszym dniu wynajęcia kwatery; z różnicą, że ta niedziela miała być ostatnią beztroską niedzielą w czasie ich bytności w Wiedniu. Przynaglał współtowarzyszy przy wstawaniu, głośno przedstawiał program ostatniej niedzieli. A program był bogaty: wizyty pożegnalne u przyjaciół - co już starczyłoby na tydzień - nadto festyn wielki, głośny na cały Wiedeń. Na ulicę wylegli w najbardziej uroczystych, barwnych strojach i wesoło gwarząc poszli do kościoła Ojców Jezuitów. Ostatnia wiedeńska niedziela od pierwszych godzin wywierała na nich wpływ tak ogromny, iż nie spostrzegli, że Stanisław - zawsze do kościoła pierwszy - pozostał jeszcze w łóżku. Dopiero tuż obok kościoła Bernard Maciejowski zwrócił uwagę na nieobecność Staszka, lecz skwitowali to burzą śmiechu i głośnych żarcików: - Ha! Cóż, odsypia te nocne pacierze! - Nie w tym rzecz! Po chłodnym kościele przyszło ciepłe łoże, a to daje długi, twardy sen - rzekł pan Biliński, gestykulując palcem wskazującym, jako na nauczyciela przystało. - Albo śni o klasztorze! Cha, cha... pewnikiem został generałem jezuitów w Rzymie! - A niech śni nawet do wieczora! - zawołał pobłażliwie Paweł rad, że brat nie będzie świadkiem ich ostatniej wiedeńskiej niedzieli. Tymczasem Stanisław pośpiesznie poprosił o uroczysty strój: jedwabny żupanik i paradną wzorzystą delię. Pacyfikowi polecił, aby nie czekano na niego z obiadem, gdyż zabawi do wieczora w mieście... i odszedł. 81 Służący wybiegł na ulicę, aby młodszemu panu przypatrzeć się uważnie w tak bogatym stroju. Stanisław szedł równym krokiem, a delia zwisająca z ramion dodawała mu wyjątkowej powagi i majestatu. - Pewnikiem, że panicz Stanisław poszedł się żegnać z wysoko urodzoną personą - pomyślał Pacyfik, wracając do domu. - Ale ich urządził!... Co?!... i uciekł z Wiednia?! - zapytał Andrzej. - Wyobrażam sobie, jak się czuli po powrocie z tego festynu - mówił Jerzy z nieukrywaną radością. W zachowaniu jego było coś z kibica, wyrażającego zadowolenie po wbiciu gola przez jego pupila z boiska. Trzeba przyznać, że święty Stanisław miał doskonałe poczucie humoru. Lepiej z nich zażartować nie było można. Tak! Nie ulega wątpliwości, że była to najlepsza odpowiedź, jaką dał ojcu, prowincjałowi jezuitów i wszystkim od Kimberkera. - Należy dodać i to, że Kostka swoją ucieczkę przygotował bardzo dokładnie, choć samo przedsięwzięcie nie było łatwe: długa podróż do Augsburga, w którym miał nadzieję, że spotka św. Piotra Kanizego, prowincjała zakonu na Niemcy. Nadzieja była nikła - może zobaczy się z Piotrem Kanizjuszem i może ten go przyjmie... Nic konkretnego! Nic pewnego! - A ryzyko wielkie - wtrącił Andrzej. - Z pewnością wielkie. Ponad siedemset kilometrów uciążliwej drogi pieszo bez żadnej gwarancji, jaki będzie finisz tego wysiłku. Wszystkie mosty spalił za sobą ucieczką i listem, który pozostawił między swoimi książkami. - O czym mówicie?! - krzyknął zadyszany Robert - ale dobiłem Markowi! Jeszcze chce się na mnie odegrać! - Siedź cicho! Żebym tobie nie musiał dobić! - Mówimy o ucieczce Stanisława z Wiednia - wprowadził ich przewodnik w wątek opowiadania. - Plan ucieczki Kostka obmyślił dokładnie. Wybrał na opuszczenie miasta niedzielę, bo przypuszczał, że cały dzień Pawłowi i towarzyszom upłynie na 82 różnych rozrywkach. Nie będą mieli czasu, aby myśleć o nim. Odchodząc, przygotował domowników na swoją nieobecność w domu w ciągu całego dnia. Zaznaczył, że nie będzie na obiedzie. Ubrał się w bogaty strój, ale tylko po to, aby się przebrać w skromne, a ubogie ubranie. Żeby w razie pościgu jego rysopis nie zgadzał się z wyglądem uciekiniera, którego szukał Paweł i pan Biliński. Wiadomo, że strój ma ogromne znaczenie przy stwierdzaniu tożsamości osoby. Nie chciał swoim zniknięciem sprawiać dodatkowych kłopotów, dlatego zostawił list pożegnalny, w którym wyjaśnił dlaczego odszedł. Jako motyw odejścia podał złożony Bogu ślub, który musi wypełnić za wszelką cenę. Nawet za cenę tułaczki po świecie! Za cenę stukania od jednej bramy klasztornej do drugiej, aż znajdzie taką bramę, która będzie przed nim otwarta. Dodał w liście, iż odchodzi za pozwoleniem Pawła, który mu powiedział: „Idź nawet i zaraz". Wreszcie podziękował panu Bi-lińskiemu, Pawłowi i towarzyszom za wszystko oraz prosił, aby go nie szukali. - A co na ten list Paweł? - Uświadomił sobie grozę sytuacji. Wpadł w szał. Nie wiedział, co począć. Kazał konie zaprzęgać, by puścić się w pogoń. Klął w gniewie i przyrzekał bratu zemstę. Dopiero uspokoił i powstrzymał go Kimberker. Wyjaśnił, że równie dużym szaleństwem byłoby organizować pościg na noc, jak szaleństwem była ucieczka młodszego pana. Pan Biliński płakał jak małe dziecko i bez pamięci powtarzał: jak ja się jaśnie panu kasztelanowi pokażę,... z czym ja się pokażę... Gdy ochłonęli z wrażenia, pospieszyli do jezuitów, żądając wyjaśnień: czy nie ukrył się u nich?!... Gdzie poszedł?!... Lecz na żadne z pytań nie uzyskali odpowiedzi. Wiadomość o ucieczce Stanisława była dla zakonników także zaskoczeniem. Tego się nie spodziewali! Nikt oficjalnie Kostce ucieczki nie proponował. Przeciwnie! Do końca odradzano mu wstąpienie do Towarzystwa. Rankiem, wyruszyli pojazdem w pogoń: Paweł i pan 83 Biliński w stronę Lubiany, na południe, podczas gdy Stanisław poszedł do Augsburga, więc na zachód. Poszukiwania w poniedziałek nie przyniosły rezultatów... Stanisław miał kilkadziesiąt kilometrów za sobą... Dróg z Wiednia wychodziło wiele w różnych kierunkach... Nie wiadomo, którą szedł Stanisław... Pościg - zauważyli - jest niemożliwy. Pozostało już tylko jedno: szybko wyjechać ze stolicy cesarskiej, przestać być przedmiotem zainteresowania i plotek całego miasta... Już nic ich nie zatrzymywało, aby zostać dłużej. Przeciwnie, po ucieczce Stanisława, życie stało się nie do zniesienia. Pod domem Kimberkera roiło się od żaków, włóczęgów i miejskiej gawiedzi. Zdawało się Pawłowi, że tłum oklaskuje go jak błazna w cyrku. Przy pożegnaniu z ojcami w kolegium wręczono mu list, skreślony ręką ojca Emeryka Forstera dla wizytatora w Polsce, ojca Suniera, z wyjaśnieniami następującej treści: „Stanisław, przekonawszy się, że niczego nie zyska prośbami, począł prze-myśliwać o innych środkach, a głównie o ucieczce. Nasi starali się go od tej myśli odwieść. On jednak, nie zwierzywszy się nikomu, uszedł pewnej niedzieli z miasta. Myślą niektórzy, żeśmy go gdzie indziej wyprawili. Gdyby wszelako Wielebny Ojciec na ten temat z kimkolwiek rozmawiał, to święcie zaręczyć może, że nikt mu tej ucieczki nie poradził. Owszem wszyscy mu odradzali. Piszę to, aby Wielebny Ojciec wiedział, jak się sprawa przedstawia i jak należy o niej mówić". Listów jezuici rozesłali wiele, aby bronić się przed zarzutami, że umożliwili czy namówili Kostkę do ucieczki. Paweł zabrał też list do kasztelana zakroczymskiego - swojego ojca, w którym przepraszano dziedzica Rostkowa za wszystko co zaszło, nie z ich winy. Ciekawe wiadomości o Stanisławie przynoszą tak zwane listy roczne, czyli sprawozdania roczne z Wiednia dla generała zakonu w Rzymie, św. Franciszka Borgiasza. Mianowicie: pod datą 1 września 1567 roku ojciec Pyringer pisze: „Pewien młody Polak, szlachetny rodem, lecz 84 szlachetniejszy swą cnotą, który całe dwa lata nalegał na naszych w Wiedniu o przyjęcie do zakonu, zawsze jednak spotykał się ze stanowczą odmową, ponieważ nie wyszłoby to na dobre, gdyby mógł zostać przyjęty bez zgody rodziców, nie tylko dlatego, że był naszym konwiktorem i bez przerwy uczniem naszego gimnazjum, lecz również z innych przyczyn. Nie mając nadziei, by tutaj wstąpić, przed niewielu dniami wyruszył gdzie indziej, w zamiarze próby, czy w innym miejscu - przypadkiem - nie mógłby wypełnić swego ślubu. Był on wielkim przykładem stałości i pobożności; wszystkim drogi, nikomu przykry, chłopiec wiekiem, mąż roztropnością, mały ciałem, ale duchem wielki i wyniosły. Słuchał codziennie dwu Mszy św., częściej aniżeli inni zarówno spowiadał się, jak i Ciało Chrystusowe przyjmował oraz dłużej się modlił, a równocześnie współuczniom - studiował zaś retorykę - nie tylko wykształceniem dorównywał, lecz nawet odnosił zwycięstwa nad tymi, którzy go niedawno przedtem przewyższali. We dnie i w nocy Jezus i Towarzystwo to ustawiczny temat jego myśli. Nalegał niekiedy z płaczem na przełożonych o przyjęcie. Również legatowi papieskiemu poddawał sugestie, by naszych do tego nakłonił. Lecz wszystko na próżno. Dlatego postanowił wbrew woli rodziców, braci, znajomych, powinowatych udać się gdzie indziej i na innej drodze szukać dostępu do Towarzystwa J ezusowego. A gdyby się to również gdzie indziej nie powiodło, zdecydował całe życie pielgrzymować oraz prowadzić odtąd - z miłości do Chrystusa - życie najbardziej wzgardzone i ubogie. Nasi zaś skoro wyczuli te jego myśli, zaczęli odradzać i napominali, by wyruszył w drogę z bratem, który wkrótce miał odjechać do ojczyzny, zapewniając, że rodzice dadzą może swoje przyzwolenie na szlachetną prośbę, gdy zobaczą tę stałość. On przeciwnie - nieugięty - twierdził, że daremnie byłoby się tego spodziewać po rodzicach - oni lepiej są jemu znani niż innym, więc uważa, że to, co Chrystusowi obiecał, winien całkowicie wykonać. Tak więc, gdy ani nauczyciel, ani 85 spowiednicy nie mogli go powstrzymać od realizacji tego postanowienia i zamiaru, pewnego ranka, po przyjęciu pierwej Ciała Chrystusowego, bez wiedzy pedagoga i brata, rezygnując z dość wielkiej ojcowizny... opuścił Wiedeń... Mamy nadzieję, że działo się to nie bez rady Bożej, iż w ten sposób odszedł. Tak był bowiem zawsze stały, że wydaje się, iż do tego nakłoniła go nie dziecinna zachcianka, lecz jakieś niebieskie natchnienie". Zacytowany przez Staszka z Przasnysza passus wywarł na słuchających duże wrażenie. Dziwili się jego pamięci - niezwykłej, wprost - jak twierdzili - fenomenalnej. Lecz z większym jeszcze uznaniem mówili o świętym Stanisławie Kostce. Dokument skreślony w trzy tygodnie po ucieczce świętego z Wiednia szokował ich. Szczególnie Jerzy widział siebie w małych wymiarach w zestawieniu ze Stanisławem: - Wiecie - mówił - wstyd się przyznać! No, wstyd!, ale tak jest!... Nieraz jestem tak leniwy, że nie chce mi się iść do kościoła. - Myślałby kto! - zaprzeczył brat. - Marek! ty nic nie rozumiesz. Widzisz, że idę... czasem strasznie mi się nie chce. Tego ci pokazać nie mogę, bo i jak?! Choć wiem, że to sprawa nie tylko moja... Chrystusa, ale to także sprawa jakaś społeczna... - No tak... ale ja osobiście jestem zdania, że święty Stanisław powinien wrócić do Polski - powiedział Robert. - A to dlaczego?! - energicznie zaatakował go Andrzej - dlaczego miał wracać? Jeżeli uważał, że dla niego jedynie ten zakon?... - Uważam, że przesadził!... A co?! Jeśli ja bym ich prosił o przyjęcie, a oni nie chcieliby mnie przyjąć, to cześć... koniec pieśni! Nie... to nie! - To się tak łatwo mówi... - Jak to łatwo? - Nie przyznaję ci racji, ażeby rezygnować ze swoich zamierzeń czy planów dla jakiej bądź trudności. 86 - No, patrzcie go! Nie wiedziałem Andrzej, że dla ciebie kilka setek kilometrów nogostopem to drobnostka... lada co! - A kto ci powiedział, że podróż świętego Kostki to drobnostka?! - Z twoich szlachetnych ust przed chwilą to usłyszałem. - Ja ci to powiedziałem?! - Andrzeja poniosło. - No, a kto? - Idź! Najpierw odpocznij!... pewnie przy grze odpłynęła ci krew od mózgu i kiepsko funkcjonuje. - Za to tobie za bardzo uderza do mózgu! - Nie myślałem, że potrafisz w ten sposób moje intencje przekręcać. - Nie lubię kłótni - wmieszał się Jerzy - podobno awantury są zapowiedzią burzy, a to mi nie na rękę... Z pewnością Święty podjął decyzję, dla której nam pewnie zabrakłoby sił. Ale ucieczką dowiódł, jakie to sprawy leżały mu na sercu. Myślę, że jego ucieczka urosła do największej sensacji... - Nie urosła, lecz była sensacją. Podawano ją sobie z ust do ust. Obiegła ulice i dotarła na dwór cesarski. W ludziach budziła mieszane uczucia: oburzenie na ojców jezuitów. Szczególnie protestanci używali sobie na Towarzystwie. Budziła lęk u dorosłych: co za czasy?... co za okropne lata... żeby wbrew woli, wbrew świętej woli rodzica, przełożonych... Wreszcie najwięcej było entuzjastów dla ucieczki Kostki. Studenci, młodzież wiedeńska opowiadała o Stanisławie jako o swoim bohaterze: dzielnym, odważnym. Szybko stał się dla nich bohaterem i wzorem! - opowiadał młody przewodnik - Wokół jego ucieczki narastały legendy. Powtarzano uporczywie, że Kostce towarzyszyły cuda, nadzwyczajności. Ale... nie! Nie było tam cudów. Twarda, ciężka droga... Daleka droga... Tym bardziej daleka, że nie widział jej końca, tym cięższa, że bez promienia nadziei. Poszedł tą drogą!... Później odjechał Paweł... W następnych latach wskazywano sobie na dom Kimberkera jako na miejsce, gdzie wielki śmiałek, Polak Stanisław mieszkał. 87 A w 40 lat później obiegła wieść Wiedeń, że Polak został zaliczony w poczet błogosławionych i wyniesiony na ołtarze. Ci, którzy go znali kiwali głowami nad swoją młodością i życiem, że on mógł, a oni nie mogli. Odszedł Kimberker, a w jego domu urządzono kaplicę na cześć „buntownika i uciekiniera". Dziś już nie ma domu Kimber-kera, ale jest kaplica świętego Stanisława Kostki. 88 W Rostkowie zawrzało - Wiecie... ogromna mnie ciekawość zbiera, co działo się tutaj przed czterystu laty?! - zawołał po dłuższym milczeniu Jerzy. Cisza, zdaje się, że była wywołana coraz to nowymi przeżyciami, które spadały na autostopowiczów jednego dnia. - No, ciekawe... - dodał Andrzej. - Bo właśnie przed czterystu laty Paweł wrócił z Wiednia i stanął w tym miejscu przed dworem rostkowskim - i jakby dla pewności Jerzy zwrócił się do Staszka: - Prawda?, że to gdzieś tutaj!... na miejscu, dzisiejszego kościoła... - Tak, gdybyśmy mieli magnetofon z nagranym na taśmę głosem kasztelana Jana Kostki, usłyszelibyśmy słowa straszne: podobne do gwałtownych piorunów, druzgocących z siłą, której niepodobna przezwyciężyć, to znów były to słowa podobne raczej do ryku lwa, którego schwytano i uwięziono w klatce. Kasztelan zamiast powitać syna przybywającego z długiej i uciążliwej podróży - skoro się dowiedział o ucieczce Stanisława - wybuchnął gniewem niczym wulkan. Wyrzucał niedołęstwo i brak zaradności opiekunowi synów i Pawłowi najpierw za to, że nie przypilnowali Stanisława, że pozwolili mu zbiec, a jeszcze większą gnuśność i brak ducha rycerskiego zarzucał im przy pościgu. - To Stanisław okazał się twardy jak jego dziadowie! - krzyczał kasztelan. - Uszedł pieszo!... Nie uląkł się niczego!... A waść w karecie nie potrafiłeś go ścigać! - groził Bilińskiemu - trza było i na kraj świata!... Pawle! Wstyd i hańba dla całej familii! 89 Dla ciebie wstyd! Miałeś wyborne rumaki! Trzos zgoła niepusty! A on u kaduka co miał?! Nic! Trza była gońców wyprawić! Ścigać! ści...gać! - dławiło go zaciśnięte w pasji gardło - ścigać bez wytchnienia! Już ja bym go przywitał, jak na rodzica przystało!... Fala oburzenia wzrosła i przelała się na Towarzystwo, gdy Paweł wręczył kasztelanowi list skreślony przez wiedeńskich ojców. Groził jezuitom, że pomści swoją krzywdę. Z każdym dniem, w miarę upływania czasu kasztelan widział zgubne skutki ucieczki syna w coraz większych ramach: Stanisław jako włóczęga szedł przez Niemcy i Włochy!... Żebrał jak dziad, jak motłoch! Hańba dla rodu, dla szlachectwa!... Pod wpływem oburzenia napisał list w tej sprawie do biskupa warmińskiego, kardynała Stanisława Hozjusza, za którego to staraniem jezuici przybyli do Polski. W liście tym najpierw wylicza jak gdyby swoje krzywdy: Stanisław zniesławił dom Kostków; pohańbił szlachectwo rodu; podeptał godność rodzinną, idąc przez Niemcy i Włochy jako włóczęga; znieważył dobre imię Kostków na oczach Europy, wyciągając dłoń żebraczą... Lecz on - rodzic sprowadzi syna do kraju. Tylko zamiast złotego naszyjnika, który czekał go w stanie świeckim, czekają Stanisława więzienne łańcuchy. Towarzystwu Jezusowemu - w liście do kardynała Hozjusza groził, że pomści swoje krzywdy. Zburzy kolegium w Pułtusku, niedawno powstałe. Przyczyni się do wypędzenia zakonu z Polski, skoro tak wychowują synów szlacheckich, iż ci na buntowników i włóczęgów wyrastają. - I co? Jak się skończyła ta cała awantura?! - Udało się ojcu schwytać Stanisława? - Czy naprawdę sprawa przybrała aż tak wielki rozgłos, że sam kardynał Stanisław Hozjusz został poruszony? - zarzucali Staszka pytaniami. - Owszem, byli poruszeni najwyżsi dostojnicy kościelni. Jan Kostka poważnie myślał o wysłaniu repliki do samego papieża, 90 wielkiego reformatora życia kościelnego, św. Piusa V, żeby zmusił Towarzystwo Jezusowe do wydalenia ze swoich szeregów Stanisława. Nie myślał ustępować... - Ale uparty był ojciec Świętego! - I musiał to być człowiek okrutny, żeby w ten sposób?... - Myślę, że z wiarą musiało być kiepsko?... - Otóż nie! Z tym nie można się zgodzić. Kasztelan był tylko człowiekiem wybuchowym. Wiele jednak okazywał życzliwości dla Zakonu Jezuitów, a już absolutnie nie można go posądzić o brak religijności. Wyrazem jego pobożności może być fakt, że jeszcze w 1566 roku zwrócił się do biskupa płockiego Andrzeja Noskowskiego o erekcję „kaplicy rostkowskiej" przy kościele far-nym w Przasnyszu. Jest to ta sama kaplica, którą zwiedzaliśmy przy kościele św. Wojciecha. Dziś tylko nosi inny tytuł - św. Stanisława Kostki. Fundacja jego świadczy i o wierze, i o trwaniu przy Kościele katolickim. Nic innego nie wchodziło w grę tylko urażona ambicja ojca. W synach Kostka widział chwałę swojego rodu. Marzył, aby zajęli odpowiednio wysokie urzędy w życiu politycznym Polski. Przecież dlatego wysłał ich za granicę na studia. Od innej strony rzecz biorąc, nie trzeba się dziwić klasztorowi, że oburzył się na Stanisława. Czyż dziś rodzice reagują w inny sposób na samowolę syna? Tym bardziej jeśli jego postępowanie kompromituje rodzinę? Czyn Stanisława nie mieścił się w żadnych ramach wybryku ówczesnej młodzieży. Przerastał samowolę ówczesną... - Nie! Na to ja się z kolei nie godzę. Chciałbyś świętego Stanisława zapisać na pierwszym miejscu na liście przestępców? Tak?!... Nie, Staszku! Wybacz, ale co to, to nie - Jerzy nie ukrywał wzburzenia, mimo szacunku dla kolegi z Przasnysza. - Cieszę się, że twoja reakcja jest tak żywa w obronie młodego kasztelanka. Trzeba jednak fakt przedstawić tak, jak go widzieli współcześni; ucieczka Stanisława była aktem swawoli, aktem buntu przeciwko woli ojca, co nie mieściło się w głowach współ- 91 czesnych. Przecież sami jezuici odradzali Stanisławowi ucieczkę! Czyn Kostki bardziej szokował opinię publiczną współczesnych niż dziś czyn chuligański. Bo chuligaństwo staje się zjawiskiem powszechnym. Opinia się z nim oswaja, przestaje razić. Ucieczka Stanisława to coś niepowtarzalnego, jedynego w swoim rodzaju, coś do czego ludzie XVI wieku nie przywykli. - Teraz to już nic nie wiem - powiedział Robert. - A ty wiesz? - zapytał Marek Andrzeja ze wzruszeniem ramion. - Mgliste, bardzo mgliste - odpowiedział - niedługo znajdziemy się w tatrzańskiej „maślance". - Cóż dla was jest „maślanką"? - Właśnie nie rozumiem... teraz nie wiem, kto miał rację, syn czy ojciec? - Z pewnością syn - odpowiedział przasnyszanin. - Dlaczego? - Przed chwilą mówiłeś o słuszności ojca. - Może obaj mieli rację. - Może... - Myślę, że postępowanie kasztelana da się usprawiedliwić argumentami, które przytaczał w listach: obrona przed zniesławieniem rodu. Jeden tylko dotąd popełnił Jan Kostka... - Mianowicie! - Że nie wyraził zgody na wstąpienie syna do zakonu. Takiego prawa nie miał! Chciał być nie tylko ojcem, ale może jeszcze bardziej panem Stanisława. Bunt rodziców wobec dziecka wyrażającego wolę poświęcenia się Bogu, często powtarza się w historii. Szczególnie u tzw. wysoko urodzonych, gdzie służbę Bogu i ludziom przyjmowano za pomniejszenie ambicji rodzinnych. Stanisław ustrzegł się od jakiegokolwiek błędu. Zachował w idealny sposób hierarchię wartości - porządek rządzący światem. Owszem, nie lekceważył ojca. Nie machał pobłażliwie na jego sądy. Błagał ojca na wszystko, aby pozwolił mu ślub wypełnić. 92 Cenił jednak wyżej od woli rodzica wolę Bożą. Uważał, że powołanie jego jest głosem Bożym i przeciwstawiać mu się nie wolno. Stały przed nim dwie możliwości: usłuchać Boga lub okazać posłuszeństwo ojcu. Wybrał pierwsze - spełnienie zamierzeń Bożych. Wobec rodziców pozostanie zawsze uległy; będzie ich przepraszał za wszystko co uczynił i cierpiał z tego powodu, że go nie rozumieją. Będzie się za nich modlił... i z sytuacji tak konfliktowej - trzeba przyznać - że wyszedł zwycięsko. Sam kasztelan nigdy nie pogodził się z myślą o ucieczce syna. Po kilku miesiącach od powrotu Pawła wysłał list, tym razem do Stanisława jako nowicjusza jezuickiego w Rzymie. Najpierw apeluje do uczuć synowskich i skarży się, że Stanisław „Nieludzko i niepo-bożnie opuścił rodziców. Swoją dziecinną płochością wypalił nie-zmazane znamię hańby na starożytnym domu Kostków; na kształt podłego żebraka odważył się błąkać po Niemczech i Włoszech". W dalszych słowach przechodzi do gróźb: „Jeżeli chce wytrwać upornie w swej dziecinnej głupocie, niechaj się strzeże, a do Polski nie wraca. Nigdzie nie znajdzie tak bezpiecznego schronienia, z którego by go ojciec w swe ręce przemocą nie dostał i miast złotych łańcuchów, które dlań gotował, obciążył niegodnego zbiega żelaznymi kajdanami i wrzucił do więzienia, w którym nie dojrzy światła dziennego". Minęły znów miesiące, a Stanisław nie myślał wracać. Kasztelan zaś zaciął się w uporze i gniewie, i nie miał zamiaru poddać się w walce, którą prowadził przeciwko jezuitom i synowi. Latem 1568 roku wysyła Pawła do Rzymu, aby przemówił do brata i zabrał go z sobą do Rostkowa. Gdy Paweł ruszył z dziedzińca rostkowskiego, kasztelan głośno zwierzał się przed żoną, panią Małgorzatą, ze swoich zamiarów wobec Stanisława: - Już ja go powitam, jak na troskliwego rodzica przystało, moja dobrodziejko - ironizował. - Wiem, że krewki i mocny, skoro li nie zasłabł w drodze! Tym surowszej kary godzien! - Miarkowałbyś waćpan te plagi, przecie dziecko rodzone - ujęła się za synem. 93 - Nic tu babskie gadanie nie może być pomocne! - uniósł się nowym gniewem - Że Staszko tak uczynił - waćpani w tym wina! Ja zasie nie pofolguję! Ukarzę! W gąsiorze całe dni każę więzić! Już ja sam dopilnuję! Do Płocka odeślę!.. - Za czem do Płocka? - spytała trwożliwie, niepewna. - Zapomniałaś waćpani, że szlachta na zamku płockim od strony Wisły za kary pokutuje?! Wspomnij waćpani tę wieżę wysoką, szlachecką zwaną!... Ręczę, że Staszko z wieżycy owej nie umknie!... Na dziedzińcu zapanowała cisza. Groźby kasztelana - choć gromkie podobne były mowie pogrzebowej, gdy słuchacze nisko pochylają głowy, a wielu płacze. Tak było i owego dnia, gdy Paweł odjechał. Wojciech, Ania i mały Mikołaj drżeli ze strachu przed gniewem pana ojca. Pachołkowie kryli się w obejściu, aby zejść z oczu wzburzonego kasztelana. Tylko stara niania, pieszcząca drugie pokolenie rodziny Kostków, odpowiedziała cicho, lecz stanowczo i odważnie: - E... ja wiem, że z paniczem Stanisławem jest ręka Boska... I szczęśliwy być musi, skoro... - i rzewnie płakała. Kasztelan zamilkł, stał się bardziej opanowany i spokojny. - A co z Pawłem? - zapytał Robert. - Dojechał do Rzymu? - Dlaczego brata nie przywiózł z sobą? - Czy Paweł i tym razem ustąpił? - Wiadomo przecież, że święty Stanisław umarł w Rzymie... - Paweł przybył do Rzymu we wrześniu, aby zabrać brata ze sobą do Rostkowa, a miesiąc wcześniej, bo w sierpniu zmarł Stanisław. - Tak to Pan Bóg uwolnił syna od pomsty ojca - oświadczył Staszek, udzielając odpowiedzi na ich pytania. 94 Ku furcie otwartej - Staszek!... Słuchaj Staszku... ja tam bujnej wyobraźni nie mam, ale myślę sobie, że bardzo ciekawa była podróż świętego Kostki do Augsburga! Co? - Wzięło cię - powiedział Jerzy. - Wzięło... jak wzięło. Na pewno ciekawi - odpowiedział Andrzej. - Masz ochotę opowiedzieć dalej? - Czemu nie, bardzo chętnie... - Przepraszam, że cię w sposób rabunkowy eksploatujemy. - Chcemy nadrobić zaległości minionego okresu! - wesoło zawołał Marek. - I wreszcie coś konkretnego wiedzieć! - Robert, kto chciał, mógł dawno wiedzieć! - No dobrze... dobrze. Nie lubię, Jurku, moralizatorstwa! I strzeż się! - tu pogroził koledze palcem - bo to jest znak starości. - Czy mogę prosić o głos? - spytał Staszek. Cisza była odpowiedzią, że chcieli go słuchać. Więc ciągnął wątek opowiadania łagodnym, dźwięcznym głosem: - Kostka zatrzymał się na małą chwilę w wiedeńskim kościele, aby przyjąć Komunię świętą i w stroju ubogiego chłopca ruszył pospiesznie na Augsburg. - Ciekawe, skąd miał to ubogie ubranie? - zapytał Robert. - O taką zamianę nie było trudno. Każdy nędzarz chętnie oddałby swoje łachmany za wytworny strój pański. Tak było i tym razem. Stanisław nie miał żadnych kłopotów w tym wzglę- 95 dzie, gdyż często odwiedzał biedne dzielnice miejskie, niosąc tam pomoc przez hojne szafowanie polskim dukatem. Znali go! I nie zdziwiło nikogo, iż panicz z dalekiego kraju oddał własne odzienie wysoko urodzonego za strój żebraka. Za miastem uczuł niebywałą ulgę; radość i dziwne wzruszenie; uśmiech iskrzący z oczu i cieple łzy, co go gasiły... lecz nie łzy rozpaczy, tylko te, co szczęście przynoszą. Te łzy co obmywają źrenice, dodając im blasku na wielkie powitanie. Spokój malował się na jego twarzy. Myśli, które wracały z coraz większym nasileniem, szczególnie w ostatnich tygodniach, i zapierały równomierny oddech, i nękały w długie bezsenne noce - pierzchły gdzieś. Jakże mu było teraz dobrze i lekko. Aż się dziwił własnemu uporowi, własnej słabości... Jak mógł?!... Jak mógł z podobną walką żyć tyle miesięcy? Trzeba było dawniej, znacznie wcześniej... Przyszła mu nawet myśl, że buntował się i był niewierny samemu Bogu... Najświętszej Bożej Rodzicielce. Żywo stanęła przed nim w pamięci ta choroba i ten dzień grudniowy, gdy usłyszał polecenie, aby wstąpił do Towarzystwa Jej Syna. Szczęśliwy był wtedy! Później tylko walka... szamotanie... Że wytrzymał tak długo... że nie zbiegł przed rokiem?... Pierwsze kilometry za Wiedniem gotów był skakać razem z konikami polnymi i śpiewać z ptactwem, które zdało się kwilić 0 wiele głośniej i weselej niż zwykle. Tak był rad!... Szczęśliwy... Ciepły i suchy wiatr zapowiadał na dłużej słoneczną pogodę. Dął prosto w oblicze, rozbijając o Kostkę gorące promienie. Twarz spo-tniała, gorzejąc na słońcu. A ten hulaka, co suszył ostatnie zboża na polach, wiał uparcie w ubogi żupanik: wietrzył go ze stęchlizny 1 dymem nasyconego zaduchu. Dobry był, właśnie takiego Stasz-ko Kostka potrzebował. Nikt nie domyślał się, że pod cuchnącym łachem idzie on - panicz, syn polskiego szlachcica. Nawet Pawło odwróciłby twarz ze wstrętem od włóczęgi, czując takowe aromaty, a pognałby szukać brata w stroju godnym ich rodu. Radował się, jako człowiek zadowolony z dobrze spełnionego obowiązku. Obowiązku, który był nakazem nieba. 96 dzie, gdyż często odwiedzał biedne dzielnice miejskie, niosąc tam pomoc przez hojne szafowanie polskim dukatem. Znali go! I nie zdziwiło nikogo, iż panicz z dalekiego kraju oddał własne odzienie wysoko urodzonego za strój żebraka. Za miastem uczuł niebywałą ulgę; radość i dziwne wzruszenie; uśmiech iskrzący z oczu i cieple łzy, co go gasiły... lecz nie łzy rozpaczy, tylko te, co szczęście przynoszą. Te łzy co obmywają źrenice, dodając im blasku na wielkie powitanie. Spokój malował się na jego twarzy. Myśli, które wracały z coraz większym nasileniem, szczególnie w ostatnich tygodniach, i zapierały równomierny oddech, i nękały w długie bezsenne noce - pierzchły gdzieś. Jakże mu było teraz dobrze i lekko. Aż się dziwił własnemu uporowi, własnej słabości... Jak mógł?!... Jak mógł z podobną walką żyć tyle miesięcy? Trzeba było dawniej, znacznie wcześniej... Przyszła mu nawet myśl, że buntował się i był niewierny samemu Bogu... Najświętszej Bożej Rodzicielce. Żywo stanęła przed nim w pamięci ta choroba i ten dzień grudniowy, gdy usłyszał polecenie, aby wstąpił do Towarzystwa Jej Syna. Szczęśliwy był wtedy! Później tylko walka... szamotanie... Że wytrzymał tak długo... że nie zbiegł przed rokiem?... Pierwsze kilometry za Wiedniem gotów był skakać razem z konikami polnymi i śpiewać z ptactwem, które zdało się kwilić 0 wiele głośniej i weselej niż zwykle. Tak był rad!... Szczęśliwy... Ciepły i suchy wiatr zapowiadał na dłużej słoneczną pogodę. Dął prosto w oblicze, rozbijając o Kostkę gorące promienie. Twarz spo-tniała, gorzejąc na słońcu. A ten hulaka, co suszył ostatnie zboża na polach, wiał uparcie w ubogi żupanik: wietrzył go ze stęchlizny 1 dymem nasyconego zaduchu. Dobry był, właśnie takiego Stasz-ko Kostka potrzebował. Nikt nie domyślał się, że pod cuchnącym łachem idzie on - panicz, syn polskiego szlachcica. Nawet Pawło odwróciłby twarz ze wstrętem od włóczęgi, czując takowe aromaty, a pognałby szukać brata w stroju godnym ich rodu. Radował się, jako człowiek zadowolony z dobrze spełnionego obowiązku. Obowiązku, który był nakazem nieba. 96 W miarę jak oddalał się od cesarskiej stolicy, a słońce spadało nisko na nieboskłonie, radość rozpływała się w trosce i tonęła w lęku: Co będzie, jeśli pościg go dogoni? Pawło i pan Biliński z pewnością będą szukać! A skoro wścibski Pacyfik list rankiem przy porządkach odnalazł?!... A larum uczynił?!... Co będzie?! Umknie li przed pościgiem konnym?... Powątpiewać zaczął, czy skromny strój zachować go może: a nie daj Boże, abym zetknął się ze znajomą osobą!... rozpoznać mnie mogą - rozważał w drodze. Dręczące, uporczywe pytania pozbawiły Kostkę równowagi, zabrały spokój, którego pragnął od dawna i dla którego podjął całą tę przygodę... Na niepokój, przybierający groźne kształty, odpowiedź miał jedną: - szedł! Cały świąteczny dzień szedł uporczywie! Czuł piekące, umęczone stopy jeszcze bardziej niż ogorzałe czoło. I nic to, że piekły, że bolały w forsownym marszu - do którego nie przywykł - że prosiły o odpoczynek, uginając się pod nim; każdym nowym krokiem zmuszał je do dalszej drogi, aby jak najdalej od Wiednia, od Pawła i pościgu, zanim noc zapadnie. Kształty krzewów i drzew przeradzały się w żywych ludzi, przybierając formy karet, jeźdźców samotnych na koniach, goniących co tchu za nim. Potykał się o grudę zeschłej, nierównej drogi gościńca i umykał ścieżką w bok, na pole, ku lasom. Od pierwszego dnia ucieczki polubił te ścieżyny, co niby służki wiją się przy niewygodnych gościńcach. Tu zapadłe koleiny ominą, tam od mokradła odskoczą, przesmyk nad urwiskiem odnajdą i zawsze nieomylnie prowadzą. Zmrok już zapadł, gdy gościniec zamienił się w aleję drzew wiodącą do dworu. Tu - pomyślał Stanisław - poproszę o nocleg. Jakoś wszystko gładko poszło; parobkowie pędzący bydło do obory ochotnie przygarnęli Staszka do siebie. Częstowali go z serca tym, co mieli: czerstwym, czarnym razowcem i serem suszonym - twardym niby kowadło kowalskie. W zamian żądali, aby im opowiadał, co widział w drodze i czego się nauczył w dalekich krajach. Lecz on był powściągliwy, nie wyznał skąd wyru- 97 szył i dokąd zmierza. Gładko gwarzył im przeróżne powiastki po niemiecku, aż posłyszeli obok stękających krów przeżuwających trawę, i jego chrapanie. Był to znak, że przybysz zasnął twardo na sianie, w dworskiej szopie. W miarę jak Kostka oddalał się od Wiednia, wzrastało w nim przekonanie, że Paweł go nie dogoni. Z każdym dniem podróży nadzieja wzrastała, spokój wracał, a piękno Bożego świata czarowało. Właśnie teraz, w czasie tej samotnej ucieczki bez pojazdów, bez służby, bez opiekunów, bez szabli, czy innej broni. On sam - jak nigdy dotąd - na ścieżkach wśród pól, łąk, polan leśnych. Choć wiele razy - jeszcze w Rostkowie brał udział w polowaniach, zaszywał się w puszczę, jednak nie oglądał tak z bliska różnorodnej zwierzyny jak teraz, przy samotnej ucieczce. Przed panem na Rostkowie wjeżdżali do lasu psiarczyki z ujadającymi wyżłami, rozkrzyczana nagonka z kijami, wszyscy, co zgiełku niemało czynili po borze, a na końcu on - Staszek i Pawło z panem ojcem. Nic dziwnego, że zwierzyna spłoszona umykała w niedostępne knieje. Teraz na polanach oglądał kształtne sarny o płowej sierści, wysokich, cienkich nogach, płochliwych ruchach i o prześlicznych - niewinnością przemawiających do wędrowca - głowach. To znów spostrzegał między konarami zakradającego się lisa chytrusa, co od podstępu i fałszu porudział, jak rdza zżerająca wszystko, co dobre. Zdarzyło się, że wypełzał leniwy borsuk ze swej nory wprost na Staszka, nos podniósł i węszył długo, starannie. A już szaraków wielkouchów widywał najczęściej, niemal jako towarzyszy drogi. Szczególnie kicały na zagonach między rzędami włoszczyzny, jakby i dla nich owe przysmaki ludzkie były nie lada smakołykami. Gdy utrudzone nogi piekły niemożebnie, siadał nad spotkanym strumieniem czy rzeczką, ściągał ciężkie, rozczłapane obuwie i z rozkoszą chłodził nogi w zimnych orzeźwiających nurtach. Prał wilgotne, zapocone onuce, suszył je na słońcu. Z największą czcią dobywał z węzełka chleb uproszony, wyżebrany w drodze - jadł, a okruszyny wpuszczał rybom, podpływającym zewsząd. Jadł i Pana Boga chwalił. Za ucieczkę... i za chleb powszedni. Jadł i nadsłuchiwał szumu lasu smętnie nucącego na wietrze, śpiewu ptaków ciągnących kluczami po niebie. Bywało, że słyszał tętent i zbliżających się jeźdźców na koniach, wtedy krył się... ale nie! - to było złudzenie. Napotykał pieszych jak on ludzi, ubogich wyrobników wiejskich, komorników, wędrownych grajków, rybałtów i dziadów żebrzących. Ci wędrowali pieszo i nie musiał przed nimi stronić. Nie należeli bowiem do szlachetnie urodzonych, co podróże odbywali konno z całym taborem wozów i służby. Jeżeli szli w tę samą stronę, nawiązywał z nimi rozmowę dłuższą lub krótszą, często aż do rozstania. Oni też głównie żywili Kostkę: rozwiązywali drżącymi rękoma mały węzełek - jakby sięgali do drogocennych skarbów - i częstowali skromnym pożywieniem. Byli dla Staszka jak gwiazda polarna, przewodzili mu od wsi do wsi, od miasteczka do miasta... ukazywali drogę, którędy na Augsburg. Długie godziny wędrował bez współtowarzysza drogi. Tych godzin bywało najwięcej. Wtedy rozmyślał: czemu źle dzieje się na ziemi?... Czemu ogromna nieprawość?... I to hen, gdzie nogą stąpniesz, a okiem zasięgniesz. Czemu jest jaśnie pan i żebrak ubogi? Przecież wszyscy jednako są Panu Bogu mili: wysoko urodzeni jako i nędzarze. Każdego przychodzącego na świat człowieka zanurzył Chrystus Pan w Przenajświętszej Krwi własnej. Stąd i człek dla człeka bliźnim winien być. Zauważył, że przez ucieczkę stał się ubogim, nic nie posiadającym prócz biednego stroju, że został sam bez matki i ojca, rodziny, domu... Uczuł słabość w sobie i brak sił do dalszej drogi, do drogi na Augsburg. Przyszła moc, lecz inna - ta, której nie chciał, której bał się najwięcej - tęsknota. Sądził, że ją już dawno w Wiedniu pokonał. Tymczasem niespodziewanie niby zaczajona, przypuściła atak. Na pamięć przywodziła dziecinne rostkowskie lata tak wyraziście, że zatrzymała go w drodze. Siadł pod wierzbą rosochatą, płaczącą, a wnet stanęły mu przed oczyma te wierzby rodzinne znad stawu w Rostkowie, łąki po- 99 kryte bujną trawą, ze spacerującymi na długich, cienkich nogach bocianami... pola obsiane, zboże jasne, złociste, ciągnące się równiną aż po sam Przasnysz. Ot i Przasnysz: kościół św. Wojciecha, rodzony kościół! Chrzestny kościół! I dlatego najbliższy, najdroższy - chciał powiedzieć - że i najpiękniejszy. Pani matka!... Mateńka najukochańsza - pochylił się nisko jakby oddawał jej pokłon, a ręce wyciągnął, aby przytulić się do stóp i ucałować jej dłonie. Uczuł, że miłość wzbiera w sercu do ojca, z którego był zawsze dumny - z jego dzielności i męstwa, odwagi i stanowczości; nawet gniew ojca miał w sobie coś pociągającego - jakąś siłę męską, iż wart był miłości synowskiej i tęsknoty. I czyż on charakteru nie wziął po mieczu? Chyba rodzic nie będzie się dziwował, gdy Paweł powie o ucieczce - pomyślał. - A Mikołaj i Wojtuś, i Anusia! Za trzy lata pewnikiem bogato podrośli. Takie małe, piękne jagniątka. Boże... Chciał zobaczyć, dotknąć, ucałować ich niewinne buzie rumiane... dziecięce... Pragnął widzieć całą rodzinę, Rostkowo, każde drzewo, każdy rodzony kąt. Nieprzebrane łaknienie wstrząsnęło Staszka jestestwem; straszny uczuciowy i ludzki głód. Potem Paweł i pan Biliński... i za nimi zatęsknił, za bratem stryjecznym Staszkiem i Jurkiem Rozrażewskim. Szczególnie brak mu było przyjaciela Ernesta - Węgra, bo w zażyłości tak wielkiej pozostawali, iż twierdzili często, że albo Ernest zamieszka w Polsce, albo Stanisław osiądzie na Węgrzech. - Nie bardzo poszedłbym na te tęsknoty! Po cóż uciekać, a później tęsknić?! - oświadczył głośno Robert. - A to czemu taka wątpliwość? - zapytał Staszek. - Po cóż uciekać i zaraz tęsknić? Czy nie nazywa się to przelewaniem z pustego w próżne?! - mówił podnosząc ramiona ku górze jak motyl skrzydła. - Ucieczka Kostki była jego wewnętrznym nakazem... musem, sprawą sumienia! Rozumiesz?! - wyjaśnił Jerzy. - No dobrze, w porządku! Wobec tego brakło mu konsekwencji. 100 - Nieprawda! Gdyby Stanisław zawrócił z drogi - owszem -byłby niekonsekwentny. Lecz nie! Poszedł dalej... - To świadczy jeszcze bardziej o jego twardej woli, niezwykłej konsekwencji. - Jurek! Wola wolą, ale gdyby ktoś z nas wyjeżdżał gdzieś... może, jak święty Stanisław do innego kraju, a nie pożegnałby się ze mną, przestałbym go uważać za kolegę. Co, bez pożegnania?! - Patrzcie! A któż to rano uciekał do Warszawy?!... Bez pożegnania?... Pamiętacie?! - Banan jesteś! - rzucił w gniewie na Jurka przezwisko -banan! - Dlaczego, Robuniu?... Wzburzenia emocjonalne urodzie szkodzą i przedwcześnie z młodzieniaszka takiego jak ty, czynią staruszka. Ha! - Jeśli chciałem odejść - wiem dlaczego! - On też wiedział, dlaczego odszedł! Z tym, że nie zawrócił z raz obranej przez siebie drogi. Dla niego ucieczka stała się koniecznością -być albo nie być! Innego wyjścia nie miał. - Właściwie w nas też powinna mieć miejsce ta zasada: „być albo nie być". Łatwo rezygnujemy z „być", i to nasze „być", czasem jest tak prozaiczne, maleńkie, że zdaje się przechodzić w „nie być". - Brawo! Brawo Marek! - No nie! Za bardzo znów bym cię nie oklaskiwał. - I nie pragnę - odpowiedział bratu. - Bo widzisz, każdy młody człowiek chce być: chce żyć, coś osiągnąć, coś znaczyć. To „coś" u młodego też jest nie byle coś. To wielkie Coś. - Tylko, Jurek, nie zawsze to wybrane „coś" jest wielkie, a przez to i moje „być" traci na wartości. - A... z tym zgadzam się. - Stanisław Kostka szukał dla siebie wielkiego „Coś", aby jego „być" stawało się wielkie. Lecz w czasie drogi wiele rzeczy i spraw tak go nęciło, absorbowało, że w wyobraźni kasztelanka 101 snuło się powoli czy umknęło szybko minione siedemnaście lat życia. Wspominał dawne lata, miłe, najbliższe, bo przecież przez niego przeżyte; cichą mazowiecką zimę, pełną białego puszystego śniegu; okryte sosny i jodły z trudem uginające gałęzie pod ciężarem białej pierzyny; sarenki zapadające po boki i hop, hop umykające przed saniami i sanie mknące lekko, łagodnie - jak chmurki po niebie - zasypanymi drożynami, a słychać je było wszędzie przez owe dzyń, dzyń, dzyń... Boże Narodzenie w białej, cichej zimie, jak Dzieciątko przychodzące z nieba ciche, niewinne, bezbronne... Cudowna ta ziemia! Nigdzie takiej nie ma. Maj odurzający zapachem przeróżnych kwiatów, zamieniający całą Polskę w jeden wonny bukiet. A ile zwierząt po lasach... Na polskiej ziemi stali bliscy ludzie uśmiechnięci, pogodni, życzliwi... Zawsze takich przywodzi wspomnienie; zło uchodzi w przeszłość bezpowrotną - w zapomnienie. Żal mu było pani matki, iż będzie truchlała w trwodze o jego zdrowie, należną opiekę. Zawsze będzie myślała o nim, bo takie są matki. Pan Biliński także dobry był. Długie noce grudniowe w czasie choroby nie odstępował od łoża. Ślęczał bez zmrużenia oka, pielęgnował niczym rodzic... I Pawło braciszek najmilszy... ile wspólnych zabaw... biegania, wspólnych przygód po lasach. Któż by porachował? Że czasem się sprzeciwił, a zażartował... cóż w tym złego. Pawłuś miał swoją rację, a Staszko swoją. I w tym też sedno sprawy, że w Wiedniu był Pawło i Staszko, i że żaden z nich nie był brata sobowtórem. Nawet Kimberker wydawał się należeć do tych życzliwych, co okazali mu dobro: stancję odnajął... przeszło dwa lata zamieszkiwali. Uczucia miłości, ludzkie dobre uczucia często wzbierały w sercu Kostki tak, iż obawiał się, że jak potok wiosenny żłobiący siłą wód nowe koryta, pomknie do nich, aby powiedzieć słowo dziękczynienia, zostawić im swój uśmiech i pożegnać... Lecz nie! Nie zawracał! Szedł przed siebie, nie cofał się. A gdy miłość ku swoim kochanym i bliskim wzrastała, gdy budziła się na nowo do rodzinnych stron, w modlitwie polecał ich Bogu: 102 - Toć, Panie Jezu, wiesz, że miłuję wszystkich. Chciałbym, aby z obfitości Twojej mnogo mieli - tak tu za czasu krótkiego pielgrzymowania, bo życie na ziemi krótkie jest... jako i w niebie. A jeślim ich zostawił, o, Panie, to nie z braku miłości, tylko z większej miłości ku Tobie. Czyż nie należy, Boże mój, miłować Ciebie ponad wszyćko? Pod koniec drugiego tygodnia podróży wiatr zmienił kierunek ze wschodniego, lądowego na zachodni, niosący dużo wilgoci i zapowiadający deszcze i burze. Słoneczna, upalna pogoda ustąpiła miejsca duszności. Niebo zasępione, powleczone chmurami przygniatało parnotą. Ziemia, powiedziałbyś, że została ściśnięta i przygnieciona potężną pokrywą; pod którą z trudem można oddychać, pocąc się i czując jak nabrzmiewają nogi i ręce, jak ciało traci władzę nad członkami, stając się leniwe i senne. Stanisław, przeczuwając nadciągającą burzę, całą siłą woli zmuszał się do dalszej drogi. Obliczył, że późnym wieczorem może stanąć w Monachium i znaleźć nocleg w domu jezuickim. Lecz codzienny forsowny marsz przekraczający 50 kilometrów wyczerpał siły kasztelanka i go osłabił. Parna, duszna pogoda zrobiła swoje: z trudem przychodziło mu pokonywać dalsze kilometry. Po południu ponure niebo poczęło zmieniać swoje dotychczasowe kształty: tu i ówdzie ukazały się fragmenty błękitu niebieskiego, za to gdzie indziej ciężkie chmury deszczowe kształtowały olbrzymie, granatowe bałwany i wybrzuszenia. Wnet też zmieniło się powietrze, zerwał się porywisty wiatr, pędząc brzemienne chmurzyska, niby pasterz zaganiający nakarmione stado owiec do zagrody. Kostka marsz zamienił w bieg. Byle gdzieś skryć głowę przed ulewą. Byle drzewo jakieś, co ochroni od wiatru i burzliwej szarugi. Byle ujść z drogi zanim pył i kurz zamieni się w maziste, lepkie błoto. Uderzyły pierwsze pioruny, kreśląc na niebie zygzakowate błyskawice. Groźne!... Straszne, szczególnie dla samot- 1O3 nego. Niosły z sobą niezbadaną potęgę, energię nie okiełznaną, która zamieniła mrok w jasność, przed którą trzeba zmrużyć oko. Przed potęgą żywiołu maleńki zdawał się być człowiek. W miarę jak ulewa zbliżała się, huk grzmotów wzrastał. Z powodu zachmurzenia i burzy dzień stał się krótszy o parę godzin. Rachuby Kostkę zawiodły, aby mógł zajść na noc do Monachium. Wśród mroku błyskawice rozjaśniały mu drogę. Gdy na zeschłą ziemię spadać poczęły pierwsze grube krople deszczu, przeszywające jak szpile przez odzienie do ciała, zobaczył w oddali nisko święcące światełko - nie od księżyca ani gwiazd, bo tych nie było. Zrazu myślał, że błysk pioruna... lecz nie! Światełko kusząco mrugało na Staszka. Zapraszało do siebie. - Pewnie jakiś zajazd albo karczma - pomyślał. Pospieszył, gdyż deszcz gęsty, rzęsisty lunął jak z cebra. Prawdziwie był to zajazd na rozstaju dróg. Kostka, dopadając drzwi, pchnął je gwałtownie - bo woda z dachu lala się za kołnierz - i wpadł do obszernej izby, oświetlonej kłodami drzewa, płonącymi na kominie i pochodnią wystawioną w oknie, która wedle zamierzenia właściciela miała prowadzić podróżujących gości pod dach. Rozejrzał się po izbie, lecz pusto było w „komnacie". Wnet jednak skrzypnęły drzwi - inne - wewnętrzne i stanął w nich ogromny mężczyzna o potężnej piersi i pełnej twarzy, w sile wieku. Wyglądał na drwala z lasów rostkowskich. Stanisław ukłonił mu się i pozdrowił po łacinie: Laudetur Jesus Christus. Lecz człowiek ów nic nie odpowiedział. Pomyślał Kostka, że olbrzym go nie rozumie, więc powtórzył pozdrowienie po niemiecku: - Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Mężczyzna uśmiechnął się szyderczo i w języku niemieckim zawołał: - Co u diabła! Papista?! Skąd licho cię niesie?! - Wędruję z Wiednia do Augsburga... - Sam! - przerwał Kostce, nie ukrywając zdziwienia. 104 - Sam... to znaczy nikt z ludzi nie towarzyszy mi w drodze. Chciał głośno wyrazić podziw dla młodego przybysza, ale przeszkodziła mu młoda dziewczyna, która ukazała się w drzwiach i zaraz od pierwszego kroku wypełniła całą izbę kobiecym jazgotem o wysokiej, skrzeczącej barwie, niczym szczygieł małą klatkę swoimi śpiewami: - Witam waćpana! Jestem do usług waćpana, sługa mojego pana. Miło przyjmować tak szlachetnego pana, co aż z Wiednia przybywa! - tu uczyniła wiele ukłonów, śmiałych, pretensjonalnych, w których nie było ani cienia grzeczności, lecz zwykła zalotność i dziewczęca chytrość. Zbliżyła się do Stanisława tak blisko, że czuł, jak go przenikają jej świdrujące oczy, zatrzymując się na rysach twarzy, na włosach, ogarniając całą osobę. - Czytam właśnie poezję Greków i widzę ciebie tym boskim herosem - mówiła zuchwale - chodź, mój miły panie! Zajazd dziś jest pusty... proszę! - znów ruchem swobodnym, podobnym do ruchu węża zbliżyła się do kasztelanica, iż ten gwałtownie odskoczył ku wyjściu, ze zdwojoną energią pchnął drzwi i zniknął w ciemności nocy. Zrazu noc wydała się Staszkowi nieprzebytą ciemnością - szczególnie przy pierwszych metrach, po wyjściu z oświetlonej izby. Potykał się o nierówności, zapadał w kałuże błotnistej wody i szedł. Ciężka, krwawa była droga tej nocy. Obuwie grzęzło głęboko w rozmoczonej ziemi. Razem z padającym deszczem spływał po jego ciele obfity pot. Zresztą nie wiedział nie czuł już, co spływa po nim - deszcz, czy pot?... W miarę oddalania się od zajazdu czuł nieprzeparty żar, straszne wewnętrzne pragnienie. Świadomy był, iż mimo deszczu uschnie od wnętrza, że wyparuje z ciała ostatnia kropla wody. Poczuł piekące usta... Dotknął je palcami zmoczonej dłoni - były spękane, lecz nie dotknięte... Uczucie radości obudziło się w Staszku, zawładnęło nim. Szczególnie z tego powodu taki był rad, taki wesoły, że usta jego nie były dotknięte... I serce także!... Biło czyste, niewinne... 105 a waliło mocno z wysiłku, z tej walki, którą podjął w tę noc burzową. Szczęśliwy był i rad; upojony miłością wyznawał ją wśród ciemności nocy. Wprawdzie nie widział Osoby kochanej, ale Ją przeżywał w sobie i wkoło siebie: w piorunach i błyskawicach. Wielkość podziwiał w potędze wszechświata, w ogromie żywiołów. Zachwyt ogarniał duszę Kostki nad Jego Mądrością, objawiającą się w logicznych prawach, co rządzą małym robaczkiem i człowiekiem, drobnym pyłem i niezdobytym masywem górskim, otchłanią oceanów. Rozrzewnił się nad tą Dobrocią, co troszczy się o małą biedronkę, o konika polnego, o wróbla wśród zimy. Podziwiał Jego poczucie piękna; znajdował je na każdym kroku: w bratku polnym, i w dzikiej róży pnącej, w barwach kwiatów, ptaków i zwierząt, w blasku zorzy i w świetle księżyca. Szczególnie rozważał tę Bożą miłość, co wyciąga rączęta z betlejemskiego żłóbka, co rozwiera ramiona na krzyżu, co serce otwiera szeroko i woła: „Nie masz większej miłości nad tę, iż ktoś odda życie za przyjaciół swoich". Utwierdził się w przekonaniu, że jeśli mimo trudów jest szczęśliwy, to dlatego, że dotąd uszanował tę Miłość. Nie znieważył jej! Nie sprofanował!... Przeciwnie, walczył o nią uparcie. Walczył lata całe. Jeszcze w Rostkowie podjął tę walkę, bacząc pilnie, aby nie odwrócić się od wyciągniętych rączek Dzieciątka... Od Hostii świętej... Znał swoją duszę i ciało, i wiedział, że Bóg wcześnie powołał go do walki!... Pod broń!... Gdy rówieśnicy zażywali dziecięcego spokoju, przyszły na niego pokusy lat młodzieńczych. Więc cóż?! Nie podnosił rąk do góry w kapitulanc-kim geście, nie schodził z pola walki, ale bojował. A im więcej walczył, tym silniejszym był - bardziej odporny niż hartowana stal. Tak był zaprawiony do owej walki, że bez niej - rozważał Kostka - niemożliwe jest życie. Że ona - walka należy do istoty życia. Jest urokiem młodości. 106 Dlatego uciekł z Wiednia, że stanął w obronie Miłości. I nic to, że wędrówka była uciążliwa i długa. Miłość - wiedział Stanisław - jest niewspółmiernie droższa niż jego wysiłek. Szedł i rad był, iż w sercu jego żyła miłość, wielka miłość samej Wszechmocy, samej Dobroci, największego Piękna i najczystszej Miłości. Szedł i rad był, gdy woda spływała po ciele i chlupał po błocie, gdyż w ten sposób okazał wierność Ukochanemu. Rad był i z samego siebie, że najznakomitszego dokonał wyboru. Toteż upojony szczęściem powtarzał: „Bóg jest miłością, a kto trwa w miłości, w Bogu trwa, a Bóg w nim". - Wiesz?! Przepraszam, lecz w porę wpadła mi do głowy podobna sytuacja z Mazur - rzucił Andrzej, uderzając przasny-szanina w ramię, nie dlatego, żeby mu przeszkodzić, tylko po to, aby powiedzieć coś ważnego. - E... baja ci się, baja! - zawołał Robert. - Czemu? - Bo ci się plecie. - Za bardzo mnie kontrujesz. - Jak to! Ja ciebie?! Pamiętacie! - zwrócił się Robert do Jurka i Marka, rozkładając bezbronnie dłonie - pamiętacie, żebyśmy szli kiedyś w nocy w podobną ulewę? W dodatku po błocie, a nie po asfaltowej szosie?! - Nie wiesz, o co mi chodzi... - Jak to nie wiem! - No nie! - To wysławiaj się jasno! - No, no! Trochę delikatniej, syneczku, bo ci noska utrę. - Spróbuj! - uraziło Roberta. - Mam dość swojego nosa, a ty nie wsadzaj za daleko, bo! Bo wiesz... Otóż w czasie naszego pobytu na Mazurach, Jurka upodobała sobie pewna blondynka. Wlokła się za nim... Pękaliśmy, że za Jurkiem miauczy bezpańskie kociątko. - A kto cię upoważnił!... 107 - Nie wypieraj się, Jurek! Może nie! Nie spuszczała cię z oka! - I co z tego? - Nic - powiedział spokojniej Andrzej - ręczę, że gdybyś nie udawał frajera, skończyłbyś autostop nie z nami. Wystarczyłoby słówko, Jurek, jedno słówko... i murowana stodoła. - Oj, Andrzej, Andrzej - gładził z politowaniem jego głowę -Andrzeju, trzeba być bardziej odpowiedzialnym. Nawet za jedno słówko. Szczególnie, gdy chodzi o człowieka... O poszanowanie człowieka... Rozumiesz mnie, prawda? 108 Próba w Dylindze Wreszcie pod wieczór - opowiadał niezmordowany przewodnik - w jeden z ostatnich dni sierpnia Stanisław Kostka dotarł do Augsburga. Odnalazł klasztor jezuicki i z bijącym sercem - jak to zwykle bywa w chwilach doniosłych przeżyć - wyciągnął rękę po kołatkę. Dłoń drżała jak liście osiki. Drżał cały niczym zawodnik na mecie, ale jeszcze niepewny swojego sukcesu, gdy sędziowie wszczynają kłótnie, jak go sklasyfikować. Za ścianą dały się słyszeć najpierw leniwe kroki, później Kostka poczuł rękę, co pod jej wpływem małe, wmurowane w wewnętrzną ścianę okienko skrzypnęło, odkrywając starą twarz brata furtiana. Pochwalił więc zaraz Pana Boga, skoro zakonnika zobaczył. Lecz ten dłuższą chwilę nie odpowiadał na pozdrowienie, tylko uważnie obserwował przybysza, jakby chciał odgadnąć wszystkie jego tajemnice - In saecula saeculorum - odpowiedział basem. - Z czym cię Bóg wiedzie do nas, moje dziecko? - zapytał. - Widzę, że przybywasz z daleka! Żupanik wypełzł od słońca, a widzi mi się, że i czupryna także... spło-wiała, bardzo spłowiała... - Przybywam z Wiednia, wielebny bracie. - Aż z Wiednia! - zakrzyknął furtian - nigdy nie byłem w Wiedniu, ale zdaje mi się, że bardzo daleko... - Rodem jestem z Polonii. - Z Polonii! Toż Polonia na krańcu świata!... Gdzie cię wszyscy święci ponieśli, ho... ho - kiwał z podziwem głową. - Wielebny bracie, proszę o posłuchanie u jego wielebności ojca prowincjała Piotra Kanizego. 109 - E... widzę młodzieniaszku, że łada z kim nie chcesz rozmawiać. Z samym ojcem prowincjałem! - Z wielebnym bratem także, jeno... Rodzice uczyli nas, abyśmy wszystkich czcili i szanowali. Wszakże wysłuchać mojej prośby może jeno wielebny ojciec prowincjał. - Wielebność ojciec prowincjał wyjechał. - Wyjechał?! Nie może być! - krzyknął Stanisław, bez wiary w słowa brata odźwiernego. - Od wielu tygodni nie masz jego wielebności w Augsburgu. Odbywa wizytację naszych domów na terenie Wyższych Niemiec. - Za długo jego wielebność ojciec Kanizy powróci? - O, nierychło! Przebywa obecnie w Dylindze, a tam zatrzymają go sprawy dłużej. - Pójdę do Dylingi! - powiedział stanowczo. - Zaraz! Poczekaj, mój chłopcze. Widać, żeś młody i mało przeżyłeś. Za czem do Dylingi? Co ma jego wielebność ojciec prowincjał rzec ci w Dylindze, powiedzą i tutaj. Za czym przybywasz? - Najpokorniej proszę o przyjęcie do Towarzystwa Jezusowego. - E, to bagatelna sprawa! Jako żywo! I bez ojca prowincjała się obejdzie. Proszę do rozmównicy - otworzył kasztelanicowi drzwi do poczekalni i poszedł długim korytarzem klasztornym. Krok miał drobny, suwisty i ociężały; pewnie pobolewały go nogi. - Czemu nie powiedziałeś, chłopcze, zaraz? - zawołał z oddali - byłbyś już bratem zakonnym. Nazajutrz brat furtian uchylił znowu okienko, gdy zakołata-no w wewnętrzną kołatkę. Zdziwienie jego przekraczało wszelkie granice, gdy ujrzał odchodzącego młodego Polaka. - Jakże to, młodziku, już dość masz bożej służby? - Nie dość, jeno, jeno - oczy Stanisława, przysłoniły łzy, chociaż wyraźnie wzbraniał się przed płaczem - jeno jeszcze nie znalazłem jezuity, który zechciałby mnie przyjąć. 110 - A to czemu? Mnie za pierwszą supliką przyjęto - powiedział z pewną dumą brat. - Bez przyzwolenia rodzica ojcowie ani w Wiedniu, ani tu się nie zgadzają; a jegomość pan ojciec nie raczy... - A rzecz w tym, że wasza dostojność pewnikiem z zacnego rodu. - Nazywam się Stanisław Kostka, syn kasztelana zakro-czymskiego, a chcę pozostać tylko bratem Stanisławem. Wielebny bracie, wspomnij w pacierzach, aby wielebny ojciec prowincjał raczył... może Pan Bóg wysłucha... Brat furtian długo wzrokiem śledził przez okno wychodzące z furty na ulicę, za odchodzącym młodym Polakiem. A gdy młodzik zniknął za zakrętem ulicy, odetchnął ciężko i wyszeptał: „Łatwiej wielbłądowi przejść przez ucho igielne, niż bogaczowi wejść do Królestwa Niebieskiego". Ale on wnijdzie, bo stał się ubogim. Zobacz, Panie Boże, jako to chłopcze zostawiło i dom, i matkę, i ojca, i braci, i siostry, wszystko co miało - a obficie miało - i idzie szukać Ciebie. Tymczasem Kostka raźno wyruszył na Dylingę. Raz, że nie było daleko. Około pięciu mil - powiedzieli zakonnicy - Cóż to było?! Mały spacerek, spacer w ciągu jednego dnia. Po przespanej nocy w klasztorze augsburskim, czuł, że jest wypoczęty i świeży, gotowy nawet do dłuższej drogi. Szedł więc żwawo, gdyż gnębiło go przeświadczenie, iż ojca prowincjała - jeśli się spóźni - może znów nie zastać. Pod wieczór wszedł na ulicę miasta. Ruch uliczny był spory. Po upalnym dniu ludzie wylegli na ulicę, żywo rozprawiali między sobą, prowadzili dysputy. Miasto wypełniały swary i wrzask jarmarczny. Przekupki ogorzałe jak on od słońca, zachwalały towary, wrzeszcząc na całą ulicę. Chciały sprzedać towar, aby go nie znosić z ulicy przed nastaniem nocy. Inne zwijały stragany, uprzątały kramy, a towary składowały do skrzyń i koszów, wyraźnie pospieszając przed zapadnięciem mroku. 111 Kasztelanie nie dostrzegał gwaru miejskiego. Żył spotkaniem z ojcem Kanizjuszem, które miało wkrótce nastąpić. Nie słyszał ani niemieckiego szwargotu, ani wesołych śpiewaków ulicznych, ani rozbawionej dzieciarni. Układał w myśli słowa powitania: od jakich słów zacząć? Czy przypaść do stóp ojca prowincjała i błagać o przyjęcie? Czy jak na retoryce uczono, wprzódy pokłon należy złożyć, a później prosić o posłuchanie? W zanadrzu mocno ściskał listy - największą tajemnicę i skarb najdroższy. Nikomu nie zdradził się z ich posiadania. Nawet jezuici wiedeńscy o listach tych nie wiedzieli. Nikt! Z wyjątkiem ojca Franciszka Antonio, który przybył z Włoch do Wiednia jako kaznodzieja nadworny cesarzowej Marii. Gdy zabiegi o przyjęcie do zakonu nie dawały rezultatów, Stanisław poszedł do nowo przybyłego ojca Antonio, prosząc o protekcję. Ojciec Antonio doradził Kostce ucieczkę i dał listy polecające do Piotra Kanizego i Franciszka Borgiasza, generała zakonu w Rzymie. Sprawa jednak była załatwiona w największej tajemnicy, a znali ją tylko ojciec Antonio i Stanisław. Kiedy przemyśliwał nad tym, jakie będzie jego spotkanie z prowincjałem Górnych Niemiec, nawet nie spostrzegł, że miasto się kończy, że wyszedł poza obręb murów miejskich. Zawrócił. Gdzie szukać domu jezuitów? - myślał. Opodal przed małą piętrową kamieniczką żywo gwarzyły dwie mieszczki. Zdały się Staszkowi za takie, co to wszystkie sekrety miasta znają, a cóż dopiero, gdzie jest położony dom jezuitów. - Wasza godność - zwrócił się do pierwszej z brzegu - raczy wskazać, która ulica wiedzie do sławnego klasztoru Zakonu Towarzystwa Jezusowego? - Nie masz takowego Towarzystwa, mości panie! Chi... cłu... - zaśmiała się jedna. - Jakże to! W Dylindze nie masz Towarzystwa Jezusowego?! - Obcy jesteś, waćpanie?! - Pewnikiem, że obcy - zawołała druga. 1 12 - A... czemu szukasz, waćpan, tego domu? - zapytała chytrze syczącym głosem. - Moja rzecz! - krzyknął Kostka - pytam jejmość o ulicę! Nic więcej! Gdzie są?... - A już ci, nie przeczę, że był takowy zakon, ale czy jest? - Jeśli był u kaduka, czemuż miałoby go nie być?! - A nie wiesz, waćpan, że dwóch jezuitów do lutrów przeszło?! W całej Dylindze głośno, aż huczy! Jeden ma objąć pieczę nad zborem, a już zastępuje ministra! Cha, cha, cha! Stróże odnowy!... Ojcowie!... Cha... cha... - Szukasz waść Towarzystwa Jezusowego?! A powiem wa-ści; szukaj waść towarzystwa lutrowego, to znajdziesz! - Cha... cha! Towarzystwo Jezusowe mieni się na lutrowe! Stanisław odskoczył od mieszczek, zapuszczając się w inną ulicę, lecz z oddali jeszcze dolatywały głośne żarty i kpiny pod adresem zakonu, do którego zdążał. Odnalazł klasztor i konwikt świętego Hieronima. Przekroczył próg klasztorny z przekonaniem, że wszystko co usłyszał na gwarnej ulicy nie jest prawdą. Nawet nie dopuszczał świadomie owej myśli, aby taka mogła być prawda. Sądził Stanisław, że nieszczęśliwie zapytał dwie zajadłe luteranki o drogę, a te wyszydziły jego wiarę i zakon. I choć ich słowa były dla Kostki bolesne, nie zaskoczyły go. Spotykał już lata całe tę cichą, ale jakże straszną walkę religijną. Walkę, która toczyła się najczęściej w rodzinie między mężem a żoną; rodzicami i dziećmi. Zataczała coraz bardziej okazałe kręgi. Nie mieściła się już pod dachami rodzinnych domów, lecz ogarniała wsie i miasta, sale uniwersyteckie, senaty i sejmiki, ogarniała kraje - całą Europę. Wyjazd ze spokojnego Mazowsza - oazy katolickiej, rzucił Kostków w sam wir onej walki, toteż przywykł do niej. Lecz nie przypuszczał, aby prądy innowiercze wdarły się w obręb jezuickiego klasztoru i tu znalazły swoich zwolenników. W Dylindze zastał ojca Piotra Kanizjusza, pod tym względem los uśmiechnął się do Stanisława. Wręczył list od ojca Franciszka i 13 Antonio prowincjałowi i z niepokojem czekał na decyzję Kani-zjusza. Doświadczony zakonnik, pędzący swe życie w Towarzystwie od przeszło dwudziestu lat, a wstąpił w jego szeregi w dwudziestym drugim roku życia, ocenił Polaka pozytywnie. Zauważył w Stanisławie wiele dobrych, naturalnych skłonności i przyobiecał, że wyśle go do Rzymu. Aby jednak swoją ocenę raz jeszcze sprawdzić, poddaje kasztelanka próbie. Mianowicie przeznacza go w Kolegium św. Hieronima do najniższych prac służebnych, takich jak mycie i sprzątanie korytarzy, posługiwanie w kuchni czy usługiwanie do stołu. Prace te Stanisław wykonuje przez kilka tygodni. Ma więc szansę poznać prawdę 0 dylińskim klasztorze i rzeczywiście przyjąć musiał prawdę, przed którą sercem uciekał, której się bał i nie chciał, aby ona prawdą taką była. Wypadło mu patrzeć na konwikt dyliński przechodzący głębokie kryzysy wewnętrzne. To już nie plotka uliczna, nie złośliwość innowiercza, tylko naga prawda mówiła Stanisławowi, że dwóch jezuitów zostało protestantami. Bacząc uważnie, mógł porównać zgiełk miasta z upartymi dysputami w klasztorze, z wrzeniem ogarniającym konwiktorów i wiedział, że także i tu huczy. Że w jezuickim klasztorze też trwa walka. Musiał ją dostrzec i zrozumieć! Tym bardziej, że spotkał między tutejszymi jezuitami Mateusza Michonia z Polski. Czyż ten w sposób „zakulisowy" nie przedstawił zapalonemu rodakowi smutnej prawdy? Sytuacja była tak powikłana, że przełożeni nie wiedzieli na kogo liczyć. Kto pozostanie w Towarzystwie, a kto przejdzie do protestantów. Ogólna atmosfera działała na młodego idealistę 1 przygniatała go. Uciekał dotąd przed protestantyzmem, aby w katolickiej wierze wytrwać; schronił się do klasztoru jezuitów, żeby ocalić swoje ideały młodzieńcze i swoją miłość, młodzieńczą miłość. Tymczasem tu czekała go najostrzejsza walka - nie z otoczeniem, nie z ojcem czy jezuitami. Przychylne słowo tych ostatnich usłyszał przez usta Kanizego. Czekała go potyczka z samym sobą, której natury dotąd nie znał. Rozgorzała na dnie 1 14 jego młodej duszy i pytała o sens: po co to wszystko? Po co ucieczka z Wiednia? Po co uparte szukanie klasztoru, który by go przyjął?... Po co wiara w ludzi?... W zakon?!.... We wszystko? Zaciął się w tej walce! Dlatego widziano go, jak prace zlecone wykonywał z dokładnością, niezwykle starannie. Naczynia kuchenne doprowadzał do takiej czystości, że bracia - kucharze, wiedząc o pochodzeniu z możnego rodu, byli zaskoczeni jego pilnością. Przez posługi pragnął przygłuszyć duchową udrękę - bo źle jest, jeśli w walce jesteś bezczynny, gdyż twoja bierność, lenistwo doprowadzą cię do zguby - chciał być posłuszny, aby szala przechyliła się ku zwycięstwu. Na razie szukał zwycięstwa... Za dnia utrudzał ciało pracą fizyczną, nocą mozolił się nad odnalezieniem drogi do odzyskania wiary w sens własnego życia, w sens powołania. Nigdy dotąd nie podawał w wątpliwość Bożego wezwania, przeciwnie wszystko poświęcił dla niego. Życie dalsze podporządkował temu wezwaniu i myślał, że żyć to spełnić powołanie. Właśnie dlatego przybył do Dylingi. Tymczasem teraz dochodząc do kulminacyjnego punktu swojego życia, pytając o sens swojego istnienia, znalazł w sposób prosty należyte rozwiązanie: - A zali nie zarazi się medyk, gdy podąża kurować chorych, a przecie tłumnie żacy na medycynie nauki pobierają... Albo w stanie rycerskim - myślał rozważnie Stanisław - wiela młodego chłopstwa ginie w bitwach, a in-szych to nie przestrasza do szabli, jeno tym ochotniej w szeregi wojskowe się zaciągają. Tak i oni!... Porażeni zarazą umarli dla Towarzystwa... dla Chrystusowego Kościoła... Legli w bitwie, nie zdzierżyli natarcia! Cóż, wojna trwa długo... bardzo długo. Chyba zawsze. Dopóki żywy człek będzie stąpał po świętej matce ziemi, póki będzie go karmiła - wyszeptał jak szmer - będzie borykał się w walce. O własne powołanie... o duszę... i o Boga! Nie! Nie zawrócił! Czuł, że jest Chrystusowi potrzebny. Musi wypełnić lukę po tych, co zdradzili i odeszli, zająć pozycję na polu bitwy. Ukoić ból Wodza po tych, co padli... 115 Obok czarnych robót, które młody kandydat wykonywał gorliwie, zauważono, że z wielką pobożnością się modlił. W wolnych godzinach od zajęć zachodził do kaplicy. Spostrzegł ojciec rektor, Teodoryk Kanizy, że młody Polak jest pogodny, uprzejmy i przez współbraci miłowany. Toteż osądził Kostkę przed prowincjałem Piotrem, swoim krewniakiem, niezwykle pozytywnie. A ten z kolei, wysyłając Stanisława do Rzymu, w liście do Franciszka Borgiasza napisał: „Spodziewam się po nim wielkich rzeczy". - A... a czy to w ogóle możliwe, aby ktoś, będąc księdzem czy zakonnikiem, mógł zrezygnować? - z pytania Marka biła troska i nieporadność, bo zaraz dodał, pomagając sobie: no jakże!... Byli jezuitami i zamienili się w protestantów?! Nie rozumiem, po prostu nie rozumiem! Ksiądz to jest ksiądz! Aż do śmierci! - Też z problemem wyjechał! Dajcie Staszkowi odetchnąć! Tu nie akordowa robota... w dodatku z czego opłacimy naszego przewodnika - Jerzy wyciągnął ręce jak człowiek, który nic nie posiada. - Policzymy się - odpowiedział Staszek z Przasnysza - co do zmęczenia, na razie go nie odczuwam. - Tak - powiedział Andrzej. - Więc, jeśli chodzi o moje zdanie, to nie byłbym rygorystyczny w tym stopniu, co Marek. Dlaczego to tym jezuitom nie wolno byłoby przejść na protestantyzm? Albo i dziś, dlaczego ksiądz nie mógłby przejść do innej pracy, jeśli ta, którą wykonuje, mu nie odpowiada? - Momencik! Przepraszam cię! - Przepraszam, jeszcze nie skończyłem. Dlaczego każdy człowiek może zmienić miejsce pracy, zakład... przejść do innego biura, a dla księdza miałoby być to niemożliwe? Nie wiem, jak tam wy... ale ja wyniosłem z domu... U mnie ksiądz jest traktowany, jak każdy inny człowiek. Wypełnia urząd w Kościele, i to wszystko... A... a jeśliby chciał, to dlaczego nie mógłby pracować w biurze albo w sklepie. - Zaraz! Zaraz Andrzeju! Pardon, czy skończyłeś? - Bo co? 1 16 - Bo nic! Chcę wypowiedzieć swoje zdanie - Jerzy był dopalony. - Słucham. - Za daleko ta jazda! - zawołał - trzeba cofnąć stary dyliżans antyklerykalny z powrotem! Hop... hoop! O! Razem wspólnie... może przepchniemy tego starego grata - Jerzy przybrał postawę, jakby rzeczywiście coś pchał przed sobą, ciężko sapał - no, jeszcze raz! Hooop... nareszcie! - Przestań, błaźnie jeden! - uraziło Andrzeja. - Przepraszam, mój kochany... I nie od wątroby, ale wiedz - od serca! Otóż rzecz w tym, że potraktowałeś kapłaństwo w sposób krzywdzący. - Dlaczego? W tym co powiedziałem, na razie nie widzę nic zdrożnego - odparł ponuro Andrzej. - A ja widzę! - Ja też jestem za Jurkiem - spokojnie oświadczył Robert. - Co! Ksiądz to nie ekspedient! - Czyli wszyscy mnie popierają - powiedział z lubością o sobie Marek. - Bo... bo u licha, jak możesz z księdza zrobić fachowca? Jak można Kościół traktować jako przedsiębiorstwo, w którym on pracuje? Słuchaj - rej wodził Jerzy - spowiedź, Komunia nie mają nic w sobie z tego... z biurowej pracy! Nic z jakiejś tam instytucji. A na przykład dwie godziny siedzenia księdza w konfesjonale nie mogą być przyrównane do pracy biurowej. To jest zupełnie co innego. Rola tego człowieka - księdza dla mnie osobiście jest jakąś tajemnicą. Prawda, że jest takim samym człowiekiem jak inni ludzie. Lecz czynności spełniane przez niego jako kapłana są ponad-ludzkie. Sam Chrystus go w nie wyposażył. Dlatego myślę, że nie może ktoś zrezygnować ze swojego kapłaństwa, ma je bowiem w sobie. A nikt nie rezygnuje z siebie. A gdyby nawet?!... To kapłaństwo jest sprawą mężczyzny, człowieka, ale przede wszystkim jego duszy. Święcie jestem przekonany, że ksiądz, na- 1 17 wet ten jezuita co zrezygnował w Dylindze za czasów świętego Stanisława, na zawsze będzie kapłanem. - Taa...k. Nie potrafię tak myśleć... - Andrzej! Nie, żeby ci na złość... ale ja też nie potrafię inaczej rozumować. Cóż, jestem homo sapiens. Krótko mówiąc w ten sposób kapłaństwo sobie wyobrażam, że jest to niezgłębiona tajemnica. Tajemnica Boga i człowieka, któremu Bóg zwierzył tę tajemnicę. Myślę - choć nie jestem księdzem ani nie czuję powołania - że sam ksiądz nie rozumie tej tajemnicy. - Bo... ja wiem... Nie widzę w księżach żadnych tajemnic. Nauczyłem się patrzeć na nich normalnie. - A co? My patrzymy anormalnie? - zapytał Robert. - Niech będzie... że głupio - dodał Marek - wszyscy głupi, a... - Daj spokój! - Jerzy przerwał bratu - słuchaj, Andrzej! Wróćmy do naszego Stanisława. Otóż z pewnością można stwierdzić, że w życiu Kostki działała tajemnica. No, weź pod rozwagę jego ucieczkę z Wiednia... tę podróż, która myślę, że może jeszcze bardziej go utrudziła, niż nam się to wydaje - po co to? Dlaczego porzucił karierę? - zawsze były to szansę... i owszem, godne pozazdroszczenia. Postępowanie świętego można dwojako rozumieć: albo w jego życie wkroczył Bóg ze swoją tajemnicą, której nawet Paweł nie pojął, albo Stanisław był psychicznie chory. Inaczej jego postępowanie byłoby nieuzasadnione. Druga możliwość odpada. Był zdrowy! W przeciwnym razie nie przyjęliby go do zakonu, a zatem musiał się znaleźć w zasięgu specjalnego działania Boga, łaski czy powołania... Myślę, że podobnie działa Pan Bóg na innych, gdy powołuje do kapłaństwa. - No tak, co do Stanisława... pewnie i tak było, ale... - Andrzej zamyślony powstał, kierując wzrok na Przasnysz - zresztą, nie znam się na waszych sprawach. - To są nasze sprawy. Dlatego myślę, że ksiądz nie może przestać być księdzem. Skoro nim jest, to zawsze nim będzie. Owszem, czytałem jakąś książkę o księżach-robotnikach we Francji. I na Soborze była ta sprawa poruszana. Wygląda to 1 18 prawdopodobnie tak: pewna grupa księży po odprawieniu swoich praktyk religijnych: Msza święta, brewiarz itd., udaje się do fabryk, kopalń, różnych zakładów pracy i tam w kombinezonach daje świadectwo Chrystusowi, szczególnie przez przykład. Chociaż więc pracują w różnych zawodach, nie związanych ściśle z kapłaństwem, to jednak są kapłanami i pracują na rzecz kapłaństwa. Żeby robotnika zbliżyć do księdza! Zbliżyć człowieka do Boga. Ale nie mogą iść do biur, do fabryk, aby uwolnić się od Kościoła i kapłaństwa, bo to jest dezercja, zdrada! - A jeżeli ktoś odchodzi? - zapytał Andrzej - co? Na szubienicę z nim? - Dlaczego?... Pan Jezus po zaparciu się Piotra na łzy jego z miłością spojrzał. Do Judasza też, gdy zdradliwie Zbawiciela całował, powiedział: „Przyjacielu... pocałunkiem zdradzasz Syna Człowieczego". Więc przyjaciel, nie wróg - choć zdradzający przyjaciel. Jeśli Chrystus nazwał Judasza przyjacielem, to przez tę tajemnicę wybrania, że powołał go do grona apostołów. Miał dla niego miłosierdzie... Tylko Judasz nie skorzystał. Po prostu załamał się. Wpadł w rozpacz. Rzeczywiście na szubienicy skończył... Smutne to - powiedział Jerzy z namysłem, później zwrócił twarz ku bratu: - Marek, tak zapytałeś, jakbyś naprawdę nic o losie Judasza nie słyszał. - No, dobra! Dziękuję ci, Prometeuszu, za światło oświecające moje myśli, ale czas najwyższy, abyśmy się zbierali. Andrzej nie czekając na kolegów, pakował rzeczy do plecaka, podnosił rozrzucone papiery, szykował się do wymarszu. Zbierali się wszyscy. Staszek podziwiał oczytanie Jurka, dużą znajomość problemów religijnych. Lecz on przyjął zasłużone pochwały dość obojętnie, kwitując je krótko: - Czas najwyższy, żeby laikat coś o Kościele wiedział i rozumiał. 1 19 Do Wiecznego Miasta Słońce bardzo zniżyło się na widnokręgu, a mimo to wciąż utrzymywała się wysoka temperatura. Liście drzew lekko były zwinięte i zwiędłe, trawy podsychały od dołu. Cała przyroda zdawała się umęczona od słońca. Ciała chłopców niczym galareta zdradzały ociężałość i traciły młodzieńczą formę. Przez brązową skórę przebijała czerwień rozpalonych ciał. Niezgrabnym, leniwym krokiem ruszali jeden za drugim do Przasnysza. Szli apatycznie, jak ludzie, którym już nic się nie chce. Ożywiła ich dopiero i postawiła na nogi propozycja Andrzeja: - Słuchajcie, wrócimy na moment! - Co?! Wracać?! - Po jakie licho! - Zapomniałeś coś? - Tak, chciałem... - Podskocz sam! - Cóż to! Masz chłopaków na posyłki?! - No i po co ten krzyk? Nie chcecie... na smyczy nie będę was ciągnął... nie! I zobacz - zwrócił się do Staszka - niby koledzy, ale dogadać potrafią. Żeby nie Jurek rozleciałby się nasz autostop już dawno. Robert!... Masz możność go poznać... Chciałem zrobić kilka zdjęć... Zupełnie zapomniałem o aparacie... Dopiero teraz... a to moje hobby. - Nie powiedziałeś, o co chodzi - rzucił gniewnie Robert - a w dodatku pamiętaj o swoim hobby. Ja nóg na loterii nie wygrałem. 120 Do Wiecznego Miasta Słońce bardzo zniżyło się na widnokręgu, a mimo to wciąż utrzymywała się wysoka temperatura. Liście drzew lekko były zwinięte i zwiędłe, trawy podsychały od dołu. Cała przyroda zdawała się umęczona od słońca. Ciała chłopców niczym galareta zdradzały ociężałość i traciły młodzieńczą formę. Przez brązową skórę przebijała czerwień rozpalonych ciał. Niezgrabnym, leniwym krokiem ruszali jeden za drugim do Przasnysza. Szli apatycznie, jak ludzie, którym już nic się nie chce. Ożywiła ich dopiero i postawiła na nogi propozycja Andrzeja: - Słuchajcie, wrócimy na moment! - Co?! Wracać?! - Po jakie licho! - Zapomniałeś coś? - Tak, chciałem... - Podskocz sam! - Cóż to! Masz chłopaków na posyłki?! - No i po co ten krzyk? Nie chcecie... na smyczy nie będę was ciągnął... nie! I zobacz - zwrócił się do Staszka - niby koledzy, ale dogadać potrafią. Żeby nie Jurek rozleciałby się nasz autostop już dawno. Robert!... Masz możność go poznać... Chciałem zrobić kilka zdjęć... Zupełnie zapomniałem o aparacie... Dopiero teraz... a to moje hobby. - Nie powiedziałeś, o co chodzi - rzucił gniewnie Robert - a w dodatku pamiętaj o swoim hobby. Ja nóg na loterii nie wygrałem. 120 - Właśnie dobrze, że Andrzeju, przypomniałeś. Należy zrobić te zdjęcia. - Jerzy podbiegł pod kościół i przynaglał: No już! Ruszajcie się!... Robimy albo nie! Najpierw tu! -na tle frontonu kościoła. O! Tutaj jest dobre miejsce. Naszego gościa weźmiemy w środek... O tak! dobrze. Uwaga... chwileczka skupienia... jest! Dziękuję. - Dziękuję - zagrzmiał Jerzy - stań sobie na moim miejscu - wyrwał Andrzejowi aparat, popychając go ręką ku pozującym - uwaga! Jest... dziękuję. - Proponuję jeszcze pod lipą. Dobrze nam się leżało... ale chłopcy, stańcie swobodnie... uśmiech, pogodna buźka. Robert masz minę, jakby ci ktoś matkę zabił. - Będą bardzo dobre zdjęcia. W południe nie wyszłyby takie... za ostre było słońce - mówił Andrzej ze znawstwem sztuki fotografa. Lecz jego uwagom położył kres zupełnie niespodziewanie Marek: - Jak myślicie, do kogo był podobny święty Stanisław? Bo na obrazach go bardzo różnie przedstawiają. - To nie jest znów takie istotne - odparł Jerzy - jak wyglądał. Czy był niskiego, czy wysokiego wzrostu; blondyn czy brunet. Chociaż u dawnych biografów, którzy wiadomości czerpali o Stanisławie od ludzi osobiście znających Świętego, można wyczytać sporo zapewne autentycznych opinii o wyglądzie Stanisława Kostki. Podkreślają oni, że był proporcjonalnej budowy ciała, o dużym pięknie fizycznym. Jego postać była ujmująca. Wydaje mi się jednak, że piękno fizyczne nie jest tak istotne dla życia ludzkiego jak duchowe. Przede wszystkim czyny człowieka - te decydują o ludzkiej wielkości i pięknie. Na przykład nie mamy portretu Chrystusa. Obrazy przedstawiające Zbawiciela są wyobraźnią artystów i opierają się na czynach Pana Jezusa: dzieciątko w stajence i ukrzyżowany, uciszający burzę na morzu i karmiący rzesze w cudowny sposób, 121 uzdrawiający paralityka i wskrzeszający Łazarza, zmartwychwstały i wstępujący do nieba. Prawda, że to czyny Chrystusa, które Ewangeliści widzieli i opisali. Żaden z nich - znaczy z Ewangelistów - nie podał nam, jakiego Jezus Chrystus był wzrostu, nie opisał budowy ciała, tylko przekazał nam naukę i czyny Zbawiciela. I to nam wystarcza przez drugie tysiąc lat. Wiemy po Jego czynach, że był Bogiem i człowiekiem. Zresztą sam to stwierdził: „Jeśli Mnie nie wierzycie, uczynkom moim wierzcie". Stanisława Kostkę też widzę i osądzam po jego czynach. Wyrazem jakiejś ogromnej mocy wewnętrznej tego chłopaka, trwałości charakteru była jego podróż do Rzymu. Dlatego nie pytam: jak on wyglądał? - choć to ma też znaczenie, ale co robił? - Nie przesadzajmy - powiedział Andrzej - z największą przyjemnością odbyłbym taką podróż, gdyby się tylko ułożyły warunki. Jakieś możliwości... Tam dopiero byłoby co fotografować... O, Italiano... Italiano, Italia - no makaroni - podśpiewywał włoską piosenkę, a wtórowali mu koledzy: Italiano, Italiano makaroni... - melodyjne słowa rozbrzmiewały wokół. - Pewne sprostowanie jest tu konieczne - włączył się bardziej czynnie do rozmowy przasnyski przewodnik. - Otóż Kostka nie odbył tej podróży dla własnej przyjemności. Ani w celach turystycznych, krajoznawczych. Podróż była połączona z ogromnym wysiłkiem fizycznym. Całą drogę, która z Augsburga do Rzymu wynosi ponad 1100 kilometrów i wiedzie przez górski teren Alp i Apeninów, odbył pieszo. Także i pora, w czasie której wędrował Stanisław, nie była przyjemna, nie sprzyjała podróżom. Kostka opuścił bowiem Dylingę w ostatnim tygodniu września, a do Rzymu dotarł 25 października. Wprawdzie tereny te są wysunięte bardziej na południe, ale ze względu na górzystość wcale się nie cieszą w październiku łagodnością klimatu. Tym bardziej, że dzień jest krótki, a noce długie i chłodne. - Co w takim razie skłoniło świętego Stanisława, aby się wybrać do Rzymu? - spytał Andrzej. 122 - Myślę, że wystarczającą odpowiedzią na twoje pytanie jest list Kanizjusza do Franciszka Borgiasza, oddający dobrze tło całej sprawy: „Ci, którym ten list powierzyłem, wysłani zostali za łaską Bożą z tej naszej prowincji. Pierwszy jest Jakub Genueńczyk, znany dostatecznie w Rzymie, którego Wielebność odesłać tamże kazał, jako i on sobie życzył, pragnąc z większą wygodą oddawać się naukom. Żył z naszymi w dwóch kolegiach, postępując sobie jako przystało na dobrego i posłusznego zakonnika. Spodziewam się, że zdrowie pod włoskim niebem lepiej mu służyć będzie. Drugi jest magister Reyner, rodem z Leodium, który przez wiele lat uczył chwalebnie retoryki w kolegium monachijskim, a nadto wykładał zasady dialektyki... - tu z kolei prowincjał poddał ocenie zdolności i usposobienie Reynera, aby osądzić w końcu i Kostkę - Trzeciego posyłam Stanisława Polaka, zacnego, poczciwego, pilnego młodzieniaszka, którego nasi we Wiedniu, bojąc się rozgniewać jego rodzinę, nie odważyli się przyjąć do nowicjatu. Udał się on do mnie z zamiarem zadośćuczynienia dawnym swoim pragnieniom; od paru już bowiem lat, postanowił bądź co bądź wstąpić do Towarzystwa; umieściłem go na próbie w naszym konwikcie i w każdej posłudze okazał się pilnym i jak najstalszym w swoim powołaniu. Sam pragnął udać się do Rzymu, aby bardziej oddalić się od krewnych, od których prześladowania obawia się i aby mógł większe postępy czynić w pobożności. Dotąd nie żył z naszymi nowicjuszami; będzie go można przyjąć w Rzymie do nowicjatu, żeby tam dopełnił czasu próby. Spodziewam się po nim wielkich rzeczy. Sądzę, że Wielebny Ojciec nie weźmie mi za złe, że posyłam go do Rzymu, choć nie wezwanego - nie tylko ponieważ nadarzyła się tak dobra sposobność do posłania go tam, ale też ponieważ nie będąc jeszcze ode mnie ostatecznie przyjęty do zakonu, sam pragnął koniecznie do Rzymu się dostać". - Z przytoczonych słów można wnioskować, że gdyby się Kostka uparł, mógłby być przyjęty do zakonu i w Niemczech, 123 lecz sam wybrał Rzym. Czy nie tak? - powiedział pewnie Andrzej, a jego pytanie brzmiało w ten sposób, że potwierdzało tę pewność. - Trochę tak, ale trochę i nie - odpowiedział delikatnie Staszek - Kostka przewidywał dla siebie niebezpieczeństwo, związane z pobytem w Augsburgu. Nie był wcale pewny, aby ojciec tak szybko ustąpił, dlatego wolał ujść jak najdalej... Podróż dawała się porządnie we znaki, szczególnie kapryśny klimat górski. Gdy wyruszali rankiem w drogę, najczęściej na niebie migotało jesienne słońce, a grzało tak raźno, iż ubranie, które Kostce wręczył prowincjał na drogę było za ciężkie i za ciepłe. Około południa dzień się mienił: chmury i ciężkie mgły zalegały góry; nierzadko zdawało się, że wędrowców pochłoną. Widoczność była tak nikła, iż postępując jeden za drugim ledwie dostrzegali siebie. Nieraz kłęby białej mgły przysłaniały zupełnie współtowarzyszy, zaścielały tuż pod stopami wąskie ścieżyny tak, że tylko głośna rozmowa łączyła ich razem. Lecz wybiegała ona ponad drogę czy przełęcz, odbijała się echem o masywy skalne i setkami słów z różnych stron wracała do nich. Przykre to było doznanie: raz demaskowało i czyniło rozmowę najbardziej jawną, to znów niskimi głosami, jak gdyby przyzywało kogoś na ratunek. Bywało i tak, że ciężkie mgły przesunęły się gdzieś dalej lub opadły w doliny i na skały w obfitej rosie. Obślizgłe głazy uderzały o nogi, usuwały się pod stopami... ale niebo było jasne... Gorzej, gdy mgły wzbijały w górę; najpierw przynosiły z sobą ostry alpejski wiatr, taki zimny i tak wilgotny, że wciskał się w odzież i przenikał do szpiku kości; lub też wracały na ziemię w ulewnych deszczach. Te dokuczały najbardziej... Wyglądali jak zbawienia zakonników z góry św. Bernarda, aby w ich schroniskach zagrzać zziębnięte ciała, wysuszyć zmoczone odzienie i spożyć ciepłą strawę. Niestety... i braci zakonnych, niosących chrześcijańską posługę miłości podróżującym i pielgrzymującym do grobu świętego Piotra, było coraz mniej. 124 Ich szeregi przetrzebiły idee protestanckie. Wiele razy do uszu Kostki dochodziła skarga braci alpinistów: Ongiś, za dawnych lat klasztory pełne były braci jak stodoła po żniwach, a spiżarnia jesienią. Wszystkich dróg i przełęczy górskich pilnie brać zakonna strzegła, a podróżny czuł się w Alpach bezpieczny. Dziś inne to czasy - powtarzali smutno - brat zamiast Panu Chrystusowi w bliźnich swoich służyć, zrzuca habit, a pojmuje żonę. Stanisław szczególnie w podobnych momentach czuł się zgnębiony, a trudne pytania, które stawiała przed nim rzeczywistość pozostawały bez odpowiedzi: czy sam podoła, a nie zawiedzie? Czy potrafi wytrwale służyć Zbawicielowi i razem z Nim zbawiać? Zakon!... Towarzystwo Jezusowe!.. Z największym zaparciem i ofiarą szedł ku niemu. Szukał go jako najwspanialszego klejnotu, ale czy klejnot zdobyty przez niego, nie utraci swojego blasku? - pytał na dnie serca - czy i wtedy będzie klejnotem? Nie potrafił odpowiedzieć, ale rozumiał, że samo życie przyniesie odpowiedź. I domyślał się jaką - z pomocą Bożą, czyż mógłby zawieść? A Maryja - jego Mateńka Najukochańsza, co cały świat obdarzyła Synem swoim Jezusem, czyż poskąpiłaby mu Owocu Żywota. Ta ucieczka strapionych, grzeszników... Podziw ogarniał brata Jakuba, gdy Staszko nie omijał ani jednego kościoła, ani jednej kapliczki, ale biegł do niej jak na spotkanie kogoś bliskiego, przyjaciela. A zawsze pierwszy rozpoznał, czy świątynia jest w posiadaniu katolików czy heretyków, jeśli Najświętszego Sakramentu na ołtarzu brakowało, a wizerunku Najświętszej Panienki nie ujrzał, twierdził, że pewnikiem kalwiński albo inni kacerze zawładnęli świątynią. Wtedy posmutniały wychodził - zanim współtowarzysze doszli - i mówił: szkoda, wielka szkoda, że ludziom tym dla Najświętszych osób: Pana Jezusa Zbawiciela naszego i dla Jego Matki zabrakło miejsca w kościele. Najczęściej - mawiał magister Reyner - szedł zamyślony, lecz nie zgnębiony. Przeciwnie, radość migała na jego twarzy. Wzrokiem ogarniał szerokie doliny, góry... A oczy jego nabierały 125 blasku i wilgotniały. Coś zapierało mu dech w piersiach, jakby zmęczone serce stawało. A gdy go spytali: co ci jest Staszko, słabujesz?... Wtedy rumieniec oblewał jego policzki i nie wiedział co rzec. Najczęściej mawiał: nic... nic mi nie trza... jestem taki szczęśliwy, że nic... W takich razach nie pytali go więcej. Zresztą, co do słabości Kostki nie było żadnych podstaw, aby podejrzewać, że słabuje. Szczególnie brat Jakub Genueńczyk doznawał częstej pomocy od Stanisława. Jego zdrowie nadwątlone pobytem w Niemczech, ufał prowincjał Piotr Kanizjusz, że dojdzie do normy pod włoskim niebem. Tymczasem długa wędrówka, ciągnąca się tygodniami wymagała nie lada hartu i zdrowia. A bratu Jakubowi tych przymiotów cielesnych bardzo brakowało. Przy wspinaczkach w piersiach mu grało jak w starym miechu kowalskim, co na wszystkie strony dziurawy - ulatnia powietrze. Usta siniały, na twarzy ukazywał się zimny pot ostatniego wysiłku; całe ciało drżało niczym liść osiki... i wtedy był niezawodny Staszko. Podpierał brata Jakuba ramieniem i swoją siłę wlewał w jego schorowane i bezsilne członki. Tak częstokroć bywało przy wspinaczkach górskich. Genueńczyk z wdzięcznością Kostce potem dziękował: - Sam Bóg dał mi na drogę anioła stróża i opiekuna, mój Stanisławie, w twojej osobie - mawiał z uśmiechem. - Moje dziękczynienie dla Opatrzności Bożej jest tym większe - odwzajemniał się kasztelanie - że na podróż do Rzymu dała mi dwóch aniołów, w osobach szlachetnych braci. Wytrwale szli... Dzielni! Wspomagali się wzajemnie modlitwą i trudem. Za nimi, jak w bajce pozostawały masywy potężnych Alp, kapryśnie, poorane przez potoki Apeniny. Rzeki spienione i bystre, niosące jesienne deszcze do morza. W złotawych blaskach października dostojnie prezentowały się stare miasta Italii: Padwa z Ferrarą, Bolonia z Florencją, kwitnące nową sztuką renesansu. Potem Siena, Perugia, Temi i wreszcie - Wieczne Miasto. 25 października ujrzeli jego mury - miasto Romulusa, Cezara, Nerona; miasto małych i wielkich, tyranów i dzielnych wodzów, aż wreszcie stało się dziedzictwem Rybaka z Galilei, 126 nabyte w osobliwy sposób: jego krwią oraz krwią i życiem tysięcy współwyznawców Chrystusa. Potężne mury Koloseum z pokolenia na pokolenie były pieczęcią dającą Piotrowi prawo do władztwa nad miastem i światem. Zdawały się być tą opoką męczeństwa, na której wznosił się Chrystusowy Kościół. Wieczne stało się to miasto z pewnością dlatego, że jest stolicą do końca wieków trwającego Kościoła. Twarze podróżnych ogorzałe od włoskiego słońca niby ołtarz od dymów świec i kadzideł, usmagane jesiennymi wiatrami, wychudłe codziennym znojem - promieniowały - radosne, szczęśliwe... Właśnie radość spełnionych nadziei, osiągniętego celu... kres wędrówki, która dla Kostki - zdawało się - że będzie tułaczką całego życia, dobiegła końca. - Przy takiej przychylności zakonnej rzeczywiście mógł myśleć święty Stanisław, że mu wypadnie obejść cały świat - zauważył Marek. - A nawet jakby się uparł - wtrącił Robert - to by i obszedł. Przecież z Wiednia do Rzymu wędrował dwa i pół miesiąca, z tym - że była kilkutygodniowa przerwa w Dylindze. - No właśnie! W takim krótkim czasie prawie dwa tysiące kilometrów! Rozumiecie?! Jaka musiała być kondycja u świętego Stanisława?! Ile energii!.. - Jurek, nie będziemy znów tak przesadzać... Energia! pewnie, że miał jej dużo, że musiał być dobrze zbudowany. Jednym słowem chłopak z kondycją. Ale któż to z nas jej nie ma? Chłopak siedemnastoletni... któryż to nie tryska energią i zdrowiem? - słowa te w ustach Andrzeja miały szczególne brzmienie; były pochwałą młodości. - Owszem! Zgadzam się, że każdy siedemnastolatek jest pełen dynamizmu. Ma dużo sił życiowych, tylko nie każdy te energie życiowe należycie zużywa. - Dlaczego nie każdy? - Tego już nie wiem - mówił Jerzy - może dlatego, że pierwszy raz w życiu odczuwa swój wzrost, swoją siłę. Nie potrafię się 127 należycie wyrazić... rozumiecie mnie! Po prostu to już nie dzieciak, ale mężczyzna... I wtedy nie jednemu woda sodowa uderza do głowy... O! Na przykład ten z waszej klasy - Gacek Wielko-uch. Pamiętacie? Wszyscy go tak nazywali. Jest jeszcze... - Jest, a bo co? - Właśnie on jest typowym przedstawicielem zużywania energii młodzieńczej. Od ósmej klasy - jak go zapamiętałem - po ubikacjach tlił na przerwach papierosy. I wino... a, szkoda gadać. Przezroczysty jak meduza. Tylko sterczały zjeżone włosy i odstawały uszy. Robert zbliżył się do Jerzego, gdyż szli w szeregu po przeciwległych sobie krańcach, zajmując całą drogę. Podszedł do niego i powiedział: - W tym roku Gackowi się nie powiodło. Przyznał, że ma dwie poprawki, a może i więcej. Ale, już widzę, jak on je zda - powiedział ironicznie. - Zawsze jeździł do babci na wieś, a w tym roku nie. A wiesz dlaczego? Powiedział, że musi kolonię obskoczyć... W tym roku w szkole zagnieździły się jakieś dziewczyny ze szczecińskiego. - Czy nas, Jurek, doceniasz za cnotliwe życie? - powiedział ze śmiechem Andrzej - Trzeba przyznać, że żyjemy w celibacie; wędrujemy jak święty Stanisław... no nie? - Nam jest trochę łatwiej. - Dlaczego? - Choćby z tej prostej przyczyny, że korzystamy z komunikacji, z dobrych dróg, z wytyczonych szlaków turystycznych. Towarzyszy nam tranzystor; dzięki niemu mamy kontakt ze światem. Zapowiada pogodę, a to dla autostopowicza bardzo wiele. Stanisław Kostka liczył tylko na własne siły! - I na pomoc Bożą - dodał Staszek z Przasnysza. - Naturalnie! Oczywiście, że on stawiał przede wszystkim w swoim życiu na Boga - gorąco popierał go Jerzy - I myślę, że z tego źródła Stanisław czerpał niespożytą siłę, tę nieugiętą wolę, co w końcu przerodziła się w pasję działania. Wbrew wszystkim. 128 Co tu mówić! On nie żył utartymi schematami szesnasto-wiecznymi. Nie nasiąkł wygodnictwem złotego wieku: rubasz-nością i dwornością, ale wybrał przygodę, odkrywczość. Wszedł w świat odważnie. Jak samotny żeglarz opływający dookoła ziemię. - O ile pamiętam - przed chwilą Staszek opowiadał, że nie szedł sam do Rzymu - towarzyszyło mu dwóch jezuitów. - Owszem szli, ale czy go rozumieli? Jego postawę wobec rodziców? Czy przez obecność między nimi nie był jeszcze bardziej samotny? Wyczytałem w jakimś życiorysie, że w drodze do Augsburga spotkał jezuitę, który odradzał mu wstąpienie do zakonu. Zachęcał go do powrotu do Wiednia. To mnie umocniło w przekonaniu, że on zawsze był sam. Uparty... niezwyciężony... Za nimi rozległ się zgrzyt metalu, brzęk blachy i silne uderzenie nóg o ziemię. Odwrócili twarze; przestraszeni, zaskoczeni. Tuż obok, za plecami stał mężczyzna w rozkroku, całą siłą trzymał ster roweru. Ze spoconej twarzy biło oburzenie i gniew, którym nie potrafił zawładnąć: - U diabła! Od kiedy to chodzi się całą drogą! Co?! - Przepraszamy pana. - Co przepraszamy! Ratuj chuligana, a sobie nogi możesz połamać! Przepraszamy! Jakbym widział stado gęsi, to bym zwolnił! Myślałem, że z ludźmi mam do czynienia! - Ja też myślę, że ludzie spotkali człowieka - powiedział Jerzy - a pan inaczej sądzi? - To nie ludzie! To chuliganeria! Bydło! - ubliżał. - Już ja wiem, co to za jedni się włóczą! Wczoraj tacy jak wy zerwali wszystkie ogórki i pomidory w ogrodzie! Złodziejstwo skończone!... - Raz jeszcze przepraszamy ze swej strony, ale pan też napędził nam stracha... Nie słyszeliśmy, aby pan dzwonił. - A gdzie tu masz dzwonek albo hamulec! - zawołał Andrzej - i co pan będziesz się wydzierał na nas, skoro pana większa wina. Trzeba było dzwonić albo trąbić, proszę pana. 129 Co tu mówić! On nie żył utartymi schematami szesnasto-wiecznymi. Nie nasiąkł wygodnictwem złotego wieku: rubasz-nością i dwornością, ale wybrał przygodę, odkrywczość. Wszedł w świat odważnie. Jak samotny żeglarz opływający dookoła ziemię. - O ile pamiętam - przed chwilą Staszek opowiadał, że nie szedł sam do Rzymu - towarzyszyło mu dwóch jezuitów. - Owszem szli, ale czy go rozumieli? Jego postawę wobec rodziców? Czy przez obecność między nimi nie był jeszcze bardziej samotny? Wyczytałem w jakimś życiorysie, że w drodze do Augsburga spotkał jezuitę, który odradzał mu wstąpienie do zakonu. Zachęcał go do powrotu do Wiednia. To mnie umocniło w przekonaniu, że on zawsze był sam. Uparty... niezwyciężony... Za nimi rozległ się zgrzyt metalu, brzęk blachy i silne uderzenie nóg o ziemię. Odwrócili twarze; przestraszeni, zaskoczeni. Tuż obok, za plecami stał mężczyzna w rozkroku, całą siłą trzymał ster roweru. Ze spoconej twarzy biło oburzenie i gniew, którym nie potrafił zawładnąć: - U diabła! Od kiedy to chodzi się całą drogą! Co?! - Przepraszamy pana. - Co przepraszamy! Ratuj chuligana, a sobie nogi możesz połamać! Przepraszamy! Jakbym widział stado gęsi, to bym zwolnił! Myślałem, że z ludźmi mam do czynienia! - Ja też myślę, że ludzie spotkali człowieka - powiedział Jerzy - a pan inaczej sądzi? - To nie ludzie! To chuliganeria! Bydło! - ubliżał. - Już ja wiem, co to za jedni się włóczą! Wczoraj tacy jak wy zerwali wszystkie ogórki i pomidory w ogrodzie! Złodziejstwo skończone!... - Raz jeszcze przepraszamy ze swej strony, ale pan też napędził nam stracha... Nie słyszeliśmy, aby pan dzwonił. - A gdzie tu masz dzwonek albo hamulec! - zawołał Andrzej - i co pan będziesz się wydzierał na nas, skoro pana większa wina. Trzeba było dzwonić albo trąbić, proszę pana. 129 Mężczyzna, sapiąc ciężko, dosiadł roweru, odjechał do Przasnysza. Na pożegnanie rzucił wiązankę niewybrednych przekleństw i wyzwisk. Wśród chłopców zapanowało głuche milczenie. Posmutnieli. Czuli, że jakąś karę należało ponieść za nieuporządkowany spacer na drodze, ale nie taką. Czyż nie wystarczyłoby jedno słowo uwagi? Tym bardziej zażenowało ich to wydarzenie, że było w obecności ich kolegi z Przasnysza. Kolegi, którego przez nich spotkała także przykrość. Milczenie przerwał Jerzy: - No tak. Nieźle nas ubrał. Chuligani, złodzieje... - Że jacyś ukradli pomidory czy ogórki to i my musimy być złodziejami? - Za kogo on nas uważał? - Jeszcze w życiu coś podobnego o sobie nie usłyszałem. - Oni patrzą na nas jak na dzieciaków. Tak jest! Jak na dzieciaków, które uciekły z domu i nie pozwolą się prowadzić za rączkę. Patrzą na nas jak na wykolejeńców. Oni nie wierzą w to, abyśmy mogli głębiej myśleć. Żadnemu z nich, ludzi starych nawet nie przyjdzie do głowy, o czym myśmy dziś rozmawiali i myśleli. Będą nas podejrzewać o amoralność... o! jak ten pan co odjechał. Oni chętnie wmawiają nam rzeczy święte i dobre, ale nie wierzą w to, abyśmy żyli dobrocią. I boją się nas! Panicznie się boją! Zapomnieli, że Jadwiga została królową Polski, gdy miała lat dwanaście, że Władysław Warneńczyk zginął pod Warną jako król w dwudziestym roku życia, że w wojnę, w powstaniu warszawskim umierali jako bohaterowie kilkunastoletni chłopcy i dziewczęta. Ogromnie dużo ich było! - Uspokój się, Jurek - zawołał brat. - Wiem, co mówię. Oni nam nie wierzą. Nie mają do nas zaufania. A przecież my musimy być inni niż starsze pokolenie, bo my mamy prawo, aby coś nowego, własnego wnieść do dorobku ludzkiego. Do kultury światowej. My mamy prawo do tego. 130 - Słusznie, słusznie - wołał Andrzej - składam podpis pod twoim oświadczeniem. Mamy prawo być sobą. - Wiem, dlaczego młodzi decydują się na autostop... bo kochają niewygodę i trud. Bo są zdolni do poświęceń i ofiar, bo są idealistami. Wcale nie tęsknią za stabilizacją życiową i wygodnictwem za wszelką cenę. - Wyzwał nas od chuliganów i złodziei, jakby nie było starych chuliganów i złodziei. - Nie warto do tego incydentu wracać. Choć i to miało swój sens. Teraz lepiej rozumiem, dlaczego kasztelan zakroczymski swojego syna nazwał włóczęgą... i nas za takich uważają. I jestem pewny, że tylko dlatego podjął Kostka tę podróż, że miał siedemnaście lat... że miał ideały i umiał je kochać za wszelką cenę. Mnie osobiście jest on szalenie bliski... 131 W rzymskim nowicjacie Po wygłoszeniu przez Jerzego teorii na temat: Co starsi myślą o współczesnej młodzieży i jak ją traktują - nastało znów milczenie. Dokuczliwe milczenie... bo różne są milczenia... Na drodze było pusto i głucho. Dolatywał od miasta hałas - szczególnie komunikacyjny, wzrastający w miarę jak się zbliżali do Przasnysza. Nie mieli humoru: Robert kopał małe kamyki na drodze, jakby trenował piłkę nożną. Andrzej zaś kusił Marka, aby dobył gitarę. Ilekroć zagrał, wprowadzał kolegów w odpowiedni nastrój: piosenki, śmiechu... Kto wie, czy nie dlatego Marek był z nich najbardziej spokojny - chodzący niedźwiadek - że był miłośnikiem muzyki? Przy nadmiernym wrzasku nigdy nie grywał. Czekał na spokój i powtarzał często: piękno może dotrzeć do ucha przy niezmąconej ciszy. Tony są tylko wtedy czyste, gdy jest jak makiem zasiał. Gdy sięgnął po gitarę; szli milczący, jedynie murmurando nucili do jego subtelnej muzyki. Rostkowska droga zmieniła się w ulicę o krawężniku z wąskim chodnikiem. Wchodzili do miasta. Przed nimi malowniczo rysowały się mury kościoła i zabudowania klasztorne. - Staszek! Staszku! Cóż to za kościół - zawołał Robert - w tym kościele nie byliśmy na pewno. - Ładny kościół! Prezentuje się lepiej niż św. Wojciecha, cośmy go rano oglądali - zauważył Marek. - Stylowo on mi przypomina kolegiatę w Dobrym Mieście pod Lidzbarkiem Warmińskim. Zresztą jest bardzo podobny do kościołów na Warmii - mówił Jerzy - Popatrzcie na tę wieżę! Na fronton kościoła! Na szczyt tej kaplicy, tu z boku. Ostre gotyckie 132 linie, czerwona cegła... Kto ten kościół zbudował? - spytał prza-snyskiego obywatela. Kościół zwrócił uwagę i zaciekawił całą grupę, tym bardziej że Staszek dotąd nie wspomniał o nim ani słowem. - Historia kościoła łączy się ściśle z osobą Pawła Kostki, ale ja nie lubię uproszczeń. Jeżeli chcecie poznać całą tę historię, proszę siadamy na ławce - wskazał palcem na ławę stojącą pod parkanem kościelnym - i zaczynam. - Jestem bardzo głodny - jęknął Marek. - Ja też - potwierdził Andrzej. - Należałoby najpierw coś przekąsić - proponował Robert, ale Staszek zrozumiał, że koledzy nie chcą go słuchać, bo powiedział: Przepraszam, nie chcę was zanudzać, jeśli nie macie ochoty... - Dzięki gościnności księdza z Rostkowa mamy spory zapas żarcia. No, wiara nie robić dramatów! Poczyniliśmy znaczne oszczędności - wyjmował z torby nieco zeschnięte bułki, a przy tym zachwalał: co za pycha! Chrupiące, ciepłe -jakby co dopiero były wyjęte z pieca. O... i jeszcze coś! Zgadnijcie co? - Pokaż! Co tam jest? - chwycił Robert torbę, łakomie wodząc oczyma za grzebiącą ręką: jest! - zawołał - nie nabrał nas. Poderwali się obaj, Andrzej z Markiem, zapuszczając wzrok w torbę jak w taflę jeziora, gdzie możesz wyczytać swoje szczęście. - Wyobraźcie sobie - wołał Andrzej, przewracał oczyma jak ludzie w momentach szczególnego uniesienia - jest pasztecik mielony!... Zajadali bułki z pasztetem z nieukrywanym apetytem, a Staszek we właściwy sobie sposób opowiadał: - W Rzymie Stanisław Kostka dopiął swego. 25 października 1567 roku stanął przed generałem zakonu, prosząc o przyjęcie. Stanęli naprzeciw siebie: młody Polak w skromnym płaszczu i wypłowiałym zniszczonym, jedwabnym żupaniku i pięćdzie-sięciosiedmioletni Hiszpan, były książę Gandii, ongiś właściciel dziedzicznego księstwa, które zostawił najstarszemu synowi 133 Karolowi. Ojciec licznej rodziny; spokrewniony z dziewięcioma rodami królewskimi Europy. Doskonały rycerz, wspaniały mąż stanu, dyplomata, wicekról Katalonii. Prawa ręka króla Hiszpanii, nadto bliski krewny dwóch papieży z rodu Borgiów. Człowiek, jak rzadko który wyrzekający się tak wielu godności ziemskich i rodzinnego szczęścia dla sukni zakonnej. Gdy stanął naprzeciw Kostki nie miał w sobie nic z dawnej świetności, czym mógłby się chlubić. Jego czoło niegdyś dumne i wyniosłe, pokryły zmarszczki; na twarzy obok śladów cierpienia widniała cichość i pokora. Chód miał ciężki - sprawiający mu ból - słowem z całej postaci generała biło wyniszczenie i poniżenie samego siebie na wzór uniżonego i wyniszczonego Chrystusa. Ogarnął wzrokiem przybyłych, uprzejmie odpowiedział na ich pozdrowienia i wziął do ręki list skreślony przez prowincjała Niemiec. Szybko przebiegł jego treść oczyma i zawołał: - Brat Jakub z Genui i magister Reyner; miło mi was widzieć. Utrudzeni jesteście, lecz droga przed braćmi niedaleka: pójdziecie do Kolegium, aby dalsze nauki pobierać. - Znów wzrok utkwił w rozłożony list, czytał go dokładnie. Wyraźnie to spostrzec było można, jak długo zatrzymywał się na ostatnich zdaniach listu, wreszcie przenikliwie popatrzył na Kostkę. - Jestem Stanisław Kostka - Polak, najpokorniej proszę... - Tak, tak ojciec prowincjał mi wszystko o tobie, młodzieniaszku, doniósł. Zostaniesz tutaj - w domu profesów. A ponieważ odbyłeś szmat drogi... Ho! Ho! Gdzież to Wiedeń, Dylinga i Rzym... - kiwał głową z uznaniem - musisz nieco wypocząć. Po trzydniowym wypoczynku przyjmiemy cię do nowicjatu. - Cóż to jest nowicjat? - spytał Andrzej. - Czas próby w zakonie. Wiesz, nie od razu przyjmuje się do zakonu na stałe, ale do nowicjatu. W tym okresie tak kandydat, jak i zwierzchnicy zakonni mogą się wspólnie przekonać, czy zgłaszający nadaje się do zakonu. - Tak, dziękuję, rozumiem. Czyli można się z tego nowicjatu jeszcze wycofać. No, i co dalej ze Stanisławem Kostką? 134 - Zaraz oddano Stanisława pod opiekę braci. Pierwszy, który się z Polakiem zetknął, był rówieśnik wiekiem - Stefan Augusti. Obaj młodzi chłopcy bardzo się z sobą zaprzyjaźnili. Jak mocna to była przyjaźń może świadczyć fakt, że wiele lat po śmierci Kostki brat Augusti w procesie rekanateńskim będzie wspominał 0 tym spotkaniu: „Kiedym był w Rzymie w domu profesów, w 1567 roku przybył tam Stanisław Kostka, młodzieniec mogący liczyć lat około osiemnastu, średniego wzrostu. Było to w miesiącu październiku. Ubrany był bardzo ubogo i przyszedł pieszo. A ponieważ z powodu długiej podróży i młodego wieku bardzo był osłabiony, należało szczególną mieć o nim pieczę i wzmocnić go na siłach, zanim by wszedł do nowicjatu i połączył się z innymi nowicjuszami. Ta okoliczność była początkiem mojej z nim znajomości". - A jednak wyczerpała świętego Stanisława ta podróż -wtrącił Jerzy, zupełnie, jakby tę uwagę poczynił na swój własny użytek. Był bardzo zamyślony. - Z pewnością był to wielki wysiłek. I jak każdy trud powodował zmęczenie. Nie było to zresztą nic groźnego. Trzy dni wystarczyło, aby Staszek poczuł się takim, jakim wychodził z Wiednia. Z pewną różnicą, trzeba to podkreślić: mianowicie osiągnął cel, do którego dążył. Franciszek Borgiasz zadowolony ze stanu zdrowia przybyłej trójki, zasiadł do stołu i 8 listopada w liście do Kanizjusza doniósł: „Jakub Genueńczyk i M. Reyner 1 Stanisław Polak przybyli do Rzymu wszyscy zdrowi". 28 października został nasz bohater przyjęty do nowicjatu. Najpierw sporządzono zapis egzaminacyjny, który polegał na odpowiedzi na szereg pytań. Pytania dotyczyły pochodzenia kandydata, czasu i miejsca jego urodzenia oraz rodziny. Ciekawe, że Stanisław podał jako miejsce swojego pochodzenia miasto Pułtusk. Uczynił tak dlatego, że w Pułtusku było już wtedy jezuickie kolegium, a więc miasto znane w Rzymie; nieznany Przasnysz czy Rostkowo znajdują się stosunkowo niedaleko od Pułtuska. Trzeba też przyznać, że Kostka nie kierował się aspiracjami, gdy 135 wstąpił do zakonu. W egzaminie oświadczył, że według woli przełożonych może poświęcić się naukom i zostać kapłanem lub też odda się posługom domowym jako brat zakonny. Szare dni w nowicjacie płynęły jeden po drugim. W styczniu Stanisław przeszedł do Kolegium Rzymskiego, aby odbyć tzw. „trzydziestodniową próbę", skąd po miesiącu pobytu został umieszczony na Wzgórzu Kwirynalskim u św. Andrzeja, gdzie pozostał do śmierci. Nowicjusze za obecności kasztelanica tworzyli ogromną różnorodność narodową. Kogóż tam nie było?! Hiszpanie, Portugalczycy, Anglicy, Francuzi, Niemcy, Rusini, Grecy; zdecydowane pierwszeństwo pod względem liczebnym zajmowali Włosi. Ale i Polaków była pokaźna grupa, aż sześciu. Za bytności Stanisława w Wiecznym Mieście zgłosiło się kilkudziesięciu kandydatów. Tylko w 1567 roku i do sierpnia następnego przekroczyło próg siedemdziesięciu ośmiu nowicjuszy. Nowicjat tętnił młodym życiem, barwą różnojęzyczną, obyczajową i kulturową. Każdy z nich wnosił w życie zakonne swój własny temperament i ojczysty zwyczaj. Kto wie, czy nie dlatego jezuici przejawiali wtedy tyle dynamizmu i prężności? Byli to ludzie w większości bardzo młodzi, niektórzy w siedemnastym czy osiemnastym roku życia. Jednym z najstarszych nowicjuszy był Stanisław Warszewicki, urodzony na Mazowszu w 1527 roku. Starszy od Kostki o dwadzieścia trzy lata. Ciekawy to człowiek. Za młodych lat ochotnie oddawał się nauce protestanckiej; był uczniem Melanchtona w Wittenberdze. Przybył do Rzymu jako kanonik i 24 listopada zgłosił się do nowicjatu. Obydwaj rodacy związali się z sobą wielką przyjaźnią. Kostka darzył zaufaniem ziomka i mówił mu o najgłębszych przeżyciach swojej duszy. Uważał go niemalże jak ojca. Warszewicki zaś był pod urokiem kasztelanica, widząc w nim świętego bożego zapaleńca. Największym przyjacielem naszego Kostki był Rudolf Akwa-wiwa, urodzony w tym samym czasie co i Stanisław. Pomimo że zgłosił się do zakonu 2 kwietnia 1568 roku, a Polak był od października, jednak szybko się zapoznali i zaprzyjaźnili. Uspo- 136 sobieniem i charakterami odpowiadali sobie. Rudolf też już jako siedemnastolatek włożył suknię duchowną i przyjął niższe święcenia. Myślał o zakonie jezuitów, ale ojciec przez dwa lata stawiał opór. Dopiero, gdy uzyskał zgodę rodzica wstąpił do Towarzystwa Jezusowego. Obaj byli głęboko pobożni. Nie byli jeden dla drugiego wzorem, ale razem dążyli do świętości niczym dwa orły wzbijające równocześnie w niebo. Snuli nawet wzajemne plany: marzyli o misjach w Indiach. Ich linie życiowe przecięło odejście Staszka do wieczności. Rudolf pierwszy zaczął rozszerzać kult do swojego - jak go nazwał - świętego kolegi. Zrealizował swoje zamiary misyjne, lecz w trzydziestym trzecim roku życia poniósł śmierć męczeńską. Obok wspomnianych przeze mnie serdecznych przyjaciół Kostka spotykał się w nowicjacie z powszechnym uznaniem i sympatią. Jego usposobienie łagodne i pogodne zyskiwało mu przyjaciół. - Widocznie to jest cecha wrodzona was - Mazowszan. Czy nie uważasz, że nas zjednałeś dla siebie? - oświadczył Jerzy. Zdaje mi się, jakbyśmy z tobą znali się całe życie, a nie jeden dzień. Zresztą pozostali trzej wyrażali się o nim także z największym uznaniem, a Andrzej wykorzystując moment pewnego rozproszenia i nieuwagi zapytał: - Na czym polegało to życie w nowicjacie? Co się tam robi? - O, właśnie, co tacy zakonnicy robią w klasztorze? - nie mniej zainteresowany był Robert. - Dzień Stanisława Kostki wyglądał następująco: sen trwał prawie siedem godzin. Na wstanie budził nowicjuszy dzwonek. Pół godziny było przeznaczone na ubieranie się i posłanie łóżka. Jeśli ktoś potrafił powyższe czynności wykonać w krótszym czasie, czytał pobożną lekturę lub przygotowywał się do rozmyślania. Dzwonek gromadził nowicjuszy w kaplicy na godzinne rozmyślanie. Po rozmyślaniu wracali do pokoi i robili porządki: zamiatali i wietrzyli swoje sypialnie, wynosili brudną wodę, ścierali kurze itd. Po półgodzinnym sprzątaniu, dzwonek wzywał do kaplicy na Mszę św. Od Mszy św. do godziny 11.45 czas był przeznaczony na zajęcia prywatne. Wykonywali prace zlecone przez magistra nowicjuszy, prowadzili wspólne rozmowy w grupach po trzech, czterech; wspólnie powtarzali sobie i wyjaśniali przerobiony przedmiot. Dyskusje prowadzili swobodnie; z podejściem praktycznym do omawianych zagadnień. Pewnych fragmentów Pisma Świętego czy nauki chrześcijańskiej albo reguł zakonnych uczyli się na pamięć. Żeby za bardzo nie przemęczyli umysłu, każdy musiał się oderwać od tych prac, a poświęcić się pracom fizycznym, wymagającym ruchu. Troska o zdrowie fizyczne zajmuje dużo miejsca w regułach zakonnych. Przed godziną 12.00 obowiązywał 15-minutowy rachunek sumienia, po nim szli wszyscy razem, tj. bracia, ojcowie i nowicjusze na obiad. Zajmowali wyznaczone sobie miejsca, a część z nich podawała posiłki do stołów. Po obiedzie i kolacji była godzina na tzw. rekreacje, czyli wspólne spędzenie czasu na zabawach, spacerach czy grach towarzyskich. - To nawet nieźle im się działo - wtrącił znów Andrzej. - Nie ulega wątpliwości, że rekreacje należały do bardzo miłych chwil w zakonie - mówił Staszek. - Dalsza część dnia po rekreacji była przeznaczona na różne zajęcia: na pracę fizyczną przeplataną nauką. Na przykład co drugi dzień ćwiczyli się nowicjusze w głoszeniu kazań, robili wykłady z nauki katolickiej. Przed kolacją zbierali się wszyscy na półgodzinną, wspólną modlitwę. Po wieczerzy znów godzinna rekreacja, kiedy to nowicjat rozbrzmiewał wesołymi, młodymi głosami, gdy zaroił się ogród od nowicjuszy. Wśród spacerujących grup dominowała łacina i świadczyła ona o tym, że nowicjusze są międzynarodowi. Lecz skoro dolatywał niemiecki czy hiszpański, włoski albo polski, wiadomo było z jakich krajów ci młodzi pochodzą. Rekreacje miały szczególnie tę dobrą stronę, że sprzyjały one bliższej, bardziej serdecznej zażyłości. Szczególnie w czasie ich trwania powstawały przyjaźnie. Rekreacje dla Stanisława były doskonałą okazją do rozmowy ze Stanisławem Warszewickim. Dwaj Polacy zwracali na siebie uwagę nowicjuszy: jeden młodą sylwetką i ży- 138 wością ruchów, drugi dojrzałością męskiego wieku oraz powagą porzuconej godności kanonika. Ostatnią czynnością dnia były wspólne, wieczorne modlitwy, połączone z rachunkiem sumienia z przeżytego dnia. O godzinie 21.00 cisza zalegała nowicjat. Nastawała pora nocnego spoczynku. Obok tych codziennych zajęć dnia nowicjusze odbywali pielgrzymki w większych lub mniejszych grupach. Chodzili do chorych w szpitalach, a nawet uczyli dzieci katechizmu w kościołach i na placach rzymskich. Nosili też żywność z innych domów jezuickich do nowicjatu. - Zupełnie jak chłopaki z internatu - powiedział Marek. - Też pieczywo, różne wiktuały przynoszą do kuchni. - Co to jest to rozmyślanie - spytał Andrzej - które czynili rano całą godzinę? - Rozmyślanie polegało na tym, że po przeczytaniu jakiejś modlitwy czy fragmentu Pisma Świętego należało się zastanowić nad przeczytaną treścią, zrozumieć ją. Wyciągnąć dla życia praktyczne wnioski. A nawet niektórzy nowicjusze - także i Stanisław Kostka robili sobie pewne notatki z rozmyślania. - Bardzo mądra praktyka religijna! - wyraził się Jerzy. - Nie wystarczy bezmyślnie się modlić czy czytać, ale słusznie, z jakąś refleksją, wiedzieć co się czyta. - A jak czegoś nie rozumieli? - Prosta sprawa, Robercie. Wtedy szli do magistra nowicjatu i ten im wyjaśniał - odpowiedział Staszek. - Wy też z niezrozumiałymi sprawami religijnymi chyba idziecie do księdza, a nie do apteki czy obuwniczego sklepu. - Trzeba przyznać, że regulamin nowicjuszy był mądrze pomyślany - zauważył starszy Klonowicz, mrużąc lekko oczy - dostosowany do potrzeb człowieka, szczególnie młodego. Uderzył mnie szczególnie jeden szczegół z dnia świętego Stanisława. Mianowicie: po rozmyślaniu nie było Mszy św., lecz pół godziny sprzątania mieszkań i dopiero Msza św. Początkowo pomyślałem 139 sobie: po co to przepędzanie ludzi z miejsca na miejsce. Ale, po zastanowieniu się widzę sens. Żeby ci nowicjusze mogli się dobrze modlić na Mszy potrzebny był ten ruch. To zajęcie. - No właśnie! Przecież i ja bym nie wytrzymał! - stwierdził Andrzej. - Ja też! - I ja... - E... ty Marek! Ty byś na pewno wytrzymał. Nawet dłużej... inna sprawa, że Mszę byś przespał - powiedział Andrzej, pozostali zaś jego humorystyczną uwagę skwitowali głośnym śmiechem. - Jeszcze nie spałem w kościele, wiesz? Wobec ciebie miałem pewne obawy... dawno nie byłeś na Mszy, prawda? Może nie wiedziałbyś, co trzeba wtedy robić? - odciął się ostro koledze, co dla Marka było niecodzienne. - Przepraszam, uraziłem cię. - Przepraszam - odparł Marek - nie chciałem być złośliwy. - Cieszę się, że tryb życia Kostki w nowicjacie przypadł wam do gustu - ich przewodnik miał intencję, aby sprzeczce położyć kres. Cel w pełni osiągnął, bo Jerzy zaraz włączył się do rozmowy w ten sposób: - Mało tego! Wierz mi, Staszku, że chętnie pisałbym się na taki porządek dnia. Właściwie, to wszystko tam jest: modlitwa, praca umysłowa, coś dla mięśni i rozluźnienia kości, nawet zabawa! Ha, cóż to znaczy dobrze rozplanowany czas! - Regulamin nowicjusza zwracał uwagę na wszechstronne kształtowanie kandydata: jego umysłu, woli, na właściwy rozwój ciała, urabianie sumienia... - Właśnie, właśnie! Aż dwa rachunki sumienia w ciągu dnia! -entuzjastycznie wołał Jerzy - toż to można być czystym jak łza przy takiej samokontroli. Nic dziwnego, że Stanisław został świętym. Dwa razy dziennie przyglądał się sobie uważnie po to, aby dostrzec najdrobniejszy pył w życiu. To ewangeliczne źdźbło!... - urwał na moment swój monolog, a po krótkiej przerwie powiedział: 140 - Prawdę mówiąc, nie robię rachunku nawet raz dziennie. Nie chce mi się, chociaż wiem, że to dobre. Po czasie dopiero spostrzegam, że... manko, manko! - koledzy. - Jakie manko?! - padło głośne pytanie. - Życiowe!... Życiowe Andrzeju. Wtedy ogarnia mnie apatia i niechęć do wszystkiego. Nawet do samego siebie. Zauważam nawet, że to przygnębienie, ta niechęć ma swoje źródło w mojej ludzkiej skórze. Że ja sam jestem winien. Chciałbym mieć taki regulamin, który wymagałby ode mnie wiele. W akademiku jestem jak rozczłapany nocny pantofel, do niczego niezdolny. Nigdy nie potrafię, np. wziąć się w garść i wstać w odpowiedniej porze, choć stale sobie obiecuję. Nie umiem prowadzić jakiegoś uporządkowanego trybu życia. - Takie właśnie dni składały się na życie Kostki w zakonie. On miał wzrastać... na miarę Chrystusa. Zakonnik musiał umrzeć jakoby sobie i wartościom, które zostawił w świecie, a żyć dla Zbawcy. On miał nowicjuszowi zastąpić ojca, matkę, brata. Wszystko, co zostawił w świecie. Kasztelanie zakro-czymski wcześniej - uciekając z Wiednia - zdecydował się na porzucenie wartości, które niesie świat. Uznał, że wybranie Chrystusa jest najszlachetniejsze i najpiękniejsze. Pan Jezus stał się też normą życia we wszystkim, również w znoszeniu niewinnych cierpień. Ulubionym przez niego nabożeństwem było rozważanie Męki Pańskiej. Był to pasjonujący temat dla Stanisława. Potrafił długie godziny rozmyślać o Chrystusie, ukochanym Bohaterze. Gdy myślał o cierpieniach Mistrza, to razem z Nim cierpiał. Nieraz przez usta zaciśnięte w grymasie bólu szeptał: Kocham Cię mój Jezu za to, że Twoje plecy stały się jedną straszną raną, wielkim ropiejącym wrzodem, a oni nie okazali Ci współczucia. Kocham Cię jako Króla mojego, w tej cierniowej koronie. Widzę jak drogo Cię kosztowało zdobycie prawa do panowania nade mną: przez kolce cierni wbite w skronie, splecione z włosami i krwią w jeden pancerz bólu... Ty mój cichy, pokorny Królu! Panuj 141 w moim sercu. Kocham Cię i dlatego, że taki byłeś osamotniony w swej męce, tak mało widziałeś przyjaciół na drodze Kalwarii, nie doznawałeś współczucia. Daj mi pójść za Tobą! Wszędzie!. Nadstawię moje ręce w miejsce Twoich; oddam moje nogi, bok!... Weź mnie!... Niech nie należę do siebie... - To jest piękne, co ty Staszku mówisz. Szlachetne - mówił powoli, z namysłem Robert. Z gardła dobywał słowa rozważnie, jakby je przez filtry oczyszczał. - Nie przeczę, że święty Kostka był szczęśliwy, jeżeli tak kochał. Ale ja tak nie potrafię. Dobrze mi jest z ojcem i matką, i jeszcze długo, długo będę chciał być obok nich. Już widzę, jak Azor będzie szczekał z radości na moje powitanie! W ogóle... wszędzie dobrze, ale najlepiej w chacie. I nagle miałbym ją opuścić na zawsze... Nie, to ponad moje siły. Owszem podziwiam świętego Stanisława, lecz nie mógłbym podobnie postąpić. Wiecie! - mówił bardziej żywo i weselej - u naszej Dziuni... mojej siostry, urodził się chłopczyk. Po kilku tygodniach przywiozła go do nas, bo pracuje... nie może sobie poradzić, prosiła żeby mama go wychowała. Z początku drażnił mnie na każdym kroku, ale teraz gdy podrósł - co za miły dzieciak. Najbardziej mnie lubi. Zostawia ojca, mamę i idzie do mnie jak mnie tylko zobaczy. Kocham dzieci; nie potrafiłbym wyrzec się dziecka. Marzę, że gdy skończę studia, założę mój własny dom, uwiję własne gniazdko rodzinne, do którego złożę małe pisklę - moje dziecko. A on wszystkiego zaniechał - powiedział z żalem Robert. Słuchali go z pewnym namaszczeniem i powagą, być może dlatego, że mówił im o najistotniejszych swoich sprawach i planach na przyszłość. - I słusznie powiadasz, Robercie! - zawołał Jerzy - jeżeli cię Pan Bóg powołuje do takiej miłości, to też wypełniasz plan Boży. Ostatecznie każdego człowieka Stwórca powołuje do czegoś, wyznacza mu jakąś rolę w życiu do spełnienia. I chyba najbardziej decydujące będzie, jak spełniamy to zadanie postawione nam przez Boga. Być ojcem, dobrym ojcem to też wielka sprawa. Ale gdyby ciebie albo któregoś z nas w pewnym mo- 142 mencie powołał Pan Bóg do innych zadań, wtedy dotychczasowe nasze zajęcia uznalibyśmy za bezsensowne - za mało ważne - i poszlibyśmy za wezwaniem Bożym. Tak to sobie wyobrażam. I dla Stanisława Kostki był taki moment, kiedy sobie uświadomił, że gdzie indziej jest jego miejsce. Nie w rodzinnym domu, ale w zakonie. Że nie miłość ludzka ma być jego udziałem, ale miłość Boska... - Wszystko prawda, co mówicie, lecz wasze stanowiska są skrajne wobec postawy Kostki. Jego miejsce jest w środku. Nigdy człowiek nie może dobrze służyć ludziom i ich miłować bez miłości Boga. I również nie można kochać Boga bez miłości ludzi. Pan Jezus powiedział, że to jest jedno przykazanie - miłości Boga i bliźniego. Po prostu jedno prawo miłości! Kasztelanie kochał Boga nade wszystko - o czym świadczy jego postępowanie - ale kochał i ludzi. Przecież w nowicjacie nie żył jak na samotnej wyspie, ale wśród licznego towarzystwa nowicjuszy, których darzył miłością; umiał współżyć z nimi. To nie była ucieczka od ludzi. Nie myślał też egoistycznie o swojej miłości do Boga! On tą miłością żył i pragnął, aby inni nią żyli. Planował misje do Indii, chciał być apostołem, siewcą Bożej miłości. Nie zamykał się w sobie, lecz miłością Bożą ukształtowaną na Chrystusie chciał nakarmić świat. Mało tego! Stanisław w innym człowieku chciał widzieć samego Boga. „Coście uczynili jednemu z braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili" - to hasło młodego nowicjusza Kostki, które usiłował wcielić w życie. Także i reguły jezuickie nakazują miłować bliźniego jako samego Boga. Mówią bowiem one: „Niech usiłują, aby każdy z nich uznawał w drugim Boga, Pana naszego, jakby w jego obrazie". I dla naszego Polaka drugi człowiek, współbrat zakonny to nie kto inny tylko obraz samego nieśmiertelnego Boga. Wymogi regulaminu nie odbiegały od pierwotnego zamiaru Stwórcy: „Uczyńmy człowieka na obraz i podobieństwo nasze... I stworzył Pan Bóg człowieka na obraz swój, na obraz Boży stworzył go, mężczyznę i niewiastę"... Tu leży cały sekret miłości Stanisława do otaczającego go świata. 143 Kochał wszystkich ze względu na Boga. Ta miłość go urabiała. Przełożeni jego mogli o nim napisać: „Wszystkie czyny jego były zgodne z regułą". Jako młody z dalekiej Polski pochodzący powinien „zniknąć" wśród różnorodnej, a licznej grupy nowicjuszy. Ale, nie! Oddziaływał na wszystkich swoją miłością; uprzejmością i cichością zdobywał kolegów. Swoją pokorą i posłuszeństwem oraz darem modlitwy zjednywał sobie przełożonych. Atmosferę pobytu Stanisława w nowicjacie zakłócił list od ojca z Rostkowa. Cóż... wspomniałem już o tej korespondencji... - twarz samego narratora posmutniała, okryło ją przygnębienie i ból. Jednak ich młody przyjaciel zdołał szybko opanować z nieznanych dla nich przyczyn powstałe wzruszenie, bo z pewną mocą w głosie mówił: - Nie uląkł się gróźb ojca: kajdanów i łańcuchów, w które obiecywał go zakuć. Z pełnym szacunkiem dla ojca odpisał, że skoro Bóg dał mu łaskę powołania, żył w czystości, posłuszeństwie i ubóstwie - wierności powołaniu dotrzyma i raczej wolałby okrutną śmierć, niż złamać ślub złożony Bogu. List od ojca Stanisław otrzymał po świeżo odprawionych rekolekcjach. One to utwierdziły go w przekonaniu o słuszności jego postępowania; one też dodały mu męstwa wobec gróźb ze strony ojca. Czuł się wtedy całkowicie przynależny do Towarzystwa Jezusowego przez śluby zakonne, które Bogu złożył. - Wspomniałeś, że święty Stanisław napisał do ojca, że wolałby śmierć niż opuszczenie zakonu. Bardzo mocne to wyrażenie, ale i śmierć przyszła wkrótce. Nieprawdaż? - Zmarł w sierpniu 1568 roku - popisał się Marek przed bratem i kolegami. - Więc nie był w zakonie nawet roku! - zdziwił się Andrzej - Od października do sierpnia, tak? - Ogromnie mnie interesuje, jaka była jego śmierć? Przecież Stanisław Kostka odszedł z ziemi jako święty. Osiągnął największy cel, jaki stoi przed człowiekiem - świętość. 144 A kto osiąga cel w życiu mówi, że jest szczęśliwy. O, chociażby na zawodach sportowych! Ludzie szaleją z radości, że zajęli pierwsze miejsce, zdobyli medal. Uważam, że Kostka też był szczęśliwy... - Dobry jesteś, Jurek! - zdziwił się Andrzej - dlatego, że umierał miał być szczęśliwy? Tak?! Mądrze gadasz! - mówił szyderczo. - Wiesz? On i ja inaczej patrzymy na śmierć niż ty. Naprawdę jestem przekonany, że w momencie śmierci spotkam się z Bogiem i z tymi co pomarli. - Skąd wiesz, że spotkasz? - Wewnętrzne przeświadczenie... Mówi mi mój rozum... chcę z jakimś sensem patrzeć na życie, a tu nie zawsze wszystko jest sensowne. Czuję w sobie... jak wielu, wielu ludzi. Po wiele-kroć powtarzam za starym Szekspirem: „Być albo nie być - oto jest pytanie". Wciąż chcę być, a ty chcesz inaczej? - Dosyć waszej dyskusji! - głośno zawołał Robert - Powiedz, Staszku, jak on umierał? Miał przecież zaledwie osiemnaście lat! - Osiem ...naś...cie - powtórzył wolno Marek, dzieląc sylaby, a po małym namyśle powiedział: nie wyobrażam sobie, aby moja śmierć nastąpiła za rok. - Za parę miesięcy - poprawił go brat. - Faktycznie, za parę miesięcy. - Marek! Może się to wydarzyć i dziś. - A może nawet i dziś - rzekł wyraźnie zgnębiony Marek. - Ze śmiercią Stanisława Kostki bardzo mocny związek miał przyjazd Piotra Kanizjusza do Rzymu. Mianowicie został on zaproszony przez papieża Pawła V do Wiecznego Miasta. 1 sierpnia 1568 roku wygłosił on naukę do nowicjuszy u św. Andrzeja, gdzie przebywał Stanisław. Na konferencję tę zeszło się wielu zakonników z różnych domów rzymskich. Tematem nauki Kanizego była niespodziewana śmierć. A ujął prowincjał to zagadnienie następująco: jeden miesiąc w roku będzie ostatni dla naszego życia. Który z dwunastu miesięcy będzie ostatni, tego nikt nie wie. 145 Naukę wygłoszoną przez Piotra Kanizjusza, Stanisław odniósł do siebie w znaczeniu dosłownym. Zrozumiał, że sierpień jest ostatnim miesiącem w jego życiu. W czasie wieczornej rekreacji powiedział do swojego przyjaciela Stefana Augusti, że ma przeczucie, iż umrze jeszcze w tym miesiącu. Na perswazję przyjaciela odpowiedział, że prawdą jest, iż pouczenie ojca prowincjała odnosi się do wszystkich zakonników, to jednak w szczególny sposób jest dla niego głosem samego Boga. Upłynęły cztery dni. Stanisław szedł razem z ojcem Emanuelem Saa do bazyliki Santa Maria Maggiore. W drodze mówili o zbliżającej się uroczystości Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Kostka i tym razem powtórzył, że w sierpniu umrze, ale ojciec Saa nie zwracał na to żadnej uwagi. Myślał, że młody nowicjusz żyje nadal porywającą nauką ojca Kanizego. Zapytał go wtedy: Czy kocha Najświętszą Maryję Pannę? Na pytanie to Stanisław bez wahania odpowiedział: Jakże miałbym Jej nie miłować, wszak to Matka moja. W Zakonie jezuitów w tamtych czasach był zwyczaj, że na początku każdego miesiąca członkowie Towarzystwa wyciągali losy z imionami świętych danego miesiąca. Wyciągnięty święty w tajnym losowaniu był patronem miesięcznym dla zakonnika, który go wyciągnął. Zakonnik zaś starał się naśladować świętego, modlił się do niego, przez umartwienie i pokutę przygotowywał się do jego święta. W dniu poświęconym świętemu przystępował do Komunii św.; Stanisław na początku sierpnia wylosował św. Wawrzyńca. Święty ten był rzymianinem. Należy do świętych najbardziej czczonych w Kościele. W samym tylko Rzymie ku jego czci znajdowało się ongiś czterdzieści kościołów; osiem z nich istnieje po dzień dzisiejszy. Wawrzyniec jako młodzieniec został diakonem papieża Sykstusa II. W 258 roku, za panowania cesarza Waleriana, razem z głową Kościoła poniósł śmierć męczeńską. Został poddany torturom, a następnego dnia powoli był przypalany na rozpalonej kracie. Do końca modlił się do Boga, aby przyjął 146 jego duszę, a z katów żartował, żeby go obrócili na drugi bok, bo ten już jest upieczony. 10 sierpnia jest dniem poświęconym św. Wawrzyńcowi. Stanisław jak najbardziej gorliwie przygotowywał się do tej uroczystości.. W wigilię zadał sobie umartwienie, a w dniu świętego przyjął Komunię św. Wieczorem 10 sierpnia poczuł się źle, wystąpiły objawy gorączkowe. Zawiadomił przełożonych o chorobie i położył się do łóżka. Bratu, który go prowadził do łóżka, oznajmił spokojnie i stanowczo, że za kilka dni umrze. Kładąc się do łóżka w obecności brata Pelecjusa, Stanisław nakreślił znak krzyża nad łóżkiem i powiedział: „Jeśli podoba się Bogu, bym z tego łóżka nie wstał, niech się dzieje jego wola". Przez trzy następne dni lekarz nie widział żadnego niebezpieczeństwa dla życia chorego. Niedomagania organizmu uznał za przejściowe. Dopiero 14 sierpnia; w wigilię Wniebowzięcia Matki Boskiej ogarnęła Kostkę gorączka. Utracił siły, pojawiły się mdłości, czoło oblał zimny pot, wystąpiły dreszcze, a puls przestał być regularny. Z ust poczęła sączyć się krew. Teraz dopiero przełożeni zobaczyli niebezpieczeństwo. Polak czuł zbliżającą się śmierć. Najpierw prosił, aby zdjęto go z łóżka i położono na podłodze. Rektor nowicjuszy opierał się prośbie chorego, ale gdy ten usilnie nalegał, położono go na prześcieradle na podłodze. W takiej pozycji gotował się do śmierci. Bardzo starannie odprawiał spowiedź; pod wieczór zaś przyjął Komunię św. Przyjął też sakrament chorych. Namaszczenia udzielił mu ojciec Fatio, mistrz nowicjuszy, opiekun Stanisława. W ostatnich godzinach życia nie odstępował od Stanisława jego przyjaciel Warszewicki. Patrzył na skrzyżowane na piersi ręce chorego, słyszał odpowiedzi na wezwania litanijne i modlitwy, z innymi oglądał uśmiechniętą i pogodną twarz umierającego. W jednej dłoni trzymał obrazek Matki Boskiej, często go całując; w drugiej dłoni przesuwał ziarenka koronki i szeptał: Jezus, Maryja... 147 Prosił, aby wezwano do niego kolegów. A gdy mu oświadczono, że jest noc, nowicjusze śpią, prosił obecnych, by w jego imieniu pozdrowili ich i przeprosili, jeżeli komuś dał zły przykład. Dziękował Panu Bogu za wiarę, za powołanie zakonne, prosił Chrystusa o odpuszczenie grzechów i przyjęcie ducha. Zapytany przez ojca rektora, czy poddaje się woli Bożej, jeśliby go chciał zabrać - z uśmiechem odpowiedział: „Gotowe serce moje, gotowe". Klęczący wokoło zauważyli, że głos chorego stawał się coraz słabszy, cichł stopniowo, aż wreszcie zamilkł. Trzymał w ręku gromnicę i taki był cichy i spokojny, że obecni nie wiedzieli, czy śpi, czy modli się w duchu. Dopiero jeden z ojców przyłożył lustro do ust, aby się przekonać, czy jeszcze żyje. Na zwierciadle nie było znaków oddechu - Stanisław zakończył życie ziemskie. Był 15 sierpnia 1568 roku, godzina trzecia w nocy, uroczystość Wniebowzięcia Matki Boskiej. Skoro ich kolega urwał relację o śmierci Świętego z Rostko-wa - według naocznych świadków - a zresztą i sam mówił tak obrazowo i z przejęciem, jakby był świadkiem tej śmierci, uczuli niesłychaną ciszę. Potem jakiś spokój... przeobrażający się we wzniosłość i podniosłość... wreszcie uczucia szczęścia... To był krótki moment, lecz mocny, aby nie był przez młodych zauważony i przeżyty. Zaraz też przeżycia ich przemieniły się w lawinę słów: - Wiem! Teraz już wiem, dlaczego on tak lekko umierał! - niemal krzyknął Andrzej, wymachując ręką, jak człowiek chcący przekonać słuchacza o prawdzie swoich twierdzeń - teraz już wiem! Myślałem wiele razy nad problemem śmierci; choć nie chciałem myśleć - dodał pośpiesznie. Każda katastrofa samolotowa podana w radio czy prasie... każde wykolejenie się pociągu, każdy nekrolog zmuszał mnie do myślenia. A naprawdę nie chciałem myśleć, powiem szczerze, bałem się myśleć! Byłem bezradny. W zeszłym roku w czasie spływu na Dunajcu przeżyłem paniczny lęk... chociaż nikt może nie zauważył. Nie potrafiłem cieszyć się, podziwiać pięknych Pienin i skradającego się między 148 nimi w burzliwych nurtach Dunajca. Wciąż stała mi przed oczyma tragedia sprzed paru lat, gdy wielu młodych ludzi poszło na dno, właśnie na Dunajcu. Nawet z tym wilniakiem - nie wiem dlaczego, ale bałem się jechać... Powiadają, że sen najbardziej bierze nad ranem... a myślę sobie: zaśnie i wywali nas do rowu. Nie zwierzyłem się wam, ale tak myślałem w pierwszym momencie, gdy samochód zatrzymał się gwałtownie. Dziwiłem się, że jeszcze żyję, bo zdawało mi się, że mogłem już nie żyć. Co za potworne uczucie!... - Rozejrzał się po ich twarzach i dodał: e... wy tego nie znacie. I teraz gdyś, Staszku, opowiadał o śmierci Kostki, przyszło na mnie oświecenie. Dosłownie! Bez przesady! Wiem, dlaczego on powiedział: „Gotowe serce moje, gotowe". Mocno utrwaliły mi się te słowa. I rozumiem, dlaczego tak się wyraził - jego serce było gotowe na spotkanie. To jest dobrze, jak ktoś na ciebie czeka... Najgorzej, jeżeli się zapada w pustkę, nicość. To okropne -jestem i mnie nie będzie. Rozumiem, że on odszedł, ale jest! On jest!!! Czuję, że jest! - poderwał się i szybkim krokiem, prawie biegnąc - wszedł do kościoła. Robert odruchowo podniósł się z ławki; chciał za nim pójść, lecz powstrzymała go silna dłoń Jerzego, która spoczęła na jego ramieniu. - Zostawmy go w spokoju - powiedział cicho. - Nie jesteśmy tam potrzebni. On już wie, że Ktoś na niego czeka. Nie trzeba - przycisnął ramię Roberta - przeszkadzać Andrzejowi w tym spotkaniu. - Od dawna nie widziałem, aby szedł do kościoła. Teraz prawie pędził - zauważył Marek. Dalej rozmowa między nimi była poszukiwaniem przyczyny śmierci Stanisława Kostki w tak młodym wieku. - Dlaczego tak wcześnie umarł? - Dlaczego tak nagle? Przecież zaledwie pięć dni choroby. Choroby, której nie brano początkowo poważnie. A już absolutnie nikt nie przyjmował na serio oświadczeń Stanisława, że w chorobie tej umrze. Czyż był rzeczywiście tak słaby, aby pięć 149 dni położyło kres jego życiu? Ale nie! Słaby on nie był. Silny! Dobrze zbudowany. Podróż pieszo do Niemiec i Rzymu... dlaczego umarł? Czyżby tą gonitwą za Bogiem nadmiernie stargał sobie serce? A może wyczerpały się jego ludzkie siły w walce najpierw z jezuitami - gdy szukał otwartych drzwi - a potem w walce z ojcem? Może bał się końca tej walki i prosił Boga o interwencję? Ta jego pewność, że umrze?... - wiele snuli domysłów; Jerzemu wpadła inna myśl, prawdopodobnie w oparciu o formularz mszalny o świętym Stanisławie - a teksty jego znał dobrze - więc odkrywczo zawołał - Spodobał się Bogu i dlatego zabrał go ze świata. Czyż nie mógł go uczynić własnością tylko swoją? Czy nie należało, aby ta młodzieńcza i płomienna miłość przez śmierć utrwalona na wieki została? Pan Bóg powołał świętego Stanisława, żeby się zjednoczyć z tą czystą chłopięcą miłością, aby zło nie odmieniło jej już nigdy. - Ale Pan Bóg zerwał ten kwiat - argumentował Marek bratu - to był jeszcze kwiat; nie uważasz? - Owszem. Uważam. - Wszystko kwitnie dlatego, żeby owocować. Może nie? - Czekaj! - zawołał wesoło. - Mam, zdaje mi się, trafną odpowiedź. Otóż zgodzisz się ze mną, że jabłoń jest piękniejsza wiosną, kiedy gałęzie pokrywają białe kwiaty, niż jesienią, gdy ugina się pod ciężarem owoców. - Każda roślina w porze kwitnięcia jest najpiękniejsza. - Właśnie. Bóg zerwał kwiat - Stanisława Kostkę, w chwili kiedy się rozwinął i roztoczył woń wspaniałą. W naszych dłoniach kwiat więdnie i usycha. W Jego ręce zyskuje cudowną moc - wieczną świeżość. Kwiat niewiędnący!... - Chłopaki! Wyobrażam sobie, że Stanisław musiał umrzeć, żeby był nasz - rzekł z radością Robert. - Jak to? - Zwyczajnie. Gdyby dożył lat siedemdziesięciu, przestałby należeć do nas, do młodych. Mimo że chodził porządnie po Alpach, nikt nie pamiętałby mu tego. Liczyłaby mu się sędziwa sta- 150 rość, wiek dojrzały... Przez śmierć stał się wiecznie młody, zawsze nasz! Młodzieżowiec! Idący przez pokolenia... - Przyznaję rację! Sam Bóg postawił go przed nami jako naszego patrona. Zobaczył w nim doskonałość, która może być wzorem dla młodych. Dlatego go zabrał. Stanisław jaśnieje przed nami jak gwiazda polarna wśród ciemności nocy. Ukazuje swoim blaskiem kierunek marszu wśród naszych potyczek, walk, załamań, i zwątpień... - Jerzy przestał mówić, jakby dalszy wątek myśli uciekł mu z pamięci. Coś mruknął cicho, ledwie dało się słyszeć lekki szept połączony ze świstem powietrza w jego ustach. Pewnie chodziło mu o pogrzeb świętego Stanisława, bo poprosił o informację: - Przepraszam, czy mógłbyś powiedzieć o pogrzebie naszego Patrona? - Pogrzeb Polaka miał charakter podniosły i uroczysty, ale nie przez zabiegi zakonne. Przeciwnie, jak przy każdym pogrzebie zakonnika, tak i tym razem miał on być skromny i ubogi. Złożono ciało Stanisława do trumny, odziane w suknię zakonną; z fałdów jej wyglądały bose stopy i dłonie, kontrastując bielą z czernią odzienia. Wieść o jego śmierci rozeszła się po mieście. Ludzie tłumnie zdążali przed zwłoki zmarłego. Chcieli go ujrzeć, dotknąć jego szaty, potrzeć różaniec czy koronkę. Wszędzie mówiono, że... że umarł święty - z dziwnym wysiłkiem wypowiedział przasnyszanin to słowo. - Znosili kwiaty i świece... Nie pytali nikogo o pozwolenie - choć to nie jest w jezuickim zwyczaju. - Cały dom nowicjuszy u św. Andrzeja wypełnił się wonią kwiatów i dymów ze świec płonących Dziwili się przełożeni temu co się działo, chociaż protestować przeciw tłumom byłoby trudno. Skąd go znali? Przybył bowiem do miasta i żył jak inni nowicjusze. Nie umierał pierwszy. Przed nim w tymże 1568 roku, w tym samym domu nowicjackim umarli: Hieronim Vane-ga, Aureliusz Passero, za nimi odszedł Polak - Jan Koziegłowski. Pogrzeb nowicjusza nie był nikomu obcy i mijał niepostrzeżenie, szybko zatarty w pamięci ludzkiej. Pogrzeb Stanisława był inny. 151 Tłum zbiegał się u trumny przed domem jak pszczoły do kwiatu po słodycz i nektar. - Skąd go znali! - padło pytanie. - To sekret Stanisława, w jaki sposób poznał się z nimi. Chodził jak inni nowicjusze do chorych w szpitalach. Uczył dzieci... Kwestował po domach rzymskich... lecz czy to tłumaczy, dlaczego wierni Rzymu od momentu śmierci go czcili? Oddawali kult jako świętemu? Dziwnemu wpływowi zmarłego Stanisława poddali się doświadczeni ojcowie zakonu. Sam generał Towarzystwa, Franciszek Borgiasz, oddał cześć złożonym w trumnie zwłokom, a następnie polecił ojcu Juliuszowi Fatio, spowiednikowi Stanisława, napisać dokładny list o życiu i śmierci Kostki i rozesłać go do wszystkich domów zakonnych. Pisze on między innymi: „Mamy nadzieję, że nadejdzie dzień, w którym ujrzymy go wpisanego w poczet świętych, czczonych przez Kościół, jak to przebieg jego żywota zdaje się stwierdzać". Ojciec Fatio kończy swój list krótkim wspomnieniem pogrzebu: „Ciało Jego jaśniało pięknością, a w chwili gdy żyć przestał, objawienie oznajmiło chwałę, którą otrzymał w niebie. W całym mieście ogłoszono go za świętego, zewsząd zbiegano się do świętych zwłok jego, aby je uczcić i otrzymać choć jakąś relikwię. Złożono go w trumnie. I on pierwszy został pochowany u św. Andrzeja, iżby uświęcił tę ziemię i służył za wzór tym, którzy iść za nim będą drogą wiodącą do nieba". - No i ojciec Fatio w swoich przewidywaniach nie pomylił się - powiedział z zadowoleniem Jerzy. - Znalazło się i dla niego miejsce na ołtarzu wśród świętych w kalendarzu rzymskim. - Owszem. Prawdę mówiąc, Stanisław Kostka został wyniesiony na ołtarze i beatyfikowany jako pierwszy z jezuitów. W drodze tej prześcignął wielkich mężów Towarzystwa, nawet samego założyciela zakonu - Ignacego Loyolę - Staszek mówił słowa te z wyraźnym zażenowaniem; zauważył to Jerzy i dumnie oznajmił: 152 - Dla nas Polaków, to szczególny zaszczyt, że Stanisław szybko został wyniesiony na ołtarze, że przez wieki nowożytne długo znajdował się na pierwszym miejscu jako najmłodszy święty w kalendarzu. A kult jego ogarniał Europę, zataczał coraz szersze kręgi w całym chrześcijańskim świecie. Lecz nagle urwali rozmowę między sobą, bo oto w drzwiach przedsionka kościelnego ukazał się Andrzej. Głowę miał lekko pochyloną, oczy poważne - nieco uśmiechnięty. Podszedł ku nim powoli, stanął naprzeciw, a ręce zwisały mu wychylone ku tyłowi... i milczał. Żaden nie mógł zdobyć się na słowo, aby go zapytać. Także i Staszek milczał; zresztą on nigdy nie narzucał się im w czasie rozmowy. Najchętniej ich słuchał, a skoro wyrazili życzenie, aby opowiadał, wtedy ochotnie i długo mówił o krajanie z Rostkowa. Tym razem milczeniu położył kres Andrzej: - Miałem wyjątkowe szczęście. W kościele spotkałem zakonnika... i jakoś się przełamałem. Myślałem, że gorzej będzie... trochę się bałem... był wyrozumiały... chciał mnie zrozumieć... - zwierzenia były urywane, ale aż nadto jasne, żeby odgadnąć co zaszło w kościele. - Kościół i klasztor należy obecnie do ojców pasjonistów - powiedział wyjaśniająco - oryginalny mają strój: czarny habit przepasany szerokim skórzanym pasem i z boku na piersi serce z krzyżem. Nie zauważyłem tylko czy podwójne. Aha! Co to chciałem zapytać? Czy już wyjaśniłeś, jaka jest historia tego kościoła? - spytał Staszka. - Jeszcze nie - odpowiedział niepytany Robert - już nawet zapomniałem, że Staszek obiecał nam wyjaśnić historię tego kościoła. - Pamiętałem o waszej prośbie, ale historia tych sakralnych budowli łączy się ściśle ze śmiercią Stanisława Kostki. Wspominałem, że Paweł wyprawił się do Rzymu, aby perswazją nakłonić brata do powrotu, a gdyby to nie skutkowało przemocą sprowadzić go do kraju. Niestety, gdy zapukał do domu nowicjuszy, Stanisław od miesiąca już nie żył. Paweł bowiem przybył do Wiecznego Miasta we wrześniu. Nie zobaczył 153 brata, nie mógł go zabrać do Polski, lecz zobaczył coś więcej niż jego samego. Po kościołach i kaplicach Rzymu między obrazami i posągami świętych znajdował się nowy - portret jego brata. Kochany przez ludzi... Wyrazem tej miłości były świeże kwiaty, skwierczące świece, licznie odwiedzany grób zmarłego. W kruchtach kościelnych wciskano w dłonie bogatemu panu z dalekiego kraju jakieś pisma. Skoro rzucił na nie okiem - podając tamtym złotego dukata - ze zdziwieniem spostrzegł, że mówią one o Staszku, jego bracie. Najpierw dziwił się temu, lecz potem skoro był świadkiem wielkiej czci wśród ludu dla brata, skoro głośno mówiono o jego świętości - w Pawle następowała wewnętrzna, głęboka przemiana. Coraz częściej na dnie duszy powstawało pytanie: czyż byłbym ślepy? Może za blisko byłem światła - czternaście lat w Rostkowie, trzy lata w Wiedniu... może prawdziwie oślepłem... nie mogę dojrzeć, jaki on był?... Aż nastąpiła chwila, kiedy razem z nieznanym mu ludem rzymskim padł na kolana i kornie pomodlił się do brata. Po powrocie do Rostkowa Paweł przekonał rodziców o wielkości ich syna. Uspokoił wzburzonego ojca; sam propagował kult brata. W osiem lat po Stanisławie umarł ojciec - Jan Kostka. Paweł, mając dwadzieścia siedem lat, został spadkobiercą i dziedzicem Rostkowa. Mógł teraz pomyśleć o swojej przyszłości - ożenić się; podtrzymać wygasający ród Kostków z Rostkowa, gdyż wszyscy jego bracia wymarli. Lecz Paweł ma inne plany. Za głęboko przeżył śmierć Stanisława, kult szerzony wkoło jego osoby, aby myślał o życiu doczesnym na ziemi. Umartwia się i pędzi skromny żywot razem z matką. Właśnie w tym miejscu w XVI wieku stał kościół św. Jakuba Większego i św. Anny, chylący się ku upadkowi. Paweł postanowił na jego miejscu, własnym funduszem wybudować nowy kościół z klasztorem dla ojców bernardynów. Po śmierci matki sprzedał wszystkie swoje dobra, a pieniądze przeznaczył na dobroczynne cele. Otóż ten kościół i klasztor to fundacja Pawła Kostki. To żywy pomnik ku czci jego brata. Obok znacznych 154 funduszów przeznaczonych na kościół i klasztor ojców bernardynów, ufundował przytułek dla ubogich w Przasnyszu, utrzymywał go i zamieszkiwał w nim. Sam posługiwał staruszkom, których było 8 kobiet i 12 mężczyzn. Poczynił szereg innych fundacji, między innymi uposażył kaplicę rodzinną przy kościele św. Wojciecha, jak również i tenże kościół. Podźwignął z ruiny kościół św. Michała. Krótko można powiedzieć, że całą ojcowiznę obrócił na dobroczynne i pobożne cele. Dla siebie niczego nie szukał i nie chciał. Nawet na kilka lat przed śmiercią zrzekł się godności chorążego ziemi ciechanowskiej, którą otrzymał od Stefana Batorego. Po załatwieniu wszystkich swoich interesów miał wstąpić do Towarzystwa Jezusowego. Niestety, nagła śmierć udaremniła jego zamiar. Zmarł w 1607 roku w czasie procesu sądowego w Piotrkowie. - A z kim się procesował? - zapytał Andrzej. - Z synami Grzegorza Zielińskiego wojewody płockiego, który odkupił od Pawła dobra rostkowskie za cenę 27 tysięcy złotych, z których 16 tysięcy sprzedający odebrał, a 11 tysięcy miał otrzymać w postaci materiałów budowlanych i innych świadczeń na klasztor i kościoły Przasnysza. Gdy Grzegorz Zieliński, a później jego synowie, uchylali się od zobowiązań, Paweł dochodził swojego na drodze sądowej. W takich okolicznościach zaskoczył go zgon. Ciało jego przewieziono do Przasnysza i złożono w kaplicy Kostków. - Majestatycznie i pięknie wygląda ten kościół i klasztor - mówił z uznaniem Jerzy - i to zasługa Pawła. Toż to takie wiekowe votum! Umarł Paweł... a kościół stoi i przypomina go żyjącym... Nie rozumiem też, dlaczego często słyszałem, że Paweł hulał, że znęcał się nad Stanisławem, a nikt nie powiedział, że się modlił gorąco, że pokutował, obsługiwał chorych, mieszkał w przytułku dla biednych. Że zrezygnował z założenia rodziny... z bogactwa. Przecież nie ulega wątpliwości, że to co Paweł czynił po śmierci świętego brata jest wielkie, odważę się powiedzieć - święte. Daleko większe niż lekkomyślność młodych lat. 155 - Jurku, masz rację! Na pewno czyny Pawła Kostki są wielkie i dziwię się, iż były przemilczane - powiedział Robert. - Pewnie dlatego, że Pawła uczyniono negatywną postacią, Stanisław okazał się bardziej pozytywny - wnioskował Marek. - Po prostu zadecydowało prawo kontrastu przy układaniu życiorysów świętego Stanisława. Wiadomo, biały Stanisław mógł być zauważony obok czarnego Pawła... - Trudno byłoby odmówić ci słuszności. Być może ten wzgląd zadecydował, że starszy brat Stanisława był uważany za negatywną postać. A mnie się zdaje - oświadczył z rozmysłem Jerzy - że takie ujęcie problemu ubliża obu Kostkom. Święty Stanisław jest tak wspaniałym człowiekiem, tak konsekwentnym w życiu, pełnym wiary i miłości, że nie musi wyrastać na tle „małego" brata. Niezależnie od tego z kim go porównamy, zawsze będzie wielki. Natomiast Pawłowi należy oddać to, co mu się należy. Jego droga do Boga była inna niż Stanisława. O ile młodości jego towarzyszyła płochość, to oczyścił ją w głębokiej pokucie dość długimi latami życia. - No, i tę przemianę Paweł zawdzięczał świętemu bratu. O czym też trzeba pamiętać! - Właśnie, właśnie! Wyrwałeś mi z ust te słowa, Andrzeju. Nawrócenie Pawła, jego wewnętrzny przełom nastąpił dzięki Stanisławowi. Bez przesady trzeba powiedzieć, że młodszy brat odniósł całkowite zwycięstwo nad starszym. Już zza grobu... I to powiększa chwałę Stanisława, że jego brat Paweł przez niego się przemienił. - Wejdźmy choć na pacierz do Pawiowego kościoła - zaproponował Jerzy, za nim weszli Marek z Robertem. Andrzej czuł wdzięczność dla Staszka, chociaż jej nie wyraził słownie; pragnął przynajmniej znaleźć się bliżej jego osoby - weszli razem. Zmęczenie malowało się na ich twarzach, mieszane uczuciem samozadowolenia. Skoro wyszli przed kościół, Jerzy podzielił się doznanymi wrażeniami z pobytu w świątyni: 156 - Zdawało mi się, jakby dusze Stanisława i Pawła unosiły się nad nami, jakby znajdowały się wśród nas. - Miałem podobne uczucie! - zawołał Robert. - Ja natomiast wiem, że człowiek umarły jest dla żyjących bliższy, niż kiedykolwiek sobie wyobrażałem - powiedział Andrzej. - Po prostu oddziaływuje na nas... szczególnie święty. - Cóż... cóż - powtórzył Staszek - dla mnie czas najwyższy, abym was pożegnał. Przepraszam, że cały dzień... - E... nie! Jesteśmy ci bardzo wdzięczni... - Zabrałem wam sporo czasu... - Nic podobnego! - Lepiej nie moglibyśmy spędzić tego dnia! Jakże on nas ubogacił... Szalenie jesteśmy ci wdzięczni! - Nie wiesz nawet, ile nam pomogłeś... - Rozruszałeś nasze mózgi, a mój najbardziej! - mówił głośno Andrzej, przekrzykując kolegów. - Wiesz, byłeś bardzo delikatny: przedstawiałeś fakty historyczne, które dobrze znałeś, ale nam pozwoliłeś na wyciąganie wniosków - mówił Jerzy- nie wiem, jak należy ci dziękować. Gdybyśmy każdy dzień autostopu spędzili podobnie, zdobylibyśmy ogromną wiedzę o ludziach, o świecie... i o sobie. Jeden dzień, dobry dzień!... Jak dużo daje człowiekowi, a nieraz tak marnie przeżywa się te dni... - Bardzo jesteś serdeczny - zapewniał Robert - szczerze mówię! Jesteś ujmujący i bezinteresowny. - Koniecznie należałoby ci się jakoś odwdzięczyć - mówił Marek, poruszony pożegnaniem. - Odwdzięczyć?! Z pewnością! - Tylko jak! - Zwyczajnie - powiedział Staszko - po prostu pamiętać i... żyć tym spotkaniem. - Dobrze, pamiętaj o nas!... A my o Tobie!... - krzyknął za odchodzącym Andrzej. 157 Spis treści Na szosie................................................................................................3 W Przasnyszu.......................................................................................8 Refleksje pod lipą..............................................................................16 Po nauki do Wiednia.........................................................................26 Epizod z podróży do Wiednia.........................................................33 W Wiedniu..........................................................................................46 Najśmielsza decyzja..........................................................................74 W Rostkowie zawrzało.....................................................................89 Ku furcie otwartej..............................................................................95 Próba w Dylindze............................................................................109 Do Wiecznego Miasta.....................................................................120 W rzymskim nowicjacie.................................................................132