16109
Szczegóły |
Tytuł |
16109 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16109 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16109 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16109 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
A. E. van Vogt
Enchanted Village
Zaczarowane miasto
Odkrywcy nowych rubieży — powtarzał gorzko Jenner w pędzący tumany piasku wiatr. Powietrzny okręt rozbił się na marsjańskiej pustyni, w cudowny sposób ocalał tylko jeden człowiek — Bill Jenner. Reszta zginęła. Jenner nienawidził siebie za to, że rozpierała go duma, kiedy po raz pierwszy usłyszał tamte słowa: „Odkrywcy nowych rubieży” — tak ich nazywano przed odlotem.
Jednakże wściekłość jego gasła z każdą milą przebytą, czarna rozpacz za nieżyjącymi przyjaciółmi zamieniała się powoli w cichy ból. Uświadamiał sobie także, że to on popełnił kosztujący ich życie błąd w obliczeniach.
Nie docenił szybkości, z jaką leciał okręt przestworzy. Myślał, że zostało mu do przejścia trawersem tylko trzysta mil do skraju płytkiego polarnego morza, które wszyscy zaobserwowali, kiedy rakieta wśliznęła się w atmosferę Marsa. W rzeczywistości odległość okazała się znacznie większa i okręt runął na ziemię umknąwszy spod kontroli.
Mijały dni, na oko równie niezliczone jak gorące, czerwone niesamowite ziarnka piasku wciskającego się w każde rozdarcie ubrania. Bill wyglądał jak strach na wróble, szedł nie kończącą się spaloną pustynią, nie chciał się poddać.
Nim doszedł do pasma niskich wzgórz, zjadł cały zapas żywności. Z czterech pojemników pozostał mu tylko jeden, a i w tym jednym nie było już dużo wody. Bill tylko zwilżał popękane usta i spuchnięty język, kiedy żar stawał się po prostu nie do zniesienia.
Jenner znajdował się w połowie stoku, nim zdał sobie sprawę, że nie jest to jedna z piaszczystych diun, które od wielu dni zagradzały mu drogę. Zatrzymał się i podniósł głowę na dość odległy wierzchołek. Wzdrygnął się troszkę; przez chwile odczuwał całą beznadziejność tego szalonego wyścigu do nikąd, ale mimo to zdecydował się wejść na szczyt. Po drugiej stronie, w dole, słała się dolina otoczona wzgórzami równie wysokimi albo i nawet wyższymi niż to, na którym stał. A w dolinie przycupnęło miasto.
Bill dokładnie widział drzewa i marmurowe podwórko.
Wokół placu przypominającego rynek stał dziesiątek domów, przeważnie niskich. Tylko cztery miały zgrabne strzeliste wieżyce, które lśniły w słońcu marmurowym blaskiem.
Z doliny płynął cichy niski gwizd. Wznosił się i opadał, chwilami niknął zupełnie, potem znowu się wznosił niemile przenikliwy. Nawet kiedy Jenner już biegł w stronę miasteczka, gwizd świdrował mu uszy niesamowitą melodią.
Bill zeskakując z gładkich kamieni potłukł się dotkliwie upadłszy na ostrą krawędź i potem toczył się przez połowę drogi do miasteczka. Budynki widziane z bliska nadal robiły wrażenie nowych i czystych, ich ściany odbijały jaskrawo promienie słońca. Wszędzie rosły czerwonozielone krzaki i zółtozielone drzewa obsypane purpurowymi i czerwonymi owocami.
Z nieopanowaną żarłocznością w oczach Jenner pod szedł do najbliższego drzewa. Widziane z bliska drzewo wyglądało jak wyschnięte, łamliwe dekoracje teatralne, chociaż olbrzymi czerwony owoc, jaki Jenner zerwał z najniższej gałęzi, był miękki i soczysty.
Podnosząc go do ust przypomniał sobie ostrzeżenie udzielone załodze rakiety w okresie przygotowawczym, aby na Marsie nie brać nic do ust, nim nie zostanie przeprowadzona analiza. Ale ostrzeżenie to nie miało sensu dla człowieka, którego jedynym przyrządem do przeprowadzenia analizy był jego własny żołądek.
Niemniej świadomość ryzyka kazała mu postępować ostrożnie. Ugryzł tylko maleńki kawałek owocu. Na języku poczuł straszliwą gorycz, więc wypluł szybko, co miał w ustach. Ale palący sok zdążył poparzyć mu dziąsła. Przeszył go okropny ból przyprawiając o mdłości; poczuł również skurcz mięśni rąk i nóg, więc położył się na marmurowej ziemi, aby nie upaść. Chyba dopiero po paru godzinach wstał, straszliwe drżenie wreszcie ustąpiło, odzyskał pełną świadomość tego, co się dokoła niego dzieje. Spojrzał z rozpaczą na drzewo.
Kiedy wszystkie skutki zatrucia ustąpiły, Jenner odetchnął. Lekki wiatr poruszał suchymi liśćmi drzewa z trującymi owocami. Inne drzewa podjęły delikatny szept. Jennera uderzyło, że w dolinie wiatr był znacznie spokojniejszy i cichszy od wiatru na pustym.
Nagle uświadomił sobie, że nie słyszy — niskiego pulsującego gwizdu, który tak nieprzyjemnie obijał mu się poprzednio o uszy. Leżał nieruchomo, wytężając słuch, ale dobiegał go tylko szelest liści na wietrze. Przenikliwy gwizd zamilkł. Bill zastanawiał się, czy to mógł być sygnał obwieszczający mieszkańcom jego przybycie.
Ostrożnie wstał i ręką obmacał pas szukając rewolweru. Nie znalazł. Umysł miał tak wyjałowiony ostatnimi przejściami, że dopiero po chwili przypomniał sobie, że już tydzień temu zgubił broń. Niespokojnie się rozejrzał, ale nigdzie nie dostrzegał nawet śladu życia organicznego. Usiłował opanować lęk. Jeśli zajdzie konieczność, będzie walczył do śmierci o prawo pozostania w tym mieście.
Pociągnął mały łyk wody z pojemnika zwilżając popękane wargi i spuchnięty język. Pieczołowicie zakręcił pojemnik i ruszył miedzy podwójnym szpalerem drzew w kierunku najbliższego budynku. Obszedł go dookoła, chcąc się wszystkiemu dokładnie przyjrzeć. Łukowata brama prowadziła do wnętrza domu, w głębi widać było gładką jak lustro marmurową posadzkę.
Jenner obszedł całe miasto utrzymując bezpieczną odległość od bram. Nie zauważył żadnych śladów życia. Wreszcie stanął na skraju marmurowej płyty, na której stało miasto, i zdecydowanym krokiem zawrócił. „Najwyższy czas zbadać wnętrza domów” — pomyślał. Na pierwszy ogień wybrał jeden z czterech wieżowców. Kiedy podszedł pod bramę, stwierdził, że musi pochylić głowę, aby wejść do środka.
To dawało wiele do myślenia. Zatrzymał się. A więc są to pomieszczenia dla istot bardzo różniących się od ludzi.
Schylił głowę i z bijącym sercem wszedł w bramę. Nerwy i mięśnie miał napięte jak postronki.
Po paru krokach znalazł się w komnacie bez mebli. Tylko z jednej ściany wystawały niskie marmurowe kloce ławy, przed nimi stały wbudowane w podłogę, kamienne misy.
W następnej komnacie były cztery nieco pochylone marmurowe łoża, lekko zagięte z jednej strony. Na parterze znajdowały się cztery komnaty. Z jednej biegła w górę, prawdopodobnie do komnat w wieży, spiralna pochylnia.
Jenner wolał nie chodzić na piętro. Poprzednia obawa, że stanie oko w oko z obcymi mu istotami, zamieniła się teraz w śmiertelny lek, że niczego i nikogo tu nie znajdzie. Bez żyjących istot nie ma żywności, bez żywności nie ma szans ocalenia. Jak w gorączce zaczął biegać z budynku do budynku, zaglądając do cichych komnat, zatrzymując się tu i tam, i pokrzykując chrapliwie.
Wreszcie nie miał już żadnych wątpliwości: był absolutnie sam w opuszczonym mieście zamarłej planety, pozbawiony żywności, pozbawiony wody, jeśli nie liczyć śmiesznych paru łyków w pojemniku. No i pozbawiony nadziei.
Był tam w czwartej, najmniejszej komnacie budynku z wieżą, kiedy zdał sobie sprawę, że już wszystko obejrzał, całe miasto. W komnacie, w której stał, była tylko jedna ława wbudowana w ścianę. Jenner znużony położył się na niej. Zasnął w mgnieniu oka.
Kiedy się obudził, uświadomił sobie dwie rzeczy, jedną po drugiej. Przede wszystkim uświadomił sobie, nim jeszcze otworzył oczy: że słychać było przenikliwy gwizd, wysoki, ostry, tuż na granicy słyszalności.
I po drugie: z sufitu spływała na niego jakaś ciecz, rozrzedzona niemal w pył. Miała zapach, którym technik Jenner tylko raz się zachłysnął i szybko wyleciał z komnaty kaszląc, z oczami pełnymi łez. Skóra twarzy zaczęła go piekielnie palić.
Wyciągnął z kieszeni chustkę i otarł porażone miejsca na skórze rąk i twarzy.
Stanął na podwórzu starając się pojąć, co właściwie zaszło.
W mieście wszystko wydawało się takie same, jak poprzednio.
Liście drżały w delikatnym wietrze, słońce stało nad szczytem najwyższego wzgórza. Z jego położenia Jenner odgadł, że znów jest ranek i że przespał co najmniej dwanaście godzin. Białe jaskrawe światło zalewało dolinę. Budynki, na poły skryte przez drzewa i krzaki, odbijały słoneczne promienie i drgały w gorącym powietrzu.
Jennerowi zdawało się, że jest w oazie na wielkiej pustyni. Tak, to była oaza, pomyślał ponuro, ale nie przeznaczona dla istot ludzkich. Zatrute owoce upodobniały ją raczej do zwodnego mirażu.
Wrócił do budynku i ostrożnie zajrzał do komnaty, w której poprzednio spał. Po gazowym prysznicu nie było już śladu. Czyste powietrze miało świeży aromat poranku.
Przestąpił próg mając ochotą zrobić próbę. Oczami wyobraźni widział legendarnego Marsjanina, który leży na płycie poddając się z rozkoszą chemicznej kąpieli w gazowym pyle. Fakt, że składniki tego prysznicu były śmiertelne, szkodliwe dla istoty ludzkiej, ostatecznie przekonywał, że życie na Marsie nie należało do gatunku humanoidalnego. Chyba jednak nie było wątpliwości, że to, co leciało z sufitu, było zwykłym prysznicem. Mieszkające tu istoty miały zwyczaj kąpać się rano.
Wszedłszy do „łazienki” Jenner ostrożnie najpierw usiadł na marmurowej płycie, a potem podciągnął nogi. Z gładkiego sufitu trysnął żółtawy płyn. Jenner zerwał się i odbiegł parę kroków. Prysznic skończył się równie nagle jak i zaczął.
Jenner zrobił jeszcze jedną próbę, aby już nie mieć wątpliwości, że ma do czynienia wyłącznie z mechanicznym procesem.
Spalone pragnieniem wargi Jennera rozchyliły się w podnieceniu. Pomyślał: „Jeśli jest jeden mechaniczny proces, są może i inne.”
Zdyszany wbiegł po pochylni na piętro i usiadł na jednej z dwu ław przy ścianie. Kamienna misa wypełniła się natychmiast parującą breją. Jak zafascynowany patrzył na gęstą, tłustą potrawę — pokarm i napój. Przypomniał sobie trujący owoc i poczuł obrzydzenie. Zmusił się jednak, schylił i włożył palec do misy, potem podniósł go do ust i oblizał.
Substancja nie miała właściwie smaku, była włóknista jak rozgotowana celuloza, drapała paskudnie w gardle. Oczy nabiegły mu łzami, usta ściągnęły się konwulsyjnie, przepona powędrowała w górę. Wybiegł na dwór, ale po drodze wymiotował.
Miał uczucie potwornego zmęczenia fizycznego i psychicznego. Znowu usłyszał ostry gwizd.
Zastanawiał się zdumiony, dlaczego przedtem nic nie słyszał. Czyżby panowała cisza? Rozejrzał się szybko dokoła usiłując zlokalizować kierunek, z którego płynął gwizd.
Nie, on nie płynął z żadnego kierunku, po prostu istniał! Ile razy Jenner zbliżał się do miejsca, które zdawało się być źródłem tego dźwięku, jego natężenie umykało jakby w inną stronę, gdzieś na kraniec miasta.
Do czego Marsjanom potrzebny był ten niepokojący umysł dźwięk? A może dla ich umysłu był on zupełnie przyjemny? Może to marsjańska muzyka?
Jenner trzepnął w palce, gdy ta niesamowita myśl wkradła mu się do głowy.
Bawił się nią przez chwile, usiłując sobie wyobrazić miasto takim, jakim było niegdyś. Może miłujące muzykę istoty wykonywały swoje codzienne obowiązki właśnie przy akompaniamencie tego gwizdu, który brzmiał pięknie dla ich ucha?
Zawodzący, potworny gwizd o zmiennej tonacji! Jenner usiłował stworzyć jakąś barierę między swoją świadomością a tym dźwiękiem. Szukał schronienia w różnych komnatach, mając nadzieje, że chociaż jedna z nich odizoluje go od gwizdu. Niestety, gwizd towarzyszył mu wszędzie.
Uciekł więc za miasto. Dopiero gdy się wdrapał wysoko na wzgórze, obce dźwięki przestały go nękać. Zdyszany, ale odczuwając szaloną ulgę, opadł na piasek i pomyślał tępo: „I co dalej?”
Rozpościerający się przed jego oczami widok miał w sobie cechy zarówno niebieskie jak i piekielne. Poznał ten glob aż nadto dobrze: czerwone piaski, kamieniste diuny, wrogie miasteczko, które obiecywało tak wiele, a spełniło tak mało.
Rozgorączkowanymi oczami spojrzał w dół i przesunął wyschniętym językiem po spękanych wargach. Wiedział, że czeka go śmierć, jeśli nie potrafi przestawić wytwarzających żywność maszyn na inny rodzaj produkcji. Przede wszystkim, gdzie one są? Chyba ukryte gdzieś pod posadzką budynków.
Niegdyś żyli w tym mieście ostatni przedstawiciele marsjańskiej cywilizacji. A gdy wymarli, miasto żyło dalej dbając o czystość i porządek, usuwając piasek z ulic, gotowe dać schronienie zbłąkanemu Marsjaninowi. Ale na Marsie nie było już Marsjan. Zabłąkał się natomiast Bill Jenner, pilot pierwszej rakiety, która wylądowała na tej planecie.
Trzeba zmusić miasto do wytwarzania pokarmu i płynów potrzebnych organizmowi ludzkiemu. Nie posiada narzędzi oprócz własnych rąk, nie zna prawie wcale chemii, a mimo to musi coś poradzić, aby miasto zmieniło swoje zwyczaje.
Nerwowo podniósł zasobnik z wodą i pociągnął jeden łyk. Odbył wewnętrzną walkę, aby nie wypić wszystkiego do ostatniej kropli. Wygrywał tę walkę po raz nie wiadomo już który. Wstał i zaczął schodzić w kierunku miasta.
W tej sytuacji mógł jeszcze wytrzymać trzy dni. Nie więcej niż trzy dni. I przez ten czas musi sobie podporządkować miasto.
Kiedy wszedł w cień drzew, uświadomił sobie, że „muzyka” ustała. Odetchnął z ulgą. Pochylił się, uchwycił mocno rosnący obok krzak i pociągnął.
Krzak dał się łatwo wyrwać wraz z małą płytką marmuru. Jenner obejrzał ją ciekawie. Początkowo myślał, że łodyga przechodzi przez dziurę w płytce, ale okazało się, że była po prostu do niej przymocowana. Potem zauważył inną rzecz: krzak nie miał korzeni. Spojrzał na miejsce, z którego wyrwał marmurową płytkę wraz z krzakiem. Był tam piasek.
Odrzucił krzak, klęknął i wsadził rękę w piasek. Pomiędzy palcami przesypywały mu się suche ziarna. Wepchnął rękę aż po łokieć. Nic tylko piasek.
Zerwał się i złapał za sąsiedni krzak. Również łatwo go wyrwał wraz z marmurową płytką. Też nie było żadnych korzeni i też pod płytką był czerwony piasek.
Jeszcze nie dowierzając pobiegł do drzewa z owocami i pchnął je mocno. Początkowy opór ustąpił, drzewo się zachwiało, pękła marmurowa płyta i cały jej kawał wyrwał się wraz z drzewem, które upadło wydając lekki świst, a potem trzeszcząc, gdy gałęzie i liście rozsypywały się w tysiące drobnych fragmentów. Pod drzewem był piasek.
Wszędzie piasek. Miasto zbudowane na piasku. Mars — planeta z piasku. Oczywiście nie odpowiadało to zupełnej prawdzie. Zaobserwowano okresową roślinność w okolicach obu biegunów. Cała ta roślinność, z wyjątkiem gatunków najbardziej odpornych na wysoką temperaturę, umierała z nadejściem lata. Załoga rakiety zamierzała właśnie wylądować w okolicy jednego z tych płytkich, nie znających przypływów mórz.
Ale powietrzny okręt wymykając się spod kontroli zniszczył coś więcej niż siebie i większość załogi. Zniszczył także szansę przeżycia jedynego człowieka, który wyszedł cało z katastrofy.
Oszołomienie Jennera powoli mijało. Przyszła mu do głowy nowa myśl. Wziął do ręki jeden z wyrwanych z ziemi krzaków, oparł stopę na przyrośniętej do niego płytce i pociągnął najprzód lekko, a potem z całej siły.
Wreszcie oderwał krzak od płytki. Nie było jednak wątpliwości, że stanowiły one całość. Krzak wyrastał z płytki.
Marmur? Jenner ukląkł koło jednej z wyrw po krzaku i obejrzał krawędzie pokrywającej ziemię warstwy „marmuru”. Był to materiał porowaty z grupy chyba wapiennych, ale nie prawdziwy marmur. Kiedy Jenner wyciągnął rękę chcąc oderwać jeszcze kawałek, płyta zmieniła kolor na krawędziach. Zdumiony cofnął rękę. Widział, jak krawędź nabrzmiewa dokoła jaskrawą barwą pomarańczowożółtą. Przyglądał się niezdecydowanie, wreszcie ostrożnie dotknął krawędzi.
Jakby zanurzył palce w żrący kwas! Poczuł palący ból. Z okrzykiem cofnął rękę.
Straszne cierpienie wywołało drżenie mięśni i ogólną słabość. Zatoczył się pojękując i przyciskając porażone palce do ciała. Kiedy ból trochę ustąpił, Jenner podniósł rękę i obejrzał ją: skóra zeszła, na palcach potworzyły się wielkie krwiaki. Ponuro spojrzał na ziemię. Krawędzie pozostawały pomarańczowożółte.
Miasto zachowywało czujność, gotowe bronić się przed intruzem. Jenner był całkowicie wyczerpany. Podczołgali się w cień drzewa. Z tego, co się stało, mógł wyciągnąć tylko jeden możliwy wniosek, który zresztą niemal zaprzeczał zdrowemu rozsądkowi: samotne miasto żyło.
Leżąc w cieniu Jenner usiłował wyobrazić sobie wielką masę nieznanej substancji wyrastającą w domy, przystosowującą się do innej formy życia, akceptującą rolę sługi w najszerszym tego słowa pojęciu.
Jeśli substancja ta gotowa była służyć jednej rasie, to dlaczego nie miałaby służyć innej? Jeśli potrafiła się przystosować do Marsjan, równie dobrze może przystosować się do istot ludzkich.
Oczywiście są pewne trudności. Jakie? Zmęczony umysł pracował ciężko rozumując jednak, że brak mu jest wielu elementów potrzebnych do rozwiązania. Tlen do wody można pobrać z powietrza… tysiące składników można otrzymać z piasku… Chociaż nieznalezienie szybkiego rozwiązania problemu oznaczało śmierć, Jenner zasnął już po paru minutach.
Po obudzeniu się z trudem wstał z ziemi. W mięśniach czuł ociężałość, która go przeraziła. Zwilżył usta wodą i powlókł się do najbliższego budynku. Z wyjątkiem szurania własnych butów po „marmurze”, nie słyszał innych odgłosów.
Nagle stanął, chwilę uważnie słuchał i rozejrzał się. Wiatr zupełnie ustał. Nie widać już było wzgórz, które pierścieniem otaczały dolinę, tylko domy majaczyły jeszcze jak ciemniejsze cienie w świecie cieni.
Wbrew nowym nadziejom, jakie się w nim zrodziły, pomyślał po raz pierwszy, że byłoby lepiej, gdyby umarł. Co z tego, że się utrzyma przy życiu? Z goryczą wspominał trudności, jakie na Ziemi miała ich pierwsza wyprawa na Marsa, jak ciężko było obudzić zainteresowanie właściwych czynników i zebrać odpowiednie fundusze. Jakie kolosalne problemy trzeba było rozwiązywać budując rakietę. I ludzie, którzy zdobyli olbrzymią wiedzę przy jej budowie, leżeli teraz pogrzebani na marsjańskiej pustyni.
Może upłynie dwadzieścia lat, nim wyruszy nastąp na rakieta z Ziemi na jedyną planetę w systemie słonecznym, która zdradzała ślady warunków odpowiednich dla życia organicznego.
I przez te niezliczone dni i noce, przez te wszystkie lata on tu będzie żył samotny. Jeśli przeżyje. Idąc z trudem do marmurowego łoża w jednej z komnat rozpatrywał inny problem: w jaki sposób dać poznać miastu, że musi zmienić swoje procesy wytwórcze? W pewnym sensie miasto już na pewno zrozumiało, że ma nowego lokatora. Jakże teraz je zawiadomić, że potrzebny jest pokarm o innych składnikach chemicznych niż ten, który wystarczał w przeszłości? I że on lubi muzykę, ale w innej tonacji? I że potrzebuje co rano kąpieli, ale z wody, a nie trującego gazu?
Spał źle, jak człowiek z wysoką gorączką. Dwukrotnie się budził. Wargi go paliły, oczy piekły, ciało miał skąpane w pocie. Kilka razy wytrącał go ze snu ostry dźwięk jego własnego głosu. Jęczał w złości i w strachu przed nocą.
Spędził długie godziny rzucając się, obracając niespokojnie i dusząc od żaru. Kiedy nadszedł ranek, Jenner był niemal zdziwiony, że jeszcze żyje. Zmordowany zwlókł się z łoża i wyszedł z komnaty.
Wiał przenikający zimny wiatr, ale miło ochłodził rozpaloną twarz. Jenner pomyślał, że może łatwo dostać zapalenia płuc. A może nic mu nie będzie.
Po chwili zaczął dygotać z zimna. Wrócił do domu i po raz pierwszy zauważył, że mimo braku zamykanych drzwi wiatr nie ma tu dostępu. I chociaż nie zauważył najmniejszego ruchu powietrza, pokoje miały równą, miłą temperaturę.
Skojarzyło mu się to z czym innym: skąd ten straszliwy upał w nocy? Położył się na kamiennym łożu, na którym spał. Po paru sekundach był spocony jak mysz.
Zszedł na posadzkę wstrząśnięty własną głupotą.
Obliczył, że na łożu–piecu wypocił w nocy co najmniej dwie kwarty wilgoci ze swojego i tak już odwodnionego ciała.
Tak, miasto nie umiało opiekować się humanoidami. Tu nawet łóżka były podgrzewane do temperatur nieznośnych dla istot ludzkich.
Większą część dnia spędził w cieniu wielkiego drzewa. Czuł się wyczerpany i tylko chwilami umysł rozjaśniał mu się na tyle, by zdać sobie sprawę, że czeka go rozstrzygnięcie ważnego problemu. Rozległo się gwizdanie, męczące, przenikliwe, ale Jenner nie miał siły uciekać od niego w góry. Zresztą do otępiałego umysłu nie zawsze docierały dźwięki.
Późnym popołudniem przypomniał sobie krzaki i drzewo wyrwane poprzedniego dnia. Co też się z nimi mogło stać? Zwilżył spiekłe wargi ostatnimi kilkoma kroplami wody z pojemnika, stanął na gnących się nogach i poszedł odszukać wyschniętych szczątków.
Nie znalazł ich. Nie znalazł nawet żadnych wyrw w ziemi. Żyjące miasto wchłonęło martwe tkanki i regenerowało swoje „ciało”.
Jenner otrząsnął się trochę ze zmęczenia. Zaczął myśleć… o prawach mutacji, o genetycznym dopasowaniu, o formach życia adaptujących się do nowych okoliczności. Mieli wykłady na ten temat podczas lotu z Ziemi. Nie tyle wykłady, co ogólne pogadanki mające na celu zaznajomienie odkrywców z zagadnieniami, jakie ich mogą napotkać na nieznanej planecie. Najważniejsza zasada była zupełnie prosta: przystosuj się albo zginiesz!
Miasto musiało przystosować się do niego. Chociaż wątpił, czy potrafi mu poważniej czymś zagrozić, postanowił spróbować. Działanie strachem to jedyny sposób podporządkowania miasta swoim potrzebom. Jedyna szansa przetrwania.
Zaczął nerwowo przeszukiwać kieszenie. Przed po rzuceniem rozbitej rakiety zabrał trochę drobiazgów. Nóż, składany kubek, mikro–radio i mikroskopijną superbaterię, którą można było ładować obracając przytwierdzone do niej kółko. Bateria zasilała tytanowy piecyk.
Jenner włączył piecyk i skierował jego rozpalone do czerwoności serce na powierzchnię „marmuru”. Reakcja była natychmiastowa. „Marmur” spurpurowiał. Kiedy Jenner podrażnił w ten sposób segment, wstał i poszedł do jednej z kamiennych mis. Usiadł na ławie wprawiając tym w ruch mechanizm produkujący pokarm.
Misa napełniła się z pewnym opóźnieniem. Wygląd „dania” wyraźnie wskazywał na to, że miasto zdawało sobie sprawę z niezwykłości żądań obcego przybysza i zrozumiało nauczkę. Ciecz w misie była kremowa, a nie szara jak poprzednio.
Jenner zanurzył palec, ale natychmiast krzyknął z bólu i zaczął wycierać sparzoną skórę, która go piekła jeszcze przez kilka minut. Powstawało ważne pytanie: czy miasto zrobiło to celowo, czy też usiłowało mu dogodzić nie wiedząc jak?
Postanowił zrobić jeszcze jedną próbę i usiadł przy sąsiedniej misie. Tym razem popłynęła żółta substancja i nie sparzył sobie palca. Ale gdy jej spróbował, wykrzywił twarz i wszystko wypluł. Miał wrażenie, że jadł zupę z benzyny i gliny.
Przykry smak tylko wywołał jeszcze większe pragnienie, które i tak go męczyło od wielu dni. Zrozpaczony wybiegł na dwór i rozdarł pojemnik licząc, że w jego wnętrzu znajdzie parę kropli wody. W rozgorączkowaniu uronił sporo cennego płynu na ziemię. Przywarł do niej ustami i zaczął zlizywać każdą krople.
Po pół minucie dalej je zlizywał i ciągle pojawiały się nowe.
Dopiero po chwili pojął cały ogrom tego faktu. Zerwał się i patrzył zdumiony na perliste krople wyciskane z gładkiego kamienia. Następna i następna. Przetarł oczy i przyglądał się zafascynowany kroplom roziskrzonym w skośnych promieniach zachodzącego słońca.
Schylił się i koniuszkiem języka pościerał nowe krople. Bardzo długo tak leżał z ustami przywartymi do „marmuru” wysysając drobniutkie cząsteczki wody, które wydzielało mu miasto.
Białe słońce zniknęło za linią wzgórz i jak czarna kotara spadła noc. Zrobiło się chłodno, a potem lodowato zimno. Jenner zadygotał, gdy wiatr przewiał mu podarte ubranie. Ale oderwał się od życiodajnych kropel dopiero wtedy, gdy rozsypał się i zapadł „marmur” w miejscu, gdzie wysączały się na powierzchnię krople wody. Wstał zdumiony i po ciemku obmacał ręką ziemie. Spora przestrzeń się zapadła. „Marmur” oddał całą posiadaną wodę i podczas tego procesu sam rozpadł się. W sumie wytworzył z łyk wody.
Dość przekonujący dowód na to, że miasto chciało go zadowolić. Natomiast drugi nasuwający się wniosek był mniej przyjemny: jeśli miasto musi niszczyć cząstkę siebie, by mu dać łyk wody, to znaczy, że jej zapasy są bardzo ograniczone.
Jenner wbiegł do najbliższego budynku, położył się na kamiennym łożu i czym prędzej się zerwał, gdy owionęła go fala żaru. Przeczekał chwilę, aby Inteligencja mogła zrozumieć, że on potrzebuje innej temperatury, potem znowu się położył. Ten sam żar.
Zaprzestał chwilowo eksperymentować, gdyż był zbyt zmęczony i śpiący, aby się zastanawiać, jaką metodą przekazać miastu swoją wole i życzenia. Spał tej nocy na posadzce, miał niemiłe sny, że miasto chce go zniszczyć. Budził się wiele razy i myślał: „Za mało wody. Żeby nawet miasto miało dobrą wolą… potem znowu zasypiał, aby po chwili się obudzić nieszczęśliwy, zdenerwowany i zmaltretowany.
Niemniej rano otworzył oczy wypoczęty. Odzyskał trochę dawnego optymizmu — owej żelaznej woli, która przyprowadziła go tutaj przez pięćset mil nieznanej pustyni.
Skierował kroki do najbliższej misy. Tyra razem, gdy usiadł na ławie, musiał czekać co najmniej przez minutę. Wreszcie na dnie pojawił się naparstek wody. Jenner wylizał ją do sucha i z nadzieją w sercu czekał na więcej. Kiedy więcej się nie pojawiło, przyszła mu do głowy ponura myśl, że gdzieś w mieście rozsypał się olbrzymi kawał „marmuru”, aby mu dostarczyć płynu.
Postanowił wreszcie, że skoro jest człowiekiem, któremu dano możność poruszania się, musi sam znaleźć nowe źródła wody dla miasta, które ruszać się nie mogło.
Póki ich nie znajdzie, miasto powinno go żywić. A więc przede wszystkim sprawa pokarmu.
Przejrzał kieszenie. Podczas ostatnich dni wędrówki przez pustynię, nim zjadł wszystkie zapasy żywności, nosił resztki po kieszeni zawinięte w papierki i szmatki. Potem wydłubywał nawet rozsypane okruchy. Teraz rozpruł szwy kieszeni i znalazł jakieś odrobiny mięsa i chleba, resztki tłuszczu i inne mniej sprecyzowane substancje.
Ostrożnie pochylił się nad sąsiednią misą i włożył do niej znalezione resztki. Miasto powinno mu dać mniej lub bardziej podobny produkt. Jeśli rozlanie paru kropel wody na dworze uświadomiło mu potrzebę wydzielania wody, to okruchy powinny dostarczyć danych co do chemicznego składu pokarmu, jaki może jeść człowiek.
Jenner czekał, potem podszedł do sąsiedniej ławy i usiadł. Około litra gęstej pieniącej się substancji po jawiło się na dnie misy. Stosunkowo mała ilość wskazywała na to, że być może znajduje się w nim woda, o którą jest tak trudno.
Spróbował „dania”. Miało ostry zatęchły zapach i smak krochmalu. Ale jego żołądek przyjął to. Jenner jadł wolno, uświadamiając sobie, że znajduje się na łasce miasta. Wcale nie był pewien, czy jeden ze składników pokarmu nie był wolno działającą trucizną.
Kiedy skończył jeść, poszedł do drugiego budynku, gdzie usiadł za jedną misą, obejrzał „zupę”, jaką się napełniła, a następnie wypił parę kropel wody, jaka zebrała się na dnie drugiej.
Specjalnie wszedł do budynku z wieżą. Teraz wszedł na spiralną schodnię, która prowadziła na górne rejony. Na chwile zatrzymał się w komnacie pierwszego pietra, gdyż już poprzednio zorientował się, że to jest jakby sypialnia. Były tam trzy kamienne łoża.
Schodnia prowadziła jeszcze wyżej. Najpierw do małej komnaty, której przeznaczenie trudno było odgadnąć, a następnie na sam szczyt wieży górujący nawet nad poszarpanymi szczytami niektórych wzgórz. Po raz pierwszy od czasu pobytu w mieście wdrapał się tak wysoko, poprzednio był zbyt słaby. Teraz rozejrzał się uważnie dokoła. Nadzieje ostatnich godzin rozwiały się.
Widok był przygnębiający. Jak daleko sięgnąć okiem, rozpościerała się pustynia, linie horyzontu zamazywały tumany niesionego wiatrem piasku.
Jenner był zrozpaczony. Jeśli w ogóle istnieje tu gdzieś marsjańskie morze, to w każdym razie zbyt daleko.
Zacisnął pięści w niemym gniewie na swój los, który wydawał się przypieczętowany. Sądził, że w najgorszym wypadku znajduje się w rejonie górzystym. Ogólnie biorąc morza i góry są dwoma głównymi źródłami wody. Powinien był się domyślić, że na Marsie jest bardzo mało gór. Byłby to w istocie zadziwiający zbieg okoliczności, gdyby akurat trafił w wysokie góry.
Wściekłość powoli ustępowała, ponieważ brakowało mu po prostu sił, aby ją podsycać. Zrezygnowany zszedł na dół.
Jego generalny plan pomożenia miastu przez znalezienie ewentualnych źródeł wody spalił na panewce. Mijały dni, ale ile ich mijało, nie miał najmniejszego pojęcia. Przy każdym posiłku otrzymywał mniejszą ilość wody. Za każdym razem powtarzał sobie, że je chyba już po raz ostatni. Nie mógł liczyć na to, że miasto samo siebie zniszczy, żeby mu dalej dostarczać wody.
Było również jasne, że to, co jadł, nie wpływało nań dobrze. Wprowadził miasto w błąd co do swoich potrzeb podając mu jako wzór stare, pomieszane z brudem okruchy. Tylko przedłużył tym swoją agonię. Często po jedzeniu przez wiele godzin czuł zawroty i ból głowy, a całym ciałem wstrząsały dreszcze.
Miasto robiło, co mogło. Reszta była w jego rękach, a on sam nie mógł się przystosować do nowego pokarmu.
Przez dwa dni był zbyt chory, aby podczołgać się do mis z jedzeniem. Całymi godzinami leżał na ziemi. Podczas drugiej nocy bóle stały się nie do zniesienia. Powziął decyzję.
„Położę się na kamiennym łożu i samo gorąco mnie zabije” pomyślał. „A miasto odzyska trochę swojej wody absorbując wilgoć z mojego ciała”.
Godzinę całą czołgał się do najbliższego łoża, a kiedy wreszcie tam dobrnął, położył się półżywy. Ostatnią jego myślą było: „Drodzy przyjaciele, przybywam.”
Miał halucynacje. Zdawało mu się, że siedzi za sterem rakiety, a dokoła znajdują się jego towarzysze podróży.
Z westchnieniem ulgi Jenner zapadł w głęboki sen.
Obudził go dźwięk skrzypiec. Muzyka była smutna i słodka, mówiła o wzlotach i upadku dawno zaginionej rasy.
Jenner chwilę słuchał, a potem w wielkim podnieceniu zdał sobie sprawę z prawdy. Skrzypce zastąpiły gwizdanie. Miasto przystosowało swoją muzyką do niego!
Inne zmysłowe wrażenia docierały powoli do jego świadomości: łoże było tylko ciepłe, wcale nie gorące. Poza tym był wypoczęty, nie czuł żadnych dolegliwości i zmęczenia.
Energicznie ześliznął się z łoża i z nosem nad ziemią podczołgał do misy z pokarmem opierając się całym ciężarem ciała o płytę. Misa napełniła się parującą substancją o aromatycznym i przyjemnym zapachu. Jenner zanurzył w niej łeb i chciwie chłeptał. Zupa miała smak mięsa, była ciepła i sycąca. Koiła wargi i gardło. Kiedy wszystko zjadł, po raz pierwszy nie poczuł pragnienia.
„Zwyciężyłem — pomyślał. — Miasto przystosowało się do moich potrzeb”.
Po chwili coś sobie przypomniał i przyczołgał się do „łazienki”. Ostrożnie, wpatrując się uważnie w sufit, wwindował się tyłem na kąpielową ławę. Z góry spłynął na niego żółtawy prysznic, chłodny i orzeźwiający.
Jenner jak w ekstazie machnął długim na cztery stopy ogonem i wystawił długi ryj w kierunku delikatnego strumienia, który zmył resztki jedzenia z ostrych kłów.
Potem wytoczył się na dwór, żeby poleżeć w ciepłym słońcu i słuchać niebiańskiej muzyki.
Tłumaczył Jan Zakrzewski