15941

Szczegóły
Tytuł 15941
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15941 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15941 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15941 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

KENNETH ANDERSON Ryk tygrysa WYBÓR I PRZEKŁAD ZOFIA SROCZYNSKA SPACER O ŚWICIE Poojaris * budzi nas uporczywym, cichym szeptem: — Dorai, dorai, yeancheko, knarl munni agadho! — co znaczy: — Panie, panie, wstawaj. Już czwarta. Szepce nam te słowa do ucha, najpierw mnie, potem Johnowi, gdyż nie pozwoliłby sobie dotknąć żadnego z nas. Przecież Poojarisi, odkąd pamięć ludzka sięga, byli pozbawieni przynależności kastowej i samo ich zbliżenie się do innych osób, nie mówiąc już o dotknięcii>, uważane było za najwyższą obrazę. Usiedliśmy szybko na posłaniu, bo w dżungli nawet sekunda opieszałości może zadecydować o życiu lub śmierci. W ognisku żarzyły się węgle, a rzucany przez nie blask wydobywał z cienia pnie olbrzymich drzew. Las otaczał nas z trzech stron. Przed nami widniała w świetle gwiazd blada smuga rzeki i słyszeliśmy głośny szum, z którym wyłaniała się z dżungli, by za chwilę ponownie w niej zniknąć. Obozowaliśmy na polanie, blisko skraju lasu i brzegu rzeki. Tubylec czuwał całą noc pilnując ogniska, które zabezpieczało nas w czasie snu przed niepożądanymi wizytami zabłąkanego słonia-samotnika lub niezwykle • Plemię Poojaree było w Indiach otoczone pogardą i nie należało do żadne] kasty. zuchwałego krokodyla. Nadbrzeżny piasek, na którym spaliśmy, odstręczał mniejszych, lecz równie niebezpiecznych wrogów, takich jak węże i skorpiony, które nie lubią pełzać po tego rodzaju gruncie. Spaliśmy bez przykrycia, bo noc była ciepła, a żar bijący od ogniska chronił nas przed rosą. Zawiesiłem nad ogniem mały kociołek z wodą na herbatę. Ten orzeźwiający napój jest zawsze pożądany w obozowych warunkach. Poszliśmy potem nad rzekę umyć się szybko przed śniadaniem. Kiedy wróciliśmy, woda w kociołku już wrzała i wkrótce usiedliśmy przed namiotem, każdy z kubkiem herbaty w ręku. Podpłomyki i dojrzałe banany uzupełniały nasze śniadanie, które może nie było godne królów, ale pod względem zdrowotnym żadne inne nie mogłoby mu dorównać. Szybko skończyliśmy jeść i zabraliśmy się do sprawdzania broni, z którą mieliśmy wyruszyć na nasz poranny rekonesans u podnóża gór. Tereny te zaczynały się niecałe ćwierć mili od naszego obozu i wznosząc się stopniowo osiągały kulminacyjny punkt na szczycie Ponachimalai, mającym przeszło pięć tysięcy stóp wysokości, od którego dzieliło nas w linii prostej sześć mil. Mój niemy, ale wypróbowany przyjaciel i wieloletni towarzysz niezawodny w niebezpiecznych momentach, winchester 405, z którego wszyscy pokpiwają, nie wymaga specjalnej troski. Podobnie jak ja jest egzemplarzem starej daty i usiłuje być samowystarczalny. Przyznaję, że wygląda bardzo niepozornie przy dzie-sięciostrzałowym springfieldzie U.S.3006 Johna. Było jeszcze ciemno, kiedy opuściliśmy obóz. Przyja-ciel-tubylec bardzo pragnął nam towarzyszyć, ale ponieważ wybieraliśmy się na rekonesans, w czasie którego chciałem pokazać Johnowi kilka ciekawostek, postanowiłem zostawić go w obozie pod pretekstem, że ktoś musi pilnować rzeczy. Taki zamiłowany i prymitywny myśliwy, jak nasz przyjaciel Byra, miałby mi bardzo za złe, że pokazuję okazałego byka-sambara zamiast go zastrzelić. A gdybym starał się zwrócić uwagę Johna na macierzyńską miłość łani axisa, wystawiającej się na strzał, by zasłonić swego cielaczka, byłby zapewne oburzony, że nie pociągnąłem za spust i nie ustrzeliłem i matki, i jej dziecka. Po przejściu stu jardów poczuliśmy chłód, który stawał się coraz dotkliwszy w miarę, jak pięliśmy się po zboczu pierwszego wzgórza. Było jeszcze ciemno, więc szliśmy powoli. Gdybyśmy potykali się o głazy lub na oślep przedzierali przez gęste poszycie, zdradzilibyśmy swoją obecność i pierwsza faza naszej przechadzki skończyłaby się fiaskiem. O tej porze roku drzewa jumlum szczodrze rozsiewają po ziemi swoje owoce, a ten cierpki przysmak jest ulubionym pokarmem niedźwiedzi-wargaczy, które gotowe są przebyć w nocy kilka mil, by odwiedzić takie drzewo. Nie dawniej jak wczoraj zauważyłem kępę ich nad brzegiem rzeki w odległości niecałej mili od naszego obozowiska. Pod nimi znalazłem tropy i odchody wielu niedźwiedzi, które przychodziły co noc pożywić się leżącymi na ziemi czerwonymi owocami. Wzgórze, na które wchodziliśmy, sąsiaduje z tą kępą drzew i przez nie prowadzi bezpośrednia droga odwrotu niedźwiedzi, które tam jeszcze ucztują. Zgodnie ze swoim zwyczajem zaczną wycofywać się pod górę, gdy tylko błyśnie fałszywy świt. Powinien on nastąpić lada chwila. Krótkotrwałe rozjaśnienie nieba zwiastuje to ciekawe zjawisko. Po kilku minutach całun ciemności znów spowija świat i dopiero w pół godziny potem szeroki pas świetlny, rozpościerający się na wschodniej części nieba, oznajmia prawdziwy świt i początek następnego dnia. gó słabo obznajomióńego z dżunglą, ale i jej stałych mieszkańców. Banki wy zaczynają piać, krzyki przebudzonych pawi przeszywają powietrze, mięsożerne drapieżniki przerywają łowy, by wrócić do swoich legąwisk, a hieny i szakale, które przemykały się chyłkiem za nimi w nadziei, że pożywią się resztkami ich ofiar, wracają do swoich nor w ziemi lub pod głazami, by skryć się w nich na cały dzień. Nieprzystępne i żarłoczne niedźwiedzie-wargacae, które całą swoją energię koncentrowały na opychaniu się owocami jumlum, również dają się zwieść fałszywej jutrzence. Porzucają niechętnie nędzne resztki owoców, których nie zdążyły przełknąć, i kierują się do swojej górskiej przystani, gdzie będą mogły w spokoju spędzić upalne południowe godziny, pogrążone w głębokim śnie w jakiejś skalnej pieczarze, porośniętej bujną trawą jamie lub w cieniu starego, pochyłego drzewa. My jednak nie ulegliśmy tej złudzie i pośpieszyliśmy zająć stanowiska, zanim krótkotrwały brzask ponownie zmieni się w ciemność zapowiadającą nadejście świtu. Myśliwy -musi się skryć, jeśli chce usłyszeć, a może nawet zobaczyć przechodzące obok niedźwiedzie, gdy nastanie prawdziwy świt. Byłoby bardzo niedobrze dać się zaskoczyć podczas tej półgodzinnej ciemności. Niedźwiedź-wargacz — podobnie jak jego krewni na całym świecie — cieszy się złą opinią, gdyż jest bardzo pobudliwy, a jeśli ktoś wpadnie na niego niespodziewanie, staje się agresywny. Wielu mieszkańców indyjskiej dżungli nosi straszliwe blizny po spotkaniu z niedźwiedziem, który na nich nagle wyszedł lub na którego nieopatrznie nastąpili, gdy spał w swojej kryjówce. Wielu straciło oczy i nosy pod ich ostrymi pazurami. Skała, na którą trafiliśmy, idealnie nadawała się do naszych celów. Była około pięciu stóp wysoka i miała i czekać, aż ukaże się niedźwiedź. Ale nie było to wcale takie pewne, bo niedźwiedzie miały całą rozległą dżunglę do swoich wędrówek i z pewnością dookoła było dużo innych ścieżek i przesmyków, którymi mogły wchodzić na wzgórze, omijając wybrane przez nas miejsce. Zdaliśmy się na los szczęścia i przez kilka minut czekaliśmy w zupełnym milczeniu, słysząc tylko własne oddechy. Potem cichy stuk poruszonego kamienia obudził w nas nadzieję. Tylko zwierzę niezgrabne'z natury lub poszukujące larw, kryjących się pod głazami, mogło zdradzić swoją obecność tego rodzaju hałasem. Z pewnością nie zrobiłby tego jeleń, gdyż jest zbyt płochliwy. Tygrys i pantera też z pewnością nie zdradziłyby w ten sposób swojej obecności w dżungli. W grę mógł więc wchodzić oprócz niedźwiedzia tylko słoń. Już wkrótce mieliśmy się o tym przekonać. Po chwili usłyszeliśmy ciężkie sapanie, jak gdyby starzec z trudem wspinał się po zboczu. Nie mieliśmy już żadnych wątpliwości, że zbliża się niedźwiedź, obwąchując wgłębienia pod kamieniami i korzeniami w poszukiwaniu larw oraz różnych innych smakowitych kąsków. Niebo na wschodzie zaczęło się rozjaśniać, zwiastując nadejście prawdziwego świtu, ale za skałą panował jeszcze mrok, gdy niedźwiedź zbliżył się do nas. John kulił się, przycupnięty obok mnie z prawej strony, a niedźwiedź ukazał się o jakieś dziesięć stóp w prawo od niego. Ścisnąłem go mocno za ramię, a on od razu zrozumiał, że ten niemy sygnał nakazuje mu zachowywać się cicho. Niedźwiedź mógł nas nie zauważyć, gdyż jest z natury krótkowzroczny. Ma również bardzo słaby słuch. Mógł nas zaatakować, gdyby wykrył naszą nie zaczepiony nie wyrządza ludziom żadnej krzywdy. Parskanie, mruczenie, sapanie i węszenie ustało po chwili. Na tle krzaków mignął ciemny, niewyraźny kształt i niedźwiedź zniknął nam z -oczu, a odgłosy jego wspinania się po zboczu cichły z każdą chwilą. Świt był w pełni i na wschodzie nieba, nad rzeką, barwy zaczęły zmieniać się co chwila. Najpierw na ciemnym jak stal niebie pojawiły się pasy czerwieni, potem fioletowe, zielone, granatowe, pomarańczowe i cynobrowe smugi, aż wreszcie spoza ostrych konturów gór ukazała się świetlista krawędź słońca. Wkrótce nad szczytami zawisła wspaniała słoneczna kula, świecąca na razie tak łagodnym światłem, że mogliśmy na nią patrzeć nie osłaniając oczu. Duże i małe ptaki, z daleka i z bliska, powitały wschód słońca chóralną pieśnią. Ze zboczy i szczytów wzgórz dobiegły naszych uszu trele słowików, pianie czarnych i czerwonych bażantów oraz monotonne, powtarzające się głosy kukułek, a z gąszczu nad rzeką pianie banki-wów: — Hiuuu! Kukia-kia-kia-kiauu! — i ochrypłe krzyki pawi: — Aooo! Aooo! — Łatwo mogliśmy je sobie wyobrazić z rozpostartymi w wielkie barwne wachlarze ogonami, paradujące majestatycznie lub tańczące przez stadkiem podziwiających je pawie. Nagle usłyszeliśmy suchy trzask. Trwał mgnienie oka, ale był dla nas nieomylną wskazówką. Jakieś duże zwierzę wchodziło pod górę. Mógł to być drugi niedźwiedź, miałem jednak pewne wątpliwości. Niedźwiedzie hałasują bez przerwy, a to zwierzę po swoim pierwszym nieostrożnym ruchu zachowywało się cicho. Znów przycupnęliśmy za skałą, ostrożnie wychylając spoza niej głowy, by widzieć, co się dzieje. Cała tajemnica skutecznego ukrycia się w dżungli polega na zachowaniu całkowitego bezruchu. Nawet jeśli zwierzę 10 ruszysz. Bardzo ważną okolicznością jest również kierunek wiatru. Dzikie zwierzęta, szczególnie jeleniowate, mają na ogół dużo bardziej rozwinięty zmysł węchu niż wzroku. Jeśli wiatr nie wieje bezpośrednio od ciebie w stronę zwierzyny i jeśli się nie poruszasz, masz wszelkie szansę, że uda ci się zasadzka na każde zwierzę. W chwilę potem sprawdziliśmy skuteczność tej zasady, gdyż krzaki przed nami rozsunęły się z szelestem i wynurzył się z nich łeb ogromnego sambara. Jego wspaniały, idealnie symetryczny wieniec był tak blisko nas, że mogliśmy zauważyć, iż sękate tyki miały u nasady grubość ludzkiego ramienia. Sambar był bliżej niż spotkany przed chwilą niedźwiedź i mimo że stał dokładnie na wprost nas, jednak nas nie zauważył. Rozejrzał się ostrożnie, zanim wyszedł na otwartą przestrzeń po drugiej stronie skałki, za którą byliśmy ukryci. Po chwili ruszył naprzód i zobaczyliśmy go w całej okazałości. Był stary, co zauważyliśmy od razu, patrząc na ciemnobrązową barwę jego sukni, zmierzwioną grzywę i długą sierść tak rzadką na bokach, że nie zakrywała skóry. Masywność wieńca i wszystkie pozostałe szczegóły jego wyglądu świadczyły niezbicie, że jest już bardzo stary. Chciałem pokazać Johnowi, jaki sambar potrafi być ciekawy. Urwałem grube źdźbło trawy i wystawiłem pierzasty koniec nad skałkę, trzymając łodygę między wskazującym palcem i kciukiem. Zacząłem nią szybko obracać, co wywarło natychmiastowy efekt. Choć źdźbło poruszało się bezszelestnie i było prawie niewidoczne, czujne oczy sambara od razu je dostrzegły. Stanął jak wryty, strzygąc wielkimi uszami. Podniósł nerwowo U stukiem uderzył mocno racicą o kamień. Powtarzał uparcie ten ruch, wpatrzony w źdźbło trawy, które wciąż powoli obracałem. Zaniepokoiło go to i zaczął instynktownie wyczuwać, że dzieje się coś niezwykłego. Nieraz już przecież widział źdźbła trawy chwiejące się na wietrze. Nigdy jednak nie widział, by bez przerwy obracały się w kółko. Z jego uważnie wpatrzonych, niespokojnych oczu mogliśmy wyczytać, co sobie myślał. Instynkt nakłaniał go do ucieczki, ale ciekawość nakazywała mu zostać, by dowiedzieć się czegoś więcej o trawce kręcącej się w tak dziwny sposób. Zrobił krok naprzód, a po minucie wahania — drugi. Wszystkie muskuły jego ciała były napięte, w każdej chwili gotów był bowiem do ucieczki, ale nie mógł pohamować swojej ciekawości. Właśnie ta wrodzona ciekawość zwierzyny płowej doprowadza ją często do zguby. Co roku kilka tysięcy tych zwierząt ginie, gdyż doświadczeni kłusownicy wabią je w pułapkę, stosując ten sam fortel co ja bądź jakieś inne sztuczki. Sambar był tak blisko nas, że można go było przeszyć włócznią. Zachowywał się do tego stopnia niemądrze, że dla jego własnego dobra postanowiłem dać mu nauczkę i przestraszyć go tak, żeby to sobie zapamiętał na całe życie. Wyskoczyłem zza skałki wrzeszcząc na cały głos: — Ruu-uf! Ruu-uf! Gdybym napisał krótko, że sambar spłoszył się na widok człowieka ryczącego jak tygrys, nie przedstawiłbym sytuacji w sposób właściwy. Wielki zwierz stanął dęba, pośliznął się na kamieniu, upadł na kolana, z trudem zerwał się na nogi i wydał przenikliwy kwik: — Uu-uunk! Potem z wieńcem położonym wzdłuż grzbietu, żeby nie zawadzać nim o gałęzie drzew, i głośno łomocząc racicami, rzucił się do ucieczki. Gnał przed siebie w o- 12 spod nóg, co nas orientowało o kierunku jego ucieczki. Dopadłszy lasu za rzeką, poczuł się zapewne bezpieczny w jego gąszczu, zatrzymał się więc, żeby zobaczyć, czy nikt go nie goni, po czym zaczął sygnalizować ostrzegawczo dla całej dżungli, że śmiertelne niebezpieczeństwo czyha na zboczu wzgórza. — Uu-unk! Dha-ank! — beczał raz po raz. Nastrój ogólnego podniecenia udzielił się wartownikowi stadka langurów, pożywiającego się w najlepsze pod drzewami jumlum. Widzieliśmy wyraźnie z naszej kryjówki, jak stał wyprostowany na dwóch nogach na czubku drzewa, usiłując wypatrzyć niebezpiecznego wroga zasygnalizowanego przez sambara. Ale choć starał się bardzo, nie mógł nas zobaczyć. Wyraźnie zaniepokojony, robił, co mógł, żeby wykryć przyczynę alarmu. W końcu uznał, że powinien spełnić swój obowiązek wobec stada i innych dzikich zwierząt przyłączając się do alarmu i przesyłając dalej ostrzegawczy sygnał. — Harr! — wrzasnął ochryple, a w chwilę potem zaczął raz po raz powtarzać alarm. Dżunglę ogarnęła teraz prawdziwa trwoga. Mundżak, który gdzieś daleko gasił pragnienie w rzece, rzucił się wystraszony do ucieczki, szczekając jak pies: — Hauu! Hauu! Stado jeleni, pasące się po przeciwległej stronie wzgórza, na którego zboczu kryliśmy się, zaniepokoiło się alarmem i przekazało dalej ostrzeżenie. — Ajooo! Ajooo! — nawoływały się łanie. Gdzieś daleko przeszywająco zatrąbił słoń. W końcu wrzawa ucichła i zdecydowaliśmy się kontynuować nasz poranny spacer, gdyż dalsze siedzenie w kryjówce nic już nam dać nie mogło. Sambar narobił 13 nie wyszło. Zwróciłem uwagę Johna na krzak z ostro zakończonymi listkami podobny do krzewu herbaty, rosnący tylko na dużych wysokościach. Wokoło nas pełno było tych krzaków. Tubylcy nazywają je vellari. Ich liście, użyte w formie kompresu lub kataplazmu, koją bóle reumatyczne i usuwają wszelkiego rodzaju obrzęki. A pię-ciopalczaste liście tamtego dużego drzewa, zielone z wierzchu i srebrzyste od spodu, są bardzo skuteczne w przypadkach otwartych ran i siniaków. Należy je tylko przyłożyć srebrną stroną do rany. Ta trzecia drobna roślinka, pieniąca się na skalnym gruncie, ze srebrzystymi, prawie spiczastymi listkami, jest podobno doskonałym lekarstwem w razie ukąszenia przez jadowitego węża, a ta jeszcze inna, niepozorna, z białymi, podobnymi do stokrotek kwiatami i ząbkowanymi listkami, słynie jako środek tamujący krwawienie. Wystarczy wycisnąć na ranę kilka kropel soku z jej listka. Sok ten obniża także ciśnienie krwi równie szybko i skutecznie, jak lekarstwa stosowane przez doktorów. W dżungli jest mnóstwo roślin i ziół, których liście, łodygi, nasiona, kwiaty, a nawet korzenie są znakomitymi lekami na prawie wszystkie choroby gnębiące ludzkość. Rosną w lasach, ale także na obszarach uprawnych oraz po prostu przy torach kolejowych. Te miliardy różowych i białych kwiatków, przezierających przez zielone listki, to najczęściej spotykany w Indiach krzew perriwinkle, który rośnie dosłownie wszędzie, a szczególnie upodobał sobie kolejowe nasypy. Wystarczy zaparzyć, jak herbatę, czterdzieści listków tego krzewu i codziennie pić tę esencję rozcieńczoną w szklance wody lub mleka, a pobudzi to trzustkę do regularnego wydzielania insuliny. Ale są i inne rośliny, których korzonki i liście jeszcze skuteczniej leczą cuk- 14 w dżungli na każdym kroku. Nazywają je „trutką na cukier", bo wystarczy przeżuć jeden listek, by cukier stracił swą słodycz i smakował jak piasek, a działanie tego środka utrzymuje się przez pełne trzy godziny. Ale wróćmy do naszej przechadzki. Weszliśmy na szczyt wzgórza i zaczęliśmy schodzić na jego drugą stronę. Musieliśmy uważać, bo miejscami było bardzo stromo i gdyby któryś z nas potrącił kamień lub spowodował jakiś inny hałas, rodzina jeleni-axisów, którą za chwilę mieliśmy zobaczyć, na pewno by się spłoszyła. Na szczęście wiatr wiał w przeciwną stronę, więc te czujne zwierzęta nie zwietrzyły naszej obecności. Po zejściu z góry szliśmy na palcach wśród krzaków cierni i lantany, aż znaleźliśmy się na skraju porośniętej bujną trawą polany. Pasło się na niej spokojnie stado jeleni, złożone z co najmniej czterdziestu sztuk. Mieliśmy szczęście, bo żadna z łań-wartowniczek dotąd nie zauważyła nas i w samą porę zatrzymaliśmy się za kępą młodychakacji. Mieliśmy przed sobą cudowny widok. Byki stały pośrodku stada. Ich wspaniałe wieńce sterczały dumnie w górze, gdy unosiły głowy węsząc w powietrzu, zanim znów nachyliły się po szczyptę trawy. Ze wszystkich stron otaczały je cielęta i łanie, te ostatnie jak zawsze czujne i nerwowo nastawiające uszy, by usłyszeć w porę najcichszy szelest. Od czasu do czasu szybko pochylały głowy, by uszczypnąć trochę trawy lub liści, ale natychmiast znów je prostowały, czujne i bez przerwy obserwujące okolicę. Cielęta nie mają takiego poczucia odpowiedzialności i dlatego wiele ich ginie w sposób nagły i okrutny, zanim pojmą, że cała sztuka utrzymania się w dżungli przy życiu polega na bezustannej, niestrudzonej czujności, gdyż śmierć czyha tam na każdym kroku. 15 nawzajem. Najmłodsze tuliły się do matek, chytrze wsadzając łebki pod zwisające wymiona, aby pociągnąć łyk mleka. Matki od czasu do czasu przestawały się paść, by czule polizać swoje małe, ale nawet na chwilę nie przerywały czujnej obserwacji dżungli, w której mógł kryć się groźny wróg. Ich oczy zdawały się patrzeć jednocześnie na wszystkie strony, uszy były nastawione, by w porę usłyszeć najcichszy szelest, a nozdrza rozdęte, by wykryć w powietrzu najsłabszy powiew woni zwiastującej niebezpieczeństwo. Na gałęziach drzewa rosnącego tuż przy pasącym się stadzie siedziała rodzina langurów. W pewnej chwili dwa langury zeskoczyły na ziemię i zaczęły wesoło gonić któregoś cielaczka. Potem jeden z nich skoczył na niską gałąź i wisząc na tylnych łapach pociągnął cielaka w górę za ogon, unosząc go nad ziemię. Cielak był uradowany, ale jego matka patrzyła na tę zabawę z wyraźną dezaprobatą. Z przyjemnością przyglądaliśmy się tej pięknej, tchnącej spokojem scenie. Ale kątem oka zauważyliśmy, że coś poruszyło się pod dużym krzakiem rosnącym w dość dużej odległości, na lewo od nas. Spojrzeliśmy uważniej w tę stronę, ale wszelki ruch ustał. Łania, pasąca się ze swoim cielaczkiem tuż przy tym krzaku, również coś zauważyła. Czujnie podniosła głowę, nastawiła uszu i rozdęła nozdrza. Potem podniosła prawą nogę, uderzyła nią w ziemię i zabeczała ostrzegawczo: — Ajooo! Ale było już za późno. Wydłużony kształt mignął w powietrzu, w blasku rannego słońca złociście zamigotała cętkowana sierść i spod krzaka wyskoczyła pantera, w dwóch susach dopadając cielaka. W sekundę potem cielak nie żył, a pantera warcząc patrzyła groźnie na jego drobne, drgające ciało. cznej sceny. Matka-łania, nie myśląc o grożącym jej niebezpieczeństwie, rzuciła się naprzód, by bronić swego dziecka. Pantera porzuciła swoją zdobycz i skoczyła na łanię, chwytając ją za gardło i obalając na ziemię. Biedne zwierzę biło w agonii racicami, a ciemnoczerwona krew, płynąc z rozdartego gardła, rozlała się szeroką kałużą na zieloneg trawie. John uniósł do ramienia sztucer i wycelował w warczącą groźnie panterę, aby wymierzyć jej słuszną karę za mord, którego przed chwilą dokonała. Ale wyciągnąłem rękę, przesłoniłem muszkę i odsunąłem w bok wylot lufy. — Nie strzelaj, John! — powiedziałem. — Takie jest prawo dżungli. Ona tego nie zrobiła dla zabawy, ale aby zaspokoić głód. Pantera usłyszała mój głos. Zaraz potem nas zobaczyła i momentalnie uciekła. Ale na pewno tam wróciła. 2 — Ryk tygrysa Wąska, kręta ścieżka to nikła, to wynurzała się spomiędzy rosnących po obu stronach kęp olbrzymich bambusów, których korony tworzyły w górze piękne pierzaste bukiety. Była pora wysiewu, więc wszystkie pędy drzew, krótkie i długie, wieńczyły bujne liście, zawierające tysiące nasionek podobnych do dojrzałych ziaren pszenicy, tylko o wiele mniejszych. Mimo to ciężar wielu tysięcy drobinek był wystarczająco duży, (by przygiąć do ziemi trzeszczące pod tym brzemieniem wielkie liście przy każdym powiewie wiatru buszującego w utworzonym przez drogę korytarzu. Nasiona sypały się obficie, tworząc na ziemi i wąskiej ścieżce grubą, w większości przegniłą warstwę, na której jednak gdzieniegdzie pojawiały się małe ciemnozielone kiełki. Ta ściółka, wyglądająca jak trociny i uginająca się elastycznie pod uciskiem, głuszyła odgłosy wszystkiego, co się po niej poruszało, a więc i kroki mordercy, który skradał się od jednej do drugiej kępy bambusów w poszukiwaniu żeru. Rój długoogoniastych papug, uczepionych pazurami u łodyg i wiszących głową w dół, skrzeczał w górze nad krętą ścieżką, dziobiąc nasiona ostrymi, zakrzywionymi dziobami i zręcznie odłączając łupinkę od ziarna, miażdżonego przed połknięciem na proszek. W porównaniu z innymi członkami papuziej rodziny były małe, najwyżej dwa razy większe 18 się różnymi barwami,T odśzmaragliówbżielóriej do pa-wioniebieskiej. Niektóre miały kremowe skrzydła i różowe lub ciemnoczerwone upierzenia łebków, inne były całe zielone, z wąskimi czerwono-czarnymi obróżkami wokoło szyi. Samotny wędrowiec, idący ostrożnie ścieżką, nie zwracał uwagi na papugi i roje innych ptaków ani na dzikie gołębie i ich samiczki, karmiące się nasionami bambusa. Patrzył bacznie przed siebie i rozglądał się chyłkiem po bokach, co chwila zwalniając krok lub przystając, by dokładnie przyjrzeć się jakiejś szczególnie gęstej kępie bambusów, zanim się z nią zrównał. Jego bystre, niestrudzone oczy starały się przeniknąć zbity gąszcz, aby się upewnić, że nic się w nim nie kryje, a uszy równie czujnie nasłuchiwały dźwięków, odmiennych i dużo groźniejszych od ochrypłego, przenikliwego skrzeczenia papug. Dźwięki, których nasłuchiwał i których się lękał, to suchy trzask złamanej trzciny bambusowej, stłumione, żarłoczne mlaskanie przy pożeraniu łupu lub nagły szelest, wywołany poślizgiem potężnych łap na grubej ściółce z nasion i gnijących liści. Wędrowiec bał się spotkać z buszującymi w dżungli samotnie lub w stadach dzikimi słoniami, których było dużo w okolicy, szczególnie o tej porze roku. Ale słuch nie zasygnalizował mu zbliżającego się mordercy, który go najpierw poczuł, a potem zobaczył. Morderca nie zdradził swej obecności najcichszym szmerem, w przeciwieństwie do skrzeczących i trzepoczących się w górze ptaków oraz do stąpających ciężko po ziemi słoni, zajętych poszukiwaniem roślinnego pokarmu. Ten leśny morderca na pewno nie był niegroźny dla ludzi i nie był jaroszem. Umiał zadawać śmierć szybko i celnie, a w tej chwili był bardzo głodny. 19- Indii. Szlak, którym szedł, był wydeptaną ścieżką, wiodącą przez las z wioski Aiyur do położonej dziesięć mil na południe jeszcze mniejszej osady Manchi, gnieżdżącej się na zboczu potężnego łańcucha gór. Ścieżka biegła doliną, podobnie jak górski strumień, z którym spotykała się i rozchodziła na przemian, a na pewnych odcinkach stawała się do niego równoległa. Ze wschodniej i zachodniej strony dolinę zamykały góry, u których podnóża szerokim pasem ciągnęła się dżungla. Wąska ścieżka była czasem widoczna, a czasem nikła nagle w cieniu wysokich giętkich bambusów, kołyszących się w łagodnych podmuchach wiatru. Piękne, prawie niewidoczne pajęczyny łaskotały i czepiały się twarzy tubylca, koncentrującego całą swoją uwagę na wypatrywaniu słoni, które mogły się nagle ukazać. Z obrzydzeniem ocierał twarz obu rękami, płosząc wielkie, długonogie, żółto-czarno-czerwone pająki o sześciocalowej i większej średnicy. Ich rozciągnięte między drzewami sieci umocowane były cieniutkimi, ale tak niewiarygodnie mocnymi nićmi, że mogły utrzymać środek wielkiej pajęczyny o średnicy ośmiu do dziesięciu stóp i bogatym, pięknie utkanym wzorze. Rosa osiadła na pajęczynach i jej drobne krople lśniły w promieniach słońca przenikających poprzez bambusowe liście. Było pięknie, a ciszę zakłócała tylko wrzawa karmiących się ptaków. Poojaris nazywał się Kira. Minął szczęśliwie gęstą kępę bambusów, upewniwszy się przedtem, że nie kryje się za nią słoń, ale nie dostrzegł mordercy w czarno-rdzawym futrze, który czając się nisko przy ziemi wpatrywał się w niego groźnie szeroko rozwartymi ślepiami. 20 Tygrys rzucił się do ataku. Kira zakręcił się w miejscu, gdy potężne zwierzę z rozwartą paszczą zwaliło się na niego. Tylko raz krzyknął przeraźliwie: — Ajuuu — uu! — i umilkł na zawsze. Ptaki, które ucichły w chwili mordu, znów zaczęły jazgotać, a na boku ścieżki rozległ się chrzęst i trzask łamanych kości. To tygrys zaczął ucztę. Na dalekim zboczu góry stado małp długoogoniastych pożywiało się beztrosko, a ich wesołe nawoływanie: — Hump! Hump! Hump! — rozbrzmiewało głośnym echem w dolinie. Nagle czujny słuch wartownika stada pochwycił echo groźnego warknięcia tygrysa i daremny przedśmiertny krzyk człowieka. Zrozumiał, że tygrys dokonał mordu, i z jego paszczy wydobyło się gardłowe, ostrzegawcze wycie, gdy stojąc na tylnych łapach na najwyższej gałęzi starał się zorientować, jaki kierunek obrał morderca. — Ha — aach! H—arr! H—arr! — bez przerwy nawoływał wartownik. Małpy porzuciły zabawę i pierz-chnęły w popłochu, chroniąc się całymi rodzinami na wierzchołkach drzew. Jelenie i inne zwierzęta naziemne, których wyostrzony słuch natychmiast zarejestrował odgłosy mordu i alarm małp, umknęły na zbocze gór, uciekając z doliny zagłady. Ale wkrótce życie w dżungli wróciło do normalnego trybu. Ptaki zapomniały o tragedii w kilka sekund, małpy i inne zwierzęta uspokoiły się po godzinie. Szczep Poojarisów zamieszkały w dalekiej wiosce Manchi zapomniałby na pewno o śmierci swego współplemieńca Kiry po miesiącu lub dwóch, gdyby w dwa tygodnie potem nie zginął drugi członek szczepu, a w dziesięć dni potem — trzeci. Teraz już nie mogli zapomnieć. Ogarnął ich pani- 21 do jad osiedlił się w pobliżu! Poojarisi żywili się i utrzjJmywali z handlu produktami leśnymi. Wybierali miód z olbrzymich plastrów, zbudowanych przez dzikie pszczoły na wysokich skałach lub drzewach. Łapali iguany, które potem jedli albo sprzedawali, gdyż był na nie popyt ze względu na ukryte rzekomo w ich ogonach specyficzne składniki pobudzające seksualnie. Zbierali lecznicze zioła oraz korzenie i jagody używane w medycynie. A oprócz tego w zależności od pory roku ścinali i gromadzili trzcinę bambusową, trawę i strąki tamaryndu. Niewiele na tym zarabiali, na pewno mniej niż przeciętnie zamożny Europejczyk lub Amerykanin wydaje na wyżywienie swego psa. Praca tubylców i ich egzystencja jest całkowicie zależna od dżungli, w której teraz pojawiło się straszliwe niebezpieczeństwo. Żaden mężczyzna, wychodzący rano ze swej nędznej plecionej chaty, nie wiedział, czy wróci wieczorem. Kobiety i dzieci też nie były bezpieczne, bo drugą i trzecią ofiarą tygrysa padły kolejno: dziewięcioletnia dziewczynka i czternastoletnia mężatka w ciąży- Nikt jednak nie szukał ratunku poza jednym człowiekiem, który od dawna był moim przyjacielem i nauczycielem, pomocnym w poznawaniu życia i praw dżungli. Był to Poojaris—Byra. Wezwał mnie już kiedyś, gdy chodziło o „Marudera z Kempekarai", co opisałem w mojej innej książce *. Teraz znów poprosił, żebym przybył na ratunek wiosce Manchi. Ale tym razem Byra wolał nie przekazywać mi tej wiadomości za czyimś pośrednictwem, lecz zjawił się osobiście. Przeszedł dziesięć mil, a może więcej, z Man- ¦ Ludojady i mordercy w dżungli. 22 UenKaniKota, sKąa pojecna* autoousem ao eangaiore. Z tego, co mi opowiedział, jasno wynikało, że trzy morderstwa nastąpiły w stosunkowo krótkim czasie, bo mniej więcej w ciągu dwudziestu czterech dni, i wszystkie miały miejsce w' promieniu czterech mil od Manchi, w pobliżu ścieżki wiodącej z Aiyur do Kempekarai przez głęboką dolinę, którą nazwałem kiedyś „Doliną Pająków", gdyż pełno w niej było ogromnych okazów tego gatunku. Okoliczności tych morderstw wskazywały, że dokonał ich jakiś nowicjusz-ludojad. Mogło to być młode zwierzę, które z jakichś powodów zdegenerowało się zostając ludojadem, jakiś zraniony tygrys, pozbawiony zdolności polowania i rozpaczliwie głodny, lub w końcu tygrysica mordująca, by nakarmić swoje kocięta. Ta trzecia możliwość była jednak raczej nieprawdopodobna, gdyż na okolicznych wzgórzach było jeszcze wiele zwierzyny, a w pobliżu wiosek Aiyur, Gulhatti i Bettamu-galam pasło się mnóstwo bydła. Przytoczone tu fakty wskazywały, że tygrys był nowicjuszem. Żaden doświadczony ludojad nie mordowałby w tak krótkich odstępach czasu i niemal w tym samym miejscu. Weterani są na to za sprytni. Zataczają wielomilowe kręgi, przebiegając duże przestrzenie, po czym mordują nagle, w nierównomiernych i długich odstępach czasu. Właśnie wskutek ich przebiegłych zwyczajów tak trudno te bestie upolować. Mój plan działania miał więc polegać na szybkim zaskoczeniu drapieżnika, zanim nabierze doświadczenia i stanie się ostrożniej szy. A nauczyłby się tego od razu, gdyby tubylcy szukając odwetu starali się go zastrzelić lub zgładzić w inny sposób. Przestraszyliby go, a może nawet zranili. W rezultacie stałby się sprytniejszym i o wiele groźniejszym przeciwnikiem. 23 po tej gę.«teT bambusowej dżungli fos^ącej w"wąsYie]7 głębokiej dolinie, obrzeżonej równoległym łańcuchem wysokich §°r i ciągnącej się z północy na południe wzdłuż brzeg°w wąskiego strumienia, który również płynie na południe, by w końcu wpaść do rzeki Chinar, w miejsc<>wości zwanej Sopathy. Wschodni łańcuch gór jest wyższy- W pobliżu najwyższego szczytu, który zwie się Gutherayari, znajduje się malowniczy leśny bungalow znany pod nazwą Kodekarai Forest Lodge *. Wioska Kempekarai leży po przeciwległej stronie doliny na zboczach zachodniego łańcucha gór, trochę powyżej strumienia. Lokalizacja była więc nieomal taka sama jak za moich poprzednich łowów, z tą tylko różnicą, że „Maruder" z Kempekarai był dużo bardziej doświadczonym ludo jadem, grasującym w okolicach położonych na zachód i południe od małej wioski o tej samej nazwie. Jak już wspomniałem, nowy tygrys-morderca działał w terenie położonym na północ od osiedla Manchi, w pobliżu traktu prowadzącego do Aiyur. Dzięki temu powinien był stosunkowo łatwo dać się upolować. Załadowałem do studebakera Byrę, mój turystyczny ekwipunek i zapasy jedzenia na tydzień składające się z chleba, mąki na placki, masła i jarzyn (głównie kartofli). Nie zapomniałem oczywiście o herbacie, kawie i cukrze. Oprócz tego zabrałem mały namiot i posłanie. Tak wyposażeni wyruszyliśmy do Denkanikoty i Aiyur. Z tej ostatniej miejscowości mieliśmy pójść piechotą do Manchi, co w praktyce znaczyło, że będziemy musieli nieść cały bagaż przez ponad dziesięć mil. Na szczęście większą część drogi w pierwszą stronę mieliśmy schodzić w dół, ale z powrotem trzeba będzie iść pod górę. * Kodekarat Forest Lodge — Kodekarańska Leśna Chata. 24 nie jesc konserw. Przyznaj ę~ że są wygodniejsze do transportu. Ale, podobnie jak indyjscy tubylcy, wolę świeże i proste jedzenie. Udało mi się dzięki temu uniknąć wielu dolegliwości i niedyspozycji żołądkowych, na które cierpi połowa cywilizowanej ludzkości zarówno w Indiach, jak w Europie. Ulokowałem swój namiot na głowie Byry, posłanie zawiesiłem na własnych plecach, a torbę z mąką i jarzynami na plecach Byry. Poza tym miałem jeszcze sztucer i resztę bagażu. Zapewniam was, że byliśmy poważnie obciążeni, ale Byra zdawał się nie odczuwać tego zbyt boleśnie, gdyż żwawo ruszył naprzód. W dolinie było parno i gorąco, maszerowałem więc zlany potem. Mój towarzysz, idąc z przodu, był bardziej narażony na spotkanie z dzikim słoniem, a mnie bardziej zagrażał atak tygrysa, gdyż ludojady zawsze rzucają się na osobę idącą na końcu. Byliśmy tak obładowani, że w obu tych przypadkach żaden z nas nie mógłby wiele zdziałać w swojej obronie. Ale, o ile pamiętam, nie myśleliśmy o słoniach ani tygrysach, gdyż zależało nam przede wszystkim na tym, by jak najprędzej dotrzeć do celu podróży i pozbyć się nieznośnych ciężarów. W końcu przybyliśmy na miejsce i z westchnieniem ulgi zrzuciłem na ziemię wszystkie ciężary (oprócz sztu-cera) przy małym źródełku, które miało potem odegrać ważną rolę w mojej wyprawie. Przede wszystkim chciałem napić się herbaty, aby wreszcie ugasić pragnienie. Poprosiłem Byrę, by zaraz napełnił wodą kociołek i rozpalił ogień. Wkrótce potem piliśmy herbatę i życie znów zaczęło się nam przedstawiać w różowych barwach. Tymczasem zgromadziła się koło nas garstka przyjaciół Byry z wioski. Wszyscy byli Poojarisami — niedożywieni, chudzi, skąpo ubrani, ale niezmordowanie wytrwali. Mężczyźni nosili tylko wąskie przepaski na bio- 25 okrywały zniszczone/ wiszące w stFzępach sari, które niczego nie zasłaniały. Dziewczynki i mali chłopcy byli zupełnie nadzy. Nastąpiły zwykłe w takich sytuacjach powitania, po czym Byra rozpoczął długą i szczegółową opowieść 0 swojej podróży po zbawczego dorai, który bez chwili wahania przybył im na ratunek. Rozległ się szmer podziwu, wobec czego, będąc z natury praktyczny, wykorzystałem ten przychylny nastrój i poleciłem starszym chłopcom nazbierać na ognisko gałęzi jeżyn rosnących przy źródle. Jakiegoś starszego mężczyznę poprosiłem, aby przygotował zapas wody w aluminiowym kociołku 1 w specjalnej butli, które przywiozłem. Po zakończeniu tych przyziemnych, ale niezmiernie istotnych spraw zabrałem się do konsumowania pieczeni, dżemu i chleba z masłem, które zabrałem na drogę, prosząc tubylców, aby opowiedzieli mi wszystko, co wiedzą o tygrysie. Nie uzyskałem wielu informacji poza faktami, które opowiedział mi przedtem Byra, dowiedziałem się jednak pewnego nowego szczegółu. Byra wybrał się do Bangalore wczoraj rano. Tego samego dnia wcześnie po południu, bo już-po trzeciej nikt nie zbliżyłby się do źródła ze strachu przed ludo jadem, cztery kobiety poszły po wodę. Trzymały się blisko siebie sądząc, że tak będzie bezpieczniej. Kiedy skończyły nabierać wodę i zamierzały wracać, najmłodsza z nich zauważyła, że coś się nieznacznie poruszyło pod krzakiem rosnącym w odległości pięćdziesięciu jardów od nich, na skraju dżungli. Przyjrzała się temu krzakowi uważniej. Jej towarzyszki widząc, że się w coś uporczywie wpatruje, również spojrzały w tę stronę i zobaczyły ogromny tygrysi łeb przywarty do ziemi pod krzakiem. Drapieżnik patrzył'na nie zgłodniałymi ślepiami, warcząc groźnie. Z głośnym krzykiem 26 dwieście jaraow. Tym razem tygrys me i szczęśliwie wróciły do domu. Dwie z tych kobiet były w otaczającej mnie grupie. Jedna opowiadała, rozkładając ramiona na szerokość jarda, że łeb tygrysa był „taki" duży. Druga, inteligentna i przystojna dziewczyna o wyraźnym poczuciu humoru, powiedziała, że był wystarczająco duży, by pożreć je wszystkie cztery i mnie na dodatek. Uśmiechnęła się przy tym nieznacznie, jak gdyby dając mi do zrozumienia, że gdyby się to stało, znalazłbym się w brzuchu tygrysa w przyjemnym towarzystwie. Ucieszyłem się tą nową wiadomością i dostrzegłem błysk zadowolenia w oczach Byry. Ten stary myśliwy od razu zorientował się, że będziemy mieli ułatwione zadanie. Jeśli tygrys był przy źródle wczoraj, z pewnością przyjdzie i dzisiaj. Orientując się w zwyczajach tych drapieżników, skłonni byliśmy przypuszczać, że ludojad w tej chwili obserwuje nas z daleka. To nowe odkrycie odwiodło mnie od zamiaru postawienia namiotu przy źródle. Nie zgadzałoby się to z planem, który przyszedł mi do głowy. Nie miałem ochoty rozstawiać namiotu we wsi, gdyż czystość bynajmniej nie należy do licznych zalet szczepu Poojarisów. Wziąłem więc kilku mężczyzn do pomocy i przeniosłem rzeczy pod wielki chlebowiec, rosnący trochę za wsią. Postawiłem swój namiocik w jego cieniu i umieściłem w nim bagaże. Plan, który przyszedł mi na myśl, wiązał tygrysa ze źródłem. Dziwnym zrządzeniem losu dwa razy w życiu dane mi było czatować na ludojada w bardzo podobnych okolicznościach. Podczas mego pierwszego spotkania z nim, które miało miejsce blisko stąd, lecz działo się dawno temu w Kempekarai, czekałem całą noc przy studni, żeby „Maruder" miał szansę mnie zamor- 27 " —wiautŁUJi^m muujaucm, uft.ćiz.c sitj uprzyj" jsz,' ^ każdym razie cieszyłem się, że nie popełniły bł''^u * *hego namiotu, który z lekką przesadą można było u>ma^ ^a biały, nie postawiłem przy źródle. „Maru-der" sj)rzed kilku lat chętnie zaatakowałby mieszkańca <nainiołU> ^ ten nowicjusz wśród ludojadów z pewnością "y S1^ spłoszył. Uważałem to nieomal za pewnik i Byra z§a3zał się ze mną. Wypadki, które rozegrały się tej nocy, udowodniły, że obaj nie mieliśmy racji. Zaraz po Zachodzie słońca zjadłem na kolację resztę przywieziony pieczeni. Nie piłem herbaty i zadowoliłem się kilko,ma łykami wody wiedząc z doświadczenia, że wypicie Większej ilości płynu nie ułatwia całonocnego oczekiwania na spotkanie z ludojadem. Natura nie d^ siC odwieść od swoich normalnych zwyczajów, a każde drgnięcia jub najlżejszy ruch myśliwego mogą zdradź10 Je§° OD^cność nadchodzącemu tygrysowi. Noc zapo-\^ia(jała się ciemna, wobec czego postanowiłem zastopować inny pian działania niż w przypadku );]ylarudera . Księżyc świecił wówczas jasno i umyślnie j^anifestowaJem sw,oją obecność przy studni, manewru-¦ j^c skrzypiącą korbą i udając, że wyciągam wodę, aby vJ ^en sposol^ zwrócić na siebie uwagę tygrysa. Ale tej nc>cy miało być zupełnie ciemno i zrobiłbym wielkie gjupstwo zdt.acjzająC swoją obecność. Tygrys posłyszał-bf 1 zobaczył mnie na pewno, ale niestety ja nie byłbym w stani^ anj g0 zobaczyć, ani prawdopodobnie usłyszeć aż do inc)men^U) g^y byłoby już za późno. Postanowi)em więC zmienić plan działania i usiąść oparty plecąmi 0 pjen akacji, rosnącej o dwadzieścia stóp od źródła. Mógłbym wtedy obserwować dżunglę, sjedząc spokójnie; bez najmniejszego ruchu. Było mało prawdopodobny aby ludojad zaatakował mnie z tyłu. jjógł podejś^ z prZodu lub z któregoś boku, a wtedy, zostaioy zasKoczony znienacKa i mogiDy mniewogole ' nie zauważyć. Jeśli zaś mnie zobaczy, zdziwi go moja nieruchomość i zapewne zechce dokładniej mi się przyjrzeć. Miałem nadzieję, że w trakcie tych zabiegów zdradzi swoją obecność jakimś dźwiękiem. Kiedy powiedziałem Byrze, jakie, mam plany, uznał je za bardzo głupie. Tygrys może zaatakować, nie wydając przed tym żadnego dźwięku. Może mnie zajść z tyłu. W ciemnościach ani go nie zobaczę, ani nie usłyszę. Za to ludojad na pewno mnie zobaczy, po czym on, Byra, nigdy mnie już nie ujrzy. Poza tym tygrys może wcale nie przyjść tą drogą. Po co ma się włóczyć wokoło studni w środku nocy? Na pewno doskonale wie, że ludzie czerpią z niej wodę, ale w dzień, nie w nocy. Mówiąc to wszystko Byra patrzył na mnie przekonywająco, co ostatecznie wyjaśniło mi, o co mu chodzi. Starał się mnie odwieść od tego planu. — Doskonale wiem o tym wszystkim — przerwałem mu poirytowany — ale to jedyny sposób. Poczciwy Byra uparcie wyszukiwał wszelkie możliwe przeszkody. — Wcale mi nie chodzi o to, żebyś nie czatował na tygrysa — powiedział ze złością — tylko żebyś to robił ze mną. Będziemy razem na niego czekali. — Ach, ty idioto! — znów mu przerwałem, starając, się być bardzo szorstki. — Masz mniej rozumu od muchy. Czy twoja obecność rozjaśni ciemności? Nie wtrącaj się i pozwól mi wypróbować mój plan, chociażby tylko dzisiejszej nocy. Jutro zaproponujesz mi lepszy, o ile uda ci się go wymyślić. — I o ile ty itutaj będziesz, aby go wysłuchać — wymownie zakończył naszą sprzeczkę Byra. W godzinę po zachodzie słońca zająłem swoje stanowisko przy studni. Siedziałem oparty plecami o pień 29 strumień i bległalicieżka, którą przyszliśmy tu rano. Pocieszałem się w duchu, że tygrys przyjdzie niedługo i zobaczy mnie, po czym pokaże mi się jak przedtem czterem kobietom, a wtedy cała ta historia skończyłaby się, zanim zrobi się ciemno. Ale ludojad nie okazał się, niestety, tak uprzejmy. W wiosce ludzie ułożyli ścięte w tym celu gałęzie cierni wokoło wejść do swoich niskich, plecionych z trzciny chat, a potem z trudem przedostając się między nimi, wśliznęli się do środka. Słyszałem odgłosy barykadowania od wewnątrz drzwi wielkimi kamieniami przyniesionymi z łożyska strumienia. Ci ludzie wierzyli przede wszystkim we własne siły i najwyraźniej wątpili, że potrafię wybawić ich od czyhającego w pobliżu mordercy. Słońce zaszło za zachodnim łańcuchem gór, obrzeżając świetlistą obwódką ich szczyty rysujące się na tle granatowego nieba, które po chwili zrobiło się różowe, a potem pomarańczowe. Ponieważ byłem zwrócony twarzą w kierunku północno-wschodnim, mogłem tylko kątem oka podziwiać piękno tego zachodu słońca. Barwa pomarańczowa przekształciła się w krwistoczerwoną, po czym kolejno w szkarłat, zieleń, złoto, fiolet i purpurę. Po chwili zrobiło się zupełnie ciemno. Zerkając na zachód słońca wsłuchiwałem się w głosy dżungli, które są dla mnie zawsze cudowną muzyką, specjalnie zaś o wschodzie i zachodzie słońca. Dwie rodziny langurów, znajdujące się naprzeciwko siebie na zboczach równoległych łańcuchów górskich, nawoływały się poprzez wąską, głęboką dolinę. — Hemp! Hemp! Hemp! — darły się samce z jednego stada, przeskakując z gałęzi na gałąź, a z drugiej strony doliny odpowiadała im wesoło druga grupa: — Hemp! Hemp! Hemp! — oraz radosne — Czik! Czik! — samic i młodych. 30 \ ło się w obłędny jazgot, gdyż wartownik należący do bardziej odległego klanu nadał ostrzegawczy sygnał, powtarzając alarmujące wycie swego kolegi, które napływało z bardzo daleka: — Ha-aach! Ha-arr! — Dwie małpy na czatach odpowiadały sobie wytrwale, a ja, z naprężonymi w przyjemnym oczekiwaniu nerwami, tkwiłem na posterunku. Każdy kto jest obznajomiony z tego rodzaju głosami, potrafi rozróżnić w nich całą gamę dźwięków o zgoła różnym znaczeniu. Głos dalekiego wartownika był przepojony obłędnym lękiem, z czego można było się domyślić, że widzi źródło groźnego niebezpieczeństwa. Wartownik znad doliny, również wyraźnie sygnalizujący niebezpieczeństwo, spełniał tylko swój obowiązek uprzedzenia w porę reszty stada. Jego wołanie było apatyczne i służbiste. Można to było wywnioskować z faktu, że za każdym razem odzywał się natychmiast po pierwszym wartowniku, jak wierne echo. Obie małpy odzywały się już dużo rzadziej, gdy gdzieś nad strumieniem zapiał nagle przerażony kogut banki-wa: — Krek! Krek! Krek! — Pływająca obok kura, posłyszawszy wystraszony głos samca, poderwała się w górę i odfrunęła skrzecząc: —¦ Krr-r-r! Krek! Krek! — Cisza i całkowity spokój ogarnęły na chwilę dżunglę. Potem jakiś paw przejawił swoje Zdenerwowanie: — Kwauk! Kwauk! Kwauk! — Jego ochrypły krzyk zakłócił ciszę, a po chwili usłyszałem z oddali łopot skrzydeł. Widocznie ten ciężki ptak uniósł się w powietrze, by schronić się w bezpieczniejszym miejscu. Wiedziałem, że tygrys jest gdzieś blisko! Zszedł z gór naprzeciwko i wtedy zauważył go daleki wartownik. Przeszedł na drugą stronę strumienia, płosząc leśne ptactwo i pawia. Teraz szedł prosto do studni i miejsca, gdzie siedziałem. 31 bliższego wartownika wypatrzą wroga? Chociaż langur zajmował dogodne, wysokie stanowisko, był dość daleko, a żaden tygrys, nawet nowicjusz ludojad, nie zdra-dzi niepotrzebnie swojej obecności. Moje obawy wyją-śniły się za chwilę, gdy wartownik z gór po mojej lewej stronie wszczął histeryczny alarm: — Ha-aah! Harr Harr! — Jego wrzaski były teraz częste i niezależne od sygnałów dalekiego kolegi, który odzywał się jeszcze ciągle, ale z długimi przerwami. Teraz w tych wrzaskach brzmiał sitrach — sygnalizowały niebezpieczeń stwo i nagłą śmierć. Zobaczył ludojada. Wszystko te działo się o wiele bliżej mnie, niż przypuszczałem. Ale tygrysa nadal nie widziałem ani nie słyszałem Robiło się coraz ciemniej. Krzaki na skraju dżungli. naprzeciwko mnie, zatraciły swoje kontury, tworząc gruby szary pas na ciemnobrunatnym tle, które szybkc stało się czarne. Trwożna cisza ogarnęła dżunglę. Daleki wartownik przestał, wołać, a bliższy odzywał sit krótko i sporadycznie. Nie widział tygrysa i spełniwszy obowiązek zaalarmowania swego stada zastanawia się, co robić dalej. Wierzchołki gór z mojej prawej i lewej strony rysowały się czarną poszarpaną linią na tle ciemnego nieba usianego miliardem gwiazd, świecących i błyszczących w nieskończonej dali. Skoncentrowałem uwagę ni jednej z nich. Zmieniała ciągle barwy, migocząc jal niebiański klejnot. Patrząc bacznie w czarną otchłań rozciągającą sw przede mną, oglądałem się to w prawo, to w lewo. Oddychałem wolno, a nawet przez chwilę starałem się wstrzymać oddech, aby usłyszeć ów charakterystyczny cichutki szmer. Ale niczego nie zobaczyłem ani nie usłyszą łem. Nagle w gąszczu po drugiej stronie studni rozleg 32 Gałęzie jeżyn głośno trzeszczały pod jego ciężarem", gdy przedzierał się przez zarośla w panicznej ucieczce, po kilku sekundach trzask ucichł, ale sambar ryczał nadal przeraźliwie, stukając kopytami na kamieniach w strumyku i drapiąc się po zboczu góry naprzeciwko. — U-unk! U-unk! — dobiegał do moich uszu jego bek, coraz słabszy w miarę zwiększającej się odległości. Jakże byłem wdzięczny moim przyjaciołom z dżungli za te ostrzegawcze alarmy, dzięki którym byłem równie pewny, jak gdybym widział na własne oczy to, że tygrys znajduje się o parę kroków od miejsca, gdzie siedziałem. Pozostawały jeszcze pytania: Czy mnie już widział? Czy mnie zobaczy? Zdawałem sobie sprawę, jak wiele zależy od zachowania ciszy w dżungli, siedziałem więc nieruchomo, nieomal bojąc się odetchnąć. Była to moja jedyna szansa, żeby ujść uwagi tygrysa. Sekundy wlokły się nieznośnie. Zdawało mi się, że