KENNETH ANDERSON Ryk tygrysa WYBÓR I PRZEKŁAD ZOFIA SROCZYNSKA SPACER O ŚWICIE Poojaris * budzi nas uporczywym, cichym szeptem: — Dorai, dorai, yeancheko, knarl munni agadho! — co znaczy: — Panie, panie, wstawaj. Już czwarta. Szepce nam te słowa do ucha, najpierw mnie, potem Johnowi, gdyż nie pozwoliłby sobie dotknąć żadnego z nas. Przecież Poojarisi, odkąd pamięć ludzka sięga, byli pozbawieni przynależności kastowej i samo ich zbliżenie się do innych osób, nie mówiąc już o dotknięcii>, uważane było za najwyższą obrazę. Usiedliśmy szybko na posłaniu, bo w dżungli nawet sekunda opieszałości może zadecydować o życiu lub śmierci. W ognisku żarzyły się węgle, a rzucany przez nie blask wydobywał z cienia pnie olbrzymich drzew. Las otaczał nas z trzech stron. Przed nami widniała w świetle gwiazd blada smuga rzeki i słyszeliśmy głośny szum, z którym wyłaniała się z dżungli, by za chwilę ponownie w niej zniknąć. Obozowaliśmy na polanie, blisko skraju lasu i brzegu rzeki. Tubylec czuwał całą noc pilnując ogniska, które zabezpieczało nas w czasie snu przed niepożądanymi wizytami zabłąkanego słonia-samotnika lub niezwykle • Plemię Poojaree było w Indiach otoczone pogardą i nie należało do żadne] kasty. zuchwałego krokodyla. Nadbrzeżny piasek, na którym spaliśmy, odstręczał mniejszych, lecz równie niebezpiecznych wrogów, takich jak węże i skorpiony, które nie lubią pełzać po tego rodzaju gruncie. Spaliśmy bez przykrycia, bo noc była ciepła, a żar bijący od ogniska chronił nas przed rosą. Zawiesiłem nad ogniem mały kociołek z wodą na herbatę. Ten orzeźwiający napój jest zawsze pożądany w obozowych warunkach. Poszliśmy potem nad rzekę umyć się szybko przed śniadaniem. Kiedy wróciliśmy, woda w kociołku już wrzała i wkrótce usiedliśmy przed namiotem, każdy z kubkiem herbaty w ręku. Podpłomyki i dojrzałe banany uzupełniały nasze śniadanie, które może nie było godne królów, ale pod względem zdrowotnym żadne inne nie mogłoby mu dorównać. Szybko skończyliśmy jeść i zabraliśmy się do sprawdzania broni, z którą mieliśmy wyruszyć na nasz poranny rekonesans u podnóża gór. Tereny te zaczynały się niecałe ćwierć mili od naszego obozu i wznosząc się stopniowo osiągały kulminacyjny punkt na szczycie Ponachimalai, mającym przeszło pięć tysięcy stóp wysokości, od którego dzieliło nas w linii prostej sześć mil. Mój niemy, ale wypróbowany przyjaciel i wieloletni towarzysz niezawodny w niebezpiecznych momentach, winchester 405, z którego wszyscy pokpiwają, nie wymaga specjalnej troski. Podobnie jak ja jest egzemplarzem starej daty i usiłuje być samowystarczalny. Przyznaję, że wygląda bardzo niepozornie przy dzie-sięciostrzałowym springfieldzie U.S.3006 Johna. Było jeszcze ciemno, kiedy opuściliśmy obóz. Przyja-ciel-tubylec bardzo pragnął nam towarzyszyć, ale ponieważ wybieraliśmy się na rekonesans, w czasie którego chciałem pokazać Johnowi kilka ciekawostek, postanowiłem zostawić go w obozie pod pretekstem, że ktoś musi pilnować rzeczy. Taki zamiłowany i prymitywny myśliwy, jak nasz przyjaciel Byra, miałby mi bardzo za złe, że pokazuję okazałego byka-sambara zamiast go zastrzelić. A gdybym starał się zwrócić uwagę Johna na macierzyńską miłość łani axisa, wystawiającej się na strzał, by zasłonić swego cielaczka, byłby zapewne oburzony, że nie pociągnąłem za spust i nie ustrzeliłem i matki, i jej dziecka. Po przejściu stu jardów poczuliśmy chłód, który stawał się coraz dotkliwszy w miarę, jak pięliśmy się po zboczu pierwszego wzgórza. Było jeszcze ciemno, więc szliśmy powoli. Gdybyśmy potykali się o głazy lub na oślep przedzierali przez gęste poszycie, zdradzilibyśmy swoją obecność i pierwsza faza naszej przechadzki skończyłaby się fiaskiem. O tej porze roku drzewa jumlum szczodrze rozsiewają po ziemi swoje owoce, a ten cierpki przysmak jest ulubionym pokarmem niedźwiedzi-wargaczy, które gotowe są przebyć w nocy kilka mil, by odwiedzić takie drzewo. Nie dawniej jak wczoraj zauważyłem kępę ich nad brzegiem rzeki w odległości niecałej mili od naszego obozowiska. Pod nimi znalazłem tropy i odchody wielu niedźwiedzi, które przychodziły co noc pożywić się leżącymi na ziemi czerwonymi owocami. Wzgórze, na które wchodziliśmy, sąsiaduje z tą kępą drzew i przez nie prowadzi bezpośrednia droga odwrotu niedźwiedzi, które tam jeszcze ucztują. Zgodnie ze swoim zwyczajem zaczną wycofywać się pod górę, gdy tylko błyśnie fałszywy świt. Powinien on nastąpić lada chwila. Krótkotrwałe rozjaśnienie nieba zwiastuje to ciekawe zjawisko. Po kilku minutach całun ciemności znów spowija świat i dopiero w pół godziny potem szeroki pas świetlny, rozpościerający się na wschodniej części nieba, oznajmia prawdziwy świt i początek następnego dnia. gó słabo obznajomióńego z dżunglą, ale i jej stałych mieszkańców. Banki wy zaczynają piać, krzyki przebudzonych pawi przeszywają powietrze, mięsożerne drapieżniki przerywają łowy, by wrócić do swoich legąwisk, a hieny i szakale, które przemykały się chyłkiem za nimi w nadziei, że pożywią się resztkami ich ofiar, wracają do swoich nor w ziemi lub pod głazami, by skryć się w nich na cały dzień. Nieprzystępne i żarłoczne niedźwiedzie-wargacae, które całą swoją energię koncentrowały na opychaniu się owocami jumlum, również dają się zwieść fałszywej jutrzence. Porzucają niechętnie nędzne resztki owoców, których nie zdążyły przełknąć, i kierują się do swojej górskiej przystani, gdzie będą mogły w spokoju spędzić upalne południowe godziny, pogrążone w głębokim śnie w jakiejś skalnej pieczarze, porośniętej bujną trawą jamie lub w cieniu starego, pochyłego drzewa. My jednak nie ulegliśmy tej złudzie i pośpieszyliśmy zająć stanowiska, zanim krótkotrwały brzask ponownie zmieni się w ciemność zapowiadającą nadejście świtu. Myśliwy -musi się skryć, jeśli chce usłyszeć, a może nawet zobaczyć przechodzące obok niedźwiedzie, gdy nastanie prawdziwy świt. Byłoby bardzo niedobrze dać się zaskoczyć podczas tej półgodzinnej ciemności. Niedźwiedź-wargacz — podobnie jak jego krewni na całym świecie — cieszy się złą opinią, gdyż jest bardzo pobudliwy, a jeśli ktoś wpadnie na niego niespodziewanie, staje się agresywny. Wielu mieszkańców indyjskiej dżungli nosi straszliwe blizny po spotkaniu z niedźwiedziem, który na nich nagle wyszedł lub na którego nieopatrznie nastąpili, gdy spał w swojej kryjówce. Wielu straciło oczy i nosy pod ich ostrymi pazurami. Skała, na którą trafiliśmy, idealnie nadawała się do naszych celów. Była około pięciu stóp wysoka i miała i czekać, aż ukaże się niedźwiedź. Ale nie było to wcale takie pewne, bo niedźwiedzie miały całą rozległą dżunglę do swoich wędrówek i z pewnością dookoła było dużo innych ścieżek i przesmyków, którymi mogły wchodzić na wzgórze, omijając wybrane przez nas miejsce. Zdaliśmy się na los szczęścia i przez kilka minut czekaliśmy w zupełnym milczeniu, słysząc tylko własne oddechy. Potem cichy stuk poruszonego kamienia obudził w nas nadzieję. Tylko zwierzę niezgrabne'z natury lub poszukujące larw, kryjących się pod głazami, mogło zdradzić swoją obecność tego rodzaju hałasem. Z pewnością nie zrobiłby tego jeleń, gdyż jest zbyt płochliwy. Tygrys i pantera też z pewnością nie zdradziłyby w ten sposób swojej obecności w dżungli. W grę mógł więc wchodzić oprócz niedźwiedzia tylko słoń. Już wkrótce mieliśmy się o tym przekonać. Po chwili usłyszeliśmy ciężkie sapanie, jak gdyby starzec z trudem wspinał się po zboczu. Nie mieliśmy już żadnych wątpliwości, że zbliża się niedźwiedź, obwąchując wgłębienia pod kamieniami i korzeniami w poszukiwaniu larw oraz różnych innych smakowitych kąsków. Niebo na wschodzie zaczęło się rozjaśniać, zwiastując nadejście prawdziwego świtu, ale za skałą panował jeszcze mrok, gdy niedźwiedź zbliżył się do nas. John kulił się, przycupnięty obok mnie z prawej strony, a niedźwiedź ukazał się o jakieś dziesięć stóp w prawo od niego. Ścisnąłem go mocno za ramię, a on od razu zrozumiał, że ten niemy sygnał nakazuje mu zachowywać się cicho. Niedźwiedź mógł nas nie zauważyć, gdyż jest z natury krótkowzroczny. Ma również bardzo słaby słuch. Mógł nas zaatakować, gdyby wykrył naszą nie zaczepiony nie wyrządza ludziom żadnej krzywdy. Parskanie, mruczenie, sapanie i węszenie ustało po chwili. Na tle krzaków mignął ciemny, niewyraźny kształt i niedźwiedź zniknął nam z -oczu, a odgłosy jego wspinania się po zboczu cichły z każdą chwilą. Świt był w pełni i na wschodzie nieba, nad rzeką, barwy zaczęły zmieniać się co chwila. Najpierw na ciemnym jak stal niebie pojawiły się pasy czerwieni, potem fioletowe, zielone, granatowe, pomarańczowe i cynobrowe smugi, aż wreszcie spoza ostrych konturów gór ukazała się świetlista krawędź słońca. Wkrótce nad szczytami zawisła wspaniała słoneczna kula, świecąca na razie tak łagodnym światłem, że mogliśmy na nią patrzeć nie osłaniając oczu. Duże i małe ptaki, z daleka i z bliska, powitały wschód słońca chóralną pieśnią. Ze zboczy i szczytów wzgórz dobiegły naszych uszu trele słowików, pianie czarnych i czerwonych bażantów oraz monotonne, powtarzające się głosy kukułek, a z gąszczu nad rzeką pianie banki-wów: — Hiuuu! Kukia-kia-kia-kiauu! — i ochrypłe krzyki pawi: — Aooo! Aooo! — Łatwo mogliśmy je sobie wyobrazić z rozpostartymi w wielkie barwne wachlarze ogonami, paradujące majestatycznie lub tańczące przez stadkiem podziwiających je pawie. Nagle usłyszeliśmy suchy trzask. Trwał mgnienie oka, ale był dla nas nieomylną wskazówką. Jakieś duże zwierzę wchodziło pod górę. Mógł to być drugi niedźwiedź, miałem jednak pewne wątpliwości. Niedźwiedzie hałasują bez przerwy, a to zwierzę po swoim pierwszym nieostrożnym ruchu zachowywało się cicho. Znów przycupnęliśmy za skałą, ostrożnie wychylając spoza niej głowy, by widzieć, co się dzieje. Cała tajemnica skutecznego ukrycia się w dżungli polega na zachowaniu całkowitego bezruchu. Nawet jeśli zwierzę 10 ruszysz. Bardzo ważną okolicznością jest również kierunek wiatru. Dzikie zwierzęta, szczególnie jeleniowate, mają na ogół dużo bardziej rozwinięty zmysł węchu niż wzroku. Jeśli wiatr nie wieje bezpośrednio od ciebie w stronę zwierzyny i jeśli się nie poruszasz, masz wszelkie szansę, że uda ci się zasadzka na każde zwierzę. W chwilę potem sprawdziliśmy skuteczność tej zasady, gdyż krzaki przed nami rozsunęły się z szelestem i wynurzył się z nich łeb ogromnego sambara. Jego wspaniały, idealnie symetryczny wieniec był tak blisko nas, że mogliśmy zauważyć, iż sękate tyki miały u nasady grubość ludzkiego ramienia. Sambar był bliżej niż spotkany przed chwilą niedźwiedź i mimo że stał dokładnie na wprost nas, jednak nas nie zauważył. Rozejrzał się ostrożnie, zanim wyszedł na otwartą przestrzeń po drugiej stronie skałki, za którą byliśmy ukryci. Po chwili ruszył naprzód i zobaczyliśmy go w całej okazałości. Był stary, co zauważyliśmy od razu, patrząc na ciemnobrązową barwę jego sukni, zmierzwioną grzywę i długą sierść tak rzadką na bokach, że nie zakrywała skóry. Masywność wieńca i wszystkie pozostałe szczegóły jego wyglądu świadczyły niezbicie, że jest już bardzo stary. Chciałem pokazać Johnowi, jaki sambar potrafi być ciekawy. Urwałem grube źdźbło trawy i wystawiłem pierzasty koniec nad skałkę, trzymając łodygę między wskazującym palcem i kciukiem. Zacząłem nią szybko obracać, co wywarło natychmiastowy efekt. Choć źdźbło poruszało się bezszelestnie i było prawie niewidoczne, czujne oczy sambara od razu je dostrzegły. Stanął jak wryty, strzygąc wielkimi uszami. Podniósł nerwowo U stukiem uderzył mocno racicą o kamień. Powtarzał uparcie ten ruch, wpatrzony w źdźbło trawy, które wciąż powoli obracałem. Zaniepokoiło go to i zaczął instynktownie wyczuwać, że dzieje się coś niezwykłego. Nieraz już przecież widział źdźbła trawy chwiejące się na wietrze. Nigdy jednak nie widział, by bez przerwy obracały się w kółko. Z jego uważnie wpatrzonych, niespokojnych oczu mogliśmy wyczytać, co sobie myślał. Instynkt nakłaniał go do ucieczki, ale ciekawość nakazywała mu zostać, by dowiedzieć się czegoś więcej o trawce kręcącej się w tak dziwny sposób. Zrobił krok naprzód, a po minucie wahania — drugi. Wszystkie muskuły jego ciała były napięte, w każdej chwili gotów był bowiem do ucieczki, ale nie mógł pohamować swojej ciekawości. Właśnie ta wrodzona ciekawość zwierzyny płowej doprowadza ją często do zguby. Co roku kilka tysięcy tych zwierząt ginie, gdyż doświadczeni kłusownicy wabią je w pułapkę, stosując ten sam fortel co ja bądź jakieś inne sztuczki. Sambar był tak blisko nas, że można go było przeszyć włócznią. Zachowywał się do tego stopnia niemądrze, że dla jego własnego dobra postanowiłem dać mu nauczkę i przestraszyć go tak, żeby to sobie zapamiętał na całe życie. Wyskoczyłem zza skałki wrzeszcząc na cały głos: — Ruu-uf! Ruu-uf! Gdybym napisał krótko, że sambar spłoszył się na widok człowieka ryczącego jak tygrys, nie przedstawiłbym sytuacji w sposób właściwy. Wielki zwierz stanął dęba, pośliznął się na kamieniu, upadł na kolana, z trudem zerwał się na nogi i wydał przenikliwy kwik: — Uu-uunk! Potem z wieńcem położonym wzdłuż grzbietu, żeby nie zawadzać nim o gałęzie drzew, i głośno łomocząc racicami, rzucił się do ucieczki. Gnał przed siebie w o- 12 spod nóg, co nas orientowało o kierunku jego ucieczki. Dopadłszy lasu za rzeką, poczuł się zapewne bezpieczny w jego gąszczu, zatrzymał się więc, żeby zobaczyć, czy nikt go nie goni, po czym zaczął sygnalizować ostrzegawczo dla całej dżungli, że śmiertelne niebezpieczeństwo czyha na zboczu wzgórza. — Uu-unk! Dha-ank! — beczał raz po raz. Nastrój ogólnego podniecenia udzielił się wartownikowi stadka langurów, pożywiającego się w najlepsze pod drzewami jumlum. Widzieliśmy wyraźnie z naszej kryjówki, jak stał wyprostowany na dwóch nogach na czubku drzewa, usiłując wypatrzyć niebezpiecznego wroga zasygnalizowanego przez sambara. Ale choć starał się bardzo, nie mógł nas zobaczyć. Wyraźnie zaniepokojony, robił, co mógł, żeby wykryć przyczynę alarmu. W końcu uznał, że powinien spełnić swój obowiązek wobec stada i innych dzikich zwierząt przyłączając się do alarmu i przesyłając dalej ostrzegawczy sygnał. — Harr! — wrzasnął ochryple, a w chwilę potem zaczął raz po raz powtarzać alarm. Dżunglę ogarnęła teraz prawdziwa trwoga. Mundżak, który gdzieś daleko gasił pragnienie w rzece, rzucił się wystraszony do ucieczki, szczekając jak pies: — Hauu! Hauu! Stado jeleni, pasące się po przeciwległej stronie wzgórza, na którego zboczu kryliśmy się, zaniepokoiło się alarmem i przekazało dalej ostrzeżenie. — Ajooo! Ajooo! — nawoływały się łanie. Gdzieś daleko przeszywająco zatrąbił słoń. W końcu wrzawa ucichła i zdecydowaliśmy się kontynuować nasz poranny spacer, gdyż dalsze siedzenie w kryjówce nic już nam dać nie mogło. Sambar narobił 13 nie wyszło. Zwróciłem uwagę Johna na krzak z ostro zakończonymi listkami podobny do krzewu herbaty, rosnący tylko na dużych wysokościach. Wokoło nas pełno było tych krzaków. Tubylcy nazywają je vellari. Ich liście, użyte w formie kompresu lub kataplazmu, koją bóle reumatyczne i usuwają wszelkiego rodzaju obrzęki. A pię-ciopalczaste liście tamtego dużego drzewa, zielone z wierzchu i srebrzyste od spodu, są bardzo skuteczne w przypadkach otwartych ran i siniaków. Należy je tylko przyłożyć srebrną stroną do rany. Ta trzecia drobna roślinka, pieniąca się na skalnym gruncie, ze srebrzystymi, prawie spiczastymi listkami, jest podobno doskonałym lekarstwem w razie ukąszenia przez jadowitego węża, a ta jeszcze inna, niepozorna, z białymi, podobnymi do stokrotek kwiatami i ząbkowanymi listkami, słynie jako środek tamujący krwawienie. Wystarczy wycisnąć na ranę kilka kropel soku z jej listka. Sok ten obniża także ciśnienie krwi równie szybko i skutecznie, jak lekarstwa stosowane przez doktorów. W dżungli jest mnóstwo roślin i ziół, których liście, łodygi, nasiona, kwiaty, a nawet korzenie są znakomitymi lekami na prawie wszystkie choroby gnębiące ludzkość. Rosną w lasach, ale także na obszarach uprawnych oraz po prostu przy torach kolejowych. Te miliardy różowych i białych kwiatków, przezierających przez zielone listki, to najczęściej spotykany w Indiach krzew perriwinkle, który rośnie dosłownie wszędzie, a szczególnie upodobał sobie kolejowe nasypy. Wystarczy zaparzyć, jak herbatę, czterdzieści listków tego krzewu i codziennie pić tę esencję rozcieńczoną w szklance wody lub mleka, a pobudzi to trzustkę do regularnego wydzielania insuliny. Ale są i inne rośliny, których korzonki i liście jeszcze skuteczniej leczą cuk- 14 w dżungli na każdym kroku. Nazywają je „trutką na cukier", bo wystarczy przeżuć jeden listek, by cukier stracił swą słodycz i smakował jak piasek, a działanie tego środka utrzymuje się przez pełne trzy godziny. Ale wróćmy do naszej przechadzki. Weszliśmy na szczyt wzgórza i zaczęliśmy schodzić na jego drugą stronę. Musieliśmy uważać, bo miejscami było bardzo stromo i gdyby któryś z nas potrącił kamień lub spowodował jakiś inny hałas, rodzina jeleni-axisów, którą za chwilę mieliśmy zobaczyć, na pewno by się spłoszyła. Na szczęście wiatr wiał w przeciwną stronę, więc te czujne zwierzęta nie zwietrzyły naszej obecności. Po zejściu z góry szliśmy na palcach wśród krzaków cierni i lantany, aż znaleźliśmy się na skraju porośniętej bujną trawą polany. Pasło się na niej spokojnie stado jeleni, złożone z co najmniej czterdziestu sztuk. Mieliśmy szczęście, bo żadna z łań-wartowniczek dotąd nie zauważyła nas i w samą porę zatrzymaliśmy się za kępą młodychakacji. Mieliśmy przed sobą cudowny widok. Byki stały pośrodku stada. Ich wspaniałe wieńce sterczały dumnie w górze, gdy unosiły głowy węsząc w powietrzu, zanim znów nachyliły się po szczyptę trawy. Ze wszystkich stron otaczały je cielęta i łanie, te ostatnie jak zawsze czujne i nerwowo nastawiające uszy, by usłyszeć w porę najcichszy szelest. Od czasu do czasu szybko pochylały głowy, by uszczypnąć trochę trawy lub liści, ale natychmiast znów je prostowały, czujne i bez przerwy obserwujące okolicę. Cielęta nie mają takiego poczucia odpowiedzialności i dlatego wiele ich ginie w sposób nagły i okrutny, zanim pojmą, że cała sztuka utrzymania się w dżungli przy życiu polega na bezustannej, niestrudzonej czujności, gdyż śmierć czyha tam na każdym kroku. 15 nawzajem. Najmłodsze tuliły się do matek, chytrze wsadzając łebki pod zwisające wymiona, aby pociągnąć łyk mleka. Matki od czasu do czasu przestawały się paść, by czule polizać swoje małe, ale nawet na chwilę nie przerywały czujnej obserwacji dżungli, w której mógł kryć się groźny wróg. Ich oczy zdawały się patrzeć jednocześnie na wszystkie strony, uszy były nastawione, by w porę usłyszeć najcichszy szelest, a nozdrza rozdęte, by wykryć w powietrzu najsłabszy powiew woni zwiastującej niebezpieczeństwo. Na gałęziach drzewa rosnącego tuż przy pasącym się stadzie siedziała rodzina langurów. W pewnej chwili dwa langury zeskoczyły na ziemię i zaczęły wesoło gonić któregoś cielaczka. Potem jeden z nich skoczył na niską gałąź i wisząc na tylnych łapach pociągnął cielaka w górę za ogon, unosząc go nad ziemię. Cielak był uradowany, ale jego matka patrzyła na tę zabawę z wyraźną dezaprobatą. Z przyjemnością przyglądaliśmy się tej pięknej, tchnącej spokojem scenie. Ale kątem oka zauważyliśmy, że coś poruszyło się pod dużym krzakiem rosnącym w dość dużej odległości, na lewo od nas. Spojrzeliśmy uważniej w tę stronę, ale wszelki ruch ustał. Łania, pasąca się ze swoim cielaczkiem tuż przy tym krzaku, również coś zauważyła. Czujnie podniosła głowę, nastawiła uszu i rozdęła nozdrza. Potem podniosła prawą nogę, uderzyła nią w ziemię i zabeczała ostrzegawczo: — Ajooo! Ale było już za późno. Wydłużony kształt mignął w powietrzu, w blasku rannego słońca złociście zamigotała cętkowana sierść i spod krzaka wyskoczyła pantera, w dwóch susach dopadając cielaka. W sekundę potem cielak nie żył, a pantera warcząc patrzyła groźnie na jego drobne, drgające ciało. cznej sceny. Matka-łania, nie myśląc o grożącym jej niebezpieczeństwie, rzuciła się naprzód, by bronić swego dziecka. Pantera porzuciła swoją zdobycz i skoczyła na łanię, chwytając ją za gardło i obalając na ziemię. Biedne zwierzę biło w agonii racicami, a ciemnoczerwona krew, płynąc z rozdartego gardła, rozlała się szeroką kałużą na zieloneg trawie. John uniósł do ramienia sztucer i wycelował w warczącą groźnie panterę, aby wymierzyć jej słuszną karę za mord, którego przed chwilą dokonała. Ale wyciągnąłem rękę, przesłoniłem muszkę i odsunąłem w bok wylot lufy. — Nie strzelaj, John! — powiedziałem. — Takie jest prawo dżungli. Ona tego nie zrobiła dla zabawy, ale aby zaspokoić głód. Pantera usłyszała mój głos. Zaraz potem nas zobaczyła i momentalnie uciekła. Ale na pewno tam wróciła. 2 — Ryk tygrysa Wąska, kręta ścieżka to nikła, to wynurzała się spomiędzy rosnących po obu stronach kęp olbrzymich bambusów, których korony tworzyły w górze piękne pierzaste bukiety. Była pora wysiewu, więc wszystkie pędy drzew, krótkie i długie, wieńczyły bujne liście, zawierające tysiące nasionek podobnych do dojrzałych ziaren pszenicy, tylko o wiele mniejszych. Mimo to ciężar wielu tysięcy drobinek był wystarczająco duży, (by przygiąć do ziemi trzeszczące pod tym brzemieniem wielkie liście przy każdym powiewie wiatru buszującego w utworzonym przez drogę korytarzu. Nasiona sypały się obficie, tworząc na ziemi i wąskiej ścieżce grubą, w większości przegniłą warstwę, na której jednak gdzieniegdzie pojawiały się małe ciemnozielone kiełki. Ta ściółka, wyglądająca jak trociny i uginająca się elastycznie pod uciskiem, głuszyła odgłosy wszystkiego, co się po niej poruszało, a więc i kroki mordercy, który skradał się od jednej do drugiej kępy bambusów w poszukiwaniu żeru. Rój długoogoniastych papug, uczepionych pazurami u łodyg i wiszących głową w dół, skrzeczał w górze nad krętą ścieżką, dziobiąc nasiona ostrymi, zakrzywionymi dziobami i zręcznie odłączając łupinkę od ziarna, miażdżonego przed połknięciem na proszek. W porównaniu z innymi członkami papuziej rodziny były małe, najwyżej dwa razy większe 18 się różnymi barwami,T odśzmaragliówbżielóriej do pa-wioniebieskiej. Niektóre miały kremowe skrzydła i różowe lub ciemnoczerwone upierzenia łebków, inne były całe zielone, z wąskimi czerwono-czarnymi obróżkami wokoło szyi. Samotny wędrowiec, idący ostrożnie ścieżką, nie zwracał uwagi na papugi i roje innych ptaków ani na dzikie gołębie i ich samiczki, karmiące się nasionami bambusa. Patrzył bacznie przed siebie i rozglądał się chyłkiem po bokach, co chwila zwalniając krok lub przystając, by dokładnie przyjrzeć się jakiejś szczególnie gęstej kępie bambusów, zanim się z nią zrównał. Jego bystre, niestrudzone oczy starały się przeniknąć zbity gąszcz, aby się upewnić, że nic się w nim nie kryje, a uszy równie czujnie nasłuchiwały dźwięków, odmiennych i dużo groźniejszych od ochrypłego, przenikliwego skrzeczenia papug. Dźwięki, których nasłuchiwał i których się lękał, to suchy trzask złamanej trzciny bambusowej, stłumione, żarłoczne mlaskanie przy pożeraniu łupu lub nagły szelest, wywołany poślizgiem potężnych łap na grubej ściółce z nasion i gnijących liści. Wędrowiec bał się spotkać z buszującymi w dżungli samotnie lub w stadach dzikimi słoniami, których było dużo w okolicy, szczególnie o tej porze roku. Ale słuch nie zasygnalizował mu zbliżającego się mordercy, który go najpierw poczuł, a potem zobaczył. Morderca nie zdradził swej obecności najcichszym szmerem, w przeciwieństwie do skrzeczących i trzepoczących się w górze ptaków oraz do stąpających ciężko po ziemi słoni, zajętych poszukiwaniem roślinnego pokarmu. Ten leśny morderca na pewno nie był niegroźny dla ludzi i nie był jaroszem. Umiał zadawać śmierć szybko i celnie, a w tej chwili był bardzo głodny. 19- Indii. Szlak, którym szedł, był wydeptaną ścieżką, wiodącą przez las z wioski Aiyur do położonej dziesięć mil na południe jeszcze mniejszej osady Manchi, gnieżdżącej się na zboczu potężnego łańcucha gór. Ścieżka biegła doliną, podobnie jak górski strumień, z którym spotykała się i rozchodziła na przemian, a na pewnych odcinkach stawała się do niego równoległa. Ze wschodniej i zachodniej strony dolinę zamykały góry, u których podnóża szerokim pasem ciągnęła się dżungla. Wąska ścieżka była czasem widoczna, a czasem nikła nagle w cieniu wysokich giętkich bambusów, kołyszących się w łagodnych podmuchach wiatru. Piękne, prawie niewidoczne pajęczyny łaskotały i czepiały się twarzy tubylca, koncentrującego całą swoją uwagę na wypatrywaniu słoni, które mogły się nagle ukazać. Z obrzydzeniem ocierał twarz obu rękami, płosząc wielkie, długonogie, żółto-czarno-czerwone pająki o sześciocalowej i większej średnicy. Ich rozciągnięte między drzewami sieci umocowane były cieniutkimi, ale tak niewiarygodnie mocnymi nićmi, że mogły utrzymać środek wielkiej pajęczyny o średnicy ośmiu do dziesięciu stóp i bogatym, pięknie utkanym wzorze. Rosa osiadła na pajęczynach i jej drobne krople lśniły w promieniach słońca przenikających poprzez bambusowe liście. Było pięknie, a ciszę zakłócała tylko wrzawa karmiących się ptaków. Poojaris nazywał się Kira. Minął szczęśliwie gęstą kępę bambusów, upewniwszy się przedtem, że nie kryje się za nią słoń, ale nie dostrzegł mordercy w czarno-rdzawym futrze, który czając się nisko przy ziemi wpatrywał się w niego groźnie szeroko rozwartymi ślepiami. 20 Tygrys rzucił się do ataku. Kira zakręcił się w miejscu, gdy potężne zwierzę z rozwartą paszczą zwaliło się na niego. Tylko raz krzyknął przeraźliwie: — Ajuuu — uu! — i umilkł na zawsze. Ptaki, które ucichły w chwili mordu, znów zaczęły jazgotać, a na boku ścieżki rozległ się chrzęst i trzask łamanych kości. To tygrys zaczął ucztę. Na dalekim zboczu góry stado małp długoogoniastych pożywiało się beztrosko, a ich wesołe nawoływanie: — Hump! Hump! Hump! — rozbrzmiewało głośnym echem w dolinie. Nagle czujny słuch wartownika stada pochwycił echo groźnego warknięcia tygrysa i daremny przedśmiertny krzyk człowieka. Zrozumiał, że tygrys dokonał mordu, i z jego paszczy wydobyło się gardłowe, ostrzegawcze wycie, gdy stojąc na tylnych łapach na najwyższej gałęzi starał się zorientować, jaki kierunek obrał morderca. — Ha — aach! H—arr! H—arr! — bez przerwy nawoływał wartownik. Małpy porzuciły zabawę i pierz-chnęły w popłochu, chroniąc się całymi rodzinami na wierzchołkach drzew. Jelenie i inne zwierzęta naziemne, których wyostrzony słuch natychmiast zarejestrował odgłosy mordu i alarm małp, umknęły na zbocze gór, uciekając z doliny zagłady. Ale wkrótce życie w dżungli wróciło do normalnego trybu. Ptaki zapomniały o tragedii w kilka sekund, małpy i inne zwierzęta uspokoiły się po godzinie. Szczep Poojarisów zamieszkały w dalekiej wiosce Manchi zapomniałby na pewno o śmierci swego współplemieńca Kiry po miesiącu lub dwóch, gdyby w dwa tygodnie potem nie zginął drugi członek szczepu, a w dziesięć dni potem — trzeci. Teraz już nie mogli zapomnieć. Ogarnął ich pani- 21 do jad osiedlił się w pobliżu! Poojarisi żywili się i utrzjJmywali z handlu produktami leśnymi. Wybierali miód z olbrzymich plastrów, zbudowanych przez dzikie pszczoły na wysokich skałach lub drzewach. Łapali iguany, które potem jedli albo sprzedawali, gdyż był na nie popyt ze względu na ukryte rzekomo w ich ogonach specyficzne składniki pobudzające seksualnie. Zbierali lecznicze zioła oraz korzenie i jagody używane w medycynie. A oprócz tego w zależności od pory roku ścinali i gromadzili trzcinę bambusową, trawę i strąki tamaryndu. Niewiele na tym zarabiali, na pewno mniej niż przeciętnie zamożny Europejczyk lub Amerykanin wydaje na wyżywienie swego psa. Praca tubylców i ich egzystencja jest całkowicie zależna od dżungli, w której teraz pojawiło się straszliwe niebezpieczeństwo. Żaden mężczyzna, wychodzący rano ze swej nędznej plecionej chaty, nie wiedział, czy wróci wieczorem. Kobiety i dzieci też nie były bezpieczne, bo drugą i trzecią ofiarą tygrysa padły kolejno: dziewięcioletnia dziewczynka i czternastoletnia mężatka w ciąży- Nikt jednak nie szukał ratunku poza jednym człowiekiem, który od dawna był moim przyjacielem i nauczycielem, pomocnym w poznawaniu życia i praw dżungli. Był to Poojaris—Byra. Wezwał mnie już kiedyś, gdy chodziło o „Marudera z Kempekarai", co opisałem w mojej innej książce *. Teraz znów poprosił, żebym przybył na ratunek wiosce Manchi. Ale tym razem Byra wolał nie przekazywać mi tej wiadomości za czyimś pośrednictwem, lecz zjawił się osobiście. Przeszedł dziesięć mil, a może więcej, z Man- ¦ Ludojady i mordercy w dżungli. 22 UenKaniKota, sKąa pojecna* autoousem ao eangaiore. Z tego, co mi opowiedział, jasno wynikało, że trzy morderstwa nastąpiły w stosunkowo krótkim czasie, bo mniej więcej w ciągu dwudziestu czterech dni, i wszystkie miały miejsce w' promieniu czterech mil od Manchi, w pobliżu ścieżki wiodącej z Aiyur do Kempekarai przez głęboką dolinę, którą nazwałem kiedyś „Doliną Pająków", gdyż pełno w niej było ogromnych okazów tego gatunku. Okoliczności tych morderstw wskazywały, że dokonał ich jakiś nowicjusz-ludojad. Mogło to być młode zwierzę, które z jakichś powodów zdegenerowało się zostając ludojadem, jakiś zraniony tygrys, pozbawiony zdolności polowania i rozpaczliwie głodny, lub w końcu tygrysica mordująca, by nakarmić swoje kocięta. Ta trzecia możliwość była jednak raczej nieprawdopodobna, gdyż na okolicznych wzgórzach było jeszcze wiele zwierzyny, a w pobliżu wiosek Aiyur, Gulhatti i Bettamu-galam pasło się mnóstwo bydła. Przytoczone tu fakty wskazywały, że tygrys był nowicjuszem. Żaden doświadczony ludojad nie mordowałby w tak krótkich odstępach czasu i niemal w tym samym miejscu. Weterani są na to za sprytni. Zataczają wielomilowe kręgi, przebiegając duże przestrzenie, po czym mordują nagle, w nierównomiernych i długich odstępach czasu. Właśnie wskutek ich przebiegłych zwyczajów tak trudno te bestie upolować. Mój plan działania miał więc polegać na szybkim zaskoczeniu drapieżnika, zanim nabierze doświadczenia i stanie się ostrożniej szy. A nauczyłby się tego od razu, gdyby tubylcy szukając odwetu starali się go zastrzelić lub zgładzić w inny sposób. Przestraszyliby go, a może nawet zranili. W rezultacie stałby się sprytniejszym i o wiele groźniejszym przeciwnikiem. 23 po tej gę.«teT bambusowej dżungli fos^ącej w"wąsYie]7 głębokiej dolinie, obrzeżonej równoległym łańcuchem wysokich §°r i ciągnącej się z północy na południe wzdłuż brzeg°w wąskiego strumienia, który również płynie na południe, by w końcu wpaść do rzeki Chinar, w miejsc<>wości zwanej Sopathy. Wschodni łańcuch gór jest wyższy- W pobliżu najwyższego szczytu, który zwie się Gutherayari, znajduje się malowniczy leśny bungalow znany pod nazwą Kodekarai Forest Lodge *. Wioska Kempekarai leży po przeciwległej stronie doliny na zboczach zachodniego łańcucha gór, trochę powyżej strumienia. Lokalizacja była więc nieomal taka sama jak za moich poprzednich łowów, z tą tylko różnicą, że „Maruder" z Kempekarai był dużo bardziej doświadczonym ludo jadem, grasującym w okolicach położonych na zachód i południe od małej wioski o tej samej nazwie. Jak już wspomniałem, nowy tygrys-morderca działał w terenie położonym na północ od osiedla Manchi, w pobliżu traktu prowadzącego do Aiyur. Dzięki temu powinien był stosunkowo łatwo dać się upolować. Załadowałem do studebakera Byrę, mój turystyczny ekwipunek i zapasy jedzenia na tydzień składające się z chleba, mąki na placki, masła i jarzyn (głównie kartofli). Nie zapomniałem oczywiście o herbacie, kawie i cukrze. Oprócz tego zabrałem mały namiot i posłanie. Tak wyposażeni wyruszyliśmy do Denkanikoty i Aiyur. Z tej ostatniej miejscowości mieliśmy pójść piechotą do Manchi, co w praktyce znaczyło, że będziemy musieli nieść cały bagaż przez ponad dziesięć mil. Na szczęście większą część drogi w pierwszą stronę mieliśmy schodzić w dół, ale z powrotem trzeba będzie iść pod górę. * Kodekarat Forest Lodge — Kodekarańska Leśna Chata. 24 nie jesc konserw. Przyznaj ę~ że są wygodniejsze do transportu. Ale, podobnie jak indyjscy tubylcy, wolę świeże i proste jedzenie. Udało mi się dzięki temu uniknąć wielu dolegliwości i niedyspozycji żołądkowych, na które cierpi połowa cywilizowanej ludzkości zarówno w Indiach, jak w Europie. Ulokowałem swój namiot na głowie Byry, posłanie zawiesiłem na własnych plecach, a torbę z mąką i jarzynami na plecach Byry. Poza tym miałem jeszcze sztucer i resztę bagażu. Zapewniam was, że byliśmy poważnie obciążeni, ale Byra zdawał się nie odczuwać tego zbyt boleśnie, gdyż żwawo ruszył naprzód. W dolinie było parno i gorąco, maszerowałem więc zlany potem. Mój towarzysz, idąc z przodu, był bardziej narażony na spotkanie z dzikim słoniem, a mnie bardziej zagrażał atak tygrysa, gdyż ludojady zawsze rzucają się na osobę idącą na końcu. Byliśmy tak obładowani, że w obu tych przypadkach żaden z nas nie mógłby wiele zdziałać w swojej obronie. Ale, o ile pamiętam, nie myśleliśmy o słoniach ani tygrysach, gdyż zależało nam przede wszystkim na tym, by jak najprędzej dotrzeć do celu podróży i pozbyć się nieznośnych ciężarów. W końcu przybyliśmy na miejsce i z westchnieniem ulgi zrzuciłem na ziemię wszystkie ciężary (oprócz sztu-cera) przy małym źródełku, które miało potem odegrać ważną rolę w mojej wyprawie. Przede wszystkim chciałem napić się herbaty, aby wreszcie ugasić pragnienie. Poprosiłem Byrę, by zaraz napełnił wodą kociołek i rozpalił ogień. Wkrótce potem piliśmy herbatę i życie znów zaczęło się nam przedstawiać w różowych barwach. Tymczasem zgromadziła się koło nas garstka przyjaciół Byry z wioski. Wszyscy byli Poojarisami — niedożywieni, chudzi, skąpo ubrani, ale niezmordowanie wytrwali. Mężczyźni nosili tylko wąskie przepaski na bio- 25 okrywały zniszczone/ wiszące w stFzępach sari, które niczego nie zasłaniały. Dziewczynki i mali chłopcy byli zupełnie nadzy. Nastąpiły zwykłe w takich sytuacjach powitania, po czym Byra rozpoczął długą i szczegółową opowieść 0 swojej podróży po zbawczego dorai, który bez chwili wahania przybył im na ratunek. Rozległ się szmer podziwu, wobec czego, będąc z natury praktyczny, wykorzystałem ten przychylny nastrój i poleciłem starszym chłopcom nazbierać na ognisko gałęzi jeżyn rosnących przy źródle. Jakiegoś starszego mężczyznę poprosiłem, aby przygotował zapas wody w aluminiowym kociołku 1 w specjalnej butli, które przywiozłem. Po zakończeniu tych przyziemnych, ale niezmiernie istotnych spraw zabrałem się do konsumowania pieczeni, dżemu i chleba z masłem, które zabrałem na drogę, prosząc tubylców, aby opowiedzieli mi wszystko, co wiedzą o tygrysie. Nie uzyskałem wielu informacji poza faktami, które opowiedział mi przedtem Byra, dowiedziałem się jednak pewnego nowego szczegółu. Byra wybrał się do Bangalore wczoraj rano. Tego samego dnia wcześnie po południu, bo już-po trzeciej nikt nie zbliżyłby się do źródła ze strachu przed ludo jadem, cztery kobiety poszły po wodę. Trzymały się blisko siebie sądząc, że tak będzie bezpieczniej. Kiedy skończyły nabierać wodę i zamierzały wracać, najmłodsza z nich zauważyła, że coś się nieznacznie poruszyło pod krzakiem rosnącym w odległości pięćdziesięciu jardów od nich, na skraju dżungli. Przyjrzała się temu krzakowi uważniej. Jej towarzyszki widząc, że się w coś uporczywie wpatruje, również spojrzały w tę stronę i zobaczyły ogromny tygrysi łeb przywarty do ziemi pod krzakiem. Drapieżnik patrzył'na nie zgłodniałymi ślepiami, warcząc groźnie. Z głośnym krzykiem 26 dwieście jaraow. Tym razem tygrys me i szczęśliwie wróciły do domu. Dwie z tych kobiet były w otaczającej mnie grupie. Jedna opowiadała, rozkładając ramiona na szerokość jarda, że łeb tygrysa był „taki" duży. Druga, inteligentna i przystojna dziewczyna o wyraźnym poczuciu humoru, powiedziała, że był wystarczająco duży, by pożreć je wszystkie cztery i mnie na dodatek. Uśmiechnęła się przy tym nieznacznie, jak gdyby dając mi do zrozumienia, że gdyby się to stało, znalazłbym się w brzuchu tygrysa w przyjemnym towarzystwie. Ucieszyłem się tą nową wiadomością i dostrzegłem błysk zadowolenia w oczach Byry. Ten stary myśliwy od razu zorientował się, że będziemy mieli ułatwione zadanie. Jeśli tygrys był przy źródle wczoraj, z pewnością przyjdzie i dzisiaj. Orientując się w zwyczajach tych drapieżników, skłonni byliśmy przypuszczać, że ludojad w tej chwili obserwuje nas z daleka. To nowe odkrycie odwiodło mnie od zamiaru postawienia namiotu przy źródle. Nie zgadzałoby się to z planem, który przyszedł mi do głowy. Nie miałem ochoty rozstawiać namiotu we wsi, gdyż czystość bynajmniej nie należy do licznych zalet szczepu Poojarisów. Wziąłem więc kilku mężczyzn do pomocy i przeniosłem rzeczy pod wielki chlebowiec, rosnący trochę za wsią. Postawiłem swój namiocik w jego cieniu i umieściłem w nim bagaże. Plan, który przyszedł mi na myśl, wiązał tygrysa ze źródłem. Dziwnym zrządzeniem losu dwa razy w życiu dane mi było czatować na ludojada w bardzo podobnych okolicznościach. Podczas mego pierwszego spotkania z nim, które miało miejsce blisko stąd, lecz działo się dawno temu w Kempekarai, czekałem całą noc przy studni, żeby „Maruder" miał szansę mnie zamor- 27 " —wiautŁUJi^m muujaucm, uft.ćiz.c sitj uprzyj" jsz,' ^ każdym razie cieszyłem się, że nie popełniły bł''^u * *hego namiotu, który z lekką przesadą można było u>ma^ ^a biały, nie postawiłem przy źródle. „Maru-der" sj)rzed kilku lat chętnie zaatakowałby mieszkańca ^ ten nowicjusz wśród ludojadów z pewnością "y S1^ spłoszył. Uważałem to nieomal za pewnik i Byra z§a3zał się ze mną. Wypadki, które rozegrały się tej nocy, udowodniły, że obaj nie mieliśmy racji. Zaraz po Zachodzie słońca zjadłem na kolację resztę przywieziony pieczeni. Nie piłem herbaty i zadowoliłem się kilko,ma łykami wody wiedząc z doświadczenia, że wypicie Większej ilości płynu nie ułatwia całonocnego oczekiwania na spotkanie z ludojadem. Natura nie d^ siC odwieść od swoich normalnych zwyczajów, a każde drgnięcia jub najlżejszy ruch myśliwego mogą zdradź10 Je§° OD^cność nadchodzącemu tygrysowi. Noc zapo-\^ia(jała się ciemna, wobec czego postanowiłem zastopować inny pian działania niż w przypadku );]ylarudera . Księżyc świecił wówczas jasno i umyślnie j^anifestowaJem sw,oją obecność przy studni, manewru-¦ j^c skrzypiącą korbą i udając, że wyciągam wodę, aby vJ ^en sposol^ zwrócić na siebie uwagę tygrysa. Ale tej nc>cy miało być zupełnie ciemno i zrobiłbym wielkie gjupstwo zdt.acjzająC swoją obecność. Tygrys posłyszał-bf 1 zobaczył mnie na pewno, ale niestety ja nie byłbym w stani^ anj g0 zobaczyć, ani prawdopodobnie usłyszeć aż do inc)men^U) g^y byłoby już za późno. Postanowi)em więC zmienić plan działania i usiąść oparty plecąmi 0 pjen akacji, rosnącej o dwadzieścia stóp od źródła. Mógłbym wtedy obserwować dżunglę, sjedząc spokójnie; bez najmniejszego ruchu. Było mało prawdopodobny aby ludojad zaatakował mnie z tyłu. jjógł podejś^ z prZodu lub z któregoś boku, a wtedy, zostaioy zasKoczony znienacKa i mogiDy mniewogole ' nie zauważyć. Jeśli zaś mnie zobaczy, zdziwi go moja nieruchomość i zapewne zechce dokładniej mi się przyjrzeć. Miałem nadzieję, że w trakcie tych zabiegów zdradzi swoją obecność jakimś dźwiękiem. Kiedy powiedziałem Byrze, jakie, mam plany, uznał je za bardzo głupie. Tygrys może zaatakować, nie wydając przed tym żadnego dźwięku. Może mnie zajść z tyłu. W ciemnościach ani go nie zobaczę, ani nie usłyszę. Za to ludojad na pewno mnie zobaczy, po czym on, Byra, nigdy mnie już nie ujrzy. Poza tym tygrys może wcale nie przyjść tą drogą. Po co ma się włóczyć wokoło studni w środku nocy? Na pewno doskonale wie, że ludzie czerpią z niej wodę, ale w dzień, nie w nocy. Mówiąc to wszystko Byra patrzył na mnie przekonywająco, co ostatecznie wyjaśniło mi, o co mu chodzi. Starał się mnie odwieść od tego planu. — Doskonale wiem o tym wszystkim — przerwałem mu poirytowany — ale to jedyny sposób. Poczciwy Byra uparcie wyszukiwał wszelkie możliwe przeszkody. — Wcale mi nie chodzi o to, żebyś nie czatował na tygrysa — powiedział ze złością — tylko żebyś to robił ze mną. Będziemy razem na niego czekali. — Ach, ty idioto! — znów mu przerwałem, starając, się być bardzo szorstki. — Masz mniej rozumu od muchy. Czy twoja obecność rozjaśni ciemności? Nie wtrącaj się i pozwól mi wypróbować mój plan, chociażby tylko dzisiejszej nocy. Jutro zaproponujesz mi lepszy, o ile uda ci się go wymyślić. — I o ile ty itutaj będziesz, aby go wysłuchać — wymownie zakończył naszą sprzeczkę Byra. W godzinę po zachodzie słońca zająłem swoje stanowisko przy studni. Siedziałem oparty plecami o pień 29 strumień i bległalicieżka, którą przyszliśmy tu rano. Pocieszałem się w duchu, że tygrys przyjdzie niedługo i zobaczy mnie, po czym pokaże mi się jak przedtem czterem kobietom, a wtedy cała ta historia skończyłaby się, zanim zrobi się ciemno. Ale ludojad nie okazał się, niestety, tak uprzejmy. W wiosce ludzie ułożyli ścięte w tym celu gałęzie cierni wokoło wejść do swoich niskich, plecionych z trzciny chat, a potem z trudem przedostając się między nimi, wśliznęli się do środka. Słyszałem odgłosy barykadowania od wewnątrz drzwi wielkimi kamieniami przyniesionymi z łożyska strumienia. Ci ludzie wierzyli przede wszystkim we własne siły i najwyraźniej wątpili, że potrafię wybawić ich od czyhającego w pobliżu mordercy. Słońce zaszło za zachodnim łańcuchem gór, obrzeżając świetlistą obwódką ich szczyty rysujące się na tle granatowego nieba, które po chwili zrobiło się różowe, a potem pomarańczowe. Ponieważ byłem zwrócony twarzą w kierunku północno-wschodnim, mogłem tylko kątem oka podziwiać piękno tego zachodu słońca. Barwa pomarańczowa przekształciła się w krwistoczerwoną, po czym kolejno w szkarłat, zieleń, złoto, fiolet i purpurę. Po chwili zrobiło się zupełnie ciemno. Zerkając na zachód słońca wsłuchiwałem się w głosy dżungli, które są dla mnie zawsze cudowną muzyką, specjalnie zaś o wschodzie i zachodzie słońca. Dwie rodziny langurów, znajdujące się naprzeciwko siebie na zboczach równoległych łańcuchów górskich, nawoływały się poprzez wąską, głęboką dolinę. — Hemp! Hemp! Hemp! — darły się samce z jednego stada, przeskakując z gałęzi na gałąź, a z drugiej strony doliny odpowiadała im wesoło druga grupa: — Hemp! Hemp! Hemp! — oraz radosne — Czik! Czik! — samic i młodych. 30 \ ło się w obłędny jazgot, gdyż wartownik należący do bardziej odległego klanu nadał ostrzegawczy sygnał, powtarzając alarmujące wycie swego kolegi, które napływało z bardzo daleka: — Ha-aach! Ha-arr! — Dwie małpy na czatach odpowiadały sobie wytrwale, a ja, z naprężonymi w przyjemnym oczekiwaniu nerwami, tkwiłem na posterunku. Każdy kto jest obznajomiony z tego rodzaju głosami, potrafi rozróżnić w nich całą gamę dźwięków o zgoła różnym znaczeniu. Głos dalekiego wartownika był przepojony obłędnym lękiem, z czego można było się domyślić, że widzi źródło groźnego niebezpieczeństwa. Wartownik znad doliny, również wyraźnie sygnalizujący niebezpieczeństwo, spełniał tylko swój obowiązek uprzedzenia w porę reszty stada. Jego wołanie było apatyczne i służbiste. Można to było wywnioskować z faktu, że za każdym razem odzywał się natychmiast po pierwszym wartowniku, jak wierne echo. Obie małpy odzywały się już dużo rzadziej, gdy gdzieś nad strumieniem zapiał nagle przerażony kogut banki-wa: — Krek! Krek! Krek! — Pływająca obok kura, posłyszawszy wystraszony głos samca, poderwała się w górę i odfrunęła skrzecząc: —¦ Krr-r-r! Krek! Krek! — Cisza i całkowity spokój ogarnęły na chwilę dżunglę. Potem jakiś paw przejawił swoje Zdenerwowanie: — Kwauk! Kwauk! Kwauk! — Jego ochrypły krzyk zakłócił ciszę, a po chwili usłyszałem z oddali łopot skrzydeł. Widocznie ten ciężki ptak uniósł się w powietrze, by schronić się w bezpieczniejszym miejscu. Wiedziałem, że tygrys jest gdzieś blisko! Zszedł z gór naprzeciwko i wtedy zauważył go daleki wartownik. Przeszedł na drugą stronę strumienia, płosząc leśne ptactwo i pawia. Teraz szedł prosto do studni i miejsca, gdzie siedziałem. 31 bliższego wartownika wypatrzą wroga? Chociaż langur zajmował dogodne, wysokie stanowisko, był dość daleko, a żaden tygrys, nawet nowicjusz ludojad, nie zdra-dzi niepotrzebnie swojej obecności. Moje obawy wyją-śniły się za chwilę, gdy wartownik z gór po mojej lewej stronie wszczął histeryczny alarm: — Ha-aah! Harr Harr! — Jego wrzaski były teraz częste i niezależne od sygnałów dalekiego kolegi, który odzywał się jeszcze ciągle, ale z długimi przerwami. Teraz w tych wrzaskach brzmiał sitrach — sygnalizowały niebezpieczeń stwo i nagłą śmierć. Zobaczył ludojada. Wszystko te działo się o wiele bliżej mnie, niż przypuszczałem. Ale tygrysa nadal nie widziałem ani nie słyszałem Robiło się coraz ciemniej. Krzaki na skraju dżungli. naprzeciwko mnie, zatraciły swoje kontury, tworząc gruby szary pas na ciemnobrunatnym tle, które szybkc stało się czarne. Trwożna cisza ogarnęła dżunglę. Daleki wartownik przestał, wołać, a bliższy odzywał sit krótko i sporadycznie. Nie widział tygrysa i spełniwszy obowiązek zaalarmowania swego stada zastanawia się, co robić dalej. Wierzchołki gór z mojej prawej i lewej strony rysowały się czarną poszarpaną linią na tle ciemnego nieba usianego miliardem gwiazd, świecących i błyszczących w nieskończonej dali. Skoncentrowałem uwagę ni jednej z nich. Zmieniała ciągle barwy, migocząc jal niebiański klejnot. Patrząc bacznie w czarną otchłań rozciągającą sw przede mną, oglądałem się to w prawo, to w lewo. Oddychałem wolno, a nawet przez chwilę starałem się wstrzymać oddech, aby usłyszeć ów charakterystyczny cichutki szmer. Ale niczego nie zobaczyłem ani nie usłyszą łem. Nagle w gąszczu po drugiej stronie studni rozleg 32 Gałęzie jeżyn głośno trzeszczały pod jego ciężarem", gdy przedzierał się przez zarośla w panicznej ucieczce, po kilku sekundach trzask ucichł, ale sambar ryczał nadal przeraźliwie, stukając kopytami na kamieniach w strumyku i drapiąc się po zboczu góry naprzeciwko. — U-unk! U-unk! — dobiegał do moich uszu jego bek, coraz słabszy w miarę zwiększającej się odległości. Jakże byłem wdzięczny moim przyjaciołom z dżungli za te ostrzegawcze alarmy, dzięki którym byłem równie pewny, jak gdybym widział na własne oczy to, że tygrys znajduje się o parę kroków od miejsca, gdzie siedziałem. Pozostawały jeszcze pytania: Czy mnie już widział? Czy mnie zobaczy? Zdawałem sobie sprawę, jak wiele zależy od zachowania ciszy w dżungli, siedziałem więc nieruchomo, nieomal bojąc się odetchnąć. Była to moja jedyna szansa, żeby ujść uwagi tygrysa. Sekundy wlokły się nieznośnie. Zdawało mi się, że upływają minuty, a potem godziny, chociaż dobrze wiedziałem, że minęło zaledwie parę sekund. Nagle usłyszałem cichy szmer z prawej strony. Był tak nieuchwytny jak szelest porwanego podmuchem liścia i dobiegał w prostej linii od studni. W powietrzu nie było najlżejszego powiewu, który mógłby poruszyć zeschnięty liść, wiedziałem więc, że sprawca tego szelestu porusza się wśród poszycia ukryty przed moim wzrokiem oraz że w tej chwili przeszedł koło studni i za chwilę znajdzie się tuż za mną. Wstrzymując oddech nasłuchiwałem uważnie, ale nie usłyszałem żadnego dźwięku. Czułem jednak instynktownie, że tygrys przeszedł obok mnie i kryje się teraz w gąszczu po drugiej stronie akacji, o której pień się opierałem. Miałem nieprzepartą chęć odwrócić się i spoj- 3 — 33 • V sn to zrooię, z pewnością spowoduję jaKis szmer, był nawet bardzo cichy, tygrys usłyszy go i na pewno odwróci się, aby sprawdzić, co go wywołało. Przezwyciężyłem więc pokusę i obróciłem tylko głowę, żeby się upewnić, czy drapieżnik nie czai się z tyłu. Ale poza kilkunastu calami potężnego pnia, za którym rozpościerała się ciemność, nie zobaczyłem nic. Nie wiem, jak długo trwałem w tym męczącym oczekiwaniu, gdy nagle groźną ciszę rozdarło przenikliwe ujadanie wystraszonego wiejskiego psa w znajdującej się tuż za mną tubylczej osadzie. Dręczące napięcie na chwilę minęło i mogłem swobodniej odetchnąć. Dwie rzeczy stały się teraz dla mnie jasne. Tygrys minął studnię nie zdając sobie sprawy z mojej obecności i poszedł w stronę plecionych chat, wyraźnie szukając ludzi na pożarcie. Nie ulegało wątpliwości, że był 3udo-jadem, gdyż żaden normalny tygrys nie zapuściłby się rozmyślnie w pobliże ludzkich zabudowań. Nagle przyszedł mi do głowy strasznie głupi pomysł. Byłem przekonany, że nic nie wskóram pozostając w dotychczasowej kryjówce. Ponieważ ludojad nie wykrył ludzkiego żeru, szansa, by wracał tą samą drogą i znów przeszedł koło studni, była niewielka. Mógł oddalić się w każdym dowolnym kierunku, gdyby jednak wracał tam, skąd przyszedł, mijałby mnie prawdopodobnie z tyłu i tym razem moja obecność nie uszłaby jego uwagi. Nie potrafię wytłumaczyć, dlaczego nie postąpiłem w sposób najwłaściwszy, to znaczy nie zostałem tam, gdzie byłem, zmieniając tylko pozycję, żeby być zwróconym twarzą do wsi. Zamiast tak zrobić, postanowiłem pójść do wioski, zapalić latarkę, kiedy będę już dość blisko, i porazić promieniem jej światła groźne ślepia tygrysa... Miałbym wtedy łatwy strzał. 34 .miejscu, a tygrys wrócił napić się przy studni, to chroniąc się za pniem akacji miałbym dogodną pozycję do strzału. Ale ja wstałem ostrożnie i nisko pochylony zacząłem posuwać się w stronę wioski, oddalonej — jak już wspomniałem —o niecałe dwieście jardów. Już po kilku krokach zorientowałem się, że palnąłem głupstwo, bo choć między studnią i chatami biegła wyraźna ścieżka, w ciemnościach nie mogłem jej dostrzec i zacząłem błądzić w zaroślach, robiąc przy tym tyle hałasu, jakbym umyślnie chciał spłoszyć ludojada lub sprowokować go do ataku. Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie wrócić do opiekuńczej akacji, zdecydowałem się jednak iść dalej naprzód, tym razem z pełną świadomością, że ludojad może być o pięć jardów ode mnie ukryty za jakimś krzakiem i że do ostatniej chwili go nie zobaczę. Histeryczne ujadanie kundla sprowokowało jego wioskowych kumpli i teraz około sześciu psów szczekało w obłędnym strachu, czyniąc tak przeraźliwy hałas, że nawet najśmielszy ludojad musiałby się wystraszyć. Było nader wątpliwe, by tygrys nie zrezygnował ze swoich zamiarów natknąwszy się na taki harmider. Albo ominie bokiem wioskę, albo zawróci. A jeśli zawróci, za chwilę wpadnie wprost na mnie. Pogrążony w tych rozważaniach, popełniłem drugi tego wieczoru fatalny błąd. Zapaliłem latarkę, jak się okazało, dużo za wcześnie. Gdy ostry promień światła przeciął ciemności, tygrys, którego nie widziałem nawet przez mgnienie oka, zgodnie z tchórzliwą naturą większości ludo jadów ryknął przeraźliwie tuż przede mną, po czym usłyszałem trzask zeschniętych gałęzi, które łamał przedzierając się w panice przez zarośla. Mogłem już przestać uważać. Tygrys uciekł mi sprzed nosa. Idąc za rzucanym przez latarkę promieniem świat- 35 przez cały czas wymyślając sobie od ostatnich idiotów. Wchodząc do wioski zawołałem cicho Byrę, który wynurzył się z jakiejś chaty. Czuwał cały czas, przysłuchując się ostrzegawczym sygnałom małp o zachodzie słońca, po których nastąpiły inne alarmujące dźwięki. Ujadanie psów nie wzbudziło w nim niepokoju, póki nie zaryczał tygrys. Dopiero wtedy uświadomił sobie, że ludojad jest we wsi. Ale jeszcze bardziej zdziwił się, kiedy go zawołałem. Opowiedziałem mu szybko, co się wydarzyło, i bynajmniej nie czułem się podniesiony na duchu po usłyszeniu jego krótkiej, lecz ociekającej ironią uwagi: — Czy dorai myślał, że ściga królika? A może dostał na starość rozmiękczenia mózgu? Było już po ósmej, więc nie mając nic lepszego do roboty, poszedłem do namiotu, który — jak już wspomniałem — postawiłem pod rosnącym za wsią chlebowcem. Zapaliłem małą latarkę, zawieszoną na środkowym pręcie, aby zrobić sobie herbatę. Potem zaciągnąłem i zabezpieczyłem wejście do namiotu oraz rozłożyłem posłanie na ziemi, bo nie chciało mi się trudzić rozkładaniem polowego łóżka. Ponieważ nie lubię spać przy świetle, zgasiłem latarkę i natychmiast głęboko zasnąłem. Nagle coś mnie obudziło. W dżungli człowiek nie budzi się tak jak na ogół ludzie w mieście, którzy rozleniwieni ciepłem wygodnej pościeli przeciągają się przez kilka minut, ziewając i myśląc z niechęcią o trudach, jakie ich czekają w ciągu dnia. Dżungla uczy swoich mieszkańców spać czujnie. Kiedy się budzą, muszą działać natychmiast, gdyż sekunda opóźnienia może być ostatnim momentem w ich życiu. Kiedy otworzyłem oczy, poczucie poważnego niebezpieczeństwa Zbiegło się z odruchowym wyciągnięciem 36 dowany. Dotknięcie twardej lufy podziałało uspokajająco i szybko usiadłem, aby się przekonać, co mnie wyrwało ze snu. Przez sekundę nic nie mąciło ciszy, a potem usłyszałem najcichsze, jakie można sobie wyobrazić, skrobnięcie, które umilkło i powtórzyło się po minucie. Skrobnięcie... cisza, skrobnięcie... cisza... i znów to samo. Ścianka namiotu poruszyła się lekko i coś wśliznęło się dołem, wyraźnie czegoś po omacku szukając w jakichś złowrogich celach. Czy był to wąż? Tajemniczy wróg natrafił na brzeg posłania tuż obok mego lewego boku, zaplątał się i mocno pociągnął, rozdzierając brezentową ściankę i podłogę z nagłym suchym trzaskiem. Pazury! Za moim namiotem był ludojad. Wyczuł obecność człowieka, ale na szczęście nie orientując się, jak krucha jest struktura namiotu, starał się wybadać sytuację wsuwając łapę pod brezent i macając grunt w nadziei, że natrafi na swoją zdobycz i wyciągnie ją z kryjówki, zanim nieszczęsna ofiara zdoła się zorientować. Znakomity plan, trzeba przyznać — z tym tylko zastrzeżeniem, że tą ofiarą miałem być właśnie ja. Całe szczęście, że w przeczuciu jakiegoś straszliwego niebezpieczeństwa obudziłem się w porę. Położyłem się szybko na wznak i przełożyłem sztucer w poprzek ciała, kierując wylot lufy tam, gdzie powinien był znajdować się tygrys, po czym palcami prawej ręki namacałem spust. Kiedy się to wszystko działo, w namiocie było piekielnie ciemno, a ja nie wiedziałem dokładnie, ani gdzie jest tygrys, ani jaką obrał pozycję. Czekałem więc na jego następny ruch i po chwili macająca po omacku łapa znów szarpnęła moje posłanie. 37 Nastąpił ogłuszający wybuch. Podniosłem się z trudem i nerwowo repetując broń oddałem na oślep dwa następne strzały przez brezentową ściankę namiotu. Tygrys nie wydał żadnego dźwięku. Czy go zabiłem? Gdyby tak było, na pewno zaskowyczałby lub zacharczał przed samym końcem. Czy go zraniłem? Z pewnością ryczałby wtedy z bólu. Czy uciekł? Widocznie spudłowałem. Tylko to jedno mogło wytłumaczyć tę zaskakującą ciszę. I znów zachowałem się jak ostatni głupiec, robiąc niewybaczalny błąd. Moja latarka była przymocowana do sztucera. Dlaczego jej nie zapaliłem choćby na krótką chwilę przed strzałem? Dwie sekundy światła wystarczyłyby, żebym zobaczył, gdzie jest macająca łapa, i tym samym zorientował się, w którym miejscu stoi tygrys czający się za namiotem. Zamiast to zrobić, pociągnąłem na oślep za spust w zupełnych ciemnościach. I w dodatku trzy razy w nadziei, że trafię do drapieżnika, o którym nic bliższego nie wiedziałem. Szybko otworzyłem klapy zamykające wejście do namiotu i ostrożnie wysunąłem się na zewnątrz, kierując ostry promień światła latarki we wszystkie strony. Zgodnie z moimi przewidywaniami ludojad umknął, a ja nie usłyszałem nawet najcichszego szmeru, który wskazałby mi kierunek jego ucieczki. Trzy strzały obudziły tubylców w wiosce Manchi. Posłyszałem zaniepokojone głosy Byry i jeszcze kilku mężczyzn, pytających, czy wszystko ze mną w porządku. Wiedząc, że jeśli zaraz do nich nie pójdę, ci poczciwcy zaryzykują bieg przez ciemności, aby upewnić się, co mnie spotkało, przeszedłem krótki odcinek ścieżki dzielący mnie od wsi oświetlając sobie drogę latarką i opowiedziałem wystraszonym, zbitym w gromadkę, drobnym mężczyznom z dżungli, co się wydarzyło. oczy zobaczyć dziury po Kuiacn w scianKacn namiotu oraz brzegi mego posłania wystrzępione przez tygrysie pazury. Chwalili głośno Boga, dziękując, że mnie uratował. Wkrótce rozstałem się z nimi w wiosce. Byra błagał, żebym przespał razem z nim resztę nocy w chacie i nie narażał się na ryzyko wracając do namiotu. Nie skorzystałem z jego zaproszenia, pomaszerowałem z powrotem i położyłem się, by kontynuować sen, tym razem w jasnym świetle latarki. Niesmak, który do siebie czułem, i przemęczenie spowodowały, że obudziłem się późno po wschodzie słońca. Powitały mnie liczne głosy z zewnątrz i po odsunięciu klapy wejściowej ujrzałem wszystkich mieszkańców wioski, tłoczących się w półkolu przed moim namiotem. Powód ich wizyty był prosty. Moje szalone wieczorne i nocne wyczyny, a potem trzy spudłowane strzały można było łatwo wyjaśnić w dwóch prostych słowach — czarna magia! Ktoś zauroczył mnie i sztucer, żeby uniemożliwić mi sprawne posługiwanie się bronią. Kto to zrobił! Dlaczego? Kiedy? Jak? Jeśli mam zabić ludojada, trzeba odczarować mnie i mój sztucer. Tego rodzaju przesądy są bardzo rozpowszechnione wśród Hindusów zamieszkujących dżunglę, a także w pewnej mierze wśród miejskiej ludności tego kraju. Wiedziałem, że żadne wywody, perswazje i rzeczowe argumenty nie trafią tubylcom do przekonania. Gdybym zignorował ich poglądy, po prostu przestaliby ze mną współpracować, tłumacząc sobie moje niepowodzenie czarami, które zostały rzucone na mnie i moją broń. Najprostszym i najłatwiejszym wyjściem z sytuacji było przyznać im rację. Powiedziałem więc: — Tak. Jakiś przeklęty drań na pewno rzucił zły urok. Czy moglibyście się postarać, żeby mnie odczarowano? 39 — Tak, ale to Bę3zieYosztowalo piąc"rupii7 Po czym wytłumaczył mi, że za te pieniądze trzeba będzie kupić koguta na ofiarę i jeszcze kilka innych rzeczy, a reszta będzie opłatą za wykonanie pooji *. Zgodziłem się bez wahania, zapłaciłem pięć rupii i wróciłem do namiotu, aby przespać się jeszcze z godzinkę. Ale niesmak, który czułem, nie pozwalał mi zasnąć i zacząłem rozmyślać o ludo jadzie. Ochrypły pisk nieszczęsnego kurczaka, któremu podrzynano gardło, o-raz ostry zapach dymu i kadzidła były oznaką, że zaczęto odprawiać pooję. W odpowiedniej chwili Byra zawołał spoza namiotu: — Dorai! dorail Obudź się i przyjdź do nas. Czary zostały przełamane. Chodźmy zaraz poszukać tygrysa. Na pewno go znajdziemy i tym razem padnie za pierwszym strzałem, bo broń będzie posłuszna twoim rozkazom. Ale pooja nie była jeszcze skończona. Starzec z siwą brodą, który był wiejskim czarownikiem, poprosił mnie 0 sztucer. Położył go na ziemi i narysował po obu stronach kolby różne czerwone i białe znaki, używając do tego celu na przemian proszku konkam i wapna (chu-nam). Zwinął potem wnętrzności kuraka w kłębek 1 przesunął je sześć razy wzdłuż lufy, mrucząc jakieś rytualne zaklęcia i dymiąc kadzidłem. W końcu rozrzucił popiół na cztery strony świata, głośno wzywając tygrysa, żeby przyszedł i dał się zastrzelić. Słońce było już wysoko na niebie, gdy obrzędy wreszcie się skończyły. Byra i młody, najwyżej dwudziestoletni chłopak wiejski, który — jak się później okazało — był wnukiem odprawiającego obrzędy czarownika, poprosili, bym zechciał im towarzyszyć w poszukiwaniu * Pooja — hinduski obrzęd odczarowywania. 40 w biały dzień tygrysa, a szczególnie ludo jada, nie tylko nie ma żadnych szans powodzenia, ale jest po prostu nonsensem i niepotrzebną stratą czasu. Żywiłem bezgraniczne uznanie dla wiedzy Byry o dżungli i nie mo-tfło mi się pomieścić w głowie, że myśliwy o tak wielkim doświadczeniu decyduje się na podobne ryzyko. Moja mina musiała zdradzać dezaprobatę, ale Byra [ chłopak ponaglali mnie energicznie, prosząc, aby nie tracić czasu na zbędne gadulstwo. Widocznie bezgranicznie wierzyli w moc swego czarownika. Wyruszyliśmy. Byra szedł na czele, ja za nim, a za mną chłopiec, ale zaledwie zniknęliśmy z pola widzenia ludzi we wsi, uparłem się, żeby zmienić szyk i zamieniłem się miejscem z chłopcem, który nazywał się Mutu. Gdyby ludo-jad nas zobaczył, to pomimo świeżo odprawionych czarodziejskich zaklęć — podobnie jak wszystkie tygrysy--1 udo jady — niezawodnie zaatakowałby człowieka idącego na końcu, a wówczas niedoświadczony i bezbronny chłopak nie miałby żadnej szansy ratunku. Zeszliśmy zboczem do łożyska strumienia i na sypkim, suchym piasku zaczęliśmy szukać świeżego tropu. Chociaż w tego rodzaju terenie bardzo trudno odróżnić stare ślady od nowych, dwaj Poojarisi szybko znaleźli trop tygrysa zmierzającego do studni. Siad wiódł blisko miejsca, w którym siedziałem ostatniej nocy. W chwilę potem w odległości najwyżej dwustu metrów znów wpadli na trop, tym razem prowadzący poza wieś. Fakt, czy ten trop zostawił tygrys w momencie, kiedy go wystraszyłem światłem latarki w drodze do wsi, czy później, po oddaniu przeze mnie trzech strzałów przez ściankę namiotu, dało się ustalić po przyjrzeniu się małym dołkom z ziarnkami piasku wyrzuconymi przez wielki pazur tygrysiej łapy oraz po zbadaniu odcisków wszystkich czterech łap na piasku, które wskazywały, 41 i nić zachowując ostrożności. .Najwyraźniej uciekał bardzo wystraszony, co wskazywało 'na to, że szliśmy śladem zostawionym przez ludojada po bezmyślnym oddaniu przeze mnie trzech strzałów. Brak śladów krwi potwierdzał moje przypuszczenie, że go nie zraniłem. Po przejściu paru kroków zauważyliśmy, że trop odchylił się gwałtownie w prawo, prowadząc teraz prosto na zbocze góry po wschodniej stronie strumyka. Przypomniałem sobie, że właśnie na tym zboczu znajdował się małpi wartownik z pierwszej grupy langurów, który wszczął alarm poprzedniego wieczoru, gdy tygrys schodził z góry. A więc ludo jad wrócił tą samą drogą. Prawdopodobnie miał swoją kryjówkę w jakiejś pieczarze blisko szczytu lub nawet dalej, na zboczach Gór Guterajańskich. Po tym odkryciu zaczęły się nasze trudności. Zaledwie przekroczyliśmy leżący w dole gaj bambusów, grunt stał się twardy i kamienisty. Między skałami i małymi głazami rosły kępy wysokiej trawy, w której ślad zwierza nagle ginął. Dwaj tubylcy, choć tak biegli w łowieckiej sztuce, wkrótce zupełnie się zgubili. Poruszali się wolno, zataczając małe kółka w poszukiwaniu tropu. Co jakiś czas Byra lub jego młody towarzysz znajdowali złamaną łodygę trawy albo odwrócony kamyk, wyznaczające drogę, którą biegł tygrys. Ale trwało to krótko i po chwili musieli przystanąć. Poza pewnością, że tygrys uciekł'] w górę, nie mieliśmy żadnych dalszych wskazówek, co ¦ się z nim stało. Przez chwilę dyskutowaliśmy szeptem, po czym postanowiliśmy wdrapać się na zbocze, choć nie mieliśmy zbyt wielkiej nadziei, że uda się nam znaleźć pieczarę lub jakąś inną kryjówkę ludojada. Gdybyśmy szli gęsiego, poszukiwania nasze odbywałyby się tylko aby"przeszukać większy oT)śżar zbocza. Byfa znajdował się o sto jardów w prawo ode mnie, w zasięgu mego wzroku, a Mutu szedł w takiej samej odległości z mojej lewej strony. Wyruszyliśmy jednocześnie, ostrożnie posuwając się naprzód. Grunt stawał się coraz bardziej kamienisty i coraz bardziej zwiększała się ilość oraz rozmiary głazów, nie natrafiliśmy jednak ma ślad ukrytego w nich legowiska. Wzgórze, na które się wspinaliśmy, miało około pięciuset stóp wysokości, ale dość szybko znaleźliśmy się na jego szczycie, skąd widać było, co dzieje się po drugiej stronie. Zbocze opadało stromo do bujnie porośniętej bambusami doliny, za którą wznosił się łagodnie stok następnego wzgórza. Poza nim widać było wysoki szczyt Gutherayan. Na dany przeze mnie znak wszyscy trzej zaczęliśmy schodzić w dół, zachowując między sobą równe odległości. Wzgórze po tej stronie było bardziej urodzajne, mniej było głazów i kamieni, a kępy trawy bujne i wysokie. Rosły tu nawet krzaki i skarłowaciałe drzewa, których coraz więcej przybywało, w miarę jak zbliżaliśmy się do gaju bambusowego. Po zejściu do doliny zanurzyliśmy się w zielonym cieniu bujnych liści. Nie mogliśmy się już wzajemnie widzieć i dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że moim bezbronnym przyjaciołom zagraża straszliwe niebezpieczeństwo, gdyż nie mógłbym im pomóc, gdyby tygrys nagle zaatakował. Bambusy i bujna dżungla tworzyły tak gęstą zasłonę, że nawet bystre oczy tubylców nie mogły przeniknąć przez wał zieloności otaczający nas ze wszystkich stron. Mogłoby się zdawać, że przepowiedziałem nieszczęście, gdyż właśnie w tej chwili usłyszałem przenikliwy krzyk śmiertelnie wystraszonego Mutu, który szedł o sto kroków w lewo ode mnie. Zaraz potem rozległo się krót- 43 mruk ucichł natychmiast, gdy idący po mojej prawej stronie Byra zaczął głośno krzyczeć. Widząc, że robi to, by wystraszyć napastnika, wtórowałem mu z całych sił, przedzierając się do miejsca, z którego rozległ się krzyk i warczenie. Choć znajdowało się ono niedaleko, Byra dogonił mnie, zanim znaleźliśmy chłopca. Leżał twarzą do ziemi obok dużych głazów i kępy wysokiej trawy. Tył czaszki miał strzaskany, a głębokie ślady kłów na karku i prawym ramieniu wskazywały, że tygrys najpierw go chwycił zębami, a potem strzaskał mu łapą czaszkę. Prawdopodobnie ludojad wpadł w furię i jednocześnie zląkł się, gdy usłyszał krzyki, które w naszym przekonaniu były jedyną szansą uratowania chłopca, ale w tym przypadku' przypieczętowały jego los, gdyż tygrys pośpieszył się z zabiciem swojej ofiary. Spłaszczona trawa po drugiej stronie głazów wskazywała, gdzie tygrys czaił się czekając, aż chłopiec go minie, aby rzucić się na niego od tyłu. Gdy odwróciliśmy Mutu na wznak, ujrzeliśmy koszmarny widok. Cios zadany w tył czaszki był tak silny, że wysadził mu gałki oczne, a chłopiec sam przegryzł sobie język, którego koniec zwisał mu z ust trzymając się na strzępku mięśnia. Z sączącej się krwi utworzyła się na piasku mała kałuża. Wstrząśnięty tym widokiem, poczułem silne mdłości. Spojrzałem na mego towarzysza. Jego z natury ciemna twarz miała barwę popiołu i drgała nerwowo. Ale nie powiedział ani słowa. Ja też. Zresztą, co można było powiedzieć? Obaj, a z pewnością ja, mogliśmy tylko wyrzucać sobie naszą lekkomyślność oraz to, że naraziliśmy bezbronnego chłopca na spotkanie z szatańsko chytrym tygrysem. i po doznanym szoH. — Byłeś taki pewny, że zabiję tygrysa po tych idiotycznych zaklęciach — powiedziałem. — A w rezultacie on pożarł jednego z nas. Byra nie odpowiedział mi od razu, a kiedy przemówił, w jego głosie brzmiała uraza: — Czarownik powinien był złożyć w ofierze koguta. Zabił kurę, bo kosztuje o rupię taniej. A jego wnuk przypłacił to życiem. Prawie nie słyszałem, co do mnie mówił. Wpadłem bowiem na pewien pomysł. Przeszedłem przez wysoką trawę do głazów, stanąłem na jednym z nich i spojrzałem na zwłoki Mutu. Niecałe dziesięć jardów! Odległość była nieomal za mała. Tylko cztery głazy zgrupowały się tu przypadkowo i najwyższy z nich, na którym stałem, miał około trzech stóp wysokości. Pozostałe były dużo mniejsze. Mój pomysł zmienił się w konkretny plan. Ponieważ w tym miejscu leżało już kilka głazów, czy tygrys zauważy, gdy przybędzie parę nowych? Chyba nie, jeżeli dodatkowe kamienie ułoży się tak, żeby nie wzbudzały podejrzeń. — Noc będzie ciemna i to skusi tego szatana, za którym się uganiamy, do wczesnego powrotu na miejsce mordu, jeżeli zostawimy ciało, gdzie leży — zwróciłem się do Byry. — Pamiętaj, że ludojad jest głodny. Był wygłodniały już wczorajszej nocy. Dlatego tak śmiało podchodził do chat w Manchi. Od tego czasu nic nie jadł. Dziś w nocy będzie bardzo wygłodzony. Przyniesiemy kilka głazów i położymy je obok tych czterech tak, aby utworzyły kryjówkę, w której się zaczaję. Niemożliwe, żebym spudłował z tak bliskiej odległości, jeżeli oświetlę sobie tego ludojada latarką. — Zupełnie oszalałeś, dorai — odparł stary myśliwy. — Jak tylko zobaczy kryjówkę, zacznie coś po- If 44 45 na głazy," wlezie ci na głowę, zanim zdążysz się połapać. A poza tym naszym obowiązkiem jest wrócić do Manchi i powiedzieć temu łobuzowi dziadkowi, co stało się z biednym chłopcem. Wtedy przyjdą tu ludzie ze wsi, zabiorą ciało i spalą je dziś w nocy. Jego dusza odzyska spokój. Jeśli zostawimy jego doczesne szczątki na pożarcie tygrysowi i nie spalimy ich, jego dusza (będzie wędrowała po dżungli, prześladując nas za to, że nie spełniliśmy swego obowiązku. — Tygrys ich nie zje — przerwałem mu szorstko — bo będę ukryty między głazami i do tego nie dopuszczę. Nie martw się o to. Czy może być lepsza okazja, żeby się zemścić na tej bestii? Jeśli go dziś w nocy zabiję, uratuję życie wielu ludziom, a może i tobie między innymi. Jesteś starym myśliwym, więc chyba zgodzisz się ze mną, że zrobilibyśmy niewybaczalne głupstwo, gdybyśmy nie skorzystali z tak wspaniałej okazji. Byra milczał. Czułem, że mięknie. W końcu spojrzał na mnie z wyrazem dziecięcej niewinności. — Szukaliśmy wszędzie i nie mogliśmy znaleźć ciała, dorai. Wróćmy teraz powiedzieć o tym we wsi. Jutro rano zaczniemy znów szukać. Dziś w nocy ty usiądziesz na skraju ścieżki w dżungli i będziesz czekał na tygrysa, który pewno nią przejdzie, a ja wdrapię się jak -małpa na drzewo i choć będę "niewidoczny, usłyszę cię, gdybyś potrzebował mojej pomocy. W ten sposób Byra ostatecznie uspokoił swoje sumienie i zabraliśmy się ostro do roboty. Aby nie wzbudzić podejrzeń tygrysa, odeszliśmy dwieście jardów dalej, do miejsca, gdzie leżało dużo małych i wielkich głazów. Wspólnymi siłami przydźwigali-śmy sześć dużych głazów i ułożyliśmy je tak, by razem z leżącymi przedtem w terenie utworzyły nieregularne koło. Posłużyły nam one za szkielet bu- 46 tworząc oKrągiy mur wysoKosci trzecn szop. uznaiem, —¦ że nie warto budować wyższego, bo choć czułbym się bezpieczniejszy, mijałoby się to z zasadniczym celem, gdyż tygrys mógłby się spłoszyć, widząc z daleka budowlę, której nie było podczas jego pierwszej bytności w tym miejscu. Potem w szpary między kamieniami powtykaliśmy garście szorstkiej trawy, zerwane na znajdujących się nie opodal kępach. Wszystkie te czynności pochłonęły nam dużo czasu i były bardzo męczące, gdyż słońce prażyło niemiłosiernie, a kamienie i trawę musieliśmy przynosić z daleka, aby nie zaniepokoić tygrysa. Wychodziłem rano z Manchi tak zasugerowany optymistycznymi przepowiedniami czarownika, że wziąłem tylko sztucer, pozostawiając w obozie latarkę i butlę z wodą. Naraziłbym Byrę na poważne niebezpieczeństwo, posyłając go teraz po te rzeczy. Mogliśmy pójść razem lub mogłem pójść sam, zostawiając starego myśliwego na drzewie. Ale gdybym się na to zdecydował, mogłoby się zdarzyć, że tygrys wróci w czasie mojej nieobecności i zaciągnie zwłoki nieszczęsnego chłopca w jakieś odległe miejsce, gdzie trudno byłoby nam je odnaleźć. Po odbytej szeptem naradzie nad wszystkimi ewentualnymi możliwościami uznaliśmy, że nie pozostaje nam nic innego, jak zająć natychmiast stanowiska, ja w obrębie małego okopu, który zbudowaliśmy, a Byra na jakimś drzewie w zasięgu naszego słuchu. Postanowiliśmy wytrwać na tych pozycjach do następnego rana, licząc na to, że ludojad przypomni sobie o swojej ludzkiej ofierze i wróci się pożywić. Mieliśmy skrytą nadzieję, że tygrys nie ukrył się gdzieś w zasięgu swego słuchu, bo gdyby tak było, nasza ożywiona działalność w ciągu ostatnich trzech godzin z pewnością by go 47 " wrócić. 'Jedyna szansa powb9zeriia naszego planu polegała na domniemaniu, że ludojad powędrował wysoko zboczem szukając wody i wcale nas nie słyszał. Było mało prawdopodobne, aby zawrócił do strumyka w dolinie, bo o tej porze roku był on zupełnie wyschnięty. Zatoczyliśmy szeroki krąg szukając odpowiedniego drzewa dla Byry i znaleźliśmy je w końcu na niższym odcinku zbocza, w odległości mniej więcej stu dziesięciu jardów od miejsca, w którym zginął chłopiec. Był to olbrzymi tamaryndowiec, na którym stary myśliwy mógł się wygodnie ukrywać, póki go rano nie zawołam. W końcu kwadrans po drugiej, a więc w porze największego upału, Byra wdrapał się na drzewo, surowo mnie przedtem upominając, żebym był ostrożny i przypadkiem nie zasnął. Pożegnałem go i wróciwszy do małego okopu, z trudem przegramoliłem się przez spiętrzone przez nas, rozpalone w słońcu głazy. Spróbowałem jakoś się usadowić i od razu napotkałem pierwszą trudność. Ziemia była za gorąca, by na niej usiąść, więc przykucnąłem w przysiadzie. Pomijając dotkliwą niewygodę takiej pozycji, mur okazał się za niski, abym mógł w niej pozostać. Moja głowa wystawała nad głazami i łatwo ją było zauważyć z daleka, musiałbym więc trzymać ją cały czas nisko pochyloną, aby tygrys mnie nie dostrzegł. Oczywiście zaraz zorientowałem się, że tkwiąc w tej pozycji narażałbym się lekkomyślnie na śmiertelne niebezpieczeństwo, gdyż nie mógłbym zobaczyć skradającego się ku mnie tygrysa. Opuściłem więc swoją kryjówkę i o parę kroków od niej narwałem kilka garści wysokiej trawy, którą pozatykałem gęsto w oczka ochronnej siatki na moim kolonialnym kasku. Zajęło mi to trochę czasu, ale byłem 48 mu nie będzie teTaz widać f daleka kasku, lecz je--' szcze jedną kępę trawy. Włożyłem kask i wróciłem do okopu. Znów przykucnąłem na zgiętych kolanach, starając się nie poruszać. Widziałem teraz, co dzieje się za krawędzią półkolistego murku przede mną i z obu stron, a odwracając powoli głowę w lewo i w prawo mogłem nawet zobaczyć, co dzieje się za mną. Mogłem sobie na ten ruch śmiało pozwolić, gdyż obracała się przy nim cała „kępa" trawy na moim kasku i tygrys mógł się dać nabrać, że porusza nią podmuch ciepłego, przelotnego wiatru, który wiał od strony doliny i strumyka, przyginając kiście zeschłej trawy do ziemi. Wkrótce przekonałem się, że nie wytrzymam długo w tej pozycji bez ruchu. Kostki nóg zaczęły mnie boleć i łydki mi zdrętwiały. Musiałem się co jakiś czas ostrożnie poruszać, aby dotrwać do czwartej. Potem ziemia na tyle ostygła, że mogłem usiąść. Przez cały ten czas wokoło mnie panował nienormalny spokój. Zwierzęta i ptaki nie zdradzały swojej obecności żadnym dźwiękiem lub ruchem. Wszystkie stworzenia, a w ich liczbie z pewnością i tygrys, skryły się przed morderczym upałem. Tylko dwa razy zauważyłem ruch w przyrodzie. Najpierw wielka iguana chciała przebiec przez zbocze, ale zobaczyła leżące na ziemi ciało Mutu i gwałtownie zawróciła, a potem mały pyton, zwisający niewidzialnie łbem w dół z niskiego drzewa, spadł nagle na przebiegającą po ziemi wiewiórkę i zadusił ją bezlitośnie. Spostrzegłem wiewiórkę, ale nie zauważyłem węża, póki nie zobaczyłem jego zwojów wijących się na trawie i nie usłyszałem przenikliwego skowytu duszonej wiewiórki. Około piątej wyraźnie pochłodniało i dopiero wtedy przypomniałem sobie, że od rana nie piłem ani kropli az. uu nasiępneg0 rgtla; czyli Oó cnwili naSżegó do Manchi. Byłą to naprawdę przerażająca myśl. Długą ciszę Przerwało w końcu gdakanie koguta kuropatwy, dobiegające ze zbocza po mojej lewej stronie. — KiJkok-kok! Ki-kok-kok! — darł się zaczepnie, a po chwili drugi kogut, znajdujący się trochę wyżej na wzgórzu, przyjął jego wyzwanie: — Ki-kok! Ki--4tok-kok! Oba ptaki powtarzały co chwila zaczepny zew i coraz bardziej zbliżały się do siebie żądne walki, aż w końcu się spotkały. Wśród histerycznego gdakania — Kok! Kok! Kok! — pojedynek zaczął się na dobre. Nie mogłem niestety widzieć ptaków, ale mogłem wyobrazić sobie ich walkę. Trwała około dziesięciu minut, po czym jeden z uczestników poddał się, wyczerpany energią dzielniejszego przeciwnika, i uciekł w popłochu z pola walki. Jego brązowa sylwetka mignęła w przelocie, gdy szybował w bezpieczniejsze miejsce, pozostawiwszy na placu boju zwycięzcę, który dumnie obwieszczał swój tryumf: — Ki-kok! Ki-kok! Ki-kok! Dzięki walce kogutów czas oczekiwania trochę mi się skrócił. Dochodziła szósta i koczujące nad strumykiem w dolinie bankiwy zaczęły głośno obwieszczać nadejście pory wieczornej: — Wiii! Kuk-kia, kia, ku-kuu! — piały z doliny, na co odpowiedziały im chórem ptaki ze zboczy obu wzgórz. Wtórowały im liczne ukryte w zaroślach drozdy i od czasu do czasu słychać było przeszywające pianie pawia, dołączającego się do ogólnego koncertu ptactwa w dżungli, który pozostawia niezatarte wspomnienie, jeśli się go choć raz słyszało. Ale nie wolno mi było poświęcać zbyt wiele uwagi tym głosom, choć słuchałem ich z ogromną przyjemnością. Musiałem być teraz niezwykle czujny, gdyż zapadający zmierzch przypomniał zapewne tygrysowi o ofie- so lei dwa stada langurów, jedno na szczycie wzgórza nade mną, a drugie gdzieś na sąsiednim zboczu za strumykiem, rozpoczęły swoją przedwieczorną zabawę, przekomarzając się z sobą i nawołując zuchwale przez dolinę. — Hump! Hump! — darły się skacząc z gałęzi na gałąź. Nie mogłem ich widzieć ze swojej kryjówki, ale słyszałem łoskot i głuche odgłosy towarzyszące lądowaniu ich ciężkich ciał na gałęziach. Ucieszyłem się, kiedy je usłyszałem. Wiedziałem, że każde stado ma swego wartownika, siedzącego na czubku drzewa i w skupieniu obserwującego uważnie teren na dole, by nie przeoczyć żadnego ruchu grożącego niebezpieczeństwem. Słońce zaszło za łańcuchem gór i wkoło szybko zaczęły się kłaść wieczorne cienie. Trawy, krzaki i głazy, tak wyraźnie dotąd widoczne, stały się mgliste i zamazane. Odległości zatraciły swoje proporcje. Po kilku minutach na dalszym planie nie było już nic widać. Pozostało tylko kilka niewyraźnych zarysów krzaków rosnących w moim najbliższym sąsiedztwie. Wszystko inne zmieniło się w ciemnoszarą pustkę, która szybko przekształciła się w brunatną, a potem czarną otchłań. Ciało Mu tu, leżące zaledwie o kilka jardów ode mnie, zatraciło swój kształt i stało się tylko trochę ciemniejszą plamą na gwałtownie ciemniejącej ziemi. W pewnej chwili obejrzałem się z przerażeniem, bo nad moją głową nagle coś zaczęło kołować, trzepocząc się z przenikliwym, skrzekliwym piskiem. Długouchy nietoperz polujący na owady pomyślał zapewne, że znajdzie ich kilka w kępie trawy zdobiącej mój kask, i przyleciał, aby z bliska się o tym przekonać. Potem cicho nadleciał lelek i bezszelestnie usiadł na jednym z głazów tworzących moją kryjówkę. Był tak blisko, że wystarczyłoby wyciągnąć rękę, aby go złapać. Sprawiło 4« 51 że siedziałem tak spokojnie, iż udało mi się nawet zwieść ptaka, który nie dostrzegł mojej obecności. Lelek rozsiadł się nisko na głazie, nadął gardło i jak zawsze •ochryple zaskrzeczał: — Czak! Czak! Czak! Czakuuuu! Potem zauważył biednego Mutu. Przestraszył się, zatrzepotał skrzydłami niby olbrzymia ćma i poszybował w ciężkim powietrzu, niknąc mi z oczu. W chwilę potem znów go usłyszałem, tym razem skrzeczącego urywanie w jakimś dalekim miejscu, które zapewne wydawało mu się bezpieczniejsze. Nie widziałem już teraz krzaków, trawy, kamieni ani nawet ciała Mutu. Ciemności otoczyły mnie ze wszystkich stron. Gwiazd, które często rozjaśniają dżunglę, tej nocy było mało. Na zazwyczaj stalowogranatowym niebie rozpościerała się pomarszczona zasłona drobnych ¦chmur, przypominających wełniste pierścionki owczej sierści. Snuły się między dwoma łańcuchami gór, zasłaniając gwiazdy. Była to wymarzona noc dla ludojada, który łatwo mógłby wykryć moją obecność i zaliczyć mnie do swego jadłospisu, zanim zdołałbym zdać sobie sprawę z tego, że się zbliża. W żaden sposób nie mógłbym go zobaczyć wśród takich ciemności, byłem więc całkowicie zdany na jego łaskę. Ogarnął mnie paniczny strach. Jak mogłem być tak szaleńczo lekkomyślny i dobrowolnie wpakować się w tę śmiertelnie niebezpieczną sytuację wbrew radom starego myśliwego? Miałem ochotę zawołać Byrę lub wyskoczyć z tego straszliwego okopu i pobiec do tamaryndowca, na którym ukrył się mój przyjaciel, świetny znawca dżungli. Czułem się zamknięty w pułapce i miałem wrażenie, że się duszę w ataku klaustrofobii. Trząsłem się ze strachu jak w ataku febry i ze zdenerwowania pot spływał mi po twarzy. Gdzieś w oddali sowa pohukiwała ponuro: — Huu! Huu! Huu! bara, dobiegający od strony strumienia. __ Aar — aar — aaarr! — ryczał zdychając, a potem jeszcze raz: — Aaah — ggrh! — I zapadła cisza. Wiedziałem, że zwierzęciem, które przed chwilą zginęło, był byk sambar, gdyż bek łani byłby o wiele słabszy, a jelenia axisa brzmiałby zupełnie inaczej. Trzech wrogów mogło zabić tego byka: stado dzikich psów, pantera lub tygrys. Wyeliminowałem od razu psy, gdyż polując ujadają w szczególny sposób i słyszałbym je z daleka. Poza tym nie polują, gdy noc jest ciemna. Mordercą mogła więc być wielka pantera lub tygrys. Żadne inne zwierzę nie byłoby zdolne zabić wielkiego byka sambara. Nawet pantera musiałaby wytężyć wszystkie siły, żeby pokonać to ogromne zwierzę. Najprawdopodobniej mordercą był tygrys. Ale czy mógł nim być ludojad, o którym mówiono, że żywi się tylko ludzkim mięsem? A może jakiś zwykły tygrys błąkający się w tych okolicach? Byłem przekonany, że ludojad nie żywił się wyłącznie ludzkim mięsem. Za rzadko polował na ludzi i za mało ich zabijał. Musiał więc również pożerać zwierzęta, a już zeszłej nocy był bardzo głodny, bo nie jadł od dłuższego czasu. Wszystko przemawiało więc za tym, że to właśnie on rzucił się na sambara. Może wracał do Mutu i po drodze przypadkiem spotkał jelenia. Tymczasem sambar zdechł i dżungla znów ucichła. Tygrys będzie przez resztę nocy pożerał swoją ofiarę i nie przyjdzie do ciała chłopca. Moje czuwanie okaże się zbyteczne. Poczułem się bardzo rozgoryczony. Ale jednocześnie doznałem pewnej ulgi, że niebezpieczeństwo minęło, i zrobiło mi się wstyd mego tchórzostwa, gdy sobie przypomniałem, iż przez parę minut trząsłem się w obłędnym strachu, bojąc się ciemności, w których mógł czaić się ludojad. 52 53 przedśmiertny ryk sambara i podobnie jak ja zastanawiał się, czy mordercą był ludo jad czy jakieś inne zwierzę. Ciekaw byłem, do jakiego wniosku doszedł. Śmierć sambara wyzwoliła mnie z nerwowego szoku, ale nie przestawałem zastanawiać się, czy ludojad wróci czy nie. Przez następne pół godziny w dżungli panował zt dziwiający spokój i cisza. Mogło się zdawać, że jej mieszkańcy wiedzą, jaki groźny wróg czyha przy strumieniu, i rozumieją, że nagła i gwałtowna śmierć czeka każdego, kto zdradzi swoją obecność. Spojrzałem na zegarek. Nie było jeszcze dziesiątej. Miałem więc przed sobą wiele godzin męczącego oczekiwania. Dżungla zaczynała powoli wracać do życia. Słyszałem wyraźnie szelest trawy przeżuwanej przez mun-dżaka o kilka kroków na prawo ode mnie. W dole nad brzegiem strumienia trzeszczały bambusy, tratowane przez słonia. Gdy z doliny zaczęły unosić się fale ciepłego powietrza, z gór napłynęło na zmianę powietrze zimne. Wywołało to przelotny wiatr, który do nozdrzy przeżuwającego mundżaka przyniósł falę smrodu od rozkładającego się ciała Mu tu. Mały zwierzak uciekł z hałasem trochę dalej i ryknął przeraźliwie: — Kharr! Kharr! Kharr! Jego ryk rozlegał się regularnie co parę minut. Trudno uwierzyć, że tak małe zwierzę może narobić tyle hałasu. Wiedziałem z doświadczenia, że jeśli noc jest cicha, ryk mundżaka można usłyszeć z odległości mili i więcej. Wkrótce potem słoń, poszukujący w dolinie świeżych pędów bambusa, powędrował w górę strumienia i zbliżył się do szczątków tylko co zabitego sambara. Morderca, pantera lub tygrys, zapewne był tam jeszcze i żywił raz źSTrSZSffi trąbie rozdzierająco, zaKiocająe ciszę gli. Zaraz potem usłyszałem wyraźnie: — Wrr-aagh! Wrr-aagh! — ryk rozwścieczonego tygrysa, dochodzący z tego samego kierunku. Słoń trąbił raz po raz, a tygrys odpowiadał mu groźnym rykiem. Łatwo mogłem sobie wyobrazić tę scenę. Tygrys ucztował, a może spał przy szczątkach sambara, gdy słoń wyszedł na niego. Ciekaw byłem, czy to spotkanie skończy się walką, czy któreś zwierzę stchórzy i rzuci się do ucieczki? Trąbienie słonia brzmiało teraz inaczej. Przenikliwe, zdradzające lęk dźwięki zmieniły się w dłuższe, ochrypłe i groźne pomruki. Mogłem z tego wywnioskować, że był to słoń-byk. Zobaczył tygrysa w bambusowym gaju, który uważał za swoją wyłączną własność, i wpadł w pasję. Co teraz zrobi tygrys? Nie musiałem długo czekać na odpowiedź. Stracił nagle animusz i zdecydował się ustąpić rozsierdzonemu słoniowi, nawet za cenę rezygnacji ze swego łupu. Nagle zapadła cisza, tygrys uciekł, a słoń, gdy tylko zorientował się, że groźnym trąbieniem przepędził wroga, uspokoił się i ucichł. Spokój znów ogarnął dżunglę. Wełniste chmury, które po zachodzie słońca zasłoniły gwiazdy, powoli rozpierzchły się i znów widziałem majaczący w świetle gwiazd ów czarny kształt, który tak niedawno był chłopcem, oraz rosnące blisko mnie krzaki i trawę. Mogłem być teraz prawie pewny, że zobaczę ludo jada, jeśli zdecyduje się wrócić do ciała Mu tu. Nastroiło mnie to do dalszych medytacji, czy tygrys, który przed chwilą wdał się w utarczkę ze słoniem, rzeczywiście był ludo jadem. Jego tchórzliwe zachowanie raczej za tym przemawiało. Moje rozmyślania przerwał nagle groźny pomruk. Rozległ się tylko raz, więc nie mogłem go bliżej sklasyfi- 55 przez tygrysa, ^aawaio mi się, ze roziegi się gdzieś i za mną, na niższym odcinku zbocza, ale nie byłem tego pewny. Bardzo ostrożnie odwróciłem się o kilka cali w lewo, żeby zobaczyć, czy nie grozi mi z tej strony jakieś niebezpieczeństwo, ale zerkając w prawo w dalszym ciągu widziałem plamę, będącą pozostałością po nieszczęsnym Mutu. Po chwili znów usłyszałem pomruk, tym razem głośniejszy i bliższy. Nie miałem już żadnych wątpliwości, że tygrys wspina się po zboczu w moim kierunku. Trudno mi było powstrzymać się od uśmiechu na, myśl, jak wielką przysługę oddał mi słoń, odciągając ty-j; grysa od jego łupu. Rozwścieczony tygrys musiał sobie przypomnieć o swoim drugim morderstwie, którego ofiarą padł tego popołudnia na wyższym odcinku zbocza smaczny człowiek. Wracał więc teraz do swego łupu, obwieszczając światu wściekłość, jaką wzbudził w nim. słoń, który przeszkodził mu w uczcie. Miałem niesłychane szczęście. Tygrys nie tylko zdradził swoją obecność, co było dla mnie szczególnie ważne ze względu na niezwykle ciemną noc, ale w dodatku jawnie okazywał rozdrażnienie i tlącą się w nim złość do słonia, mogłem więc mieć nadzieję, że nie będzie zbyt czujny, gdy dobierze się w końcu do szczątków Mutu. Może nawet nie zauważy mojej obecności. Ta myśl ogromnie podniosła mnie na duchu. Tygrys zawarczał jeszcze dwa razy. Potem z lewej strony trochę poniżej mego okopu zamajaczył jakiś długi, ciemny, niewyraźny kształt. Zdawało mi się, że się porusza. Nagle znikł i po chwili ukazał się znowu, tym razem dużo bliżej. Najwyraźniej szedł w moim kierunku. Tygrys znów warknął. Z pewnością jeszcze myślał 56 Cicno poruszający się łisziaii, zuiizajcji; sitj szyuiiu uu mnie, wydał gardłowy, chrapliwy pomruk. Czarny cień zniknął za dzielącym nas krzakiem. W parę sekund potem przemknął ukradkiem z lewej strony na prawą i zatrzymał się przy Mutu, zaledwie o dziesięć jardów ode mnie. Nawet nie spojrzał w stronę małego kamiennego okopu, któryśmy z Byrą tak starannie zbudowali. Tygrys był tak wściekły, że wydał całą serię głośnych pomruków, wgryzając się w martwe ciało chłopca i szarpiąc je bezlitośnie. Niechlubna ucieczka przed słoniem oraz fakt, że musiał porzucić swojego sambara, nie schodziły mu z myśli. Postanowił wyładować na czymś swoją wściekłość. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, jak trudne czeka mnie zadanie. Musiałem zabić tygrysa pierwszym strzałem albo zranić go tak poważnie, żeby mnie nie zaatakował. Moja ofiara znajdowała się zaledwie dziesięć jardów ode mnie, ale zamiast niej widziałem tylko ciemną plamę. Nie miałem latarki, noktowizora ani nasadki do umocowywania na przyrządach celowniczych, która ułatwia strzelanie w nocy. Mój stary sztucer nie miał nawet fosforyzującej muszki. Zrozumiałem, że muszę działać szybko, póki tygrys jest zajęty wyładowywaniem swojej złości na szczątkach biednego Mutu. Gdy tylko się trochę uspokoi i zabierze do jedzenia, zauważy naj ostrożniej szy nawet ruch mojej strzelby i rzuci się na mnie. Ale gdyby najadł się do syta mięsa sambara, zapewne przeszedłby obojętnie obok pierwszego łupu, by wrócić do niego później, gdy znów zgłodnieje, lub nie wrócić wcale. Uniosłem bardzo ostrożnie kolbę sztucera na wysokość ramienia, pilnie uważając, by nie trącić lufą o któryś głaz naszego okopu. Mocno trzymając sztu- ffią część czarnej plamy, którą był tygrysT..... Wiedziałem, że w tych warunkach nie uda mi się wycelować precyzyjnie w jakieś żywotne miejsce. Ale musiałem zaryzykować. Może spudłuję. Może tylko powierzchownie ranie tygrysa, który rzuci się na mnie. Była jedna szansa na sto, że zabiję go pierwszym strzałem. Mocno napinając mięśnie ręki i wstrzymując oddech, pociągnąłem za spust. Rozpętało się istne piekło. Rozległ się suchy trzask wystrzału, który odbił się głośnym echem o ścianę gór naprzeciwko. Tygrys ryknął straszliwie. Na szczęście był odwrócony ode mnie, kiedy strzelałem. Nie wiedząc, skąd padł strzał, wyobraził sobie, że wróg jest przed nim, i rzuciwszy się na najbliższy krzak zaczął szarpać go na kawałki. Stało się to, czego się obawiałem — tylko zraniłem tygrysa. Przedtem był zły, teraz wpadł w furię. A ja znów popełniłem błąd. Gdybym wstrzymał się od dalszej akcji, tygrys nie zostawiłby śladu po krzaku i zapewne oddaliłby się, nie zdając sobie sprawy z mojej obecności. Ale ja znów wystrzeliłem do czarnego cienia. Tygrys zareagował straszliwie na mój strzał. Trafiony drugi raz, skoczył w górę jak wyrzucony z katapul-ty, opadł z łoskotem na ziemię i zaczął czołgać się wokoło. Miał zapewne uszkodzony kręgosłup, gdyż nie mógł wstać. Ale teraz wiedział już, gdzie ukrywa się wróg, i zatoczywszy koł o przyczołgał się wprost do mnie. Zerwałem się gwałtownie i strzeliłem trzeci raz, prosto w łeb bestii, z odległości najwyżej dwóch jardów. Potem przerzuciłem się na rękach przez krawędź głazów i upadłem po drugiej stronie okopu. Nogi piekły mnie, jak gdybym miał wbity w każdą z nich tysiąc igieł, 58 r mi zdrętwiały. Na szczęście tygrys został za okopem. Z jego gardzieli wydobywało się straszliwe bulgoczące charczenie, co dowodziło, że jeszcze żyje, ale został śmiertelnie raniony i za chwilę zdechnie. Gdy krew napłynęła mi z powrotem do nóg, z wielkim trudem ukląkłem i ostrożnie wyjrzałem spoza głazu. Tygrys leżał przed okopem miotany drgawkami. Dyszał ciężko, głośno bulgocząc. Mój czwarty strzał zakończył jego cierpienie. Gdy echo strzału ucichło, usłyszałem, że Byra woła mnie jak oszalały, pytając, czy wszystko w porządku. Uspokoiłem go i poprosiłem, żeby do mnie przyszedł. W kilka minut potem mój przyjaciel wynurzył się z ciemności i opowiedziałem mu wszystko. Słoń znów zaczął trąbić nad strumieniem. Byra przeprowadził mnie bezbłędnie przez ciemną dżunglę do wioski Manchi. Po przybyciu tam musiałem drugi raz opowiedzieć, co się wydarzyło. Wszyscy mieszkańcy, łącznie z małymi dziećmi, wylegli z chat, przynieśli światła i razem z nami wrócili do dżungli, by przynieść ciało Mutu i tygrysa. Pierwszym strzałem trafiłem tygrysa w brzuch. Drugi strzaskał mu kręgosłup na wysokości barku. Właśnie ten drugi strzał unieruchomił drapieżnika, nie pozwalając mu ujść. Jak przewidywaliśmy, ludojad okazał się młodym zwierzęciem, co usprawiedliwiało jego nieudolność i nieobliczalne zachowanie. Tubylcy zapytali nas, dlaczego użyliśmy ciała Mutu za przynętę. Z kolei my zapytaliśmy ich, dlaczego trzymają u siebie tak marnego czarownika. Przypomnieliśmy im również, że uwolniliśmy ich od groźnego ludojada. Cel uświęca środki. Nic na to nie odpowiedzieli. Z PEDDACHERUYU Jeśli zdarzy się wam podróżować koleją o metrowym rozstawie szyn z Guntakal na wschód do Bezwady, zwanej teraz Vijayawadą, będziecie przejeżdżali przez słynne, niezwykle gęste lasy w stanie Andhra Pradesh. Zaczynają się za stacją węzłową Dronachellam w pobliżu Nandyal i ciągną wzdłuż linii Basavapuram, Chelima, Bogoda i Diguvametta. Lasy te, biegnące po obu stronach toru, są jedynym terenem na południu Indii, na którym można spotkać tak liczne niegdyś olbrzymie antylopy nilgau. Najwięcej ich można spotkać w okolicy leśnego bungalowu, niedaleko miejscowości Chinnamantralamanna. Te wielkie zwierzęta, których dawniej było wszędzie pełno, wyginęły i nie ma ich już zupełnie w południowych puszczach. Oprócz antylop nilgau jest tu mnóstwo gatunków jeleni żyjących na subkontynencie indyjskim oraz ogromne watahy dzikich świń. Ta obfitość zwierzyny ściąga tygrysy i pantery, które zawsze gromadzą się tam, gdzie mają zapewniony żer. Ale jeśli z jakichś powodów zabraknie tym mięsożernym bestiom dzikiej zwierzyny, polują na bydło domowe oraz owce i kozy, doglądane przez pasterzy na wypasach w pobliżu wsi. Wtedy i tyl- 60 wiście starają się przepędzić drapieżniki za pomocą włóczni, broni palnej oraz różnych podstępów. Tygrysy i pantery odnoszą rany w jeszcze wielu innych okolicznościach. Tracą wtedy swoją normalną zdolność łowczą i z czasem stają się ludojadami, gdyż w ten sposób najłatwiej im zdobyć żer. Z biegiem czasu w tych okolicach pojawiło się wiele ludojadów. Opisywałem już jednego z nich, polującego przy torach kolejowych, a teraz opowiem o innym, który pojawił się niemal w tej samej okolicy, tylko o kilka mil dalej na północ. Aby tam dotrzeć, nie wysiada się z pociągu w Digu-vametta, lecz przejeżdża jeszcze czterdzieści mil do Mćtrkapur Road. Dopiero tam opuszcza się pociąg i idzie piechotą dalsze czterdzieści mil na północ. Droga wije się przez malowniczą przełęcz do mało znanej miejscowości Srisailam, położonej nad krętą rzeką Kistną, która niegdyś oddzielała leżący na południu okręg Ma-dras od leżących na północy dominiów Nizam i Hajdera-bad. Obecnie Anglicy wycofali się i nie ma dominiów, więc wszystkie te tereny zostały włączone do rozległego stanu Andhra Pradesh, drugiego pod względem wielkości w Indiach. Miejscowość Srisailam, która miała dotąd tylko religijne znaczenie, bo nic tam nie było poza wielką świątynią, zrobiła się ostatnio znana jako ośrodek dwóch dużych inwestycji, a mianowicie elektryfikacji i nawadniania. W ubiegłych latach, kiedy nic nie zakłócało naturalnych warunków bytu, począwszy od miejsca odległego o jakieś dwadzieścia mil od stacji Markapur Road aż do rzeki Kistny ciągnęła się puszcza, jaką tygrysy najbardziej lubią — nie za gęsta i nie za kolczasta, z dostateczną ilością wysokiej trawy i niskich drzew, aby tygrysy mogły się ukryć, a ich żer — jelenie i dziki 61 I łagodnych, przeciętych strumieniami wzgórz zwierzęta miały pod dostatkiem wody nawet w największe upały i nie dokuczały im małe kleszcze, które są plagą w południowych lasach, ani żarłoczne pijawki, prześladujące zwierzęta mięsożerne w Western Ghats. Na tym obszarze pijawek nie było wcale, a kleszcze pokazywały się tylko po deszczu i to w znikomych ilościach. Żyło tam więc mnóstwo tygrysów i panter, szczególnie tych ostatnich. Żywiły się zwierzyną płową i dzikami, a myśliwi rzadko kiedy odwiedzali te strony. Dosyć to dziwne, ale w tej dżungli nie było słoni ani bawołów. W pewnej mierze zastępowały je antylopy nilgau, ale ponieważ są pod ochroną i nie wolno do nich strzelać, myśliwi i turyści rzadko pokazywali się w tych stronach. Klimat też jest uciążliwy — w zimie gorąco, a w lecie straszliwe upały. Poza tym do uratowania zwierzyny przed zagładą przyczynił się bardzo brak dróg samochodowych prowadzących w głąb dżungli. Jeśli chce się podróżować po bocznych drogach, trzeba iść pieszo lub posługiwać się dwukołowym wózkiem zaprzężonym w bawoły. Ale ja po prostu przepadałem za dżunglą Srisailam. Mogłem zagubić się w jej niedostępnej głębi, z dala od ludzi. Była tam wieś Peddacheruvu, położona na zachód od drogi prowadzącej z Markapur do Srisailam. Chcąc się do niej dostać, trzeba było jechać dwukółką osiemnaście mil przez dżunglę, w której na ogół nie spotykało się innych ludzi. Peddacheruvu to mała wieś, a na południe od niej leży piękne jezioro. Szlak dwu-, kołki wiedzie nad jeziorem i skręca na południe, po czym po paru milach jazdy prowadzi na szczyt wzgórza. Pod nieprawdopodobnym kątem nachylenia schodzi po drugiej stronie do wsi Rollapenta, gdzie spotyka się z główną drogą, ciągnącą się od wsi Doranala do miasta 62 I bungalow uninnamamraiamanna, w^"okolicy Którego żyje mnóstwo antylop. Jezioro położone jest w serCu dżjungli, w której roi się od tygrysów. Jest ich tak duźżo że wymordowały i zżarły wszystkie pantery, których też kiedyś było tam mnóstwo. Co roku od listopad a do stycznia, czyli w okresie godów, słyszy się po zachK>d#ie słońca, a często i w dzień, tęskny ryk tygrysi^y wabiącej samca, a czasem odgłosy wściekłej walki dwóch tygrysów o samicę, której ryk ściągnął z daleka ob u rywali. Wspominałem już w moich opo. wiązaniach, że naturalnym pożywieniem tygrysów .3. panter jest leśna zwierzyna i dopiero gdy jej zabraknie, atakują bydło i owce wygnane na pastwisko. Li^dojadami stają się zazwyczaj tylko te tygrysy i panter-y; Które zostały tak okaleczone przez człowieka, że nie «ą ^dolne do zdobywania normalnego żeru. Znam tylko jeden przypadek niezgodny z tą regułą, który zara^ ©piszę.- Zazwyczaj kalectwo jest następstwem rany postrzałowej, zadanej śrutem lub kulą, albo wyrwania się zwierzęcia ze sprężynowej pułapki, której żelazne szczęki zacisnęły się na jego nodze lub pysku. Ale w przypadku ludo jada z Peddacheruvu nie zaszło nic podobnego. Kiedy go zastrzeliłem, przekonałem się, że będąc już w podeszłym wieku wdał się w walkę z innym tygrysem. W rezultacie strącił prawe oko i prawe ucho. Przeciwnik napadł na niego % prawej strony, o czym świadczyły przegryzione w wieli* miejscach ścięgna w przedniej łapie, którą tygrys pociągał zostawiając za sobą wyraźny ślad. Te okaleczenia i podeszły wiek uczyniły go niezdolnym do normalnego zdobywania żeru. U tygrysów przednie łapy, a szczególnie prawa, odgrywają niezmiernie ważną rolę przy ataku, gdyż zwierzę przytrzymuje nimi swoją ofiarę, -wbijając jej kły 63 ob»rbtia,' "przy którym ciężarem Własnego t:iała ła-m^e sobie górne kręgi. Mając okaleczoną prawą łapę, tygrys nie mógł utrzymać w uścisku żadnego zwierzęcia większego niż kanczyl. Głodował więc przez całe miesiące, zanim rany mu się wygoiły, a potem za-cz ął zabijać i pożerać każdego człowieka, który mu się | nawinął, gdyż doszedł do wniosku, że ludzie są stworzeniami powolnymi i niezdolnymi obronić się przed nim pomimo jego upośledzenia. Mieszkańcy Peddacheruvu powiedzieli mi później, że1 już od kilku dni słyszeli ryczącą tęsknie tygrysicę. Od tego zaczęła się ta cała historia. Zbliżały się święta Bożego Narodzenia i okres godowy. Dwa tygrysy zaczęły walczyć o samicę. Walka rozpoczęła się o zachodzie słońca i trwała do północy. Obaj przeciwnicy musieli odnieść poważne rany, bo ten, który przyszedł nad jezioro napić się wody, zostawił po sobie sporą kałużę krwi na błotnistym brzegu. Drugi poszedł piaszczystą drogą, wiodącą z Peddacheruvu do Rolla-p^nty. Na miękkiej ziemi widać było wyraźnie krople kfwi i odciski trzech łap, a płytki rowek wskazywał, że zwierzę pociągało jedną łapą, nie mogąc się na niej oprzeć. Po pewnym czasie zaczęły ginąć owce i kozy lut p^y wiejskie, a często ukazujący się ślad trzech łap „kulawego tygrysa", jak go zaczęto nazywać, wyraźnie •^skazywał, że sprawcą szkód jest właśnie pręgowans drapieżnik, który przeżył słynną walkę. Starsi ludzie we wsi potrząsali głowami i naradzali się szeptem. Niektórzy z nich słyszeli już o podobnyd przypadkach. Paru nawet widziało je na własne oczy \Vszyscy zaś dobrze wiedzieli, że porywanie owiec i kóz a szczególnie wiejskich kundli dowodzi niezbicie, i: sprawcą tego jest tygrys-ludojad. Normalne tygrys; IŁU* g" UJ *¦"" " —"Vi S'-1,)' -----v"'u» " "J^i"~.)"-t " 5i"ui« i"« gdy z jakiegoś innego niezwykłego powodu nie mogą upolować grubszej zwierzyny. Wkrótce potem porwana została pierwsza ludzka ofiara i starsi ludzie jeszcze poważniej kiwali głowami i jeszcze zawzięciej mełli językami. Ofiarą był woźnica, wracający wieczorem do wsi dwukółką naładowaną bambusem ściętym w odległej o kilka mil dolinie. Szlak dwukółki przebiegał nad jeziorem i woźnica przystanął, by napoić bawoły. Nie wyprzęgał ich z jarzma, bo dwu-kółka była tak ciężko naładowana, że nie mógłby sam zaprząc ich z powrotem. Prawdopodobnie przed lub po napojeniu bawołów wo-źnica wysiadł z dwukółki, chcąc także napić się wody. I właśnie wtedy zaatakował go kulawy tygrys. Na widok tygrysa przerażone bawoły rzuciły się w panice do ucieczki, ciągnąc za sobą naładowaną dwukół-kę. Ponieważ nie trzymały się drogi, przeciążona dwu-kółka wpadła w rozpadlinę, pociągając swoim ciężarem oba nieszczęsne bawoły. Jeden złamał nogę w biodrze, a kość przebiła mu skórę na brzuchu. Na domiar złego dostał się pod dwukółkę, która przygniotła go swoim ciężarem. Drugi miał więcej szczęścia. Jarzmo zsunęło mu się z karku i oswobodzony mógł uciec do wsi. Jego pojawienie się wywołało ogólną konsternację, ale ponieważ zapadła już noc, nikt nie chciał słuchać rozpaczliwych próśb żony woźnicy i jego trojga dzieci błagających, aby mężczyźni zorganizowali odsiecz i poszli z latarniami na poszukiwanie ich jedynego żywiciela. Słońce świeciło już jasno następnego ranka, gdy najsilniejsi mężczyźni ze wsi wyruszyli wreszcie na poszu-" kiwanie. Dwóch z nich było uzbrojonych w rusznice, a reszta w włócznie i kije. Bardzo szybko znaleźli wywróconą do góry dnem dwukółkę i nieszczęsnego bawołu 5 — Ryk tygrysa 65 anego siaau. Poszli śladem dwukółki nad brzeg jeziora i zobaczyli tam odciśnięte w błocie tropy kulawego tygrysa. Kilku ratowników chciało odszukać zwłoki właściciela dwukółki, ale obu mężczyznom uzbrojonym w rusznice zabrakło odwagi. Jeden powiedział, że jego broń jest do niczego i nie będzie mógł z niej strzelać. Drugi okazał się prawdomówniejszy i szczerze wyznał, że się boi. W rezultacie cała ekipa wróciła do wsi, a zwłoki właściciela dwukółki nie zostały nigdy odnalezione. Drugą ofiarą była kobieta. Wypadek ten zdarzył się również wieczorem, w miejscu odległym o sto jardów od wsi, gdzie znajdowała się wspólna studnia, do której kobieta poszła po wodę. Dżungla była dużo dalej, ale w pobliżu rosła kępa drzew figowych, a tuż za nią znajdowała się plantacja kokosów. Otaczał ją gęsty żywopłot, po drugiej zaś stronie ciągnął się ugór porośniętj trawą i niskimi krzakami. Dżungla zaczynała się dopie-j ro o dobre pół mili dalej. Nawet najstarszy, przeszło] stuletni mieszkaniec wsi nie pamiętał, by kiedykolwiek jakiś tygrys pojawił się przy tej studni. A jednak kulawy tygrys zjawił się tam tego wieczoru. Dwie inne kobiety widziały, jak ciągnął swoją rozpaczliwie krzyczącą ofiarę. Odwróciły się słysząc jej krzyk i oniemiały z przerażenia na widok ogromnego,) wyraźnie kulejącego tygrysa, który ciągnął nieszczęsną kobietę za ramię, zmierzając szybko w stronę kępy fi-j gowców. Bez chwili wahania uciekły z krzykiem dc wsi. Po tym wypadku porywanie ludzi zaczęło powtarzaj się raz za razem i pewnego dnia dostałem list od megc starego przyjaciela, hinduskiego dżentelmena Byannyl który mieszkał niedaleko stacji kolejowej Markapur. O-f pisywał mi, co dzieje się w wiosce Peddacheruvu, i prc 66 towarzyszyć mi w tej wyprawie i służyć wszelką możliwą pomocą oraz proponował, żebym przyjechał pociągiem do Markapur, a on wyjedzie po mnie na stację i zawiezie mnie swoim landroverem na miejsce przeznaczenia. Niepodobna nie odpowiedzieć na takie wezwanie, zatelegrafowałem więc do Byanny, że wyjadę na drugi dzień wieczornym ekspresem. Dojechałem na miejsce przed południem i przywitaliśmy się na peronie stacji. Byanna jest nieco pedantyczny i dbałość o gości jest dla niego zagadnieniem tak wielkiej wagi, że czasem bywa to trochę krępujące. Zawiózł mnie do swego domu, gdzie już od dwóch godzin czekała na mnie gorąca kąpiel. Potem poczęstowano mnie ogromną porcją pilawu z kurczętami i musiałem zjeść ją do końca, niemal pod przymusem. Wiedziałem, że należy okazywać entuzjazm, bo Byanna jest trochę przeczulony i czułby się dotknięty, gdybym nie docenił jego poczęstunku. Po tej uczcie zaprowadził mnie do znajdującego się za domem garażu. Stał tam landrover, wyładowany po brzegi mnóstwem zgoła zbędnych rzeczy, które miały zapewnić mi należyte wygody. Było więc sprężynowe łóżko polowe z materacem, brezentowa wanna i miednica oraz umywalka, mała lodówka i wiatraczek, pracujące na nafcie, a poza tym mnóstwo innych rzeczy. A co za zapasy jedzenia! Kilka jutowych worków na-pchanych różnymi przysmakami. Pomyślałem sobie, że wystarczyłoby nam tego jedzenia na cały miesiąc. Nie zapomniano też zaopatrzyć nas w cztery prymusy (w tym jeden z dwoma palnikami) oraz w różne garnki, patelnie i bańki na wodę, poutykane w najdziwaczniejszy sposób wśród innych bagaży. Trudno mi było sobie wyobrazić, jak się z tym wszystkim pomieścimy w samochodzie. 67 zapyiai, czy nie wuj.aiuyiii przenocować u mc--\ go i wyruszyć rano, na co odpowiedziałem, że czuję się jak nowo narodzony po gorącej kąpieli i wspaniałym pilawie. Czy możemy jechać zaraz? Ze swoją zwykłą uprzejmością zgodził się na to bez chwili wahania i w godzinę potem landrover, wyglądający raczej jak ciężki furgon z amerykańskich prerii, potoczył się drogą wiodącą do położonego na północy Srisailamu. Tuż za wsią Doranala skręciliśmy z szosy w boczną drogę i po osiemnastu milach jazdy przez dżunglę dojechaliśmy w końcu do Peddacheruvu, mijając po drodze wieś Tummalabayalu, gdzie w młodości, będąc jeszcze bardzo niedoświadczonym myśliwym, spotkałem się z tygrysem-ludojadem. Po dojechaniu na miejsce wygramoliłem się z samochodu i usiadłem na progu jakiejś chaty, a Byanna zaczął trajkotać w narzeczu Te- : lęgów do tłumu wieśniaków, który nas otoczył. Po chwili zrozumiałem, że chciał znaleźć dla nas jakieś odpowiednie mieszkanie. Nie zajęło mu to dużo czasu, gdyż kierownik miejscowej szkoły, który przyłączył się do tłumu, aby zorientować się, jaki cel ma nasza wizyta, natychmiast zaproponował, żebyśmy rozgościli się w głównym hallu jego niewielkiej szkoły. Podjechaliśmy tam i wyładowaliśmy rzeczy. Kiedy znieśliśmy je do hallu, nie było gdzie się obrócić i jeszcze raz przekonałem się, że połowa tego bagażu była zupełnie niepotrzebna. i Wodę dostarczyło nam kilku wieśniaków, którzy przynieśli ją w garnkach. Zostaliśmy zaprowadzeni do znajdującej się w oddzielnym budynku łazienki i wykąpaliśmy się. Pokazano nam ubikację, mieszczącą się w jeszcze innym budynku. Upłynęło sporo czasu, zanim zasiedliśmy do znakomicie przyrządzonej potrawy z ryżu, którą Byanna zabrał z domu. Zapadł już zmierzch, ale mieszkańcy wsi wciąż krę- 68 jąc mnóstwo pytań, na które Byanna wyczerpująco odpowiadał w narzeczu Telegów. W końcu przejąłem inicjatywę w swoje ręce. Wybrałem kilku wieśniaków, którzy zdawali się coś niecoś wiedzieć o ludojadzie, wziąłem sztucer i poprosiłem ich, żeby ze mną wyszli. Księżyc świecił jasno. Główna ulica wychodziła na drogę biegnącą nad brzegiem jeziora ku szosie, która łączy Doranala z Atmakur. Jezioro leżało o jakieś sto jardów od nas i już z daleka zobaczyłem jego gładką taflę lśniącą w świetle księżyca. Szedłem wiejską uliczką z moimi towarzyszami, którzy niemal od razu zaczęli mi tłumaczyć, że narazimy się na poważne niebezpieczeństwo wychodząc poza o-bręb wsi, gdyż w okolicy grasuje ludojad. Powiedziałem im na to, że chcę z nimi porozmawiać w jakimś spokojnym miejscu, co było niemożliwe w piekielnie zatłoczonej szkole. Uspokoiłem ich, że mogą nie bać się tygrysa. Dotarliśmy w końcu nad brzeg jeziora i usiedliśmy nad wodą. Było tu rozkosznie chłodno i księżyc świecił tak jasno, że przez szeroko rozlane jezioro widzieliśmy wyraźnie rysującą się po drugiej stronie dżungle.- Zauważyłem, że moi towarzysze rozglądają się nerwowo wkoło siebie, ale ponieważ siedzieliśmy na odkrytej przestrzeni, na której tygrys nie miałby gdzie się schować, nie było żadnego powodu do obaw. Powoli dowiedziałem się szczegółów o wyczynach tygrysa, które zgadzały się z moją teorią, opartą na długoletnim doświadczeniu. Moi towarzysze zakończyli swoją opowieść gorącą prośbą, żebym koniecznie zabił groźną bestię. Byanna zapewne poczuł się zdziwiony, że zniknąłem tak nagle, bo w towarzystwie złożonym z około dwudziestu osób wybrał się na poszukiwanie i znalazł nas 69 działania na następny dzień. I właśnie wtedy tygrys zaczął ryczeć. Naprzeciwko nas, po drugiej stronie jeziora, gdzie widać było czarny pas dżungli wyraźnie odcinający się od srebrnej tafli wody, w regularnych odstępach czasu ryczał tygrys. Podniecało mnie to, nęciło, brzmiało jak wyzwanie. Wiedziałem już tyle o tym ludojadzie, że byłem pewny, iż poznam go po jego kalectwie, gdy tylko go ( zobaczę. Czułem się przejedzony i miałem dość gadulstwa. Daleki ryk tygrysa wzywał mnie do czynu. W dodatku księżyc świecił niezwykle jasno. Nie zastanawiając się dłużej, zerwałem się z miejsca i powiedziałem moim towarzyszom, że pójdę zapolować na tygrysa. Dosłownie osłupieli. Ale zanim zdołali mnie powstrzymać, biegłem już prawie kłusem drogą, która zataczała łuk tuż nad wodą w połowie jeziora, a po jego drugiej stronie nikła nagle w dżungli. Według moich wyliczeń tygrys ryczał w odległości co najmniej mili, miałem więc szansę dobiec do niego, zanim umilknie. Na pewno przyszedł nad jezioro napić się wody- Po niecałym kwadransie byłem już blisko tygrysa, który jeszcze ryczał, ale z dłuższymi przerwami. Wiedziałem, że wkrótce umilknie. Był teraz tak blisko, że ziemia drżała mi pod nogami przy każdym ryku, gdy porzuciwszy drogę, którą dotąd szedłem, zacząłem iść na przełaj przez dżunglę, kierując się rykiem tygrysa. Dopiero teraz zaczęły się moje trudności. Doskonale wiedziałem, że gdy będę szedł po leśnym poszyciu, tygrys mnie usłyszy. A wtedy albo sobie pójdzie, albo jeśli rzeczywiście jest ludojadem, zacznie się czołgać, żeby zaskoczyć mnie nagłym atakiem z boku lub z tyłu. Jedynym ratunkiem byłoby znalezienie ścieżki, którą skradałbym się po cichu, gdyż wtedy mógłbym 70 to właściwie ścieżka, tylko ścieżynka wydeptana przez zwierzynę idącą do jeziora, ale mogła okazać się zbawienna, gdyż prowadziła mniej więcej w tym kierunku, z którego ciągle jeszcze słychać było ryczenie tygrysa, tylko z coraz dłuższymi przerwami. Zacząłem iść tą ścieżką, patrząc co chwila pod nogi, żeby nie potknąć się lub na coś nie nadepnąć i nie zdradzić swojej obecności. Tygrys mógł być o jakieś dwieście jardów ode mnie, kiedy przestał ryczeć. Gdy tylko zdałem sobie z tego sprawę, natychmiast przestałem się poruszać, bo nie mogłem dokładnie ustalić, gdzie on jest, za to on, nawet przy mojej największej ostrożności, usłyszałby szelest kroków w absolutnej ciszy, która zapanowała wokoło. Zacząłem zastanawiać się nad sytuacją i nagle wpadłem na pewien pomysł. Tuż przy ścieżce rosła akacja. Jej pień nie był dość gruby, by mnie całkowicie zasłonić, gdybym się za nim schował, ale o ile udałoby mi się wytrwać w zupełnym bezruchu, miałbym pewne szansę, że tygrys mnie nie zauważy — a przynajmniej, że nie stanie się to za wcześnie. Prędko stanąłem za akacją, nabrałem w płuca powietrza i naśladując tygrysa zaryczałem, ile mi tchu w płucach starczyło. Powtórzyłem ten manewr najszybciej, jak się dało. Potem umilkłem i czekałem, co będzie. Nie trwało to długo, a skutki okazały się poważne. Tygrysa zaskoczyła i zapewne bardzo rozgniewała bezczelność intruza, który ośmielił się podejść tak blisko i dwa razy zaryczeć. Chociaż mój ryk na pewno brzmiał słabo i nieudolnie, wpadł w złość. Posłyszałem, że wielkimi susami pędzi naprzód, warcząc i pomrukując groźnie. Na szczęście akacja rosła na prostym odcinku ścieżki, skręcającej o kilka jardów dalej. Po chwili na ścieżkę wypadł krótkimi skokami ty- 71 \F wiciela swego gatu**u> ze nie^<—^ ^^ r pniem człowieka. przebiegł koło mme tak szybko, ze nie zdążyłem mu si<3 przyjrzeć. Zakaszlałem prawie me- d Tygrysodwrócił się gwałtownie, żeby zbadać, skąd pochodzi ten nowy dźwięk. Ponieważ na pewno poznał, że nie wydał $> drugi tygrys lecz człowiek, z jego reakcji powinienem był zorientować się, czy rze-czy wiście jest ludo jźJdem. Nie zmieniłem a*i trochę swojej pozycji, gdy zwierz wpatrywał się w akację. Będąc z natury pozbawiony zmysłu węchu, nie potrafił mnie dokładnie rozpoznać, zobaczył jednak c#& ™^ ^^ Wiedzlfł WlęC' że coś ukrywa się 1* drzewem. Zawahał się, potem zrobił trzy kroki w lewo, aby mi się lepiej przyjrzeć Wzajemne rozpoznanie nastąpiło natychmiast Tygrys zobaczył, kim jestem i gdzie stoję, a ja przekonałem się że nie jest ludojadem, bo poruszając się wcale me utykał. Przyglądaliśmy się sobie uważnie. Najbliższe sekundy miały zadecydować o naszym losie Nie miałem zamiaru zabijać niewinnego zwierzęcia gdyby zostawiło r»nie w spokoju. Ale czy tak będzie? Zdenerwowałem i rozdrażniłem tygrysa swoim ryczeniem a potem pogorszyłem jeszcze sytuację kaszlem. A rozzłoszczony tygrys najczęściej nie panuje nad sobą. Tygrys przywarł do ziemi, co oznaczało, ze gotuje sie do ataku. Wycelowałem i już miałem pociągnąć za spust, gdy zdarzył się jeden z tych niesamowitych przypad-Lw które są dowodem, jak trudno przewidzieć sposób zachowania się tygrysa. Zerwał się nagle x wielkim! su-sami umknął w krzaki! \ i \ hwile żebv sie oddalił i żebym sam Przeczekałem cflWU(?> *euy °"< , . J , mógł trochę ochłonąć, po czym leśną ścieżka wróciłem drogę prowadzącą do wsi. Kiedy tam dotarłem, oPo- na 72 cił do nich żywy. Nie potrafię wyrazić, jak bardzo czułem się rozczarowany, ale jednocześnie byłem zadowolony, że nie popełniłem jeszcze gorszego błędu zabijając przypadkowo spotkanego tygrysa. W ciągu następnych trzech dni kupiliśmy cztery przynęty i poprzywiązywaliśmy je w starannie wyszukanych miejscach, na skrzyżowaniach wyschniętych strumieni ze ścieżkami oraz o milę od dużego jeziora. Nad każdą przynętą zbudowaliśmy nieomal idealną ambonę. W trakcie tych przygotowań poznałem młodego mężczyznę, który wkrótce okazał się najdzielniejszym ze znanych mi ludzi. Należał do szczepu Chenchu, zamieszkałego w tych okolicach dżungli. Uzbrojony był w łuk i kołczan ze strzałami jak prawie wszyscy tubylcy. Ta broń i brudna szmata, opasująca mu biodra, to było zapewne wszystko, co posiadał. Ale miał jeszcze coś, co moim zdaniem było jego największym walorem. Appu (tak się nazywał) miał niezwykle pociągający uśmiech i znakomite poczucie humoru. Był ze wszystkiego zadowolony i zawsze wesoły. Appu zaofiarował mi swoje usługi przy wyszukiwaniu najodpowiedniejszych miejsc do przywiązania przynęty i zbudowania ambony, a ja chętnie skorzystałem z tej propozycji, gdyż od razu podbił moje serce swoim uśmiechem. Jakie wspaniałe budował ambony! Maskował je tak sprytnie, że stojąc obok i wiedząc, gdzie ambonę zbudował, trudno mi ją było dostrzec. "Wiele się w tej dziedzinie nauczyłem od małego Appu, który był niezrównanym mistrzem. Ani pierwszej, ani drugiej nocy nic się nie wydarzyło. W ciągu trzeciej nocy została zabita i do połowy pożarta jedna jałówka przywiązana o ćwierć mili od miej- 73 T powrót mordercy. Czy będzie to „kulawy tygrys" — ludojad, czy „ryczący tygrys"? Tak nazwałem spotkanego przed paru dniami zwierza. Niestety, grunt był w tym miejscu tak twardy, że nie można było wykryć na nim żadnego tropu. Tygrys wrócił przed zapadnięciem zmierzchu, co było sprzeczne z normalnymi zwyczajami tych zwierząt. Pantery natomiast powracają zazwyczaj do szczątków swoich ofiar o zachodzie słońca. Tygrys, nawet nie spojrzaw szy w stronę wspaniałej ambony, podszedł śmiało d resztek jałówki i spuścił łeb w dół. Miał pełną sprawność ruchów. Nie był kulawym ty grysem, którego poszukiwałem na prośbę tubylców. Nit był ludojadem. Przyszło mi na myśl, że stojąc na wspaniałej ambonie mogę zaryzykować pewien eksperyment. Zawyłem ochryple jak pantera. Skutek był wręcz zdumiewający. Tygrys wpadł w furię. Odwrócił się błyskawicznie, żeby zobaczyć słabą, ale bezczelną panterę, która ośmieliła się naruszyć jego wyłączne prawo do łupu. Gdzie się ukrywa? — Hah-ah! Hah-ah! — zawyłt.Wi znowu i ucichłem. — Raff! Raff! Raff! — zaryczał tygrys i rzucił się prosto na drzewo, na którym się ukryłem. Za daleko posunąłem się w żartach. Tygrys był wściekły i postanowił wykończyć swego cętkowanego wroga ukrytego na drzewie. W dodatku łatwo było się na nie wdrapać, a ja siedziałem najwyżej piętnaście stóp nad ziemią. Tygrys znikł pod podstawą mojej ambony. Drzewo zatrzęsło się, gdy skoczył na pierwsze rozwidlenie gałęzi, i posłyszałem, że drapie korę pazurami gramoląc się z groźnym rykiem w górę. Drzewo nie było duże 74 tak silnie, że ambona chwiała się pode mną. Znalazłem się w niewesołej sytuacji. Za chwilę potężne łapy dosięgną ambony i rozniosą ją w strzępy. Zlecę z drzewa, a tygrys skoczy na mnie z góry, zanim zdoła spostrzec, że nie jestem panterą. — A sio! Sio! Sio! — darłem się rozpaczliwie. Wstałem i z wycelowanym w dół sztucerem czekałem, kiedy pod moimi nogami ukaże sie łeb lub potężna łapa. Nieszczęsny tygrys poznał głos'ludzki i zapewne przeraził się dziwnej, znajdującej się tuż nad nim pantery, która nagle okazała się człowiekiem. A. nie odznaczał się odwagą, o czym miałem możność przekonać się przy naszym spotkaniu parę dni temu. Ryki ucichły i drzewo zatrzęsło się gwałtownie, gdy tygrys zsunął się na ziemię. Nie przystając nawet na chwilę, skoczył w poszycie. Po chwili usłyszałem trzask suchych gałęzi, łamanych w panicznej ucieczce. Po powrocie do obozu opowiedziałem Byannie, Appu i innym moim przyjaciołom, jak świetnie ubawiłem się kosztem tygrysa. Wszyscy bardzo się śmieli, a mały Appu dostał wręcz histerycznego napadu wesołości. Bił się po udach, nie przestając się zaśmiewać. Wreszcie z trudem wykrztusił: — Nie dalej jak wczoraj ten tygrys słyszał tygrysa, który okazał się człowiekiem, a dziś uałyszał panterę, która okazała się człowiekiem. Na pewno myśli, że zwariował. Na drugi dzień kazałem przywiązać następną jałpv-kę zamiast zabitej. Zginęła jeszcze tej samej nocy. Nie zmieniliśmy miejsca ani ambony, z której rozprawiłem się z tygrysem poprzedniego dnia. Czatowaliśmy na kulawego tygrysa-ludojada, przezorniej więc było użyć w tym celu tej samej ambony, z której przepędziłem drugiego tygrysa — „ryczącego -głupca", jak go nazwali- 75 najmniej pewni, że ryczący tygrys nie pokrzyżuje naszych planów. Kiedy więc około dziewiątej rano Appu i sześciu uzbrojonych w kije i siekiery mężczyzn zameldowało mi, że obchodząc miejsca z przynętami znaleźli jałówkę zabitą, bardzo się tą nowiną ucieszyłem. Nareszcie stanę do walki z ludojadem, bo tylko on mógł zabić jałówkę! Pełen nadziei wcześnie po południu wdrapałem się na ambonę i wkrótce potem zobaczyłem mangustę. Musiała być bardzo głodna, bo zaczęła skubać padlinę, a potem pożerać wielkie kawały mięsa, aż ją wzdęło. Kiedy odchodziła, widziałem, że porusza się z trudem. Zaraz potem, jak gdyby czekając na jej odejście, na polance pojawiło się stadko ptaków, zwanych w tej części Indii gerjers. Jest to odmiana przepiórek. Nie ruszyły padliny, ale zaczęły dziobać małe żuczki i inne robaki, które zbiegły się zewsząd zwabione smrodem rozkładającego się na upale i coraz silniej cuchnącego mięsa. Obsiadły je również roje much plujek. Składały ja-jeczka, z których wkrótce wylęgną się miliardy białych czerwi. To właśnie one pożrą mięso i z kolei same zostaną pożarte przez ptaki i owady, które się na nie rzucą. W niecałe dwadzieścia cztery godziny z padliny zostaną czyste kości, nawet gdyby stała się łupem samych tylko larw, a przecież w powietrzu gromadziły się już padlinożerne sępy, zaledwie zaś zapadnie zmierzch, zbiegną się na nędzne resztki hieny i szaka-le — nocni rabusie. Ale prawowitym właścicielem był niewątpliwie kulawy tygrys (byłem tego pewny), który powinien zjawić się najpóźniej o ósmej. Moje rozmyślania przerwało nagle ochrypłe i zarazem ochocze pianie koguta. — Kaja — kaja — kok! Kaja ¦— kaja — kok! — odzywał się gdzieś niedaleko i nie pa- 76 na z.cgcu.ctv wicuucucm, z.c z.u±iz.a siej pui uu oz.ualej. Zapadł zmrok i zaczynałem mieć nadzieję, że ludo jad okaże się równie uprzejmy jak jego nieszkodliwy krewny — ryczący tygrys, pojawiając się, zanim zrobi się ciemno. Nad jeziorem, które znajdowało się na wprost mnie, zaczęły nawoływać się dwie pawie rodziny: — Mio-oo! Mioo-o! — a papuga znana pod nazwą „Golamothy" odzywała się kusząco: — Gol-a-mo-thy! Gol-a-mo-thy! Wszystkie koguty, które posłyszą to nieodparcie nęcące wołanie, pośpieszą do niej i przed zachodem słońca będzie miała wielu kawalerów do wyboru. Wkrótce mrok ogarnął dżunglę i nastał ów szczególny czas, kiedy nie jest ani jasno, ani ciemno i łatwo ulec optycznemu złudzeniu. Niewinne rośliny i krzaki przybierają wówczas kształty groźnych czających się zwierząt. — Fiut! Fiut! Fiut! — Kilka ptaków z ciężkim łopotem skrzydeł porwało się z jakiegoś drzewa za mną. — Ki-aj! Ki-aj! Ki-aj! — skrzeczały przerażone. Coś spłoszyło purpurogłowe papugi z ich grzędy i poleciały szukać innej. Ale co to było? Może zobaczyły dzikiego kota szukającego żeru? A może tygrysa? Czas wlókł się powoli. — Kiicz! Kiicz! Kiicz! — chmara miniaturowych nietoperzy z gatunku owadożernych nurkując w powietrzu rzucała się na swoje niewidoczne ofiary i chwytała je w locie z tryumfalnym piskiem. Słyszałem, że potrafią wydawać dźwięki o wysokości przekraczającej barierę słuchu ludzkiego. Bardzo mnie to cieszyło, gdyż skrzeczące piski, które wydawały teraz i które były słyszalne, aż nadto mi dokuczały. Nad moją głową przeleciał lelek i usiadł gdzieś za mną. Dał hasło, któremu zawtórował chór jego współbraci: — Czek, Czek, Czek, Czekuu... 77 Nagle ucichł i póTWaf się z gaięzi. szybującego nad czubkiem drzewa z mojej prawej stro- \ ny. W sekundę potem usłyszałem głośne sapnięcie pod moją amboną, po czym wszystko wokoło umilkło. Chociaż nie widziałem go wyraźnie, wiedziałem, że to ty- Stanął dokładnie pode mną i czułem, że bardzo uważnie przygląda się swojemu łupowi oraz całemu otoczeniu, aby się upewnić, czy nie zagraża mu jakieś niebezpieczeństwo. Czy spojrzy w górę i zobaczy ambonę? Nastąpiła denerwująca chwila biernego oczekiwania. Potem usłyszałem cichy ciągły szmer, którego nie będę się starał opisać, chociaż zidentyfikowałem go bez trudności. Tygrys spłacał dług naturze. Nie posiadałem się z radości. Był to naprawdę dobry znak. Tygrys najwyraźniej niczego się nie obawiał i nie miał żadnych podejrzeń. W chwilę potem wyszedł śmiało spod drzewa, ukazując się w całej okazałości. Chociaż było już ciemno, dostrzegłem, że zbliżał się do padliny ostrożnie, .ale pewnymi, zręcznymi skokami. Nie było śladu upośledzenia w jego ruchach. Z pewnością nie był kulawy, a więc nie był ludojadem. Zakląłem cicho ze złości. Tygrys przystanął, jak gdyby mnie usłyszał. Potem podszedł do padliny i zaczął ją oglądać. Nie miałem wątpliwości, że to 'mój stary przyjaciel, „ryczący tygrys". Przez chwilę korciło mnie, żeby go zastrzelić, bo zaczynał mi już działać na nerwy. Pożarł dotąd dwie moje przynęty i zapewne pożre ich jeszcze dużo więcej. A przynęty sporo kosztowały. Zacząłem się zastanawiać. Czy jednak nie był to ludojad? Czy poza luźnymi pogłoskami miałem jakieś dowody na to, że ludojad jest kulawy? Może to była nie- 73 Ale przypomniałem sobie, jak zachował się w obu przypadkach, kiedy się ze mną spotkał i przekonał się, że jestem człowiekiem. Ludojad nie uciekałby przede mną jak wystraszony królik. Czułem, że trzeba się na coś zdecydować, bo to zwierzę już mi się naprawdę u-przykrzyło. Podniosłem broń do ramienia, wycelowałem szybko v ziemię pod brzuchem tygrysa i wystrzeliłem. Kula trafiła w ziemię między nogami tygrysa. Pomimo ciemności zobaczyłem tuman kurzu, który wzbił się w górę, gdy kula zaryła się w grunt. Trudno opisać, co wyrabiał tygrys! Wygiął grzbiet jak przestraszony kot, a potem wyciągnął się prawie na płask gotując się do potężnego skoku, po którym znikł mi z oczu. Zszedłem z ambony pełen niesmaku do siebie, zarzuciłem sztucer na ramię i oświetlając sobie drogę, aby nie nadepnąć na jakiegoś węża, wróciłem do wsi. Na drugi dzień znowu kupiłem jałówkę i uwiązałem ją w tym samym miejscu. Chyba ryczący tygrys nie ośmieli się tknąć jej tym razem. Gdyby to zrobił, postanowiłem zastrzelić go bez żadnych wyrzutów sumienia. Tym razem nie ruszył jałówki. Ale zjawił się jak zwykle. Słyszeliśmy go, cała wieś i ja. Ryczał od dziesiątej do samej północy. Patrzył na jałówkę i był bardzo głodny. Ale dobrze zapamiętał tygrysa, który nagle zrobił się człowiekiem, a potem lampartem-człowiekiem, oraz jakiś dziwny przedmiot, który narobił straszliwego hałasu i z piekielną mocą wstrząsnął grunt pod nim. Nie starczyło mu odwagi, by rzucić się na apetyczną jałówkę. Ryczał więc tylko, zawiedziony i wściekły. Na drugi dzień nie zginęła ani jedna jałówka. Ale mały Appu miał dla mnie ważne wiadomości. Znalazł ślad kulawego tygrysa w pobliżu dalej uwiązanej przy- 79 i^^B I wet zatrzymał sit;, icuj JCJ on; ^^ Appu twierdził, że ludo jad nie lubi bawolego mięsa i nie ruszy żadnej naszej przynęty, żebyśmy nie wiadomo jak długo ją uwiązywali. Radził mi zamiast bawołów uwiązać na próbę byczka. Wspomniał też, że ma jeszcze inny plan. Zapytałem, co ma na myśli. Uśmiechając się radośnie zaproponował, żebyśmy we dwóch wychodzili co wieczór szukać ludo jada, póki go nie znajdziemy. — Świetny pomysł — odparłem. — Z równym powodzeniem można szukać igły w stogu siana. Upłynęło trochę czasu, zanim Appu zrozumiał, o co mi chodzi. Stogi siana znał dobrze. Ale z igłami miał mało doświadczenia. Nie były mu potrzebne, bo nie miał ubrania. Spróbowałem wyjaśnić mu to przysłowie na przykładzie szpilki zamiast igły. Ale też nie chwyciło. Co Appu mógł wiedzieć o szpilkach? Nagle doznałem olśnienia. Podniosłem suchą gałązkę i odłama-łem największy rosnący na niej kolec. Potem udałem, że go chowam w stogu siana, i zapytałem Appu, jak długo by go szukał. Wzruszył ramionami. Wtedy powiedziałem mu, że to jest to samo, co szukać kulawego tygrysa w dżungli ciągnącej się na przestrzeni wielu mil. Twarz mu się rozjaśniła, gdy wreszcie pojął, o co mi chodzi. Wybuchnął śmiechem i długo nie mógł się uspokoić. Przez te rozmowy śniadanie bardzo się opóźniło, ale wyruszyliśmy, gdy tylko je zjadłem. Appu poprowadził mnie na południo-zachód od jeziora i przez grzbiet wzgórza przeszliśmy do położonej po drugiej stronie okolicy. Wyschnięty strumień wił się środkiem, a moja przynęta stała uwiązana w miejscu, gdzie przesieka przeciwogniowa przecinała strumień. Ścieżka, którą przyszliśmy znad jeziora, też przeci- 80 wadzifa aaiej oo ocuegfej o trzy iud cziery mne osaay Chenchusów. Plemię to nie żyje we wsiach. W samym środku dżungli spotyka się czasem ich prawie niewidoczne, małe okrągłe chatki, sklecone z kijów i trawy. Cała rodzina, złożona nieraz z dziesięciu osób, żyje w takiej chacie. Zdarza się czasem, że druga chata stoi gdzieś blisko, ale równie dobrze można przejść kilka mil, zanim spotka się następną. Z całym rozmysłem wybraliśmy to skrzyżowanie, u-znając je za najlepszy punkt do uwiązania jałówki, gdyż tygrys idąc w dół lub w górę strumienia albo nadchodząc od strony przesieki lub ścieżki (czyli z któregoś z sześciu kierunków) musiał od razu zobaczyć przynętę. Zobaczyliśmy teraz jego ślady, wyraźnie odciśnięte w pyle ścieżki po drugiej stronie strumienia. Przyjrzałem się im uważnie. Były to ślady trzech łap, zamiast czterech wyraźnych odcisków, które tygrys zostawia idąc powoli. Kiedy się skrada, zostawia tylko dwa ślady, gdyż posuwając się naprzód, tylną łapę umieszcza dokładnie na miejscu przedniej, aby się nie pośliznąć na jakimś suchym liściu lub gałązce. Nie miałem żadnych wątpliwości: to zwierzę posługiwało się tylko trzema łapami i z jego czwartą łapą musiało być coś nie w porządku. Dlatego nie zostawiało po sobie poczwórnego tropu jak każdy normalny tygrys. A więc wreszcie przyglądałem się tropom tygrysa-lu-dojada. Nierówny odstęp między odciskami łap wskazywał, że musiał mocno kuleć, nieomal skacząc w przód, a pojawiający się czasem powłóczysty ślad świadczył, że próbował oprzeć się na prawej przedniej łapie, ale mu się to nie udawało. Było więc jasne, że został poważnie okaleczony i rana jeszcze się nie wygoiła. Doszedłem do wniosku, że nie mogła być dawno zadana. Po przejściu tropem około dwustu jardów doszliśmy 6 — Ryk tygrysa 81 przedostać się na drugą stronę ścieżki lub pójść nią dalej. Zobaczył naszą przynętę i podszedł do niej, czyniąc to z rozmysłem. Wykryliśmy miejsce, w którym przystanął, by przyjrzeć się jałówce z odległości dziesięciu stóp, po czym ruszył w dalszą drogę. Zdziwiło mnie jego zachowanie. Biorąc pod uwagę, poważne okaleczenie, musiał od dłuższego czasu być bardzo głodny, a może nawet bliski głodowej śmierci. Dlaczego pogardził jedynym dostępnym żerem, choć był tak wyniszczony długotrwałą głodówką? Jedynym wytłumaczeniem mogło być to, że chyba jednak nie był aż tak strasznie głodny, bo głód jest bodźcem, któremu nie oprze się ani wygłodzony człowiek, ani zgłodniałe zwierzę. Zostawiliśmy jałówkę i poszliśmy tropem tygrysa. Jakieś sześć jardów szedł ścieżką, potem skręcił w dżun-: glę, zawrócił i przeszedłszy przez strumień wszedł w las po jego drugiej stronie. Tam zgubiliśmy trop, niewido-5 czny wśród zeschłych liści i na twardym gruncie. Wszystko wskazywało, że nasz tygrys postanowił udać się tam, dokąd zmierzał, zanim zobaczył naszą jałówkę i zszedł z drogi, żeby się jej przyjrzeć. Zdecydowaliśmy się z Appu pójść za nim, a raczej w kierunku, w którym przypuszczalnie poszedł, gdyż — jak już wspomniałem — na twardym gruncie nie widać było dalszych śladów. W chwilę potem natrafiliśmy na ścieżkę wydeptaną przez zwierzynę. Grunt był nadal za twardy, abyśmy mogli dostrzec na nim trop, ale zobaczyliśmy otarcia i rysy pozostawione na spieczonej ziemi przez ostre kopyta sambarów i dzików. Trochę dalej jakiś niedźwiedź musiał stosunkowo niedawno podważać leżące przy ścieżce głazy w poszukiwaniu korzeni i robaków. Appu przypuszczał, że tygrys zamierzał pójść wła- 82 śladów. Byłem tego samego zdania. Ścieżka była często używana przez zwierzynę, gdyż wkrótce natrafiliśmy na ślad całej watahy dzików, biegnący z przeciwnej strony. Tropu tygrysa nadal nie było widać. Ale trochę dalej przekonaliśmy się, że mieliśmy rację. Strumień przecinał ścieżkę prawie pod kątem prostym. Leśny szlak, którym szliśmy, spadał stromo po zboczu wprost do wyschniętego koryta, po czym piął się pod górę po drugiej stronie. W sypkim łożysku strumienia widać było odciśnięte wyraźnie ślady kulawego tygrysa prowadzące w przeciwną stronę. Sądząc z tropu, przeszedł tędy zeszłej nocy, mieliśmy więc rację, że szlak, którym przyszliśmy, był drogą celowo obraną przez tygrysa. Zainteresowało nas to i postanowiliśmy dokładnie ustalić, dokąd zamierzał pójść. Po przejściu około mili znaleźliśmy się na grzbiecie niewysokiego wzgórza, skąd roztaczał się widok na okolicę. Doskonale widoczna ścieżka przecinała leżącą w dole polankę. Zorientowaliśmy się od razu, że prowadzi do osiedla Chenchusów. Szlak, którym przyszliśmy, był po prostu skrótem przez wzgórze, wiedzieliśmy więc już, że kulawy tygrys wybrał się do osiedla. Poszliśmy dalej i po pół mili marszu przekonaliśmy się naocznie, że nasz leśny szlak przecina drogę do osiedla Chenchusów. Tutaj tygrys skręcił i poszedł dalej drogą, o czym świadczyły wyraźnie odciśnięte ślady łap. Po przejściu jego tropem około mili usłyszeliśmy głosy ludzi zbliżających się z przeciwnej strony. Spoza zakrętu ukazała się gromadka Chenchusów, którzy szli bardzo szybko, głośno o czymś rozmawiając. Wszyscy nieśli łuki i strzały, a przynajmniej połowa z nich uzbrojona była dodatkowo w prymitywne dzidy i siekiery. Kiedy nas zobaczyli, przyśpieszyli kroku głośno coś wykrzykując, ale zanim jeszcze do nas doszli, odgadli- 33 smy przyczynę len zuenerwuwama. .uuuujłiu puuń.1 etui się w nocy do osiedla i porwał jednego z tubylców. Kiedy do nas podeszli, natychmiast nam o tym opo-J wiedzieli. Już od pewnego czasu wiedzieli, że ludojać pojawia się w okolicy, i co jakiś czas chodzili w większych grupkach na zwiady, uzbrojeni tak jak teraz. Ale' ich współplemieniec Kalia, będący doskonałym myśliwym, kpił sobie z wszystkich tygrysów, nie wyłączając; ludo jadów. Chełpił się, że nie tylko nie boi się żadnego j tygrysa, ale jest postrachem ich wszystkich w całej okolicy. Kalia uzbroił się tego rana w sielierę, łuk, strzały i długą dzidę, po czym wyruszył na łowy. Wró- j cił późno na obiad i powiedział żonie, że nie udało! mu się nic zabić, ale ma dla niej pocieszającą wiadomość, | bo znalazł ul w dziupli drzewa rosnącego bardzo blisko ] ich osady. Kalia zostawił w domu łuk, strzały i dzidę, uważając | tę broń za zbędne obciążenie. Wziął tylko siekierę, pu-j dełko zapałek i wiecheć słomy, aby mieć czym porą-1 bać dziuplę i wykurzyć z niej pszczoły, a oprócz tego] pustą puszkę na miód. Niedługo potem kilku Chenchu- : sów usłyszało tępe odgłosy uderzeń siekiery i zrobiło im się przykro, że nie wypatrzyli ula, zanim zrobił to Kalia. Właśnie wtedy usłyszeli jego przerażający krzyk: — Tygrys! Tygrys! Ratunku! — po czym nastąpiła cisza. Kalia nie był lubiany i nikt, nie wyłączając jego żony, nie pośpieszył mu od razu na pomoc. Czekali, aż sam wróci, ale Kalia nie nadchodził. Po pewnym czasie zebrała się grupka mężczyzn, którzy uzbroiwszy się, jak tylko mogli, poszli do znalezionego przez Kalię drzewa z ulem w dziupli. Zobaczyli tam pszczoły i siekierę, ale nie było śladu Kalii. Zauważyli świeżą żywicę sączącą się z głębokich zadrapań w korze, w którą ty- 84 g , ^ g niając K.->llę lewą przednią łapą, którą miał sprawną. Napaść była utrudniona, gdyż kulawe zwierzę musiało wspierać się całym ciężarem o pień, sięgając jedną łapą po swoją ofiarę. Kalia miał wtedy możność krzyknąć o pomoc. Gdyby tygrys nie był okaleczony, Kalia nie usłyszałby ani nie zobaczyłby napastnika, a gdyby drzewo było o parę stóp wyższe, zapewne udałoby mu się uciec przed ludojadem, który nie mógłby wdrapać się za nim. Ludojad zawlókł Kalię przez krzaki w głąb dżungli. Ratownicy znaleźli ślady krwi i poszarpaną opaskę na biodra. Poszli dalej tropem, ale wkrótce dali za wygraną, bo nikt za bardzo nie lubił Kalii. Wiedzieli, że już nie żyje. Po co iść dalej? Potem przypomnieli sobie, że ktoś im opowiadał o dwóch dorais, którzy przyjechali do wsi Peddacheruvu, aby zastrzelić ludojada, postanowili więc pójść tam i opowiedzieć o nowej napaści. Było już jednak za późno, bo zbliżał się wieczór. Na drugi dzień kilku Chenchusów po późno zjedzonym obfitym śniadaniu wybrało się do Byanny i do mnie, żeby nas zawiadomić o wypadku. W ten sposób doszło do spotkania. I ja, i mój przewodnik wiedzieliśmy, dokąd tygrys zmierzał, gdy oglądał naszą jałówkę, a teraz dowiedzieliśmy się, dlaczego ją oszczędził. Poprzedniego wieczoru miał'wspaniałą ucztę pożerając nieszczęsnego Chenchu i poszedł potem napić się wody. Właśnie w tym celu wybrał się nad jezioro. Tam przypomniał sobie o zabitym człowieku i postanowił wrócić, aby go pożreć do końca. W powrotnej drodze zobaczył naszą jałówkę, ale nie był na tyle głodny, by ją zabijać, na pewno też bardziej wolał smaczne ludzkie ciało od łykowatego bawolego mięsa, chociażby nawet już niewiele zostało ze zwłok człowieka. Wyjaśniliśmy Chenchusom, do jakich doszliśmy wnio- 85 uu u skow. .tsarazo ich iu j g yg ofiarowali nam swoją pomoc w tropieniu ludojada. Powiedzieliśmy im, że jeśli się nam powiedzie, znajdziemy szczątki ciała Kalii. Ale im na tym nie zależało, j Ważniejsze było, żebym zabił tygrysa, bo póki wałęsał się w okolicy, ich życie było zagrożone. Na czele jedenastu Chenchusów ruszyliśmy tropem kulawego drapieżnika i o kilka jardów dalej przekonaliśmy się, że znowu skręcił w dżunglę. Ale tym razem ślad nie mógł -się zgubić, bo tropiło go jedenaście par bystrych oczu. Po chwili doszliśmy do wyschniętego koryta małego strumyczka, którym szedł nasz ludojad. Zobaczyliśmy odciski jego łap, a jeden z tubylców szepnął przerażony, że ich osiedle znajduje się zaledwie o ćwierć mili. Wkrótce potem poczuliśmy smród rozkładającego się trupa, a jeszcze za chwilę usłyszeliśmy brzęczenie wielkiego roju much. W końcu doszliśmy do szczątków nieszczęsnego Kalii, który za życia był zbyt pewny siebie. Podzielił los wielu myśliwych, który zapewne spotka jeszcze niejednego. W każdym razie nie unikną go ci, którzy są nieostrożni i przesadnie pewni siebie. Niewiele zostało z biednego Chenchu. Głowa była nienaruszona, także stopy i dłonie. Ludojad zwykle pozostawia nie tknięte te części ludzkiego ciała. Ale pogryzł i pożuł nawet kości goleniowe i parę żeber, a części kręgosłupa poniewierały się rozrzucone dokoła i o-gołocone z mięśni, Ludojad musiał być bardzo głodny, a może nawet śmiertelnie wygłodzony, skoro okazał się tak żarłoczny. Znów się zastanowiłem, dlaczego pogardził moją jałówką, którą najadłby się do syta. Trochę dalej jeden z tubylców znalazł kość udową. Drugiej nie udało się odnaleźć. Pewno zaciągnęła ją gdzieś dalej jakaś hiena lub szakal. Rozprawialiśmy przez chwilę szeptem o sytuacji. Zda- 86 wiła, źepowinienem zasadzić się na tygrysa" W nocy na ambonie, którą ofiarowywali się zbudować, a druga część była zdania, iż będzie to tylko niepotrzebna strata czasu, bo ludojad na pewno nie wróci. Nic już bowiem nie zostało godnego pożarcia. Hiena wróciłaby na pewno, szakal też by wrócił. Ale tygrys? Nigdy. Tygrysy nie żywią się padliną. Ale przypomniałem sobie, że kulawy ludojad był bardzo wygłodniały i nie miałem już żadnych wątpliwości, co zrobić. Zasadzę się w nocy nad szczątkami Kalii i zobaczymy, co z tego wyniknie. Była pewna szansa, choć niewątpliwie bardzo nikła, że tygrys wróci. Powiedziałem o tym zamiarze moim towarzyszom i nawet ci najbardziej sceptyczni zrozumieli, o co mi chodzi. Zabrali się rączo do roboty pod kierunkiem niezrównanego mistrza Appu i znów byłem świadkiem budowania wspaniale skonstruowanej ambony. Appu wybrał drzewo z bujną koroną, które rosło w o-dległości trzydziestu pięciu jardów. Dla zapewnienia lepszej widoczności ambona została zbudowana wyżej niż zwykle, mniej więcej na wysokości dwudziestu stóp. Miałem na niej czekać na dość wątpliwy powrót ludojada. Przynieśliśmy kość biodrową i dołączyliśmy ją do reszty kości, które obłożyliśmy w taki sposób, żeby znęciły ludojada choćby tylko na tyle, by zechciał je powąchać. Zostawiłem Appu przy robocie z innymi tubylcami i pośpieszyłem do Peddacheruvu, aby przynieść sobie coś do jedzenia i jakieś rzeczy niezbędne do przenocowania w dżungli. Byanna bardzo się przejął usłyszanymi ode mnie wiadomościami i życzył mi powodzenia. Wróciłem do dżungli dopiero około pół do czwartej i zastałem Appu oraz jego dwóch towarzyszy siedzących na ambonie. Przykryli szczątki chłopca gałęziami, aby 87 tem do osady, gdzie Appu miał z nimi'przenocować, zdjf li gałęzie. Gdy mój wierny towarzysz oddalił się, zacząłem roz-' myślać o tygrysie. Zastanawiałem się, czy rzeczywiście został okaleczony podczas walki z drugim tygrysem, jak' mi opowiadano, czy postrzelił go jakiś kłusownik, co zdarzało się bardzo często. W każdym razie musiał być' bardzo ciężko raniony, gdyż nie czuł się dość silny", by' zaatakować jałówkę, którą mu uwiązałem na przynę-i tę. Doszedłem do wniosku, że tylko dlatego zostawił ją] w spokoju. Na pewno przekonamy się, że jest bardzo' wyniszczony, gdyż dłuższy czas polował tylko na drobną j zwierzynę, którą mógł atakować, posługując się trzema i zdrowymi łapami. Dopiero szczęśliwy przypadek spra-i wił, że nawinął mu się nieszczęsny człowiek, którego zgładził. Po dojściu do tego wniosku nabrałem nadziei, że głodny tygrys na pewno wróci do zostawionych resztek, chociaż zeszłej nocy nażarł się do syta. Wieczór upłynął w ciszy. Widocznie w tej części dżungli było mało ptaków i mniejszej zwierzyny, na przykład małp. A może z jakichś nie znanych mi, ale konkretnych powodów zwierzęta rozmyślnie zachowywały się tak spokojnie. Zmartwiłem się, bo wszelkie głosy dżungli są dla mnie nie tylko źródłem wielkiej radości, ale opierając się na ostrzegawczych sygnałach zwierzyny mniejszej i płowej, mógłbym łatwiej zorientować się, gdzie jest tygrys. Parę razy gdzieś daleko odezwała się kuropatwa, ale wszelkie inne leśne ptactwo i pawie nie dawały znać o sobie. Zastanawiałem się nad tym, aż nagle wpadła mi na myśl bardzo prosta odpowiedź. Osiedle Chenchusów! Ci świetni strzelcy, posługując się swymi łukami i strzałami, doszczętnie wyniszczyli jadalne dzikie ptactwo w promieniu wielu mil. ptaki, zaamem Uhenchusow zapewne" mniej smaczne" od ich nieszczęsnych, żyjących w dzień powinowatych, a z całą pewnością dużo trudniejsze do upolowania. Z radością powitałem ich jazgot, który przerwał monotonną ciszę wieczoru. Jakiś ślepowron zawodził żałośnie nad wyschniętym strumieniem, a jego towarzysz odpowiadał mu z dalekiej doliny. W oddali para szakali wyła przenikliwie. W lasach Andhra Pradesh licznie występuje pewien gatunek małych płaskich świerszczy, których nie tylko nie spotkałem, ale nawet o nich nie słyszałem, przebywając w dżungli w okolicach Madrasu i Mysore. Ten mały owad głośno ćwierka, a kiedy zbiorą się ich setki i ćwierkają chórem, powstaje hałas zdolny zagłuszyć wszystkie inne dźwięki. Czasem wibracje dźwięków nakładają się i w rezultacie odczuwa się drganie powietrza równie silnie, jak gdyby gdzieś niedaleko pracował pełną parą traktor. Słuchałem tego ogłuszającego koncertu, który zaczął się wkrótce po zachodzie słońca. Hałas ciągle narastał w miarę przyłączania się do chóru coraz większej ilości świerszczy. Niepodobieństwem było usłyszeć coś innego. Nagle hałas gwałtownie się zmniejszył. Ćwierkające w oddali świerszcze ucichły, a kilka sekund potem te bliższe zorientowały się, że daleki chór umilkł, i również przestały ćwierkać. Miałem wrażenie, że traktor nagle stanął. Cisza, która nastąpiła, działała kojąco na nerwy, ale jednocześnie była w niej jakaś złowróżbna groza. Co się stało, że świerszcze tak nagle umilkły? Slepowrony nadal kwiliły do siebie w głębi dżungli, gdy pierwszy raz usłyszałem coś, co od razu mi wszystko wyjaśniło — ryk ludojada! Zaryczał w dolinie raz i drugi, umilkł i po chwili odezwał się znowu. I tak nagle. Usłyszały one pierwsze ryki tygrysa, których ja nie mogłem słyszeć, bo zagłuszały je swoim obłędnym ćwierkaniem. Dopiero kiedy ucichły, posłyszałem ryk. Ale co ludo jad miał wspólnego ze świerszczami? Dlaczego się go bały? Zacząłem się nad tym zastanawiać. Zaciekawiło mnie to tak bardzo, że postanowiłem zasięgnąć opinii mego przyj aciela-przyrodnika, mieszkającego w Madrasie. Ale wkrótce potem sam znalazłem odpowiedź na to pytanie. Jest bardzo prosta i podam ją przed zakończeniem tej opowieści. Tygrys odzywał się nadal. Zbliżał się coraz bardziej, prawie nie przestając ryczeć. Wracał widocznie do szczątków Kalii, ale dlaczego ryczał przy tym tak agresywnie? Było to dziwne i niespotykane. Kiedy tygrys wraca do swego łupu, robi to w absolutnej ciszy, zachowując najdalej posuniętą ostrożność przed postawieniem każdego kroku. Z pewnością nie obwieszcza rykiem swojej obecności. Bardzo mnie to niepokoiło, ale spodziewałem się, że jego zachowanie w ciągu następnej pół godziny wszystko mi wyjaśni. Kiedy znalazł się o pięćdziesiąt jardów od mojej ambony, stanął i schowany w bujnym poszyciu nie przestawał ryczeć. Nawet na chwilę nie wyłonił się z gąszczu i nie pokazał w całej okazałości, ale po jakimś czasie zaczął szerokim kołem obchodzić moją ambonę i szczątki Kalii, rycząc przy tym coraz groźniej i coraz głośniej. Wkrótce zdałem sobie sprawę, że ludojad doskonale wie o mojej obecności na drzewie rosnącym w pobliżu jego łupu. Ale jak do tego doszło? Nie mógł nagle zauważyć mojej ambony, bo zaczął ryczeć już dość dawno wiedząc od samego początku o mnie i mojej ambonie, po prostu starał się mnie przestraszyć. A mógł wykryć to wszystko tylko w jeden sposób. Widocznie przez cały czas budowania przez nas ambony leżał w jakiejś kryjówce, obserwując nas bacznie. Wiedział, że znienawidzony wróg — człowiek czeka na jego_ powrót i że grozi mu to wielkim niebezpieczeństwem. Jak wszystkie ludojady i ten tygrys miał wrodzony lęk przed gatunkiem ludzkim, ale w danej chwili przemożna chęć nasycenia głodu, którego nie zaspokoił poprzedni żer, zagłuszyła w nim wszelkie obawy i łudził się, że potrafi przegnać swego wroga częstym i groźnym rykiem. Z pewnością szedł za Appu i jego towarzyszami aż do samego osiedla, po czym zawrócił w nadziei, że uda mu się pożreć chociaż parę kości. Ludojad, nie przestając ryczeć, chodził wkoło, a ja czekałem cierpliwie, co zrobi dalej. Przecież w końcu ta niesamowita sytuacja będzie musiała jakoś się rozwiązać i wiedziałem, że nie będę musiał na to zbyt długo czekać. Albo ludojad się zniecierpliwi i zaryzykuje, albo ja stracę cierpliwość i zejdę z ambony, aby go odszukać. Istniała jeszcze trzecia możliwość: tygrys pójdzie sobie, a ja stracę okazję do strzału. Za nic w świecie nie mogłem dopuścić, aby do tego doszło. Czas upływał. Pół godziny. Jeszcze dziesięć minut. Tygrys nie pokazywał się. Przestał zataczać szerokie koła i zapewne położył się na ziemi lub siedział na tylnych łapach gdzieś w zaroślach, które majaczyły jak czarna niewyraźna plama w ciemnościach, rozjaśnionych przez gwiazdy świecące na bezchmurnym niebie. Z tych zarośli ryczał z nie słabnącym zapałem i furią, aby przepędzić osobę lub osoby ukryte na drzewie, wokół którego zauważył niezwykły ruch tego popołudnia. Kiedy mam coś do zrobienia, jestem na ogół niecier- 91 T "W pnwy, u/.uieni cząłem w końcu schodzić z drzewa, najciszej, jak mogłem. Chociaż poruszałem się ostrożnie, byłem przeko-j nany, że ludojad mnie usłyszy. Oby tylko zostawił mi dość czasu na zejście z drzewa i zrobienie kilku kroków w stronę miejsca, w którym leżały kości Kalii! Najgorsze niebezpieczeństwo polegało na ryzyku, że mnie zaatakuje w pół drogi przy schodzeniu z drzewa. Byłbym wtedy bezbronny, gdyż nie mógłbym użyć sztu-cera. Poczułem, że ze strachu pot spływa mi po twarzy, a dłonie wilgotnieją. Pilnowałem jednak, żeby moje nogi poruszały się cicho i pewnie. Gdybym spadł i skaleczył się, leżałbym na ziemi zdany na łaskę ludojada. Byłem w pół drogi, gdy ryczenie ustało. Tygrys usłyszał mnie i odgadł, że przeciwnik poruszył się. Czy podejdzie bliżej, aby się o tym przekonać? Na pewno. Może nawet już był blisko mnie. Zdenerwowałem się jeszcze bardziej na myśl o tym i przyśpieszyłem schodzenie, przez co dwa razy omal się nie ześliznąłem z drzewa. Przed każdym postawieniem nogi ostrożnie badałem stopą miejsce, chociaż gwiazdy świeciły tak jasno, że widoczność była zupełnie dobra. Z uczuciem wielkiej ulgi i zadowolenia poczułem wreszcie ziemię pod nogami. W czasie schodzenia musiałem przewiesić sztucer przez prawe ramię, ale teraz trzymałem go gotowy do strzału. Stanąłem oparty plecami o drzewo, przygotowany na odparcie ataku, który mógł nastąpić w każdej chwili. Wokoło panował spokój. Nie poruszał się ani jeden listek. Świerszcze ucichły. Tygrys na pewno pełznął ku mnie. Zaraz go zdradzi jakiś ledwie słyszalny szmer, a wtedy zorientuję się, gdzie jest, co powinno dać mi szansę obrony. Ale nie usłyszałem żadnego szmeru ani szelestu. Niesamowita cisza trwała nadal. I nagle tygrys zaatakował! Napięta atmosfera, którą 92 simit; uuczuwŁiieiii, musiaia ua.zie.ue się również iu-dojadowi, który nie potrafił już dłużej jej znieść. Z rozdzierającym rykiem rzucił się do ataku. Nastąpiło to z zupełnie innej strony, niż się spodziewałem. Zamiast od strony gąszczu, w którym się ukrywał, zaatakował mnie od tyłu. Odwróciłem się błyskawicznie, gdy tylko usłyszałem ryk. Pień drzewa zasłaniał mi pole widzenia i nie mogłem zobaczyć napastnika, chociaż zapaliłem latarkę. Promień światła raził mnie w oczy odbijając się od pnia, za którym rozciągała się czarna pustka. Tygrys nie mógł się dłużej pohamować, choć oślepiało go światło. Wściekle rycząc pojawił się nagle przede mną, wynurzając się spoza pnia z mojej lewej strony. Skoczyłem w prawo, rozpaczliwie starając się, by dzieliło nas drzewo, po czym spoza pnia szybko wystrzeliłem, celując w olbrzymi łeb z odległości nie większej niż dwa jardy. Tygrys lekko skręcił w bok, ale nadal atakował zajadle i dopadł drzewa, zanim zdołałem na tyle odzyskać przytomność umysłu, żeby zarepetować sztucer. Wystrzelona łuska wypadła wreszcie na ziemię i w ostatniej sekundzie zdążyłem wystrzelić do olbrzymiego, sprężonego cielska. Znikł i znów zapadła cisza. Nasłuchiwałem w napięciu upragnionych odgłosów — gardłowego rzężenia zdychającego zwierzęcia, żałosnego skowytu ciężko zranionej bestii lub w ostateczności dzikiego ryku rozwścieczonego zwierza, trafionego kulą. Łudziłem się, że usłyszę łomot i trzask, towarzyszący desperackiej ucieczce ranionego zwierza brnącego naprzód na oślep, byle tylko umknąć dalej od wroga. Nie usłyszałem jednak żadnego z tych odgłosów, w o-góle żadnego dźwięku. Czekałem dziesięć, może piętna- 93 scie minut, ki miejsce, w którym tygrys znikł mi z oczu. Cisza trwała nadal. Z dżungli nie dobiegały alarmujące sygnały sambarów i mundżaków, zdradzające poruszenia ludojada. Czy mój pierwszy strzał mógł być śmiertelny? Może tygrys padł martwy o parę kroków ode mnie? W końcu usłyszałem pierwszy dźwięk. Zaćwierkał świerszcz. Zaraz przyłączyły się inne, pojedynczo, parami, po trzy, a wkrótce potem dżunglę wypełnił znów wibrujący, nierówny, głośny szum. Zdawało mi się, że ukryty gdzieś niedaleko traktor znów zaczął pracować. Jednego byłem teraz pewny: ludojad nie mógł być blisko. Poczułem się bezpieczny i zniżyłem promień latarki, aby zbaidać grunt w miejscu, w którym był tygrys, kiedy mu strzeliłem w łeb. Potem ruszyłem powoli w tę samą stronę co tygrys, uważnie przyglądając się ziemi. Minąłem kości Kalii i doszedłem do miejsca, w którym ludojad znikł. Ale nie znalazłem żadnych śladów. Szedłem naprzód, póki nie natrafiłem na zbity gąszcz, w którym nie widać było ziemi. Przyglądałem się liściom, gałązkom i źdźbłom wysokiej trawy, poruszając się w kierunku obranym przez uciekającego ludojada. Nigdzie nie było kropli krwi, skopanej lub zadrapanej pazurami ziemi, jednym słowem żadnego śladu, że tą drogą szedł ranny zwierz. Dopiero teraz przypomniałem sobie głęboką ciszę, która zapadła po moich dwóch strzałach, i w końcu uświadomiłem sobie haniebny fakt, że spudłowałem nie raz, ale dwa razy i w dodatku strzelając za pierwszym razem z możliwie najbliższej odległości. Ponieważ nie umiałbym trafić po ciemku do osiedla Chenchusów, wdrapałem się z powrotem na ambonę i spędziłem tam resztę nocy, czyniąc sobie gorzkie wy- 94 Tnie" będzie wracał do resztek swojej ofiary. W rezultacie będzie częściej głodny, co z kolei doprowadzi go do częstszego zabijania ludzi. Chenchusi i inni nieszczęśni ludzie mieszkający w tej okolicy srodze przez to ucierpią. To oni zapłacą ludojadowi za moje niedołęstwo. Zasnąłem dopiero o czwartej rano, a tuż przed świtem zbudził mnie Appu, który w towarzystwie dwunastu Chenchusów przyszedł dowiedzieć się o wyniku strzałów, które słyszeli w nocy. Ze wstydem opowiedziałem im, co zaszło. Appu nic nie powiedział. Spojrzał tylko na mnie wymownie, unosząc jedną brew. W je-•go spojrzeniu malował się bezmiar wzgardy i dobrze wiedział, że zdaję sobie z tego sprawę. Nie pozostawało mi nic do zrobienia, jak tylko poprosić moich przyjaciół Chenchusów, aby mnie od razu zawiadomili, gdyby coś usłyszeli o ludojadzie lub zobaczyli go. Zaraz potem rozpoczęliśmy z Appu nużący marsz powrotny do Peddacheruvu. Żaden z nas nie odezwał się w ciągu całej drogi. Obaj czuliśmy, że w tej sytuacji im mniej się mówi, tym lepiej. Po usłyszeniu mojej opowieści Byanna starał się mnie pocieszyć, wygłaszając krótki wykład o prawie przeciętnych. Zapewniał mnie, że muszę czasem spudłować, jeśli nie chcę pudłować stale. Nie przekonała mnie ta teoria i wcześnie poszedłem spać. W ciągu dwóch najbliższych dni nic się nie wydarzyło i Byanna powiedział, że powinniśmy wkrótce wrócić do Markapur po świeże zapasy, bo choć trudno w to uwierzyć, przywiezione przez nas masy jedzenia były już na ukończeniu. Myślę, że Byanna, doszedłszy do wniosku, że ludojad jest o wiele sprytniejszy od nas, stracił wszelką nadzieję. W tym krytycznym momencie mały Appu okazał 95 Byanna pojechał sam do miasta po świeże zaKpy,' Sffiy we dwóch będziemy przeczesywali dżunglą od świtu do zmierzchu, aby odnaleźć tygrysa. Mój przyjaciel zgodził się, ale dodał, że jego zdaniem będziemy tylko niepotrzebnie tracili czas. Byanna wyjechał do Markapur na drugi dzień o szóstej rano, a my z Appu o tej samej godzinie wyruszyliśmy na poszukiwanie kulawego tygrysa. Tym razem Appu oprócz siekiery zabrał z sobą psa, wysokiego ohu-dego kundla, któremu obcięto uszy, kiedy był szczeniakiem, aby go ustrzec przed gzami. Tak nazywają w Indiach te dokuczliwe „końskie muchy", które są plagą koni i psów, gdyż lęgną się im na uszach. Nie znam prawdziwej nazwy tej zarazy, ale mówiono mi, że należą do tej samej rodziny co afrykańska mucha tse-tse. Ich ukąszenia, w przeciwieństwie do afrykańskich krewnych, są nieszkodliwe, ale bardzo piekące i bolesne. Pies, którego Appu nazywał „Adiappa", wyglądał tak, jakby nie jadł co najmniej od sześciu miesięcy. Nawiasem mówiąc, Adiappa oznacza w narzeczu Telegów imię męskie i jest nazwą zupełnie niestosowną dla psa. Kiedy zapytałem Appu, dlaczego tak nazwał swego kundla, odparł, że tak miał na imię jego sąsiad, którego nienawidził. Nazwał więc tak swego kundla chcąc obrazić sąsiada. Ale po chwili przyznał się niechętnie, że w rezultacie źle na tym wyszedł, bo sąsiad, zarabiający na życie praniem, odwzajemnił mu się nazywając Appu jedną z małp, które służyły mu do noszenia tłu-moków z brudną bielizną do zbiornika z wodą. Tak więc Appu, ja oraz kundel Adiappa, kręcący się nam pod nogami, obeszliśmy ponownie jezioro, tym razem idąc wschodnim brzegiem, a nie po stronie zachodniej, gdzie ścieżka ze wsi Peddachermm łączy się zarośla były "rzadsze, dzięki czemu znajdowało się tu' mnóstwo ptactwa, jak pawie i kuropatwy. Spłoszyliśmy również małe stadko antylop garu, których na ogół nie spotyka się w pobliżu wielkich dżungli, wolą bowiem trzymać się nieużytków sąsiadujących z uprawnymi terenami. Stary jeleń, w agatowoczarnej sukni z białym podbrzuszem i z parą ogromnych poskręcanych tyk wieńca, patrzył na nas z demonstracyjną obojętnością, póki Adiappie nie strzeliło do łba rzucić się za nim w pogoń z przeraźliwym skowytem. Jeleń znikł wraz ze swoim haremem, a kundel wrócił, patrząc na nas z żałosnym wyrzutem. Wyraźnie oskarżał nas w swoim psim rozumie, że zmarnowaliśmy okazję zdobycia mu czegoś do jedzenia. Antylopa garu jest najpiękniejszą odmianą niewielu gatunków tych zwierząt żyjących w Indiach. W dawnych czasach było ich tam mnóstwo i można je było spotkać wałęsające się wielkimi stadami po nieużytkach całego półwyspu. Ale potem zostały bezlitośnie wytępione przez ludzi za pomocą łuków i strzał, broni palnej, psów oraz różnych pomysłowych sideł, tak że dziś jest ich bardzo niewiele. Rzadko widuje się je na dawnych pastwiskach i grozi im zagłada. Chroniące je przepisy istnieją na papierze. Zostały zredagowane przez rząd i opublikowane w różnych obwieszczeniach i gazetach, ale nikt się z nimi nie liczy i w rezultacie całkowite zgładzenie w najbliższej przyszłości tych pięknych zwierząt z oblicza ziemi wydaje się zupełnie pewne. Los pięknych antylop garu pogarsza fakt, że należą do zwierząt przeżuwających. Łykają pokarm po częściowym przeżuciu, po czym trafia on do żołądka, gdzie zaczyna się proces trawienia. Z żołądka pokarm wraca do jamy ustnej i dopiero po ponownym przeżuciu zo- 7 — Ryk tygrysa 96 cesu zwierzę staje się niezdolne do szybkiego i długotrwałego ruchu oraz łatwo się męczy. Ścigane przez dłuższy czas, pada na ziemię wyczerpane i bezbronne. Miejscowi myśliwi i wiejscy kłusownicy wiedzą o tym i potrafią dokładnie obliczyć, kiedy zaczyna się właściwy proces trawienia po drugim przeżuciu i jak długo będzie trwał. Obserwując pasące się stado czekają, aż zwierzęta położą się, by w spokoju przeżuwać pokarm. Czekają jeszcze parę minut, po czym szczują antylopy sforą psów, używając w pościgu broni palnej, łuków i strzał oraz wielu innych środków zagłady. Przerażone antylopy starają się uciec, ale młode sztuki i samice nie są zdolne do długiego biegu. Padają wyczerpane i albo rozrywają je psy, albo giną od strzału wymierzonego przez ludzi z bliskiego dystansu. Ale wracam do mego opowiadania. Wkrótce po zobaczeniu stada antylop garu natrafiliśmy na trop czterech antylop nilgau. W zasadzie pasą się one zawsze pojedynczo. Nasz kwartet wybrał się w nocy, aby napić się w jeziorze. Te wielkie antylopy zostawiają trop bardzo podobny do swoich potężnych kuzynów z dżungli — sambarów, z tą różnicą, że odciski kopyt tych ostatnich są wyraźniejsze i bardziej wydłużone. W tym miejscu zatrzymaliśmy się dłużej, bo na odciskach kopyt czterech antylop był odciśnięty ślad łap wielkiego tygrysa—samca. Zbadaliśmy te ślady starannie i przeszliśmy krótki odcinek tropem tygrysa. Prawie od razu zorientowaliśmy się, że nie był to poszukiwany przez nas ludojad. Ten tygrys miał wszystkie cztery łapy zdrowe i z pewnością nie był okaleczony. Nie mieliśmy wątpliwości, że wpadliśmy na trop naszego dawnego przyjaciela, ryczącego, ale bojaźliwego tygrysa, który uparcie kręcił się w pobliżu nas i zarazem w okolicach jeziora. Ale nie cem, na pewno nie aoirzymywaf mu towarzystwa;"""......." Szliśmy wytrwale naprzód, posuwając się w połu-. dniowym kierunku. Około dwunastej obliczyliśmy, że. znajdujemy się o dobre dziesięć mil od jeziora, które, według wskazówek mego kieszonkowego kompasu leża-, ło na północ od nas. Nie chcieliśmy pójść za daleko, gdyż nasze dotychczasowe obserwacje wskazywały, że, ludojad przebywał właśnie w tym promieniu. Odbyli-, śmy szeptem krótką naradę, po czym zmieniliśmy kie-, runek i poszliśmy w stronę północno-zaehodnią, licząc, że zanim zapadnie wieczór, dojdziemy do miejsca po-, łożonego na zachód od jeziora i odległego zaledwie o kil-, ka mil od osiedla Chenchusów, w którym przeżyłem, ostatnio tak niemiłą przygodę. Tutaj zaczęły się nasze trudności. Wydeptane przez-zwierzynę ścieżki biegły prostopadle do obranego przez-nas kierunku, czyli z południowego zachodu na północny wschód, gdyż takimi szlakami szły od wielu lat zwierzęta, pragnące napić się w jeziorze. Aby nie zejść-z obranego kierunku, nie mogliśmy wykorzystać tych ścieżek i musieliśmy bez żadnych udogodnień przedzie-, rać się przez dżunglę. Posuwaliśmy się z wielkim tru-. dem i bardzo powoli naprzód. Co chwila trafialiśmy na kolczaste krzaki i kępy zbitej roślinności. Trzeba było obchodzić je wkoło. W ten sposób odległość, któ-._ rą musieliśmy przejść, nieomal się podwoiła, co zabra-Ł ło nam o wiele więcej czasu, niż przewidywaliśmy, i zmuszało mnie do ciągłego patrzenia na kompas. O trzeciej po południu słońce piekło dotkliwie i by-, liśmy obaj zlani potem, gdy dobrnęliśmy do małego, wzgórza. Spod nawisu skalnego na wznoszącym się naprzeciwko nas zboczu sączyła się strużka świeżej wody, zaledwie po kilka kropel naraz. Na dole utworzyła się niewielka kałuża. Dopływ wody był tak mały, że nie 98 wsiąkało w'grunt, "CO spływało ze sKaiy. ża i krystalicznie czysta, a my, spragnieni i zmęczeni upałem, ucieszyliśmy się tak, jak gdybyśmy znaleźli oazę na Saharze. Wkrótce okazało się, że mieliśmy jeszcze dodatkowy powód do radości. Na wilgotnym gruncie widać było wyraźnie odciśnięte ślady tygrysa, których szukaliśmy tak długo. Było ich bardzo dużo, bo przypadkiem znaleźliśmy stały wodopój ludojada. Wśród śladów widoczne były rysy jego okaleczonej łapy, na której opierał się podczas picia. Nie mieliśmy żadnych wątpliwości. Nareszcie znaleźliśmy trop kulawego ludojada. Obaj nie posiadaliśmy się ze szczęścia, bo znaleźliśmy jednocześnie ślad tygrysa i wodę do picia. Położyłem sztucer na ziemi i wyciągnąłem się na brzuchu, nie myśląc chwilowo o niczym innym, jak tylko o tym, żeby jak najprędzej napić się do woli. Nie raczyłem się nawet obejrzeć, co robi Appu, zapomniałem o nim zupełnie. Zachowałem się zgodnie z głęboko zakorzenionym przeświadczeniem sa-hiba, że pewien ustalony porządek rzeczy obowiązuje bez względu na okoliczności, i byłem podświadomie przekonany, że Appu zaczeka, póki ja się nie napiję. Dobrze się stało, że Appu tak właśnie postąpił, gdyż zarówno moje podświadome, jak i świadome działanie nie świadczyło zbyt pochlebnie o mojej mentalności. Kiedy z radością piłem zimną wodę, tygrys zdecydował się mnie zaatakować. Na prawo od nas rozległ się potężny ryk: — Wrr-uuf! — Zaraz potem znów: — Wrr-uff! Wrr-uuf! — i ludojad już nam siedział na karku. Szukając po omacku sztucera, ukląkłem i obróciłem się, aby z możliwie najdogodniejszej pozycji odeprzeć straszliwe natarcie. Zobaczyłem przed sobą potwora. Ryczący tygrys parł naprzód koślawymi skokami. Był 100 w rffiejscu i zataczając w powietrzu rozpaczliwe Kręgi siekierą, gotów był zmierzyć się z wrogiem. Adiap-pa, który aż do tego momentu zdawał się być zagłodzonym głupim kundlem, wysunął się nagle przed swego pana. Wściekle ujadając i szczerząc zęby przygotowywał się do zaciekłej walki. Myślę, że tygrys również zląkł się, kiedy ich zobaczył. Ludzie, których dotąd zabijał, byli zawsze zaskoczeni znienacka. Krzyczeli, ale nie stawiali oporu. Tym razem stojący przed nim człowiek wywijał czymś dziwnym w powietrzu, a nędzny kundel, na którego nie raczyłby nawet spojrzeć, gotował się do walki. Jedynym tchórzliwym stworzeniem, zachowującym się zgodnie z oczekiwaniami tygrysa, był ten drugi człowiek skurczony przy ziemi, nieprzytomny ze strachu i niezdolny wyprostować się. Ludojad przystanął na chwilę i w tym momencie popełnił największy błąd w swoim życiu. Człowiek skulony na ziemi, czyli ja, znalazł w końcu swój sztucer i nie podnosząc się z klęczek wycelował. Oddałem do niego dwa strzały, raz po raz. Obejrzenie zabitego tygrysa potwierdziło wszystko, co o nim słyszałem. Stał się ludojadem po ciężkim uszkodzeniu prawej łapy w walce z drugim tygrysem. Dobrze, że chociaż w tym przypadku nie zawinił człowiek. Dzielnemu Appu i jego psu Adiappie zawdzięczam, że mogłem powiedzieć Byannie, gdy wrócił późnym wieczorem z Markapur ze świeżymi zapasami żywności, iż fatygował się niepotrzebnie. Gdyby mały, krępy Chen-chu i jego kundel nie wytrwali na polu walki, lecz uciekli, ludojad nie zatrzymałby się w pędzie, a ja nie mógłbym opisać tego wydarzenia, bo nie byłoby mnie na tym świecie. Na zakończenie wyjaśnię, dlaczego świerszcze prze- 101 jacdel-przyfodnik z Madrasu pówielżlaf, Ie ryk""tygrysa""" wywołał drganie ziemi, które natychmiast wyczuły świerszcze, gdyż mają niezwykle rozwinięty zmysł czucia. Z pewnością nie usłyszały ryku ludojada i drgania te tym bardziej je przeraziły — mogła to być nawet zapowiedź trzęsienia ziemi! Czy zachowalibyście spokój, gdyby zagrażało wam trzęsienie ziemi? W Kollegal Taluk, należącym dawniej do prowincji Coimbatore, która za rządów brytyjskich w Indiach była częścią guberni Madras, znajduje się wieś Talaino-vu. Brytyjczycy znikli z terenu Indii, a wraz z nimi gubernia Madras, która przemieniła się. w stan. Obszar jego stanowi tylko połowę dawnej guberni, gdyż wiele jej terenów wchodzi obecnie w skład sąsiednich stanów: Andhra, Mysore i Kerala. Wśród tych odłączonych terenów znalazło się Kollegal Taluk i wraz z nim wieś Talainovu, które stały się teraz częścią stanu Mysore. Ponieważ zabudowa i u-prawa ziemi zaczęły szybko się rozwijać, wiele pięknych lasów, ciągnących się od wsi Talainovu poprzez górzyste tereny aż do doliny rzeki Cauvery, bezlitośnie wycięto, a pozostałe resztki są niemal zupełnie ogołocone ze zwierzyny. Istnieją jednak dwa powody, dzięki którym będę zawsze pamiętał małą wioskę Talainovu, poznaną przed wielu laty. Po pierwsze — w narzeczu tamilskim słowo „talainovu" znaczy ból głowy. A po drugie — niezwykle przebiegła pantera, która osiedliła się na stromym zboczu doliny nad rzeką o dziesięć mil od wsi, przyprawiła mnie o prawdziwy ból głowy, gdy spróbowałem się z nią rozprawić. 103 tyka pantery-ludojady. Ta pantera nigdy nie była ludo-jadem w dosłownym znaczeniu tego słowa. Można ją raczej nazwać wrogiem ludzi, ziejącym nienawiścią do całego rodzaju ludzkiego. Zachowała tę nienawiść i brała ciężki odwet na wrogach aż do ostatniego dnia swego życia. Ale zacznijmy od początku. Pantera żyła na zalesionym szczycie wzgórza, dziesięć mil na południe od wsi Talainpvu. Półtorej mili dalej w kierunku północnym, u stóp stromego zbocza leży głęboka dolina, na której dnie płynie rzeka Cauve-ry. Las ciągnie się daleko na wschód wzdłuż niezwykle krętej rzeki, przekraczając granice okręgu Salem. W kierunku zachodnim rośnie tylko na obszarze sześciu mil, przechodząc dalej w niskie zarośla okalające szosę, która prowadzi z Kollegal, przez most, do położonych na północy miast Maddur i Bangalore. Pantera była młoda i gdy urodziła swoje pierwsze kocięta, trzy w jednym miocie, czuła się dumna i szczęśliwa. Kochała swoje potomstwo i gotowa była bronić go za cenę własnego życia. Z różnych raportów i opowieści — które zebrałem dużo później — dowiedziałem się, że z jakichś niewiadomych powodów pantera uznała za stosowne wynieść swoje kocięta z jaskini, w której się uległy, dużo wcześniej, niż zwykle robią to mat-ki-pantery. Kocięta były jeszcze za małe, by móc się bezpiecznie poruszać -po świecie. Może ich ojciec czyhał na ich młode życie i chciał je pożreć, co jest zwyczajem wielu samców, zarówno panter, jak tygrysów. Może niedźwiedź zakradł się do jaskini. A może w najbliższej okolicy było za mało pożywienia. Pantera zniosła więc swoje kocięta ze wzgórza i u-kryła je w bambusowym gąszczu nad brzegiem rzeki. Z pewnością było to tylko tymczasowe schronienie, póki swoich dzieci w jakiejś innej jaskini. Ale w dniu przeprowadzki już wczesnym rankiem los okazał się dla niej niełaskawy. Zostawiła kocięta w gąszczu nad rzeką i polowała przez całą noc. Słońce wzeszło nad szczytami wzgórz po drugiej stronie rzeki i lśniło na jej wartkich, spienionych falach, a pantera była jeszcze 0 milę od bambusowego gąszczu, w którym ukryła swoje małe. Nagle stanęła jak wryta, gdyż usłyszała z daleka powtarzający się miarowo odgłos: tap-tap-tap! Ludzie! Ludzie! I w dodatku właśnie w tej stronie, gdzie zostawiła bez opieki swoje trzy małe kocięta. Ruszyła galopem, żeby jak najprędzej znaleźć się przy nich. Ale kiedy była już blisko, usłyszała groźne mruczenie swoich kociąt i od razu odgadła, co się stało. Znienawidzeni ludzie znaleźli jej dzieci. Kiedy dopadła gąszczu, zobaczyła, że sześć nagich, czarnych, lśniących od potu ciał otacza jej kocięta, które leżały na ziemi, przytulone do siebie grzbietami, 1 choć były jeszcze takie małe, groźnie warczały na natrętów. Mężczyźni trajkotali do siebie, wskazując na kocięta ostrymi zakrzywionymi nożami do ścinania bambusów. Ich oczy iskrzyły się dziko i nie było w nich śladu zachwytu, cóż dopiero mówić o litości nad tymi trzema puszystymi kłębuszkami, które tak dzielnie im się opierały. W oczach matki czarny człowiek podniósł swój koit-har i zamachnął się nim na najbliższe kociątko. Zakrzywione ostrze uderzyło w miękkie ciałko. Kociątko wyleciało w powietrze i upadło o kilka stóp dalej nieomal przecięte na pół, ale jeszcze żywe. Kwiliło słabo, a trawa sczerwieniała od jego młodej krwi. Był to sygnał dla reszty ludzi, którzy niezwłocznie rzucili się do mordowania dwóch pozostałych kociąt. 104 105 po wszystkim. Trzy zniekształcone kawałki mięsa leżały na ziemi, do której przedtem tuliły się trzy żywe stworzenia. Zapewne wrodzony lęk przed człowiekiem, który cechuje wszystkie dzikie zwierzęta, nie wyłączając nawet drapieżnych tygrysów-ludojadów i groźnych słoni-sa-motników, powstrzymywał dotychczas zrozpaczoną matkę, ale widok nieżywych kociąt rozpętał w niej furię. Warcząc wściekle, rzuciła się na ludzi. Pierwszy nie wiedział nawet, co się nagle zaczęło dziać, bo (pantera wydarła mu oczy, uderzając go zakrzywionymi pazurami w twarz. Padł na ziemię, a pantera przeskoczyła przez niego, by rozszarpać ostrymi kłami pierś drugiego człowieka. Upadł także i jego wycie dołączyło się do jęków oślepionego mężczyzny, który wił się po ziemi. Reszta nie czekała na ciąg dalszy, choć wszyscy byli uzbrojeni w koithars. Krzycząc z przerażenia rozbiegli się czym prędzej. Pantera chciała rzucić się za nimi w pogoń, ale zatrzymała się, gdyż uwagę jej przyciągnęli dwaj mężczyźni tarzający się po ziemi. Z zimną pasją rozszarpała ich na kawałki. Potem obwąchała martwe ciała swoich kociąt, pozbierała wszystkie ich szczątki i uniosła je w las. Od tego wszystko się zaczęło. Gdy tubylcy wrócili do swojej wsi, opowiedzieli mrożącą krew historię o dzikiej panterze ogromnej wielkości, która zaatakowała ich niczym nie sprowokowana. Przemilczeli na razie, jaką rolę odegrali w tym tragicznym wydarzeniu, bezmyślnie mordując kocięta. Przyznali się do tego dużo później. Oczywiście zaraz z wielkim krzykiem zorganizowano obławę. Ludzie omijali potem tę część dżungli, a ci, którzy musieli tam pójść, 100 kiery." Przez kilka tygodni nikt nie słyszał ani nie widział pantery. Wkrótce wszyscy zapomnieli o tym wypadku i przez opieszałość oraz lenistwo zaniechali wszelkiej ostrożności. Tubylcy, uprawnieni do ścinania bambusów i rąbania drzew, a także złodzieje znów zaczęli chodzić regularnie do dżungli. Ci pierwsi w dzień, aby wykonać swoją pracę, drudzy w nocy, bo wtedy łatwiej kraść. Ścięte bambusy i zrąbane drzewo spławiali rzeką w jasne księżycowe noce. Ale mściwa pantera nie zapomniała. Miała teraz o-kazję do drugiego ataku na ludzi. W pewną piękną księżycową noc notoryczny złodziej sandałowego drzewa, o którego kradzieżach od dawna wiedział Departament Leśnictwa i policja, ale którego nigdy nie udało się pociągnąć do odpowiedzialności, wybrał się do dżungli ze swoim synem. Chcieli ściąć sandałowe drzewo i spławić je rzeką do odległego o milę miejsca, gdzie woda płynie spokojnie, bez żadnych ukrytych nurtów. Potem mieli przeholować pocięte drzewo przez rzekę na północny brzeg należący do stanu Myso-re, używając do tego celu owalnej bambusowej łodzi obitej bawolą skórą, którą stale trzymali ukrytą na rzece. Wiedzieli, że gdy znajdą się na terytorium stanu My-sore, będą wolni od pościgu władz madraskich i nikt nie będzie im zadawał nieprzyjemnych pytań. Kiedy dwaj złodzieje zaczęli rąbać młode sandałowe drzewka, które naznaczyli w tym celu podczas poprzedniej bytności w dżungli, pantera usłyszała znienawidzony odgłos uderzeń siekiery. Przypuszczalnie przypomniała sobie — raczej przez instynktowne skojarzenie niż świadomie — dzień, w którym jej kocięta zostały poćwiartowane przez ludzi. Przypuszczalnie, gdy pędziła w stronę, z której dochodziły te odgłosy, była 197 intruzów. Ojciec nie zdążył uświadomić sobie, co się stało, gdyż pantera rzuciła się na niego od tyłu i wbiła mu kły w gardło. Nawet nie krzyknąwszy o ratunek, padł twarzą na ziemię, a jakiś straszliwy ciężar zwalił mu się na plecy. Syn, osiemnastoletni chłopak, zobaczył, co się stało, ale myśląc tylko o ratowaniu własnej skóry, a nie życia ojca, upuścił siekierę i rzucił się do ucieczki. Pantera była przez kilka sekund zajęta mordowaniem swojej ofiary, co ocaliło chłopca. Biegnąc, ile mu sił starczyło, dopadł łodzi, wskoczył do niej i wiosłując jak oszalały, przeprawił się na drugi brzeg. Gdy przybiegł do domu, natychmiast powiedział matce, jak zginął ojciec. Sąsiedzi spali już od dawna, ale rozpaczliwe zawodzenia matki i syna obudziły wszystkich. Pozapalali światła w swoich chatach i wysłuchali tragicznej opowieści, nie chcieli jednak wyruszyć do dżungli przed świtem: wszyscy we wsi wiedzieli, że ojciec i syn są złodziejami. Słońce było już wysoko, gdy duża gromada wieśniaków, uzbrojonych w strzelby, siekiery, noże i włócznie znalazła się na miejscu tragedii przyprowadzona przez syna zabitego. Zobaczyli starego złodzieja leżącego z wyrwaną krtanią w kałuży własnej krwi. Miał pogruchotane kości i poszarpane ciało, ale było widać, że dzika bestia nie zżarła ani kawałka mięsa. Z całą pewnością nie można było nazwać tego zwierzęcia lu-dojadem. Ludzie, patrzący z przerażeniem na zmasakrowane szczątki złodzieja, byli przekonani, że pantera zaatakowała go bez powodu i żadnej prowokacji z jego strony, gdyż bardzo niewielu z nich wiedziało już wtedy o początku tej historii. Znów dużo się na ten temat mówiło i ludzie chodzi- 108 zejoy- w^wuidiid i ale z czasem wszystko ucichło. Zapomniano o panterze i życie potoczyło się normalnym trybem. Mijały tygodnie i znów przyszły księżycowe noce, podczas których -w dżungli indyjskiej wyrządza się najwięcej szkód. W tym okresie kłusownicy czatują przy wodopoju i słonych rozlewiskach, polując na sambary, mundżaki i inne zwierzęta, które przychodzą tam ugasić pragnienie lub lizać słoną ziemię, a złodzieje leśni, którzy kradną przede wszystkim drzewo sandałowe, ti-kowe i ogromne bambusy, zakradają się pod osłoną nocy do dżungli, rąbią drzewa, tną je na kawałki i spławiają rzeką lub wywożą dwukółkami, a czasem ciężarówkami — jeśli się na to odważą. Trzeci rodzaj rabusiów, wykorzystujących księżycowe noce, to złodzieje ryb. Nie zarzucają wędek i sieci, gdyż łup byłby za mały, a praca za ciężka i zbyt powolna. Wiedzą, że wielkie ryby gromadzą się w nocy w sadzawkach rzecznych i śpią tam lub pożywiają się, zależnie od gatunku. Złodzieje rzucają do wody bomby własnej produkcji, zrobione z najtańszego prochu i zapalników. Płyną cicho z prądem rzelki w owalnych łodziach z bambusa obitych bawolą skórą, których powszechnie używa się w Indiach. Nie omijają żadnej sadzawiki na przestrzeni co najmniej pięciu mil i w każdej z nich wrzucają do wody bombę z odbezpieczonym zapalnikiem. Wybuch nie wyrządza większej szkody, ale gwałtowny wstrząs wody ogłusza większe ryby, a mniejsze i cały narybek giną na przestrzeni kilkudziesięciu jardów. Ofiary eksplozji wypływają na powierzchnię wody, a rabusie zgarniają pospiesznie większe okazy do łodzi, posługując się przy tym umocowanymi na dłu- martwych ry!b lazie na marne i spływając z prąaem gnije, stając się żerem krokodyli lub innych ryb. Operację tę kłusownicy powtarzają w każdej sadzawce. W rezultacie ładują do łodzi więcej ryb, niż może się w niej zmieścić, i z bezmyślną obojętnością marnują mnóstwo drobnicy i cennego narybku. W każdej takiej wyprawie bierze zazwyczaj udział kilkunastu mężczyzn, którym potrzebne są dwie łodzie, gdyż w jednej przewożą bomby, a do drugiej ładują łup. Ta druga bywa zwykle bliska zatonięcia, zanim kłusownicy zdadzą sobie sprawę, że ją przeładowali. Poza tym istnieje nie pisane, a ściśle przestrzegane prawo, zabraniające im wkraczać na teren innej bandy kłusowników, którzy zaczynają łowić od miejsca, w którym tamci skończyli połów. Jeśli złamią to prawo, zaczyna się walka i któraś z band prędzej lub później donosi o swoich przeciwnikach funkcjonariuszom Departamentu Leśnictwa lub policji. Ale rzadko się to zdarza, na ogół wszyscy są zadowoleni, ryby giną, a miejscowe władze są bezradne. Na wszelki wypadek każdy uczestnik wyprawy dostaje zawsze pełny koszyk ryb. Jeśli któremuś szczęście nie dopisze i złapie go przedstawiciel prawa, wystarczy, by dał mu sześć największych ryb i wszystko będzie w porządku. Naładowaną rybami łódź wyciąga się na brzeg przy końcu pięciomilowego odcinka trasy. Tutaj kłusownicy czyszczą ryłby, patroszą je i ładują do jutowych worków, przywiezionych w tym celu. Każdy zarzuca sobie worek na barki, a dwóch mężczyzn bierze na ramiona odwróconą do góry dnem łódź. Lekkie, płaskie wiosła niesie jeden mężczyzna. Teraz zaczyna się pięcio-milowy marsz powrotny do miejsca, z którego wyruszyli, bo niezgrabnej, owalnej łodzi nie da się prowadzić najcięższe zadanie w ciągu całej wyprawy. Kłusownicy wyprawiają się co noc na takie połowy, póki nie nadejdą ciemne noce, po czym przez dwa tygodnie odpoczywają, nabierając sił do dalszego rabunku w księżycowej poświacie. Ale wróćmy do naszego opowiadania. Księżycowe noce znów się zaczęły i pewna banda kłusowników systematycznie bombardowała jedną sadzawkę po drugiej. Łowili siecią ogłuszone ryby i wrzucali je do drugiej łodzi, którą sterował tylko jeden wioślarz, żeby było więcej miejsca. Pracowali wytrwale do północy, po czym postanowili odpocząć na brzegu i zjeść zabrany z domu posiłek. Tak się zdarzyło, że druga łódź — ta pełna ryb — sterowana przez samotnego wioślarza, była wtedy bliżej brzegu. — Dobij do brzegu, bracie — zawołali do niego koledzy. — Napracowaliśmy się ciężko i złowiliśmy dużo ryb. Chcemy chwilę odpocząć, zjeść chappad, który wzięliśmy z domu, i napić się zimnej kawy. Samotny wioślarz ucieszył się, bo przykrzyło mu się bez towarzyszy. Zanurzył w wodzie pióro wiosła, mocno trzymając oburącz drzewce, a potem przekładając wiosło na prawo i lewo szybkimi lekkimi ruchami przeprawiał niezwrotną łódź przez rzekę, która płynęła niezwykle wartkim prądem, gdyż niedawno padały deszcze i była wezbrana po brzegi. Wioślarz dobił w końcu do brzegu i wyskoczył z łodzi, trzymając w ręku koniec liny uwiązanej do bambusowego dna. Chciał nią przywiązać łódź do drzewa, ale nie zdążył tego zrobić. Kilku ludzi z drugiej łodzi, patrzących akurat w jego stronę, zobaczyło, że coś szarego i długiego wyskoczyło nagle spoza krzaków mendhi (henna), które rosły na brzegu. Usłyszeli chrapliwe war- 110 lll a dziwny szary cień znalazł się na niej. Człowiek krzyknął rozdzierająco, a jego łódź, ciągnąc za sobą wypuszczoną linę, ześliznęła się na wodę i została porwana przez silny i szybki prąd. Wioślarz sterujący drugą łodzią usiłował wyprzedzić oddalającą się łódź. Ale był w gorszej sytuacji, gdyż miał cięższy ładunek, przewoził bowiem kilku ludzi. Samotna łódź nabierała szybkości, wirując wokół własnej osi, bo prąd znosił ją na środek rzeki, gdzie wzburzona woda pieniła się w świetle księżyca nad niskim wodospadem, który uformował się nad zatopionymi skałami. Ścigający łódź wioślarz tak się zapamiętał, że gotów był wpłynąć na te niebezpieczne wody, ai-J towarzysze w porę go powstrzymali. Patrzyli z rozpaczą na pozbawioną steru łódź, która ciężko uderzyła o skały i" miotana z boku na bok wywróciła się do góry dnem, wyrzucając cały połów do wody. Dopiero wtedy zawrócili do brzegu, żeby ciężko zwymyślać swego kolegę za to, że okazał się ostatnią niezdarą, wypuszczając linę z ręki. Taka duża łódź jak ta, którą przed chwilą utracili, kosztuje sto rupii, jeśli zrobi się ją samemu, a dużo więcej, jeśli chce się ją kupić, nie wspominając już o wartości ryb, które wysypały się do rzeki. Będzie ten dureń miał za swoje! Ale na brzegu nikogo nie było. Przypomnieli sobie wtedy o szarym cieniu, który mignął w świetle księżyca. Niektórzy słyszeli ochrypłe warczenie i widzieli, jak ich kolega zachwiał się i upadł. Byli przedtem tak zajęci ściganiem łodzi, że nie zatroszczyli się o swego towarzysza, choć znalazł się on w krytycznym położeniu. Kilku kłusowników powstrzymało wioślarza, który chciał pójść na brzeg i zobaczyć, co się stało. Może za- 112 by porwać wszystkich, gdyby ośmielili się podejść blisko. Przez dłuższy czas żaden nawet nie pomyślał o panterze. Wreszcie ktoś sobie o niej przypomniał. Przyznali, że widziany przez nich szary cień mógł być tą dziką bestią. Zabiła ich kolegę i teraz zapewne go pożera. Posługując się jednym wiosłem na zmianę, sterowali obciążoną łodzią pod prąd, bo nie mieli odwagi wyjść na brzeg. Upłynęli jakieś pół mili i zabrakło im sił do dalszej walki z prądem. Dobili więc do brzegu i tam zaczęli się kłócić, kto pierwszy ma wyjść z łodzi. W końcu wyszli wszyscy razem, sądząc, że tak będzie bezpieczniej. Ponieważ nie chciało im się nieść ciężkiej łodzi aż do wyjściowego punktu wyprawy, do którego było bardzo daleko, wyciągnęli ją daleko na brzeg i całą grupą szybko podążyli do swojej wsi, rozmawiając głośno dla odstraszenia pantery. Na drugi dzień słońce było już wysoko, gdy cała wieś pod wodzą uzbrojonych mężczyzn wyruszyła nad rzekę, aby przekonać się, jaki los spotkał zaginionego kłusownika. Znaleźli jego szczątki za krzakiem henny. Był rozszarpany na strzępy, ale — o ile można było stwierdzić — pantera nie pożarła ani kawałka jego ciała. Ciągle się to potem powtarzało. Pantera atakowała i zabijała, gdzie tylko się dało, nigdy nie pożerając swoich ofiar. Ciała ich były zawsze zbite i poszarpane pazurami w dużo większym stopniu, niż to było konieczne, by zadać śmierć. Z dzikim zapamiętaniem, które widocznie sprawiało jej przyjemność, masakrowała każdą swoją ofiarę, nieomal nie do rozpoznania. Odcinek rzeki, wzdłuż którego grasowała pantera, był miejscem, gdzie pomimo rywalizacji kłusowników najłatwiej było złowić mahseera * — króla indyjskich ryb. * Mahseer — ryba żyjąca w rzekach indyjskich, z gatunku łososiowatych. 8 — Ryk tygrysa 113 dość cierpliwości. Ale wielu moich przyjaciół jest zapalonymi wędkarzami i od czasu do czasu zabieram któregoś z nich na kilka dni nad rzekę. Wyprawy te są bardzo rzadkie, gdyż droga z Talaino-vu przez dżunglę jest tak wyboista, stroma i kręta, że nie ma mowy o jeździe tam studebakerem. Prawie wszyscy moi przyjaciele mają angielskie samochody, które również są w tym wypadku do niczego. Trzeba więc było zawsze czekać na jakąś specjalną okazję. Czasem trafiał się właściciel jeepa, który chciał się tam wybrać z nami, czasem udawało się wypożyczyć lub wynająć taki pojazd. Pewnego dnia trafiła się nam wspaniała okazja i w dodatku można było liczyć, że rozwiąże na stałe nasze trudności. Mój syn, Donald, kupił jeepa. Był to stary ja-skrawoniebieski gruchot z poważnymi usterkami we wszystkich najważniejszych częściach maszynerii. Pochodził ze stanu Andhra. Don ostro zabrał się do roboty i za ciężkie pieniądze z trudem zdobył nowe części zamienne, dzięki czemu mieliśmy w końcu samochód, którym można było wszędzie dojechać. Wreszcie nadszedł dzień, w którym pierwszy raz wybraliśmy się własnym samochodem do Talainovu na połów ryb. Donald z dumą zasiadł przy kierownicy jeepa, w którego reperację włożył tyle trudu i pieniędzy. Przy nim usiadł wielki łowca mahseerów Tiny * Seddon. Poza wielkim talentem wędkarskim odznaczał się on wielką tuszą i wzrostem. Na tylnym siedzeniu usadowiliśmy się we trzech: Merwan Chamarbaugłwala, najlepszy przyjaciel i szkolny kolega Donalda, Thangave-lu, mój dawny przewodnik po dżungli, obecnie pełniący w naszym domu funkcje służącego, mechanika oraz ży- • Tiny — po ang.: drobny, maleńki. 114 zwierząt, który na tej wyprawie miał pełnić funkcje kucharza, i w końcu ja — wciśnięty z trudem i nieomal pozbawiony możności wykonywania jakichkolwiek ruchów. Od naszego domu w Bangalore do obozowiska nad brzegiem rzeki Cauvery, gdzie zamierzaliśmy łowić, było równo dziewięćdziesiąt dziewięć mil. Obozowisko to znajdowało się dziesięć mil za wsią Talainovu. Wyjechaliśmy późno z Bangalore i pod koniec podróży słońce już zachodziło krwawą czerwienią na tle pomarań-czowocynobrowego nieba. Zatrzymaliśmy się o kilka jardów od brzegu rzeki wśród ogromnych tamaryndow-ców i drzew figowych, w cieniu których zawsze rozkładaliśmy obóz. Trzy rzeczy należało zrobić od razu, więc doświadczeni uczestnicy naszej wyprawy (to znaczy Don, Than-gavelu i ja) natychmiast się tym zajęli. Don zaczął rozglądać się wokoło, szukając świeżych śladów słoni^ chciał się bowiem upewnić, że ani jednego nie ma w pobliżu i nie grozi nam nagły atak. Słonie nie znoszą intruzów na swoim terenie. Ja, używając obu nóg, oczyszczałem grunt na przestrzeni sześciu jardów wokoło. Usuwałem starannie wszystkie zeschłe liście, kamienie i patyki, gdyż pod nimi mogły isię kryć skorpiony. Szczególnie groźne są te małe, czerwone. Ich ukłucie gwarantowanie uwalnia mózg ludzki na okres co najmniej ośmiu godzin od wszelkich innych problemów, nie wyłączając nawet wallahów * z Urzędu Finansowego. Than-gavelu zbierał pośpiesznie suche gałęzie, gdyż ognisko powinno było palić się całą noc, aby żaden słoń nie zabłąkał się na nasz teren, gdy będziemy spali. Po chwili Don zaczął mu pomagać. • Wallah — urzędnik. 8« i przyglądał się uważnie wirującej wodzie. "Ńa pewno zastanawiał się, z którego miejsca należy jutro zacząć połów. Merwan Chamarbaughvala wyciągnął się na oczyszczonej przed chwilą przeze mnie trawie, zachwycając się, jak świetnie się na niej odpoczywa po niewygodnej jeździe jeepem. Żaden z nas nie myślał o panterze, bo jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy o jej istnieniu. Księżyc wzeszedł późno. Zjedliśmy oryginalnie przyrządzone kurczęta i wieprzowinę, które były wkładem Merwana do wspólnej spiżarni. Jedzenie było znakomite, ale ciężkostrawne, więc zanim Thangavelu zaparzył i podał nam herbatę, poszliśmy wszyscy napić się wody z rzeki. Oczywiście z wyjątkiem Tiny'ego, który był przekonany, że w rzecznej wodzie są zarazki cholery i tyfusu, a oprócz tego wszystkie możliwe bakterie. Powiedział, że woli zaczekać na herbatę. Thangavelu rozpalił ognisko, które miało płonąć całą noc. Położyliśmy się przy nim i paląc papierosy opowiadaliśmy sobie różne historie, patrząc w wygwieżdżone niebo poprzez zielony baldachim liści nad naszymi głowami. Uważaliśmy się za wybrańców losu w porównaniu z rzeszą naszych bliźnich, rozsianych po świecie, którzy spędzają całe życie stłoczeni w dusznych miastach, nawet nie marząc o chwili takiego błogiego wypoczynku. Wkrótce zasnęliśmy wszyscy. Nie wiem, dlaczego obudziłem się nagle z uczuciem lęku. Na moim zegarku było kilka minut po trzeciej. Ognisko żarzyło się tylko, bo Thangavelu, który podjął się utrzymywać ogień, od dawna spał głęboko. Śpiący na lewo ode mnie Donald chrapał głośno. Merwan i Tiny, którzy leżeli z mojej prawej strony, naciągnęli sobie koce na głowy, chroniąc się przed moskitami i ranną rosą, nie słyszałem więc ich oddechów. 116 że jakiś odgłos w dżungli, na przykład trzask gałęzi łamanych przez słonia, któremu zachciało się aprobować bardziej miękkich, wyżej rosnących liści. Wytężałem słuch, ale głośne chrapanie Dona przez chwilę zagłuszało wszystko inne. DopieYo po kilku minutach zorientowałem się, co mnie wyrwało ze snu, gdyż usłyszałem blisko siebie gardłowe, chrapliwe warczenie: Haa-ah! Haa-ah! — zew głodnej pantery. Żyjące w dżungli pantery są w zasadzie zupełnie niegroźne. Jeśli nie staną się ludojadami, co zdarza się bardzo rzadko, lub nie zostaną zranione, są nieśmiałymi i tchórzliwymi stworzeniami, unikającymi spotkania z człowiekiem. Pantera, którą przed chwilą słyszałem, była blisko, ale na pewno jeszcze nie spostrzegła żarzącego się ogniska. Gdy tylko je zobaczy, z całą pewnością ucieknie spłoszona. W każdym razie tak mi się zdawało, gdy sennie nasłuchiwałem, czy znów się odezwie. Po chwili rozległo się chrapliwe warczenie, tym razem dużo głośniejsze — wygłodzona pantera była znacznie bliżej. Czy już zobaczyła ognisko? Byłem senny i przyjemnie rozleniwiony. Przeklęta bestia, pomyślałem. Czemu nie daje mi spać? I wtedy znów usłyszałem warknięcie pantery. Nareszcie nas zobaczyła i pójdzie sobie, pomyślałem z ulgą. Ale pantera zajęczała długo i groźnie. Dziwne, pomyślałem walcząc ze snem. Musi być albo wyjątkowo ciekawa z natury, albo jest bardzo głodna i bezczelnie odważna. Zacząłem zastanawiać się nad sytuacją. Po co się martwić? Byłem bezpieczny, leżąc w środku posłania. Na jednym ikońcu spał Tiny, na drugim Don, a Thangavelu oddzielnie — niedaleko ogniska. raptownie, szukając po omacku latarki, którą położyłem przy poduszce. Mrugając energicznie oczami, by uwolnić się od uczucia senności, Skierowałem snop światła latarki w stronę, z której dochodziło coraz głośniejsze warczenie pantery. Zobaczyłem ją przyciśniętą do ziemi o kilka stóp od Thangavelu i najwyraźniej szykującą się do skoku. Jej pozycja nie pozostawiała żadnych wątpliwości — widziałem, że bez przerwy bije ogonem, co wyraźnie świadczyło o jej złych zamiarach. Sięgnąłem ,po strzelbę, którą trzymałem naładowaną przy sobie. I wtedy Thangavelu wszystko zepsuł. Przypuszczam, że należy to przypisać przede wszystkim jego wrodzonemu instynktowi, który cechuje ludzi dżungli. Chociaż trochę za późno, instynktownie wyczuł grożące mu niebezpieczeństwo. Usiadł raptownie, wywracając naczynie z przygotowaną wodą do picia dla Tiny'ego. Brzęk kociołka lub gwałtowny ruch Than-gavelu, a jeszcze prawdopodobniej ostre światło mojej latariki zdradziły panterze, że została przez nas zauważona. Zanim zdołałem poradzić sobie ze sztucerem, bestia skoczyła w bok i znikła za najbliższym krzakiem. Przez cały ten czas Thangavelu był błogo nieświadomy grożącego mu niebezpieczeństwa. W dalszym ciągu na pół śpiąc ani nie słyszał, ani nie widział pantery. Obudziłem resztę towarzystwa i powiedziałem im, co przeżyłem. Z początku byli zdumieni. Potem Don powiedział: — Jakiś koszmar ci się przyśnił, tata. Wszystko przez te kurczęta i pieczeń Merwana. Nie słyszałem przez całą noc żadnego szelestu i wątpię, czy znalazłoby się jakąś panterę w zasięgu kilkunastu mil. Wszyscy się roześmieli, a ja poczułem się obrażony. 118 przez całą noc chrapał w najlepsze. Wstałem z trudem, nie wypuszczając z ręki sztucera i latarki. —. Chodźcie zobaczyć — powiedziałem i oświetlając latarką grunt poprowadziłem ich do miejsca, w którym czaiła się pantera. Ale ziemia była twardo ubita i nie widać było na niej żadnych śladów. — Co mamy zobaczyć? — ironicznie zapytał Don, a Merwan jęknął: — Dlaczego mnie budzicie bez powodu? Wszyscy położyli się z powrotem gpać, nie wyłączając Thangavelu. Nikt mi nie wierzył. Ale ja wiedziałem, że niebezpieczeństwo, które zagrażało nam, a szczególnie służącemu, było bardzo realne i że ani mi się nie przyśniło, ani go nie wymyśliłem. Rozpaliłem na nowo ognisko drzewem ze zgromadzonego wieczorem przez Thangavelu stosu. Potem, trzymając w pogotowiu sztucer i latarkę, przesiedziałem resztę nocy na warcie, oparty plecami o zwiniętą pościel. Byłem przekonany, że pantera, którą widziałem, jest ludo jadem i że Thangavelu uratował się dosłownie w ostatniej chwili. Warczenie, które mnie obudziło, było oznaką, że pantera jest głodna. Można więc było przypuszczać, że wróci. Po godzinie czuwania usłyszałem beczenie sambara na odległym o pół mili zboczu. Upłynęło sporo czasu, zanim jelenie zwietrzyły lub zobaczyły wroga, po czym też zaczęły beczeć ze strachu. Widocznie pantera wycofywała się zboczem wzgórza. Wzeszedł księżyc, mgliście oświetlając najbliższą o-kolicę. Rzeka szumiała monotonnie na skałach, przez co jeszcze bardziej chciało mi się apać. W końcu przyszedł świt i Tiny obudził się pierwszy. Zobaczył imnie. — Chyba nie siedziałeś tak przez całą noc? — zapytał zdumiony. 119 JŁ- batę — odparłem krótko i zasnąłem, nim woda zdążyła się zagotować. Tiny łowił cały dzień. Złapał dziesięciofuntowego mahseera, a oprócz tego dwa siedmiofuntowe i kilka mniejszych ryb. Don też próbował szczęścia, ale jest niecierpliwy jak ja i nic nie złowił. Merwan powiedział, że chce się wykąpać, i prosząc, aby mu nie przeszkadzać, pomaszerował w dół rzeki z ręcznikiem przerzuconym przez ramię. Pomyślałem o panterze, w istnienie której żaden z nich nie chciał uwierzyć, i zawołałem za nim: — Poczekaj chwilkę, pójdę z tobą. Szybko chwyciłem sztucer i ręcznik, po czym pobiegłem, aby go dogonić. Tego popołudnia wszyscy byliśmy senni, a szczególnie ja, więc zdrzemnęliśmy się z przyjemnością. Ale nie trwało to długo. Obudziła nas seria głuchych detonacji, zbliżających się coraz bardziej: Bump! Bump! Bump! Kłusownicy. Bombardowali rzekę w biały dzień, nie obawiając się, że zostaną schwytani. Wkrótce zza zakrętu wypłynęły dwie typowe łodzie — pierwsza z ludźmi, druga z rybami. Kiedy nas zobaczyli, zaczęli gorączkowo wiosłować pod prąd, aby jak najprędzej znaleźć się na drugim brzegu. Widząc to, postanowiliśmy obejść się z nimi surowo. Don wystrzelił w powietrze, a potem krzyknął: — Przybić do naszego brzegu, bo jak nie, to strzelam! Przestali wiosłować i prąd zaczął znosić obie łodzie w dół rzeki. Było jasne, że kłusownicy dyskutują, czy się poddać czy spróbować ucieczki. Z kolei Merwan krzyknął do nich po angielsku, czego oczywiście nie mogli zrozumieć: 120 kaczki! Kłusownicy zaczęli powoli płynąć w naszym kierunku, ale gdy znaleźli się o parę jardów od brzegu, przestali wiosłować. Stojąc na dość wysokim brzegu, zobaczyliśmy mnóstwo ryb w drugiej łodzi. Rozpoczął się dłuższy dialog, jałowy i całkowicie zbędny. Don groził kłusownikom i upominał ich surowo, tłumacząc, że postępują niezgodnie z prawem. Odpowiedzieli mu, że nie widzą w tym nic złego. Ryby nie są niczyją własnością. Czy wobec tego rząd ma prawo wydawać zarządzenia i żądać wykupywania pozwoleń? A kim my jesteśmy i jakim prawem się ich czepiamy? I tak w kółko... Thangavelu, który często okazywał najwięcej sprytu z nas wszystkich, powiedział: — Dajcie nam dwie najlepsze i największe ryby. A potem iróbcie, co chcecie. Jeśli przy tej okazji sami wylecicie w powietrze, wcale nas to nie zmartwi. W trakcie tych pertraktacji zapytałem kłusowników: — Czy w najbliższej okolicy nie ma przypadkiem pantery 4udoj ada? Ludzie na łodzi umilkli. Dopiero po chwili jeden z nich powiedział ściszonym głosem, jak gdyby bał się, że zostanie podsłuchany. — Tak, dorai, jest. Zabiła wiele ludzi. Kilka dni temu zabiła jednego z naszych kolegów. Nazywał się Balu. Dlatego łowimy ryby w dzień. Zawsze wyprawialiśmy się na połów tylko w księżycowe noce, ale teraz nikt nosa nie wychyli po zachodzie słońca. A więc miałem rację! Don był bardzo podniecony. — Chodźcie tu. Wysiądźcie na brzeg — zapraszał kłusowników. — Do diabła z rybami. Nic wam nie zrobimy. 121 śmy shikaris. Postaramy się zastrzelić panterę. Po tym oświadczeniu zapanowała między nami zgoda. Kłusownicy przybili do brzegu i usiedli zwartym szeregiem dookoła nas. Zasypywaliśmy ich z Donem pytaniami i z odpowiedzi złożyła się cała ta historia, którą uprzednio opisałem. Kłusownicy twierdzili, że pantera nie była ludojadem w dosłownym znaczeniu tego słowa. Jak dotąd nie pożarła ani jednej ze swoich ofiar, zadowalając się straszliwym masakrowaniem ciał. Wszystko wskazywało, że była to samica, niezwykle roztropna i obdarzona niespotykaną pamięcią, bo większość dzikich zwierząt szybko zapomina o przeszłości. Ta paintera najwyraźniej zapamiętała mord dokonany na jej dzieciach i nienawiść do ludzi pozostała w niej równie świeża jak w owym tragicznym dniu. Po wysłuchaniu tego opowiadania byliśmy pełni współczucia dla ciężko skrzywdzonej matki. W końcu kłusownicy wstali, żeby się z nami pożegnać. Nadejdzie upał i trudniej będzie bombardować ryby, bo odpłyną na głębsze wody, powiedzieli. Spojrzeliśmy na nich z niesmakiem i nie życzyliśmy im dobrego połowu, ale Thangavelu nie zapomniał wybrać dla nas dwóch największych i najpiękniejszych ryb. — Widzicie teraz, moi drodzy, że wcale mi się ta pantera nie przyśniła — nie omieszkałem zauważyć, gdy kłusownicy wskoczyli do łodzi. Tylko Tiny miał ochotę łowić tego dnia. Reszta nas, nie wyłączając Thangavelu, konferowała zapamiętale, jak zastrzelić panterę. Don i Merwan byli usposobieni szczególnie wojowniczo. Ja uważałem, że pantera miała powody, aby mścić się na ludziach. Wszyscy za największą trudność uważali fakt, że nie będziemy mieli do czynienia z typowym okazem pan-tery-iludojada. Nie zgadzałem się z tym. Moim zdaniem 122 nam będzie dać sobie z nią radę, bo nienawidząc ludzi zrobi wszystko, aby nas zaatakować. Uważałem, że po-«winniśmy tropić ją w pojedynkę. Nasze szansę wzrosną wtedy czterokrotnie. I odwrotnie, pantera łatwiej zdecyduje się na atak, gdy zobaczy samotnego człowieka, chociaż — o ile można było wierzyć rybakom — nie zawahała się napaść na większą grupę ludzi. Zdawało mi się, że mój plan ma dużo większe szansę powodzenia od propozycji Thangavelu, który namawiał nas, żeby pojechać jeepem do Talainovu i kupić dwa młode byczki lub jałówki na przynętę. Trzeba by je było potem przygnać na piechotę do naszego obozowiska i znaleźć odpowiednie miejsca do uwiązania ich w dżungli. Wiedziałem z doświadczenia, że zabrałoby to dużo czasu, a poza tym według wszelkiego prawdopodobieństwa pantera zaatakowałaby raczej któregoś z nas niż przynętę. Na szczęście zabraliśmy obaj z Donem nasze sztu-cery i dubeltówki. Mając dwa sztucery i dwie dubeltówki mogliśmy każdego z uczestników ekspedycji zaopatrzyć w broń. Postanowiliśmy wcześnie zjeść obiad i zaraz potem Tiny miał wziąć moją dubeltówkę naładowaną loftka-mi i pójść w dół rzeki, a po dwugodzinnym marszu zawrócić do obozu. Merwan miał zrobić to samo, tylko pójść w górę rzeki, z dubeltówką Dana. Don i ja, uzbrojeni w nasze sztucery, mieliśmy oddzielnie przeszukać najbliższe okolice dżungli, rozchodząc się w dwóch przeciwnych kierunkach. Zadaniem Thangavelu było wdrapać się na jakieś drzewo w pobliżu obozu i czekać na nasz powrót, pilnując jednocześnie jeepa i sprzętu obozowego, który leżał porozrzucany przed namiotem. U-staliliśmy, że do obozu wrócimy wszyscy najpóźniej o piątej. 123 pożegnaniu przypominaliśmy sobie wzajemnie, że trzeba cały czas pilnie uważać i nie dać się zaskoczyć panterze, przy czym każdy z nas żywił skrytą nadzieję, że to właśnie jemu uda się ją wytropić. Przypuszczam, że póki nie rozstaliśmy się, żaden z nas nie zdawał sobie w pełni sprawy z tego, jak niebezpieczne czeka go zadanie. W ciągu czterech następnych godzin mieliśmy służyć za przynętę dzikiej, drapieżnej bestii, która miała nad nami tę ogromną przewagę, że mogła nas śledzić z ukrycia. Postanowiłem pójść w kierunku zbocza, na którym w nocy zabeczał sambar. Może znajdę tam jaskinię i o-szczędzę sobie błądzenia wydeptaną przez zwierzynę ścieżką, która pięła się od północno-wschodniej strony na wierzchołek tego samego wzgórza, po zboczu którego przyjechaliśmy naszym jeepem z Talainovu. Szlak był wyraźny, wydeptany przez sambary i inną zwierzynę chodzącą w lecie do wodopoju, a świeże tropy jeleni i niedźwiedzia wskazywały, że wbrew pozornej ciszy, która panowała ostatniej nocy w dżungli, w o-kolicy bytuje dużo zwierzyny. Ścieżka wiła się ukośnie w górę, omijając w bezpiecznej odległości duże głazy i gęste zarośla. Zwierzyna płowa zawsze w ten sposób wydeptuje szlak w o-bawie przed groźnymi drapieżnikami, które najczęściej czają się w krzakach bądź za głazami. Było to i dla mnie korzystne, ale tylko do pewnego stopnia, bo pantery potrafią kryć się za wszelkiego rodzaju osłoną. Czułem się niepewnie i po jakimś czasie zacząłem się niepokoić o Dona oraz dwóch pozostałych członków naszej ekspedycji. Miałem nadzieję, że zachowują się równie ostrożnie jak ja. Zrobiło się późno i duszno, a ponieważ ptaki o tej porze nie śpiewają, szedłem wśród nieprzyjemnej ci- 124 zając wzrok, czy przede mną nie ma jakiejś kryjówki, w której mogłaby czaić się pantera. Wiedziałem, że największe niebezpieczeństwo grozi mi z tyłu, bo pantery i prawie wszystkie tygrysy, nawet jeśli nabiorą wprawy w atakowaniu ludzi, nigdy nie wyzbywają się całkowicie lęku przed człowiekiem i najczęściej napadają na swoje ofiary z tyłu. Zatrzymywałem się więc często i oglądałem za siebie, aby zauważyć w porę każde najlżejsze drgnięcie liścia lub źdźbła trawy, które mogłoby zdradzać gotującą się do skoku panterę. Oczywiście zdarzyło mi się kilka fałszywych alarmów, ale byłem na to z góry przygotowany. Raz jakaś gałązka zakołysała się podejrzanie, trochę dalej źdźbło trawy wyprostowało się nagle, jak gdyby uwolnione spod przygniatającego je ciężaru. Po chwili zaniepokoił mnie jakiś szmer, a potem trzask łamanej suchej gałęzi. Często działo się to za mną, ale zdarzało się, że odgłosy te dobiegały do moich uszu z innych kierunków. Za każdym razem stawałem nieruchomo i unosząc sztucer do strzału patrzyłem bacznie w stronę, z której dobiegł mnie dźwięk, oczekując, że za chwilę wypadnie na mnie rozjuszona pantera. Nic się jednak nie działo. Podejrzany szelest lub trzask gałęzi już się nie powtarzał i w dżungli znów panowała wręcz niesamowita cisza. Jeśli zaś gałąź chwiała się nadal, a źdźbło trawy uginało się w podmuchu wiatru, oddychałem z ulgą widząc, że niepotrzebnie się bałem. Szedłem potem przez pewien czas śmiało naprzód, póki znów nie zaskoczył mnie jakiś podejrzany dźwięk lub ruch. Trwało to dość długo, aż w końcu zdałem sobie sprawę, że nerwy mnie ponoszą i zachowuję się jak niedoświadczony młokos. Według wszelkiego prawdopodobieństwa pantera była o kilka mil stąd. Zatopiony we 125 nym nastroju, ulegając tylko chwilowym paroksyzmom strachu. Czas płynął monotonnie i zaczęło mi się wydawać, że sytuacja nie jest aż tak groźna, jak ją przedstawili (kłusownicy. Zapewne — zwyczajem wszystkich wieśniaków — przesadzili w swoich opowiadaniach. Wszedłem na grzbiet wzgórza i zacząłem schodzić w dół do bujnie porośniętej bambusami doliny. Nagle usłyszałem szelest liści i trzask łamanych pędów bambusa. Od razu domyśliłem się, co to oznacza — słoń! Stanąłem, patrząc w stronę, z której usłyszałem te odgłosy. Bardzo dużo zależało od tego, czy z gąszczu wyjdzie samotny słoń czy całe stado. Gdyby wyszedł słoń--samotnik, miałbym poważne trudności, podchodząc za blisko. Stado zaś po zobaczeniu mnie prawie na pewno poszłoby sobie. Szlak zwierzyny, którym szedłem, prowadził prosto do źródła podejrzanych hałasów. Gdybym zszedł z niego, by uniknąć spotkania ze słoniem, musiałbym brnąć w gąszczu cierni i bambusów, co z kolei nie byłoby wymarzonym miejscem do spotkania się z rozwścieczoną panterą lub równie groźnym słoniem. Postanowiłem więc trzymać się nadal ścieżki. Wiatr dął silnie z tyłu, a z gąszczu bambusów nie dochodziły żadne dalsze odgłosy. Zaczekałem jeszcze chwilę, ale cisza trwała nadal, co wskazywało, że słoń poczuł mnie z daleka i odkrył moją obecność. Albo sobie potem poszedł, albo czeka, aż podejdę bliżej. Gdyby odszedł, musiałbym go posłyszeć, bo choć te ogromne zwierzęta potrafią poruszać się nieomal bezszelestnie, w tym przypadku poszycie lasu było tak gęste, że musiałby zdradzić się jakimś szmerem lub szelestem. Zaczekałem jeszcze dziesięć minut w nadziei, że słoń zmieni zamiar i będzie wolał uniknąć spotkania z nieznanym intruzem. Ale nie poruszył się. Może rozumował podobnie jak ja. 126 mi już cierpliwości i zdecydowałem się przepędzić bestię. Było to fałszywe posunięcie i mało brakowało, a skończyłoby się tragicznie. Przypuszczając, że wystraszę słonia śmiałym podejściem, zacząłem głośno gwizdać, idąc mu naprzeciw. Skutek był natychmiastowy. Słoń zaatakował. Zaryczał przeraźliwie, co zawsze robią słonie ruszając do ataku, aby dodać sobie odwagi i jednocześnie przerazić swoją ofiarę. Zaraz potem wśród trzasku łamanych bambusów wypadł z buszu wprost na mnie. Zielone poszycie rozstąpiło się, ukazując monstrualnie wielki łeb z lśniącymi kłami, podwiniętą trąbą i uszami przylegającymi płasko do czaszki. Musiałem szybko na -coś się zdecydować. W tym rejonie nie było żadnych ostrzeżeń przed słoniem-samotni-kiem. Gdybym zastrzelił tego ipotwora, musiałbym długo tłumaczyć się przed dygnitarzami z Departamentu Leśnictwa. Jeśli zacząłbym uciekać, słoń rzuciłby się za mną w pogoń i szybko by mnie dogonił. Mogłem spróbować zatrzymać mego przeciwnika, raniąc go w przednią nogę, ale byłoby to okrutne i naraziłoby biedne zwierzę na nie kończące się cierpienie. Pozostawało tylko jedno wyjście. Było bardzo ryzykowne, ale zdecydowałem się na nie. Krzycząc głośno, wycelowałem ponad łeb słonia i wystrzeliłem w powietrze. Gdyby go to nie powstrzymało, następny strzał musiałbym oddać do niego, żeby wyjść cało z tej opresji. Udało się! Ogromne zwierzę zahamowało gwałtownie, zarywając się czterema nogami w ziemię. Tuman kurzu i zeschłych liści uniósł się w powietrze, gdy słoń z poślizgiem utknął w miejscu. Widząc, że ąpuściła go odwaga, wykorzystałem ten moment, podbiegłem kilka kroków naprzód i znów wystrzeliłem w powietrze. 127 w jego głosie nie było już złości. Był wyraźnie przestraszony. Zakołysał się niezdecydowanie w miejseu i zrej terował. Jego krótki ogon, (który przedtem sterczał w górę, jak zawsze u szarżujących słoni, zwisał mu teraz między tylnymi nogami jak u obitego kundla. Kiedy łomot spowodowany przez uciekającego słonia ucichł, usiadłem na pobliskim kamieniu w bardzo złym humorze. Przyjemnie mi było, że nie musiałem do niego strzelać, ale jednocześnie byłem zły na siebie za to, że zamiast wykazać więcej cierpliwości i zaczekać, co będzie dalej, przyśpieszyłem swoim zachowaniem jego atak. W otoczonej wzgórzami dolinie moje strzały narobiły wściekłego hałasu. Mogłem teraz pożegnać się z nadzieją, że pantera wyjdzie na mnie lub mnie zaatakuje. Od chwili opuszczenia przeze mnie obozu minęło dopiero pół godziny. Czy warto iść dalej tym szlakiem jeszcze półtorej godziny, aby wrócić nad rzekę o umówionej porze? Po kilkuminutowym namyśle zdałem sobie sprawę, że nie ma sensu płakać nad rozlanym mlekiem. Wstałem i poszedłem dalej tą samą ścieżką. Przez dobre dziesięć minut mogłem nie obawiać się pantery. Echo moich strzałów musiało ją spłoszyć. Słoń i inne dzikie zwierzęta też były na pewno daleko. Szedłem szybko przez bambusowy gąszcz, który stawał się coraz rzadszy, w miarę jak zbocze pięło się w górę, oddalając się od łożyska rzeki Cauvery. Roślinność powoli zmieniała się i w końcu wyszedłem na teren o niemal parkowym krajobrazie. Rosły tam akacje, drzewa figowe i skarłowaciałe tama-ryndowce, a wśród nich bujne kępy wysokiej trawy. Zgubiłem tam szlak, prowadzący mnie przyjaźnie od brzegu wielkiej rzeki. Znikł w labiryncie niezliczonych ścieżynek, przecinających we wszystkich kierunkach 128 wiskiem jeleni. Wszędzie leżało mnóstwo ich odchodów. Większe pozostawiły po sobie sambary, a mniejsze jelenie axisy. Spojrzałem w prawo i pod drzewem figowym, uginającym się od ciężaru wielkich czerwonych owoców, zobaczyłem spory kopiec jelenich bobków. Wokoło drzewa leżało mnóstwo fig, strąconych w dzień przez małpy i różnego gatunku ptaiki, a w nocy przez olbrzymie owocożeme nietoperze, które Hindusi nazywają „latającymi lisami". Twórcą kopczyka bobków był z pewnością jakiś dziki kozioł, nazywany kakarem. Te piękne zwierzęta, wzrostu owcy o sierści koloru rdzawobrunatnego, są niezwykle kształtne. Samce mają krótkie, rozwidlone rogi. Kakary lubią figi i owoce innych dziko rosnących drzew. Zwierzęta te, a szczególnie samce, mają zwyczaj wracać co drugi dzień z daleka do jakiegoś wybranego miejsca, żeby zrobić tam -kupkę. Wszyscy myśliwi, ludzie i zwierzęta, wiedzą o tym zwyczaju i jeśli znajdą takie ulubione miejsce kozłów — reszta jest łatwa. Trzeba się tylko umiejętnie schować i spokojnie czekać na powrót kakara. Żyjące w dżungli drapieżniki doskonale orientują się w obyczajach jeleniego rodu oraz innych mniejszych zwierząt, które są ich łupem. Muszą posiąść tę wiedzę,, aby nie zginąć z głodu. Ten piękny teren, na którym żyło tyle jeleni; musiał być często odwiedzany przez panterę, podwoiłem więc swoje wysiłki, by ją wytropić. Po pewnym czasie usłyszałem przed sobą powtarzający się co jakiś czas głośny jazgot, podobny do świergotania ptaków. Stawał się coraz głośniejszy, zbliżając się gwałtownie w moją stronę. Dzikie psy! Duże stado goniło jakąś zwierzynę w moim kierunku. Schowałem się szybko za pień rosnącego w pobliżu tamaryndowca. Dzikie psy indyjskie są najmądrzejszymi myśliwymi Ryk tygrysa 12* Jeśli stado psów zwęszy lub zobaczy jelenia i puści się za nim w pościg, los jego jest przesądzony. Upolują go, działając inteligentnie i z zajadłym okrucieństwem. Główna część stada biegnie za swoją zdobyczą z charakterystycznym ujadaniem, które zwie się gon i najbardziej ze wszystkich zwierzęcych głosów przypomina przenikliwy jazgot ptasi. Przed ściganym zwierzęciem pędzi z przeraźliwą szybkością kilka psów, a kilka innych osacza je z ikażdego 'boku. Psy z flanki dopadają co chwila zwierzę, męcząc je śmiertelnie i wydając na łup głównej części stada, która wykańcza udręczoną ofiarę, jeśli psom z flanki nie uda się tego dokonać. Widziałem kiedyś łanię sambara zaatakowaną przez dzikie psy, jak uciekała przez łożysko wyschniętej rzeki z wnętrznościami wlokącymi się za nią kilka jardów po piasku i z wybitymi oczami. Psy dręczyły ją dalej, uwieszone zębami u jej krtani i boków. Nagle usłyszałem łomot poroża o drzewa i zobaczyłem pięknego byka sambara. Piana wisiała mu u pyska, rozpryskując się po szyi i łopatkach, gdy z rozszerzonymi obłędnym lękiem oczami galopował w szalonej ucieczce. W sekundę potem rozległ się przeraźliwy ryk i wielki zwierz z brązowo pręgowaną sierścią mignął w powietrzu, lądując na grzbiecie sambara. A więc moje podejrzenia okazały się słuszne. Tygrys zapuścił się na te piękne tereny w poszukiwaniu żeru. Posłyszał zbliżające się ujadanie dzikich psów i zorientował się, że gonią jakieś zwierzę, ,które będzie obok niego przebiegało. Tygrysy zazwyczaj unikają dzikich psów, bojąc się ich zajadłości, inteligencji i liczebnej przewagi. Ten tygrys zapewne też unikałby spotkania z nimi, gdyby goniony zwierz i ścigające go psy nie znalazły się niespodziewanie na jego drodze. Zanim zdołał zastanowić się nad sytuacją, uczynił decydujący krok. 130 czuły słuich pochwycił jazgoczący gon dzikich psów, zanim ja go usłyszałem, a potem był tak zaabsorbowany tym hałasem, że nie słyszał szelestów, które wywoływałem mimo woli, chroniąc się w mojej kryjówce. Grzbiet sambara ugiął się pod niespodziewanym ciężarem i biedne zwierzę zalbeczało ochryple w panicznym strachu. Ich zwarte z sobą ciała znikły mi z oczu, padając w wysoką trawę. Posłyszałem trzask błyskawicznie złamanego przez tygrysa kręgosłupa sambara i głuche uderzenia racic o ziemię. Muskuły w jego nogach jeszcze przez chwilę reagowały na bodźce mózgu mobilizujące je do ucieczki. W chwilę potem na scenę wpadło stado warczących zajadle dzikich psów. Ze swojej kryjówki nie widziałem dokładnie tygrysa, który nie zdejmując ciężkiej łapy z zabitego przed chwilą sambara, ryczał groźnie raz po raz dla odstraszenia psów. Cały las zdawał się trząść od tych przeraźliwych ryków, podobnie jak ja. Ale nie dzikie psy! W pierwszej chwili były zaskoczone, że tygrys zdołał je ubiec, ale oprzytomniały błyskawicznie, osaczając pogromcę i jego ofiarę, którą uważały za swój łup. Naliczyłem ich dziewięć. Podobne do jazgotu ptaków gończe ujadanie stada, którym jeszcze przed chwilą rozbrzmiewał las, zmieniło się nagle w urywane, przeciągłe wycie. Słyszałem je już raz przed wielu laty w dalekiej dżungli w dolinie Chamala. Stado dzikich psów ścigało tygrysa i ich dziwny gończy jazgot, który słyszałem wtedy pierwszy raz w życiu, brzmiał zupełnie tak samo. Zwołują w ten sposób posiłki. Każdy dziki pies, znajdujący się w zasięgu kilku mil, pośpieszy im z pomocą. Jest to jakieś żelazne prawo tego gatunKu, którego żaden z jego członków nie odważyłby się złamać. Tygrys podniósł się i dopiero teraz mogłem mu się 131 czyć, ilu wrogów go osacza. Z potwornie wykrzywionym pyskiem ryczał, ile mu sił w płucach starczyło, bijąc spazmatycznie ogonem w obie strony, co było oznaką nerwowego napięcia, wściekłości, zwątpienia oraz niesamowitego lęku przed nieugiętymi i perfidnie okrutnymi wrogami. Psy stały niewzruszone wokoło z mocno napiętymi nogami, gotowe do startu. Każdy z nich wydawał z siebie głośny, przenikliwy skowyt wzywając pomocy. Ryk tygrysa w połączeniu ze skowytem dziewięciu dzikich psów tworzył piekielny hałas, rozbrzmiewający w dżungli wielokrotnym echem. Tygrys zrozumiał, że każda sekunda liczy się teraz na korzyść wroga. Zrobił dwa wielkie susy, atakując psa, który zagradzał mu drogę. Pies zwinnie odskoczył w bok, a znajdująca się z tyłu sfora rzuciła się do ataku. Tygrys wyczuł to i odwrócił się w mgnieniu oka, młócąc w prawo i lewo potężnymi przednimi łapami. Psy, znajdujące się w ich zasięgu, rozpierzchły się szybko na wszystkie strony, ale jeden nie zdążył wycofać się w porę. Zakrzywione pazury wbiły mu się w zad, pies wyleciał w powietrze z jedną nogą nieomal oderwaną, a psy znajdujące się za tygrysem skoczyły w przód i uczepiły się zębami jego boków. Tygrys jeszcze raz obrócił się, znajdujące się przed nim psy znów się rozpierzchły, a te z tyłu i boków dopadły go ponownie, gryząc, gdzie się dało. Tygrys zastosował sprytny fortel i obrócił się szybko dwa razy, co zaskoczyło atakujące go z tyłu psy, które nie zdążyły umknąć. Potężne przednie łapy z rozczapierzonymi pazurami uderzyły w nie z całą mocą. Dwa następne szybkie ciosy położyły dwa inne psy. Jeden z nich próbował odczołgać się dalej, ale bliskość ofiary skusiła tygrysa do popełnienia błędu, który natych- 132 dzięki sprytnemu manewrowi. Rzucił się na czołgającego się z wyprutymi wnętrznościami dzikiego psa i Wbił kły w jego ciało. Wtedy psy atakujące z tyłu i boków dopadły tygrysa ze wszystkich stron, wyrywając mu skrawki mięsa. Tygrys ryczał bez przerwy, ale ryk jego nie budził już grozy, wyczuwało się w nim strach. Tarzający się po ziemi w zaciętej walce kłąb zwierząt rozczepił się nagle i tygrys zdołał uwolnić się na chwilę. Atakowało go teraz tylko sześć psów, z których kilka było poważnie poturbowanych. Ale tygrys broczył krwią z wielu zadanych mu ran. Dyszał ciężko. Psy nie ustępowały. Wznowiły atak, skomląc i kłapiąc zębami. Tygrys znowu zaryczał, ale już nie tak głośno jak przedtem. Zapał do walki opuścił go. Był przestraszony. Właśnie wtedy poprzez zgiełk toczącej się walki przedarły się inne głosy — z daleka odezwały się inne dzikie psy, i to nie z jednego, ale z wielu kierunków naraz. Posiłki były w drodze. Udręczony tygrys usłyszał odzew i stracił wszelki animusz. Podał tyły i rzucił się do ucieczki, a sześć psów pognało za nim pomimo odniesionych ran i wyczerpania walką. W ciągu minuty nadciągnęły posiłki. Najpierw zjawiły się trzy psy, potem jeden i znów jeden. Zatrzymały się na chwilę na polu walki, aby obwąchać skrwawioną trawę i trzy zmasakrowane psy. Doprowadziło je to do furii i zaczęły groźnie warczeć. Potem rzuciły się w ślad za tygrysem i jego sześcioma prześladowcami. Wkrótce na arenie walki pojawiła się większa sfora psów. Było ich dwanaście. W ciągu kilku sekund zorientowały się w sytuacji i pognały za pięcioma poprzednimi. Los tygrysa był przesądzony, bo goniło go 133 ścigu, póki go nie dopadną i nie rozszarpią na strzępy. Kiedy odgłosy pogoni ucichły, wyszedłem spoza ta-maryndowca, by obejrzeć trzy martwe psy i pole bitwy. Zabity przez tygrysa sambar leżał nienaruszony o kilka kroków dalej. Po rozprawieniu się z tygrysem pozostałe przy życiu psy niewątpliwie wrócą i nażrą się do syta. Tiny wrócił do obozu nieomal razem ze mną, a wkrótce potem pojawił się Merwan. Żaden z nich niczego nie widział ani nie słyszał. Donald wrócił późno. Trafił na trop pantery i wkrótce potem znalazł jaskinię. Wiążąc ze sobą te dwa odkrycia, zaczął wrzucać kamienie do jaskini, spodziewając się, że wypłoszy panterę. Ale zamiast niej z jaskini wyipadła niedźwiedzica z dwoma małymi na grzbiecie. Była wściekła, że przerwano jej odpoczynek, Donald z pewnością musiałby ją zastrzelić w obronie własnego życia, gdyby go zobaczyła. Na ¦szczęście do tego nie doszło. Niedźwiedzica ruszyła na oślep w dżunglę i na tym się skończyło. Ponieważ żadna pantera nie siedziałaby w jaskini razem z rodziną niedźwiedzi, Donald poszedł dalej. Choć trudno w to uwierzyć, żaden z członków naszej ekspedycji nie słyszał strzałów, które oddałem, by wystraszyć słonia, i wszyscy z wielkim zainteresowaniem wysłuchali mego opowiadania o walce tygrysa z dzikimi psami. Tego wieczoru wszyscy zbieraliśmy gałęzie na ognisko, a potem ustaliliśmy kolejkę czuwania, każdy po dwie godziny. Zjedliśmy wczesną kolację, po czym gawędziliśmy przez chwilę, paląc papierosy. Ale rozmowa prędko zaczęła się rwać, bo byliśmy senni. Chociaż była dopiero dziewiąta, czuliśmy, że pora pójść spać. Zgodnie z umową pierwsze dwie godziny miał czuwać Than-gavelu. Postanowiliśmy tak dlatego, że później zasnął- 134 a potem z kolei ja, Donald i Tiny. Merwan robił wszystko, aby zamienić się z Tinym, ale wielkolud był za sprytny, żeby dać się wykiwać. Kiedy zasypiałem, jakiś tygrys zaczął ryczeć na wzgórzu. Pomyślałem sobie, że musi to być samica tygrysa, którego po południu ścigały i z pewnością zagryzły dzikie psy. Thangavelu obudził Merwana o jedenastej, ale ten leniuch nie chciał wstać i zaczęli się sprzeczać, nie dając mi spać. Powiedziałem Thangavelu, żeby oblał Merwana zimną wodą, ale on uważał, że służącemu nie wypada tego zrobić. Musiałem wstać, aby go wyręczyć. Merwan usiadł gwałtownie na łóżku, ciężko obrażony, ale zemścił się o pierwszej w nocy, kiedy przyszła pora mnie obudzić, bo zrobił to również za pomocą zimnej wody. Merwan już jest taki! Powiedział mi, że parę minut po północy słyszał panterę wyjącą na wzgórzu, ale musiała być bardzo daleko. Potem dodał coś naprawdę bardzo ważnego. Kilka minut temu, kiedy jeszcze spałem, jakiś ptak, przypuszczalnie bankiw, zapiał głośno na alarm i odleciał łopocząc skrzydłami. Był zupełnie blisko. Merwan dodał jeszcze, że imało brakowało, a byłby zapomniał mi o tym powiedzieć, ale to i tak na pewno nic ważnego. Nic mu nie odpowiedziałem, bo był senny i okrywał się już kocem, aby jak najprędzej zasnąć, ale ta wiadomość była niezmiernie ważna. Co tak wystraszyło ban-kiwa, że piejąc głośno porzucił bezpieczne miejsce, w którym usadowił się na noc, i zaryzykował przelot po ciemku do jakiejś nie zbadanej kryjówki? Ptaki nigdy tak nie postępują, jeśli nie zagraża im bezpośrednio poważne niebezpieczeństwo. Może to był pyton, szukający żeru? Dziki kot lub żbik? A może nawet pantera? Im dłużej myślałem, tym byłem pewniejszy, że była 135 z konkretnym zamiarem zakradnięcia się i zabicia jednego lub kilku z nas. Dorzuciłem polano do ognia, żeby świecił jaśniej, i zmieniłem stanowisko. U-siadłem oparty o pień drzewa chlebowego, które rosło nad brzegiem irzeki. Mogłem teraz obserwować dżunglę i jednocześnie nasz obóz, sam zaś byłem zabezpieczony przed atakiem od tyłu. Siedziałem .nieruchomo, wytężając wzrok i słuch. Do drugiej nic się nie zdarzyło. Szum rzeki płynącej po skałach zagłuszał cichsze odgłosy dżungli. Jakaś ryba z głośnym pluskiem rzuciła się w wodzie, po czym rozległ się jeszcze głośniejszy plusk. Może goniła ją większa ryba, a może (nawet krokodyl? Na drugim brzegu rzeki czajka zakwiliła żałośnie, a na wygwieżdżonym niebie dostrzegłem jakiś ciemny kształt. Była to ogromna sowa. Gatunek ten żyje w lasach i żywi się małymi ssakami, nie wyłączając dzikich królików. Nagle usłyszałem ochrypły syk. Trudno mi było rozróżnić go dokładnie, bo przeszkadzał mi szum rzeki. Po chwili świst powtórzył się bardzo blisko, za kępą krzaków rosnących o parę kroków od moich śpiących towarzyszy. Zaraz za krzakami zaczynała się gęsta, nieprzenikniona dżungla. Słyszałem już kiedyś taki syk i dlatego od razu go poznałem. Byłem zupełnie pewny, że to pantera kryje się w gąszczu tuż koło miejsca, w którym spał Don i reszta kolegów. Czaiła się tam, przygotowując się do ataku. Za kilka (sekund nabierze odwagi i rzuci się na nich. Nie widziałem nic, tylko czarny, zwarty gąszcz. Gdybym go oświetlił latarką, pantera ukazałaby mi się albo nie — zależnie od tego, czy ukrywała się w buszu czy za krzakami. W tym ostatnim wypadku uciekłaby natychmiast po zobaczeniu światła. Zdecydowałem się więc jeszcze trochę zaczekać. 136 Wydając krótkie ostre ryki, jak to zwykle czynią szarżujące pantery, wyskoczyła z gąszczu lądując o parę kroków od śpiących mężczyzn. Jeszcze jeden skok i znajdzie się wśród nich. Czekałem na to, siedząc z wycelowanym sztucerem i palcem na wyłączniku latarki. Ostry strumień światła przeciął ciemności i odbił się w świecących ślepiach pantery. Zawahała się sekundę, zaskoczona i oślepiona światłem. Właśnie miałem pociągnąć za spust, gdy powietrzem targnęła potężna eksplozja, a zaraz potem rozległ się drugi strzał. — Sprzątnąłem ci ją sprzed nosa, tata! — darł się Don, zrywając się z ziemi. Obudził się przed chwilą i oddał dwa strzały z pozycji leżącej. Oczywiście reszta kolegów też się obudziła i ich reakcja była naprawdę komiczna. Thangavelu ryczał ze śmiechu. Tiny usiadł na posłaniu i jęknął na pół śpiąc: O matko! — Ale Merwan przeszedł wszystkich. Tarzał się po ziemi, jak gdyby to on został postrzelony. Potem zobaczyli martwą, a raczej prawie" martwą panterę. Dyszała jeszcze i ciałem jej wstrząsały drgawki, a w ślepiach, które wciąż trzymałem w promieniu światła mojej latarki, powoli gasło życie. W końcu stały się szklane i znieruchomiały. Pantera przestała żyć. Zebraliśmy się dookoła, aby się jej lepiej przyjrzeć. Była pięknym zwierzęciem. Wyznaję, że z ciężkim sercem czatowałem na nią tej nocy. Od czasu gdy usłyszałem jej historię, przykro mi było brać udział w tropieniu. Pocieszałem się myślą, że zabicie jej było nieuniknioną koniecznością, i starałem się dłużej nad tym nie zastanawiać. Donowi winszowałem jego myśliwskiego wyczynu z tak wielkim entuzjazmem, że był tym wyraźnie zaskoczony. Z BETTAMUGALAM Dawno temu pewien Anglik po długoletniej pracy jako poborca przeszedł na emeryturę i kupił trzysta akrów dżungli na północnych zboczach Gór Guterajańskich w okręgu Salem. Zbudował tam niesamowity dom, który przypominał zamek i był cały z kamieni. Człowiek ten kochał dżunglę i nie szczędził pieniędzy, by swoją posiadłość utrzymywać w porządku. Wynajął armię kulisów i kazał im wyciąć zagłuszające inną roślinność ciernie oraz pnącza lantany, która dopiero zaczynała się pienić w lasach południowych Indii. Lantana później szybko rozszerzyła swój zasięg i obecnie panoszy się na całym ogromnym obszarze rezerwatu. Departament Leśnictwa i inne władze terytorialne od dawna daremnie starają się usunąć tę plagę. Rozpylanie trujących preparatów ze zrozumiałych względów może odbywać się tylko na małą skalę. Na szczęście znaleziono białego pluskwiaka, który rozmnaża się w błyskawicznym tempie. Pokrywa on całkowicie krzewy lantany, po czym ich pnie, gałęzie oraz liście czernieją i lantana ginie na przestrzeni kilku akrów. Potem przychodzi kolej ha pluskwiaki: giną w ciągu kilku dni, zatrute jadem lantany. W ten sposób cel zostaje osiągnięty w stu procentach. 138 nie często dzieje się to w okresie upałów. Lantana wypala się wtedy do korzeni, aby z nadejściem deszczów jeszcze bujniej odrosnąć na glebie użyźnionej własnym popiołem. Jeśli wyciśnie się sok z kilku świeżo zgniecionych liści tej rośliny i posmaruje nim zadrapaną lub otartą skórę, rana wygoi się szybko. Sok ten jest równie skuteczny jak jodyna, ma jednak tę dodatkową zaletę, że nie drażni skóry. Wróćmy jednak do naszego angielskiego poborcy i jego trzystu akrów lasu. Nazwał on swoją posiadłość Bet-tamugalam, wzorując się na nazwie lokalnego sub-talu-ku *, a swój kamienny dom — „Zamkiem w dżungli". Oczyszczony z pasożytniczej łantany las rósł bujnie. Porośnięte soczystą trawą polany przyciągały bawoły i jelenie, które z kolei ściągały swoich naturalnych wrogów, to jest tygrysy, pantery i jeszcze żarłoczniejsze od nich dzikie psy. Z biegiem czasu ten stan rzeczy zaczął się zmieniać. Poborca umarł i posiadłość Bettamugalam razem z „Zamkiem w dżungli" kupił pewien Anglo-Hindus, który nie miał dość pieniędzy, żeby utrzymać majątek na takim poziomie jak poprzedni właściciel. Lantana znów rozpleniła się na leśnych polankach, wskutek czego zmniejszyło się pogłowie bawołów i jeleni. Ale drapieżniki zostały i były głodne. Potem z kolei umarł Anglo-Hindus i posiadłość pozostała bezpańska. Zamek powoli obracał się w ruinę. W księżycowe noce wieśniacy przyjeżdżali dwukółkami i kradli ciosane z granitu bloki, rozbijając mury, żeby je wydobyć. Kamienie te były pierwszorzędnym mate- * Sub-taluk — okręg administracyjny w Indiach, pokrywający sitj z okręgiem podatkowym. 139 było mieć darmo. W owym czasie nie było już tam bawołów, a stada jeleni spotykało się bardzo rzadko. Tygrysy, pantery i dzikie psy, które kiedyś znęciła mnogość zwierzyny na tym terenie, pociągnęły za swoim żerem. Tylko drobne dzikie ptactwo, bankiwy i pawie zostały, mnożąc się swobodnie, gdyż bujne poszycie z lantany było dla nich świetną kryjówką. Poza tym cały ów wielki obszar wydawał się wymarły. Czasem jakaś pojedyncza pantera lub tygrys .zapuszczały się na ten teren w płonnej na ogół nadziei, że przerwą przymusowy post upolowu-jąc mundżaka lub kozła. Były zazwyczaj bardzo głodne, ale nie udawało im się znaleźć żadnego żeru. W oddalonej o cztery mile wiosce Aiyur żył pewien pięćdziesięcioletni mężczyzna, który nazywał się Gurap-pa. Bardzo długo był kawalerem, jak na swoją przynależność kastową i narodowość, gdyż w Indiach chłopcy żenią się zwykle mając siedemnaście lub osiemnaście lat, a dziewczęta wychodzą za mąż po skończeniu trzynastu. Ale ojciec Gurappy nie mógł wcześniej ożenić syna, bo był biedny i rodzice zamożniejszych dziewcząt nie chcieli wydawać za mąż swoich córek za prostego chłopa, który na domiar złego miał ojca biedaka. Ale w końcu znalazła się narzeczona. Mówiono mi, że była głucha jak pień i od urodzenia kulawa. Prawdopodobnie właśnie z powodu kalectwa dziewczyny rodzice zgodzili się wydać ją za Gurappę, choć był taki biedny. Ale z kolei wyłonił się nowy problem. Pan młody nie miał domu. Jego ojciec sprzedał chatę, w której mieszkał z rodziną. Nawet w Indiach jest nie do pomyślenia, żeby pan młody nie miał gdzie wprowadzić swojej świeżo zaślubionej żony. Wobec tego Gurappa postanowił szybko zbudować dom. Nie miał pieniędzy, ale na szczęście zostało je- 140 najlepsze i największe już dawno zostały rozkradzione. Nie czekając na księżycową noc, narzeczony poprosił starszego wsi o pożyczenie dwukółki i łatwo uzyskał jego zgodę, gdyż w zamian za tę przysługę Gurappa zobowiązał się pracować u niego za darmo podczas żniw. Bezpieczniej jest nie mieć świadków, gdy popełnia się jakieś przestępstwo. Gurappa wiedział o tym, więc zaraz po południowym posiłku wybrał się sam po kamienie, zamierzając wrócić do wsi o zachodzie słońca. Od samotnej pracy boli krzyż, o czym wkrótce przekonał się Gurappa. Musiał wyważać kamienie z kruszących się murów, posługując się krótkim łomem, który przywiózł z sobą, a potem przenosić je pojedynczo i ładować na dwukółkę. Kosztowało ,go to dużo wysiłku i trwało długo, gdyż często musiał wypoczywać. Słońce skryło się już za górami i na piaszczystej drodze, którą Gurappa przyjechał, zaczynały odzywać się lelki. Dopiero wtedy zdecydował się przerwać pracę i zawieźć do wsi pierwszą dwukółkę naładowaną kamieniami. Miał zamiar nazajutrz znów pożyczyć dwukółkę od jakiegoś sąsiada i zwieźć następny ładunek kamieni na budowę chaty. Wyłamał gruby pręt bambusowy i w powrotnej drodze poganiał nim wychudzone bawoły. Wlokły się ociężale, gdyż ten dziwny człowiek, który nie był ich właścicielem, przez cały dzień ani ich nie nakarmił, ani nie napoił. Gurappa szedł za dwukółką w jak najlepszym nastroju. Na razie nie zdarzyło się nic takiego, comogłoby go zaniepokoić. Nie słyszał żadnego podejrzanego dźwięku i beztrosko myślał o swoim przyszłym małżeństwie. Czatujący na żer tygrys, który z daleka zobaczył Gurappę, musiał być bardzo wygłodzony, a nawet wręcz bliski głodowej śmierci, skoro rzucił się na człowieka. Może był chory lub okaleczony i nie mógł upolować 141 I \ gdyż od bardzo dawna nikt w tej okolicy nie padł ofiarą tygrysa. Ciągnięta przez bawoły dwukółka przejechała obok rozłożystej akacji, obrośniętej krzewami lantany, w których tygrys zapewne znalazł sobie kryjówkę, gdyż właśnie stamtąd zaatakował Gurappę. Kiedy dwadzieścia cztery godziny później przybyłem tam w asyście leśniczego i kilku strażników oraz komendanta policji z jego podkomendnym, kilka krzewów lantany było jeszcze przygiętych do ziemi. Nie ulegało wątpliwości, że przygniótł je swoim ciężarem tygrys, gdy leżał czatując na Gurappę. Prawdopodobnie Gurappa został zaskoczony znienacka i zdał sobie sprawę z tego, co się stało, dopiero wtedy, gdy tygrys wlókł go w gąszcz. Musiał się rozpaczliwie szamotać i głośno krzyczeć, bo przerażone bawoły rzuciły się do ucieczki, wlokąc za sobą ciężko naładowaną dwukółkę. Nie uciekły daleko, gdyż za zakrętem drogi zaczynał się parów. Przy gwałtownym skręcie dwukółka stoczyła się do khudu *, pociągając za sobą bawoły. Cuda zdarzają się czasem na tym świecie nawet bawołom zaprzężonym w dwukółkę. Wóz roztrzaskał się, a bawołom nic się nie stało. Uwolnione od ciężaru wró-, ciły do Aiyur późnym wieczorem, przestraszone, ale bez żadnych okaleczeń. Zaraz za wsią Aiyur jest szkoła Departamentu Leśnictwa, w której instruktorzy prowadzą zajęcia praktyczne z zakresu gospodarki leśnej ze starszymi studentami. Przy szkole mieszka kierownik prowadzący szkolenie, trzech starszych leśników oraz kilkunastu strażników i dozorców, którzy doglądają szkółek w lesie i pilnują budynków szkolnych. ¦ Khud — po hindusku parów. 142 ły bez dwukółki, i doszedł do wniosku, że pojazd zaatakował i zdruzgotał słoń, a Gurappa tragicznie zginął. Odprowadzany przez połowę wsi, udał się do kierownika szkoły, aby uzyskać pozwolenie na wysłanie do dżungli ekipy ratowniczej. Oczywiście kierownik natychmiast wyraził zgodę, ale wieśniacy nie okazywali zbyt wielkiego entuzjazmu do wzięcia udziału w wyprawie. W końcu z trudem udało się namówić pięciu mężczyzn, trwało to jednak tak długo, że zrobiło się już ciemno. Nawet w biały dzień żaden wieśniak nie miałby ochoty spotkać się z dzikim słoniem, który zabił człowieka. A w ciemną, bezksiężycową noc było to po prostu nie do przyjęcia. Poszukiwania zostały odłożone do rana. Starszy wsi spędził zapewne bezsenną noc, myśląc o swojej dwukółce i przeklinając Gurappę, który spowodował to nieszczęście. Ekipa ratownicza wyruszyła na drugi dzień wczesnym rankiem. Znalezienie dwukółki na dnie parowu nie zajęło im dużo czasu, ale w dalszym ciągu nie mogli ustalić, co się stało z Gurappa. Ślady kół i kopyt bawolich odciśnięte na miękkim piasku wskazywały, że bawoły pędziły galopem na zakręcie. Dlatego doszło do wypadku. Ale co je tak przestraszyło? Nadal podejrzewając, że winowajcą był słoń, wieśniacy poszli za śladem i wkrótce wykryli rzeczywistą przyczynę nieszczęścia. Cała historia wypisana była wyraźnie na suchym, sypkim piasku pokrywającym drogę. Były tam ślady krwi i łap tygrysich oraz długa bruzda pozostawiona przez wleczone po drodze ciało nieszczęsnej ofiary. Wieśniaków ogarnął paniczny strach. Wiedzieli, że narażają się na poważne niebezpieczeństwo ryzykując spotkanie ze słoniem-samotnikiem. Ale było ich kilku i słoń na pewno nie odważyłby się zaatakować gromady ludzi. Dla tygrysa-ludojada nie byłoby to ża- 143 swojej kryjówki, a wtedy doszłoby do tragedii. Nie zwlekając ani chwili dłużej, grupa ratowników wróciła do Aiyur. Nie było wątpliwości, że Gurappa nie żyje. Cóż wobec tego za sens miałyby dalsze poszukiwania? Tak się złożyło, że akurat tego dnia byłem na cam-. pingu w Sivanapalli, a ta mała wioska leży około pię-.; ciu mil na zachód od Aiyur. Jest to moje ulubione miejsce wypoczynku, a ponieważ znajduje się tylko o piąć-J dziesiąt mil od Bangalore, często spędzam tam weeken-i dy. Właśnie tam zastrzeliłem jedyną czarną panterę,| jaka kiedykolwiek pojawiła się w tej okolicy. Strażnik leśny z Sivanapalli, który pojechał do swe-] go zwierzchnika, kierownika szkoły z Aiyur, wrócił! o dziewiątej rano, aby opowiedzieć mi, co się stało z nie-1 szczęsnym narzeczonym Gurappą. Wziąłem latarkę,! sweter, trochę sucharów do kieszeni i butelkę herbaty,] żeby mieć czym się posilić, gdyby mój pobyt się przedłużył. Spieszyłem się bardzo i już w kwadrans po usły-1 szeniu tej złej nowiny byłem w drodze do Aiyur. Kierownik szkoły zawiadomił o wypadku swoje władze urzędujące w małym mieście Denkanikota, położonym osiem mil na północ. Wkrótce po moim przyjeździe do Aiyur zjawił się tam na motocyklu komendant policji, wioząc swego podwładnego na tylnym siodełku. W ten sposób doszło do tego, że dwóch funkcjonariuszy policji, kierownik szkoły, cały poczet strażników i ja zgrupowaliśmy się przed gąszczem lantany u stóp akacji, oglądając miejsce, z którego dwadzieścia cztery godziny przedtem tygrys rzucił sią na nieszczęsnego Gurappę, idącego spokojnie za dwukółką naładowaną kradzionymi 'kamieniami. Z rozmowy dwóch zwierzchników ze swymi podkomendnymi dowiedziałem się o historii zamku, którą opisałem na wstąpię. Komendant policji, któ- 144 zumienia, że los w dziwny sposób związał dawno temu zmarłego angielskiego poborcę, właściciela dóbr Betta-mugalam i zamku, z niedoszłym panem młodym Gurappą, który nie miał domu i gorąco pragnął go zbudować. Nie mogąc dopatrzyć się w tym żadnego logicznego związku, zażartowałem, że zapewne los niechętnym okiem patrzył na dewastację majątku poborcy i postanowił objawić tę niechęć, karząc złodzieja, który o-brabował zmarłego. Powiedziałem to dla żartu i byłem zdumiony reakcją, jaką wywołały moje słowa. Przesądny bramin i trochę niezrównoważony nerwowo kierownik szkoły od razu zgodzili się z moją koncepcją. Nikt się nie kwapił do oglądania szczątków biednego Gurappy. Jak już wspomniałem, znalazłem w gąszczu lantany miejsce, w którym tygrys czaił się przed atakiem na swoją ofiarę. Siady wleczenia Gurappy po drodze były jeszcze widoczne, chociaż w ciągu nocy zatarł je wiatr, przysypały opadające liście i pożłobiły wędrujące nieprzerwanym ciągiem mrówki oraz inne insekty. Przeszliśmy tym tropem jeszcze ze sto jardów i nasze poszukiwania niespodziewanie się skończyły. Rosło tam „samolotowe" drzewo, nazwane tak przez posługujących się narzeczem tamilskim tubylców, gdyż rozsiewa ono swoje nasiona w niezwykle osobliwy sposób. Każde nasionko siedzi na złączeniu dwóch trzycalowych, podobnych do liści (blaszek, które są miniaturową imitacją podwójnego śmigła samolotowego. Blaszki te odrywają się od macierzystego drzewa i wirując w powietrzu razem z nasieniem niezwykle długo, przemie-mierzają niewiarygodne odległości. W cieniu drzewa trawa była jeszcze zielona, a z niej sterczało, jak gdyby pozdrawiając nas, ramię ludzkie z dłonią o rozcapierzonych palcach wskazujących w górę. 10 — Ryk tygrysa 145 szczątKi, Byliśmy zaskoczeni, gdy zobaczyliśmy, że górna część ciała, od Klatki piersiowej do głowy, pozostała nietknięta. Jedr^o ramię Gurappy sterczało ku górze, a palce drugiej r^ki wetknięte były w usta, jak gdyby dla stłumienia lcrzyku. Oczodoły były puste, gdyż czarne mrówki zdążymy już wyżreć gałki oczne. Z kolei rzuciły się na zwło^j czerwone mrówki, które roiły się na twarzy i ramio^ach ofiary. W wielu miejscach czarny naskórek był z#arty i widać było skrawki czerwonych mięśni. Łatwo l^yło zgadnąć, dlaczego hieny i szakale nie rzuciły się j^szcze na ten smaczny kąsek. Czerwone mrówki znan.^ są ze swej agresywności, a ich ukłucia są niezwykle bolesne. Ponig ej klatki piersiowej prawie nic nie zostało z ciała Gurapp^y Tygrys pożarł swój przydział, a zwierzęta żywiące się padliną dokonały reszty. Rozłożysta korona samolotowego drzewa ukryła przed sępami resztki zostawione przez tygrysa i inne zwierzęta, bc, gdyby te ptaki zleciały się przed naszym przybyciem, i ciała Gurappy nie zostałoby śladu. Odór rozkładającego się ciała nieznośnie zatruwał powietrze, a wiecz^f był upalny i bezwietrzny. Na źdźbłach trawy wkoło Q;jała roiły się miliardy much, których nie dopuszczały (jo rozkładających się zwłok czerwone mrówki, panoszą^ się niepodzielnie na swojej zdobyczy po przegnaniu czarnych kuzynek. Zaciekła walka musiała toczyć si^ między tymi dwoma gatunkami, gdyż ziemia wokół igłowy i ramion Gurappy zasłana była na przestrzeni jarda trupami obu rodzajów mrówek. Od czasu do czas ^ któraś ciężko poszkodowana przedstawicielka jednej ^ walczących armii usiłowała przeczołgać się w bezpi^eCzne miejsce. ys na pewno nie wróci do tych nędznych re- łup w takim stanie. Ale czerwone mrówki będzie z pewnością omijał z daleka. Komendant policji kazał swemu podwładnemu zająć się przewiezieniem do wsi szczątków Gurappy. Potem napisał aż nazbyt dokładne i rozwlekłe sprawozdanie, które podpisałem jako świadek. Zaczynało się ściemniać, gdy wróciliśmy do leśnej gospody w Aiyur. Kierownik szkoły zapraszał mnie na nocleg do swego bungalowu, ale kiedy przypomniały mi się suchary, które miałem w kieszeni, wolałem wrócić do mego obozu w Sivanapalli, gdzie mogłem przyrządzić sobie smaczną kolację z wołowiny w puszce. Miałem latarkę, a poza tym tygrys wcale nie musiał być zatwardziałym ludo-jadem. Wyruszyłem więc w drogę wbrew sprzeciwom komendanta i kierownika, którzy wołali za mną, że mogę nigdy nie dojść do Sivanapalli. Kręta ścieżka wiła się w dół wśród lantany i rzadko rosnących karłowatych akacji. Dopiero gdy zszedłem niżej, zaczął się wysoki las, z gęstymi kępami bambusów pomiędzy drzewami. Panowały tu nieprzeniknione ciemności, które promień światła z mojej latarki przecinał wąską jasną smugą. Nagle zacząłem odczuwać dziwny niepokój, a mówiąc ściśle — ogarnął mnie śmiertelny lęk. Nie mam pojęcia, dlaczego tak było. Nie usłyszałem żadnego dźwięku, ani alarmującego beczenia jeleni, ani głosów innych zwierząt ostrzegających o grożącym mi niebezpieczeństwie. Dookoła panowała cisza. Słyszałem tylko cichy chrzęst swoich gumowych podeszew i od czasu do czasu trzask gałązki albo szelest liści, na które nadepnąłem. W pewnym momencie stanąłem i odwróciłem się błyskawicznie, pewny, że zobaczę skradającego się za mną tygrysa. Ale nie było nic widać — nawet błysku świe- 146 10* 147 clzwięlcu — nawet przyjaznego ćwierkania świerszczy7 Dopiero wtedy zrozumiałem, co mnie tak przerażało. Było to uczucie rozpaczliwej samotności. Nie mogłem liczyć na żadną pomoc. A chociaż nie zobaczyłem tygrysa w otaczającym mnie mroku i nie usłyszałem go w idealnej ciszy panującej dokoła, byłem równie pewny\ tego, że jest w pobliżu, jak faktu, że jestem sam w dżun-? gli. Przekonałem się, że w obliczu groźnego niebezpieczeństwa w dżungli ludzie zachowują się w dwojaki sposób. Wojownicze trąbienie słonia-samotnika lub gardłowy ryk atakującego tygrysa czy pantery albo skłaniają napadniętą ofiarę do panicznej ucieczki, albo działają na nią tak paraliżująco, że ze strachu nie jest w stanie ruszyć się z miejsca. Rzadko się zdarza, aby ktoś w ogóle myślał w tych okolicznościach, a prawie nikt nie jest w stanie myśleć trzeźwo, choć powinien się na to zdobyć, jeśli chce uniknąć śmierci. Na ogół nie ma się •czasu na myślenie. Ale ja nie miałem przed sobą wściekle trąbiącego słonia ani groźnie ryczącego tygrysa. Przerażała mnie tylko absolutna cisza i świadomość, że tygrys jest blisko. W pierwszym odruchu chciałem rzucić się do ucieczki i pędzić na oślep przed siebie, aby jak najszybciej znaleźć się daleko od tego straszliwego miejsca. Zapanowałem jednak nad sobą, gdyż wiedziałem, że tygrys tylko czeka na to, żebym zaczął uciekać. Natychmiast by mnie wtedy zaatakował. Każdy tygrys, nie wyłączając ludo jadów, wie, że wszystkie inne stworzenia śmiertelnie się go boją. Są przyzwyczajone budzić obłędny strach w sercach i umysłach swoich ofiar i świadomość ta napawa je pewnością siebie, dzięki której polują prawie zawsze z pomyślnym rezultatem. Zdawałem sobie sprawę, że uda mi się uratować przed 148 czaił^się gdzieś w cieiftnyściach, ob^w^fc mnie i czekając odpowiedniej chwili. Może bjj •??\& może z przodu albo z któregoś boku, ale na j^1^ czatował na korzystny moment, żeby rzucić się ^^ jiie. Zrobiłby to już dawno, gdyby strumień ś\viatła padający z mojej latarki nie przecinał ciemności, ^o go niepokoiło. Gdybym chciał, żeby mnie zaatakoy^ł, wystarczyłoby zgasić latarkę i zacząć biec. Rzucyiby się wtedy na mnie od razu. Idąc miarowym krokiem i oświetlając sobie drogę ze wszystkich stron, gorączkowo zastanawiałem się, co robić dalej. Ścieżka była wąska, mogła mieć najwyżej sześć stóp szerokości. Kiedy minąłem zakręt, światło latarki padło na skałkę, wznoszącą się o jakieś sto jardów przede mną po lewej stronie ścieżki. Skałka była stroma i — sądząc na oko—miała sześć stóp wysokości. Wydawało mi się, że potrafię wbiec na /jej szczyt, jeśli będę miał wystarczająco długi rozbieg. Wpadłem bowiem na pewien pomysł. Oto było odpowiednie miejsce, by skusić ludo-jada, żeby misie wreszcie ukazał. Szedłem wciąż naprzód, rozważając swój plan. Odległość stu jardów była za duża, aby ryzykować rozgrywkę. Tygrys atakuje z.tak fantastyczną szybkością, że trudno w to uwierzyć, jeśli się samemu nie widziało. Ale kiedy skała była już tylko o pięćdziesiąt jardów ode mnie, postanowiłem zaryzykować. Upewniłem się, że mój szucer ma napiętą iglicę i dokładnie zapamiętałem sobie położenie skały, po czym nagle zgasiłem latarkę i zacząłem biec najszybciej jak potrafię. Po zgaszeniu latarki otoczyły mnie nieprzeniknione ciemności. Nie było nic widać. Właśnie dlatego starałem 149 nim zgasiłem latarkę i 2acZąłem biec. Tygrys dopiero po kilku sekundach zdołał się zorientować, że jego ofiara nareszcie zrobiła to, na co tak długo czekał. Pędząc z całych sił zaczynałem już myśleć, że w ogóle nie było tygrysa, tylko poniosły mnie nerwy, gdy za mną rozległ się rozdzierający ryk atakującego ludojada. UsłysZałem ten ryk, ale i tak nie mogłem biec prędzej. Dopadłem do skały zaledwie o kilka stóp przed tygrysem i wbiegłem na nją, po czym odwróciłem się błyskawicznie i podnosząc sZtucer na wysokość ramienia, palcem lewej ręki zapaijłem jednocześnie latarkę. Ludo jad był już pod samą g^ałą i przykurczył się do skoku, gdy strzeliłem do niego, ^ Równocześnie z hukiem wystrzału tygrys wywinął koziołka do tyłu, a ja zarepetowałem mój winchester, aby wprowadzić następny j^ój do komory. Pociągnąłem za spust, ale bez żadnego skutku. W chwilę potem tyg^yg głośno warcząc skoczył w lewo i znikł w wysokiej trawie. Repetując ponownie broń, wyrzuciłem z komory nie zużyty nabój i strzeliłem drugi raz, celując w miejsce, w którym przed chwilą znikł tygrys. Byłem przerażony, kiedy strzelałem pierwszy raz, ale dokładnie pamięta^ jak głośnym echem odbił się mój drugi strzał o zboCze góry Gulhatti, której nie widziałem w ciemnościach, ale która wznosi się o milę od skały, na której stałam. Warczenie ucichło. C!zy moja druga kula trafiła celu? A może tygrys dopiero teraz zwalił się martwy wskutek mojego pierwszego strzału? Może w ogóle spudłowałem? Najgorsze z \^szystkiego byłoby, gdybym ^tylko ranił drapieżną bestię Oświetlając nadal latarką kępę trawy, w której znikł 150 myśli i odzyskać normalny oddech. Ale przede wszystkim musiałem się zastanowić". Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że byłem o krok od śmierci. Gdyby tygrys był bliżej, przede mną lub z któregoś mego boku, odciąłby mi możność ucieczki na skałę. Tak samo, gdyby nabój, który nie wypalił, był pierwszy z kolei, zawiódłby mnie w krytycznym momencie i ludo jad skoczyłby na skałę. Kiedy się trochę uspokoiłem, zacząłem myśleć nad tym, co mogło się stać z ludojadem. Wydawało mi się nieprawdopodobne, żebym mógł spudłować z takiej odległości. Potem przypomniałem sobie, że biegłem bardzo szybko i dopadłem skały w ostatnim momencie. Strach, podniecenie i wysiłek tak mnie wyczerpały, że oddychałem z trudem. Prawdopodobnie pociągnąłem nieświadomie za spust i w efekcie albo spudłowałem, albo tylko zraniłem tygrysa. W tych ciemnościach nie mogłem pójść jego tropem. Jeśli spudłowałem, na pewno przestraszył się i uciekł, gdzie pieprz rośnie. Jeśli go tylko zraniłem, chyba nie ośmieli się ścigać mnie, gdy wyruszę w dalszą drogę do Sivanapalli. Po chwili namysłu zdecydowałem się na to, postanawiając wrócić rano i wówczas pójść tropem tygrysa. Wróciłem do Sivanapalli bez żadnych przeszkód i leżąc w moim małym namiocie w dalszym ciągu myślałem nad tym, co powinienem zrobić rano. Dopiero po chwili wypychające moją kieszeń suchary przypomniały mi, że jestem głodny, i wstałem, aby zrobić herbatę i o-tworzyć puszkę konserw mięsnych, które były przyczyną mojej niefortunnej przygody. W Sivanapalli nie ma Poojarisów ani miejscowych naganiaczy, ale mieszka tam Sher Khan, wiodący awanturniczy żywot. Miał wtedy około czterdziestu lat, był domniemanym sprawcą kilku rozbojów na mniejszą skalę za czasów, gdy dowożono dwukółkami worki ze zbożem do Denkanikoty i Anchetty. Transporty te były w nocy zatrzymywane i ograbiane. Rabunek dokonywał się w prosty a skuteczny sposób. Transporty odbywały się zazwyczaj w nocy, aby zyskać na czasie. Na ogół sześć wozów jechało razem jeden za drugim dla towarzystwa oraz łatwiejszej obrony przed dzikimi zwierzętami. Szczególnie obawiano się zawsze słoni i oczywiście złych duchów, które — jak ogólnie wiadomo — mogą być wszędzie. Do tej pory nigdy w tej okolicy nie słyszano o rozboju na drogach. O pierwszym takim przypadku doniosło policji pięciu woźniców, którzy jechali jeden za drugim z Anchetty' do Denkanikoty. Kiedy się to stało, jechali przez przełęcz i znajdowali się o pięć mil od celu. Była pierwsza w nocy, bawoły z trudem ciągnęły ciężki ładunek po stromym stoku, a woźnice kiwali się sennie na swoich dwukółkach. Nagle w ciemności rozległ się gromki głos. Nikogo nie było widać, ale głos oświadczył, że banda rozbójników kryje się na poboczu drogi. Mają naładowane strzelby i zastrzelą wszystkich pięciu woźniców, jeśli będą stawiali opór. Ale jeśli spokojnie usłuchają rozkazów, nic im się nie stanie. Potem padły rozkazy. Były bardzo proste. — Zejdźcie wszyscy z dwukółek i idźcie całą milę z powrotem. Kiedy dojdziecie do kamienia oznaczającego dziesiątą milę, możecie usiąść. Rozpalcie ognisko i czekajcie tam do rana. Jak się rozwidni, możecie wrócić do swoich wozów. Pamiętajcie, że jeden z nas pójdzie za wami i będzie was pilnował do rana. Gdyby któryś z was ośmielił się nie posłuchać rozkazów, zostanie zastrzelony bez dalszego ostrzeżenia. Pamiętajcie również, że obiecujemy zwrócić wam wozy i bawoły 152 my robić wam krzywdy. Chodzi nam tylko o majątek bogaczy, który wieziecie na waszych wozach. Woźnice usłuchali. Byli wdzięczni, że ich oszczędzono. Wczesnym rankiem znaleźli swoje dwukółki w tym samym miejscu, w którym je zostawili. Rabusie ukradli trochę żywności, ale nie wszystko. Zabrali tylko najlepszy towar. Banda nie mogła być bardzo liczna, bo wówczas zabraliby wszystko. Rozboje powtórzyły się jeszcze kilka razy na innych drogach i szosach wiodących do Denkanikoty i Anchetty, aż w końcu transporty przestały jeździć nocą, a zamiast nich na drogach pojawiły się patrole policyjne. Zatrzymano szereg podejrzanych, między nimi Sher Khana. Wszyscy byli bici i trzymani w więzieniu, ale zgodnie twierdzili, że są niewinni, i wszyscy mieli doskonałe alibi. Właśnie w tym czasie poznałem Sher Khana. Wracał do Sivanapalli po bolesnej chłoście i głośno użalał się na niesprawiedliwość panoszącą się na tym świecie. Ale w jego oczach pojawił się jakiś podejrzany błysk, kiedy to mówił. Jak już zaznaczyłem, był muzułmaninem, a dosłowne tłumaczenie jego imienia brzmi: „Wódz tygrysów". Był wprawdzie chuliganem, ale bardzo miłym, więc zaprzyjaźniłem się z nim. Będąc w Sivanapalli zawsze odwiedzam go w jego skromnej chacie i pijemy herbatę, a z kolei on zawsze mnie rewizytuje. Po mojej nocnej przygodzie wybrałem się wczesnym rankiem do Sher Khana, żeby go poprosić o towarzyszenie mi przy tropieniu tygrysa. Byłem pewny, że nie spudłowałem strzelając z tak bliskiej odległości. Musiałem go trafić. Oznaczało to, że trzeba będzie wytropić w dżungli rannego tygrysa, co koniecznie trzeba robić we dwóch. Aby dostrzec ślad krwi w gąszczu, na liś- 153 dobrze wytężać wzrok i skoncentrować uwagę." Trzeba rozglądać się na wszystkie strony, czy nie ma gdzie plamki krwi lub jakiegoś rozmazanego śladu na spodzie liścia, jakiejś łodydze lub kamieniu. Kiedy tropiciel rozgląda się wokoło, ranny tygrys może czaić się z przodu lub z któregoś boku ukryty za kępą trawy, pniem drzewa albo urwiskiem, oczekując momentu, w którym jego ofiara podejdzie na odległość skoku. Istnieje jeszcze trzecia możliwość, to znaczy, że może skradać się z tyłu, chociaż idzie się jego tropem. Myśliwy jest błogo nieświadomy bliskości zwierzęcia, bo jest całkowicie pochłonięty szukaniem tropu. Jeśli zaś stara się cały czas pilnie wypatrywać zranionej bestii, wkrótce przekona się, że zgubił ślad. Nie można skutecznie spełniać tych dwóch zadań naraz i dlatego asysta kogoś drugiego jest niezbędna. Wtedy jeden z poszukujących koncentruje całą swoją uwagę na odnajdywaniu śladów krwi i tropu tygrysa, a drugi przez cały czas bacznie rozgląda się na wszystkie strony. W rękach tego drugiego leży nie tylko jego własne życie, ale również życie jego towarzysza. Sher Khan bez chwili wahania zgodził się pomóc mi, ale usilnie nalegał, żebym zgodnie z naszym zwyczajem wypił filiżankę herbaty przed wyruszeniem do dżungli. Klasnął w ręce i natychmiast zjawiła się jedna z jego czterech żon. Kazał jej zrobić pierwszej klasy attcha--cha dla białego sahiba. Będąc muzułmaninem, miał prawo mieć cztery legalne żony — i miał je. Większość z nas i z jedną nie może dać sobie rady, ale on wspaniale radził sobie z czterema. Miał na to swój szczególny sposób. Nigdy nie okazywał specjalnych względów żadnej ze swoich małżonek — ani tej najmłodszej, ani tej ostatnio poślubionej, ani tej najładniejszej. Wszystkie mu- welonem lub bourkha, kiedy ukazywały się publicznie. Żadnemu mężczyźnie nie było wolno na nie spojrzeć. Tylko ja, jako zupełnie wyjątkowy przyjaciel, miałem specjalny przywilej oglądania ich twarzy, a nawet wolno mi było podczas moich wizyt odzywać się do nich, ale w sposób bardzo ograniczony. Sher Khan wyznaczał swoim czterem żonom spełnianie obowiązków domowych na podstawie tygodniowego rozkładu zajęć. Jedna z nich przez cały tydzień miała być odpowiedzialna za gotowanie wszystkich posiłków, a druga była jej przydzielona do pomocy. Trzecia zmywała wszystkie naczynia, a czwarta zajmowała się sprzątaniem, szyciem i praniem. W następnym tygodniu zamieniały się swymi funkcjami i ponieważ działo się tak co tydzień, prace domowe rozdzielone były bardzo sprawiedliwie. Sam Sher Khan palcem w domu nie ruszał. Zajmował się zaopatrzeniem (jeśli tak można nazwać jego niecną działalność) i przynosił do domu towary lub pieniądze. Z żoną, która w danym tygodniu wykonywała najcięższą domową robotę, to znaczy gotowanie, spał dwa razy w ciągu tego tygodnia, z trzema pozostałymi tylko raz. Piątki i niedziele miał wolne od tych spraw. Nazywał je „dniami wypoczynku". Byli biedną rodziną, ale zdyscyplinowaną, szczęśliwą i zadowoloną z życia. Żony nigdy się z nim nie kłóciły i bardzo rzadko dochodziło do sprzeczek między nimi. Jeśli się to zdarzyło, karał je biciem. Sprawiedliwie i bezstronnie wymierzał krnąbrnej żonie odpowiednią ilość uderzeń lub kułaków, zależnie od przewinienia. I wbrew wszelkim ich naleganiom nie miał dzieci. Zaraz po herbacie wyruszyliśmy w drogę. Sher Khan oświadczył, że nie ma strzelby, i zamiast niej wziął zardzewiały miecz. Napomknął mimochodem, że ten 154 155 3źia3a. Ten ostatni był żołnierzem i jego wodzem był wielki Tippu Sułtan, czyli Tygrys z Mysore. Zadanie arytmetyczne związane ze sprawdzaniem, czy prapra-dziad tego człowieka mógł żyć za czasów wielkiego Tippu, było dla mnie zbyt skomplikowane. Kiedy znaleźliśmy się poza zasięgiem słuchu wszystkich jego żon, wygłosiłem retoryczne pytanie: — Gromki głos rozlega się z ciemności, grożąc woźnicom, że zostaną zastrzeleni. A jednocześnie nie «ma tam strzelby. Jak to jest możliwe, Sher Khanie? Przez chwilę panowała cisza. Potem Sher Khan odpowiedział mi: — Możesz mnie nazwać kłamcą, jeśli ci się tak będzie podobało, dorai. Ale wszystko, co powiem, jest prawdą. Nie miałem strzelby wtedy i nie mam jej teraz. A cała groźna banda składała się ze mnie i moich trzech żon. Czwarta jest już na to za stara. Ale jest niezwykle sprytna i wszystko to było jej pomysłem. Uwierzyłem mu od razu. Byliśmy już blisko celu. Zobaczyłem stromą skałę, z której w nocy strzelałem do tygrysa. Tym razem znajdowała się z mojej prawej strony. Zbliżyliśmy się do niej w milczeniu i zaczęliśmy oglądać grunt. Nie było śladu krwi, a ziemia była zbyt wyschnięta i stwardniała, aby mógł odbić się na niej trop. Nic nie mówiąc, wskazałem palcem rosnące przy ścieżce krzaki, za którymi tygrys zniknął mi z oczu. Wysunąłem się naprzód, a mój przyjaciel szedł za miną. Chociaż ziemia wokoło była wyschnięta, wyraźnie było widać, że jakieś ciężkie zwierzę niedawno tędy przeszło. Kilka ułamanych gałązek zwisało luźno, tylko cienkim włóknem czepiając się macierzystej gałęzi. O jakieś dwa jardy dalej niemal jednocześnie zobaczyliśmy krew. 156 połyskiwała jaskrawóczerwońa* smuga krwi. Dotknąłem jej wskazującym palcem i rozmazałem o kciuk. Była gęsta i zakrzepła, co upewniło mnie, że moja wczorajsza kula nie zadała dzikiej bestii tylko powierzchownej rany. Poszła głębiej. Zamieniliśmy się miejscami i Sher Khan szedł teraz przede mną. Miał koncentrować całą uwagę na śladach krwi, a ja miałem osłaniać jego i siebie, idąc z tyłu i rozglądając się na wszystkie strony. Muzułmanin nie był tropicielem z urodzenia, ale brak wrodzonej intuicji nadrabiał inteligencją. Robił mnóstwo niepotrzebnego zamieszania, przez co szukał tropu dużo dłużej niż którykolwiek żyjący w dżungli tubylec, ale w końcu odnajdywał kolejne plamy krwi. Tygrys krwawił teraz dużo obficiej. Rana musiała się niewątpliwie powiększać przy dokonywanych przez niego susach. Bryzgi i małe kałuże znaczyły wyraźnie jego ślad, ułatwiając nam tropienie. Zauważyłem jakiś lekki ruch przed sobą i dotknąłem ramienia Sher Khana. Był to z góry umówiony znak, więc zatrzymał się od razu i znieruchomiał. Przyłożyłem sztucer do ramienia i obserwowałem uważnie miejsce, w którym przed chwilą coś się poruszyło. Jednocześnie oglądałem się za siebie i na boki. Zranione tygrysy często leżą przyczajone w jakiejś kryjówce lub skradają się, by zaskoczyć swoich wrogów z tyłu. O kilka kroków przed nami mała gałązka zakołysała się złowróżbnie. Wyciągnąłem rękę i schwyciwszy Sher Khana za ramię pociągnąłem go bezceremonialnie za siebie. Gałązka znów się zakołysała. Przez całą minutę nie spuszczałem z niej wzroku. Potem odetchnąłem z ulgą. Fałszywy alarm. Zauważyłem, że wszystkie liście na kołyszącej się gałązce zwieszały się w dół. Widocznie zła- i I przez jalaeś pnącza, iffóre były na tyle mocne, że mogły utrzymać jej ciężar. W sytuacji, w jakiej się znajdowaliśmy, nie wolno rozmawiać, sięgnąłem więc za siebie, chwyciłem Sher Kha-na za ramię i znów wysunąłem go naprzód. Potem skinieniem głowy dałem mu znak, żeby zaczął prowadzić. Idąc powoli, minęliśmy ułamaną gałązkę. Przechodząc obok jakiegoś krzaka zauważyliśmy, że wyschnięta trawa pod nim była obficie zafarbowana krwią. Pełno jej było wszędzie — na trawie, na liściach i na gałęziach. Tygrys musiał tam leżeć. Może tarzał się po ziemi? A może zakrył łapami zraniony pysk i u-mazał je całe w posoce? To by tłumaczyło, dlaczego cały krzak został nią usmarowany. Znów dotknąłem ramienia Sher Khąna, aby go zatrzymać, i przez całe pięć minut nasłuchiwaliśmy uważnie. Ale nie usłyszeliśmy żadnego dźwięku. Chociaż poruszaliśmy się z największą ostrożnością i w zupełnym milczeniu, posuwając się po zeschniętym podłożu, z pewnością musieliśmy wywołać jakiś szelest. Jeśli tygrys był blisko, na pewno go usłyszał. Powinien był wtedy groźnie zawarczeć, zaatakować nas lub wycofać się chyłkiem. Ale nic takiego się nie zdarzyło. Siad krwi skręcił nagle w lewo d domyśliliśmy się, że tygrys zdążał do strumyka płynącego u podnóża górskiego stoku. Widocznie rana bardzo mu dokuczała i chciał ugasić pragnienie. O tej porze roku strumyk był wyschnięty, ale w jego korycie przetrwało kilka małych sadzawek. Tygrys podążał do jednej z nich. Jeżeli mu się to uda, położy się gdzieś w pobliżu czekając na wygojenie się ran lub zdechnie z głodu po straszliwych i długotrwałych mękach. Jeśli zranię jakieś zwierzę, bardzo się tym przejmuję i nie szczędzę trudów, by je odnaleźć i położyć kres 158 rą tygrylS^MSCZył swO] siao, można Dyio przypuszczać, że zadałem mu ciężką ranę, z której nie będzie mógł się wylizać. Znów pomyślałem o straszliwych, przewlekłych mękach, na które będzie skazane to biedne zwierzę, jeśli nie uda mi się go znaleźć. Zatrzymałem Sher Khana i naradzaliśmy się szeptem przez kilka minut. Wiedziałem o sadzawce w korycie strumienia, znajdującej się o dwie mile od nas, ale Sher Khan powiedział mi, że zna bliższą. Jest mniejsza, ale woda utrzymuje się w niej przez cały rok, gdyż leży ona bliżej źródła. Dzieliła nas od niej niecała mila. Ruszyliśmy więc dalej śladem i zgodnie z przewidywaniami muzułmanina wkrótce trop skręcił w lewo w stronę mniejszej sadzawki, która teraz znajdowała się na wprost nas. Schodziliśmy do koryta strumienia po stromym stoku. Bliskość wody zdradzały powtarzające się przenikliwe głosy dzikiego ptactwa, ukrytego w leśnej gęstwinie i w bujnym poszyciu ciągnącym się wzdłuż obu brzegów. Ptaki gromadziły się tu licznie, zwabione dostępną przez całe lato wodą, która była niewidoczna, ale mimo to płynęła niestrudzenie pod pokrywą suchego piasku. Wkrótce z krótkiej wypalonej przez słońce trawy weszliśmy w wysokie kępy i skryliśmy się przed dokuczliwą spiekotą pod gęstym baldachimem liści. Nie ulegało wątpliwości, że jesteśmy nad rzeczułką. Siad krwi prowadził prosto. Patrzyliśmy na piaszczyste, wyschnięte koryto strumyka. Łatwo mi było wyobrazić sobie mękę zranionego tygrysa, który dotarł tu wczesnym rankiem w poszukiwaniu wody, aby ugasić pragnienie — i znalazł tylko tę piaszczystą ścieżkę. Ale Sher Khan szepnął mi na ucho, że sadzawka jest za najbliższym zakrętem w lewo, o kilka kroków od nas, a ślad krwi wyraźnie wiódł w tym kierunku. 159 ślę naprzód. Nie potrzebowaliśmy"już tropić tygrysa1, bo było oczywiste, że zdążał do sadzawki, i czułem, że go tam znajdziemy. Minęliśmy zakręt, ale nie zobaczyłem sadzawki. Stanąłem rozczarowany, a Sher Khan wysunął się spoza mnie, aby mi pokazać płaski występ skalny po drugiej stronie strumienia. Jakaś siewka poderwała się ze skały skrzecząc: —-Tiiu-bit! Tiiu-bit! — dopiero wtedy domyśliłem się, że we wgłębieniu pod skalnym cyplem znajduje się woda. Koryto strumienia zwężało się w tym miejscu i oba brzegi nieomal się stykały. Poszycie było bujne, a nad naszymi głowami pochylały się gałęzie drzew rosnących na stromym brzegu strumyka. Znów zatrzymaliśmy się na chwilę. Wokoło panowała cisza i nie było żadnych znaków zdradzających o-becność tygrysa. Spojrzałem w dół i nigdzie nie zobaczyłem śladów krwi. Widocznie tygrys nie posuwał się piaszczystym korytem. Wolał korzystać z osłony bujnej roślinności porastającej brzegi. Ruszyliśmy naprzód. Nareszcie dotarliśmy na miejsce i patrząc ma skalny występ oraz na wodę małej sadzawki wyobraziliśmy sobie tragedię, która się tam rozegrała. Woda była czerwona od krwi, a skała pokryta krwawą skorupą w tym miejscu, gdzie tygrys leżał w śmiertelnej męce z łbem zanurzonym w wodzie, by ugasić pragnienie i złagodzić ból, który sprawiała mu rana. Na skale widać było odciski jego łap umaza-nych w krwi. Ukrył się potem w nadbrzeżnej trawie i byłem pewny, że za chwilę go tam znajdziemy. Leżał zapewne w cieniu drzew i jak wszystkie śmiertelnie ranione zwierzęta cierpliwie oczekiwał śmierci. Przypomniałem sobie, że to zwierzę winne było śmierci człowieka i dokonało mordu bez żadnej oczywistej przyczyny. Gdyby się to puściło płazem, na pewno sta- ll 60 Ł>lfcL L uićisciii ly gi y acai-j.uuujaucin. -L-»c*xii±xx iiiiuw. Sher Khanowi, by się zatrzymał, a sam wyruszyłem na spotkanie z tygrysem, zdecydowany skończyć z nim ostatecznie. Usłyszałem za sobą jakiś szmer i obejrzałem się. Sher Khan szedł za mną. Może chciał być świadkiem ostatniej sceny tej tragedii. A może obawiał się zostać sam. Posuwaliśmy się wśród gęstego poszycia, pod baldachimem drzew, ukryci w zieloności. W ciszy, która dotychczas panowała dokoła nas, rozległ się nagle rozdzierający ryk, który zdawał się wydobywać wprost spod moich nóg. Wszystko teraz zaczęło dziać się z oszałamiającą szybkością. Coś zakłębiło się gwałtownie wśród trawy i potężne cielsko przeleciało nieomal nade mną, atakując znajdującego się o dwa kroki za mną Sher Khana. Muzułmanin krzyknął przeraźliwie i jak szalony zamachnął się swoim zardzewiałym mieczem. Tępe ostrze spotkało się z naprężonym w skoku cielskiem tygrysa z tak wielkim impetem, że wbiło się głęboko w bok zwierzęcia. Sher Khan zwalił się na ziemię, nadal przeraźliwie krzycząc, a tygrys runął na niego. Na szczęście Sher Khan i nie stracił przytomności i zasłonił ramionami głowę i twarz, gdy tygrys starał się go ugryźć. Pochyliłem się szybko naprzód i przyłożyłem wylot lufy do tygrysiego karku. Upewniłem się błyskawicznie, że kula nie wyrządzi krzywdy memu przyjacielowi, i pociągnąłem za spust. Potem wystrzeliłem drugi raz, a Sher Khan wygramolił się z trudem i pośpiesznie uciekł z zasięgu pazurów konającej bestii. Po chwili nastąpił koniec. Jakimś cudem mój przyjaciel poza kilkoma draśnięciami uniknął poważniejszych obrażeń. Po obejrzeniu tygrysa przekonałem się, że moja wczorajsza kula we- 11 — Ryk tygrysa 161 "W- nosowa została zdruzgotana i zwisała luźno na strzępkach mięśni — była to okrutna rana i biedne zwierzę nie miało żadnej szansy wyżycia. Miałem wiele szczęścia, że cios wymierzony tygrysowi przez mego przyjaciela zardzewiałym mieczem przodków dosięgną! celu. Gdyby chybił, uderzenie było tak silne, że miecz ściąłby mi głowę. Sher Khan śmiał się serdecznie, kiedy mu o tym powiedziałem. Twierdził, że odwzajemniłem mu się, bo moja kula przeszła o kilka cali nad jego głową, gdy strzelałem w kark tygrysa. Zapytał, czy pozwolę mu zachować skórę tygrysa na pamiątkę tego spotkania. Chętnie mu ją ofiarowałem. Pomimo wielu wad i chuligańskich wyczynów Sher Khan jest dzielnym człowiekiem i trudno go nie lubić. A poza tym mam dla niego wiele podziwu za to, że tak świetnie radzi sobie ze swymi czterema żonami. Oby jak najdłużej szczęśliwie żył z nimi i one z nim. Zanim się z nim rozstałem, zasiedliśmy przy ognisku i opowiadaliśmy sobie rozmaite historie. Sher Khan o-powiedzdał mi o kilku swoich awanturniczych wyczynach, a ja słuchałem go paląc fajkę. Otaczającą nas dżunglę okrywały nieprzeniknione ciemności. Od czasu do czasu któryś z nas dorzucał nowe polano do ogniska i słup iskier strzelał wtedy w górę. Nagle gdzieś niedaleko rozległo się przeciągłe wycie stada szakali: — Uuu — uuuu — uuuh! Uuu — hep! Uuu — hep! Jap! Jaap! Jaap! Potem równie nagle zapadła cisza. Głucha, wszystko ogarniająca cisza. Taką ciszę słyszy się, czuje się ją, przenika do serca. Zwiastuje coś nieoczekiwanego i kończy się z szybkością błyskawicy. 162 ły^ryk, który przeniknął całą dżunglę i ponad wierzchołkami drzew przeleciał w głąb doliny, odbijając się groźnym echem. __ Uu — u-n-u-uun! A — oongh — gah! Uu-ugh! Ryczał tygrys. n* Wioska Bellundur leży na szczycie wzgórza o trzy mile od wsi Tagarthy, w okręgu Shimoga, w stanie Mysore. Od niepamiętnych czasów ta część stanu Mysore była matecznikiem tygrysów, które tak się tam rozmnożyły, że prawie całkowicie wytępiły — po prostu je pożerając — swoje najsłabsze kuzynki — pantery, których jeszcze niedawno pełno było w tej okolicy. Ale trzeba przyznać, że to właśnie te ostatnie drapieżniki w swoim czasie siały w dżungli spustoszenie. Są śmielsze, mądrzejsze i trudniej jest je .wytropić, gdyż są mniejsze i łatwiej im się ukryć niż tygrysom. Polowały na skraju wsi, zjawiając się systematycznie co wieczór po zachodzie słońca, i unosiły do dżungli wszystko, co popadło, bez żadnego wyboru: drób, psy, kozy i owce, a czasem nawet cielęta. Nie zranione, nie wyrządzały na ogół ludziom żadnej krzywdy, jeśli jednak przypadkiem dopuściły się tego przestępstwa, bardzo trudno było wymierzyć im zasłużoną karę, gdyż znajdowały doskonałą kryjówkę w dżungli, wyjątkowo gęstej w tej okolicy dzięki nawilgoceniu podłoża przez obfite monsunowe deszcze. Ale w czasie, o którym mówi moja opowieść, w dżun- 184 mag słynny na całą okolicę, gdyż można się było u niego zaopatrzyć w amulety i talizmany skuteczne w każdej potrzebie. Podobno zwłaszcza te ostatnie obdarzały właściciela szczególną mocą pozyskiwania miłości u-kochanej osoby lub odwrotnie — pomszczenia się na kimś, kogo nie nosiło się w sercu. Mówiono również, że okazywały się bardzo skuteczne przy staraniach o u-patrzoną pracę i zapewniały pomyślny rezultat różnym wnoszonym petycjom. Czarownik słynął, wśród wielu innych umiejętności, z dziwnej mocy „zamykania dżungli". Odprawiał czary i zaklęcia, po których żaden myśliwy działający w tej okolicy nie mógł nic upolować. Albo zwierzyna nie wychodziła na strzał, albo jeśli wyszła, sztucer nie odpalał. Jeżeli zaś doszło do strzału, kula nie trafiała w cel nawet wówczas, gdy zwierzę oddalone było o kilka kroków. Poznałem tego osobnika już kiedyś przedtem i opisałem go w jednym z opowiadań. Podobnie jak większość członków tego bractwa bardzo lubił pochwały. Ponieważ na ogół odnosił się do ludzi życzliwie, nie miałem mu za złe tej słabostki. Ostatecznie każdy z nas lubi, kiedy go chwalą. Potwór z Bellundur zaczął swoją życiową karierę mniej więcej tak samo jak każdy inny nieszkodliwy dla ludzi tygrys. Kiedy był zupełnie młody, nikt o nim nie słyszał. Widocznie ograniczał się do zabijania i pożerania axisów, sambarów i dzików, które w tym czasie wałęsały się po całej dżungli. Potem rząd zaczął zachęcać włościan do hodowania bydła, którego pogłowie gwałtownie wzrosło. Ponieważ w okolicy było niewiele odpowiednich pastwisk, zwierzyna płowa i dziki, które dotąd korzystały z nich swobodnie, musiały teraz dzielić się swymi terenami z bydłem domowym. 165 no — dał znać o sobie. Nagle gust mu się zmienił i zamiast dzikich zwierząt zaczął pożerać krowy, a z czasem zasmakował i w innych gatunkach bydła. Bezustannie" zabijał i pożerał swoje ofiary, aż w końcu wyrządził tyle szkód, że chłopi zaczęli się naradzać, jak im zapobiec. Chłopi indyjscy odznaczają się niewyczerpaną cierpliwością, a tę zaletę ich charakteru ocenia się w sposób właściwy dopiero wtedy, gdy żyjąc wśród nich widzi się, jak dalece są apatyczni oraz zdolni do rezygnacji i godzenia się z każdym nieszczęściem, które Bóg zechce na nich zesłać. Jeśli więc ów tygrys w końcu im obrzydł i zdecydowali się położyć kres jego rozbojom, oznaczało to, że Potwór rzeczywiście przebrał miarę. Po dłuższej naradzie postanowili zmajstrować pułapkę, schwytać go i zabić. Wykopali w tym celu głęboki prostokątny dół na zwierzęcym szlaku i starannie nakryli długimi, cienkimi pędami bambusa, na które nałożyli grubą warstwę liści i gałązek. Na drugim końcu jamy uwiązali do palika w charakterze przynęty jedyne okazałe cielę, jakie jeszcze pozostało we wsi. Tygrys mógł dostać się do przynęty tylko drogą przez wykopany dół, gdyż z obu stron ścieżki i za jałówką chłopi ułożyli wysokie stosy z cierni, zagradzając w ten sposób dojście. Wszystko potoczyło się zgodnie z planem i trzeciej nocy tygrys wpadł do jamy. Nazajutrz rano wszyscy mieszkańcy wioski, z czarownikiem na czele, wyruszyli do dżungli, by sycić wzrok klęską pokonanego wroga 1 i rzucać w niego płonącymi żagwiami, zanim zadadzą mu śmierć w prosty, lecz raczej przewlekły sposób, czyli zakłuwając go włóczniami. Na pewno nikt we wsi nie miał strzelby, a poza tym nikomu nie przyszłoby do głowy zastanawiać się nad popełnianym okrucień- 166 SI tyle sztuk ich bydła! Ale chłopi z Bellundur nie tylko nie mieli strzelby, ale również nie byli zbyt bogate-, wyposażeni w inną broń. Jak się potem okazało, tylko dwaj mężczyźni mieli włócznie, a ściślej mówiąc — raczej coś w ich rodzaju. Jedna miała niecałe cztery stopy długości i zupełnie tępy koniec. Dużo właściwiej byłoby nazwać ją drągiem niż włócznią. Druga była prawdziwą włócznią i stanowiła własność miejscowej świątyni. Podobno u-żywano jej w czasie wojny dwieście pięćdziesiąt lat temu, ale obecnie miała równie tępy koniec jak wyżej wspomniany drąg, gdyż często używano jej do wykopywania z ziemi bulw yamu. W każdym razie obie miały zbyt krótkie drzewce, by stojąc nad brzegiem dołu, można było dosięgnąć nimi tygrysa. Nie miało to jednak większego znaczenia, gdyż obaj właściciele byli przekonani, że za pierwszym rzutem swojej wspaniałej broni przeszyją nią na wskroś i zabiją uwięzioną bestię. Podobno przez dłuższy czas toczył się spór, kto ma pierwszy rzucić włócznię. W końcu — nie wiem z jakiego powodu — właściciel drąga uzyskał pierwszeństwo. Celując niezwykle starannie, rzucił nim w tygrysa. Ale zaledwie wypuścił broń z ręki, zboczyła z nadanego jej kierunku i zamiast zaostrzonym końcem, u-derzyła z głośnym trzaskiem całą długością drzewca w bok Potwora. Jak należało się spodziewać, tygrys bynajmniej nie był zachwycony tego rodzaju potraktowaniem go. Żary czał groźnie i z nienawiścią spojrzał w górę na swoich prześladowców. W zgromadzonym tłumie rozległy się chichoty, a drugi wojownik, spojrzawszy z pogardą na zgnębionego właściciela drąga, zaczął przygotowywać się do rzutu. Dwustupięćdziesięcioletnia włócznia spadła 167 Teraz wioska Bellundur stała się całkowicie bezbronna. Potwór wpadł w furię. W przypływie nieoczekiwanej energii skoczył ku krawędzi dołu, chwytając się jej pazurami przednich łap. Wbił je głęboko w miękki gjrunt, po czym młócąc rozpaczliwie powietrze tylnymi japami znalazł oparcie na bocznych ścianach i dźwignął gię w górę. W chwilę potem był wolny. Wyskoczył z dołu jak diabeł z pudełka, z tą tylko różnicą, że był w tej chwili dużo od niego groźniejszy. Tylko jeden mężczyzna zagradzał mu drogę do wolności. Reszta tłumu -rozpierzchła się w mgnieniu oka. tygrys wpadł na stojącego przed nim człowieka wszystkimi czerema łapami wysuniętymi do przodu i zanim ten zdołał się opamiętać i rzucić do ucieczki, jedna 2 nich zadała mu cios w tył czaszki. Uderzenie musiało pójść bokiem i było stosunkowo lekkie, jeśli weźmie gię pod uwagę, z jaką siłą tygrys wystartował do ataku. Ldyby potężna łapa trafiła w środek czaszki, strzaskałaby ją jak skorupkę jajka, ale tygrys zawadził tylko gońcem pazurów o skórę na szyi mężczyzny, gdy prze-gkakiwał nad głową swojej ofiary. Tygrys znikł w dżungli, mężczyzna zaś osunął się na ziemię — jak się potem okazało — żywy. Zdarta 2 głowy skóra, dokładnie oddzielona od czaszki, zakrywała mu twarz, a długie włosy zwisały do przodu, zamiast w tył. Nieszczęsny człowiek umarł dopiero po trzech dniach męczarni i do samego końca -wierzył, że oskalpowaną skórę da się naciągnąć na jej właściwe niiejsce. Był pierwszą ofiarą Potwora, ale trzeba przyznać, że tygrys zamordował go nieumyślnie. Kiedy rany tygrysa wygoiły się, oczywiście stał się bardzo przebiegły i ostrożny. Tubylcy przywiązywali coraz nowe przynęty nad różnego rodzaju zasadzkami, ale Potwór systematycznie je omijał. Zabijał teraz 168 rzęta spokojnie odpoczywały napasione trawą od wczesnego rana, a stłoczeni pod jakimś krzakiem pasterze smacznie spali w jego cieniu. Ci, którzy czuwali lub których obudził krótki ryk mordowanej ofiary, próbowali z początku odpędzać Potwora krzykiem i kamieniami. Potwór szybko położył kres tego rodzaju praktykom, rzucając się na jednego z pasterzy. Chociaż ciężko go poranił, człowiek ten jakimś cudem wyzdrowiał, ale nauczka, którą otrzymał, nie poszła w las. Od tej pory na widok lub nawet odgłos zapowiadający pojawienie się tygrysa wszyscy pasterze rzucali się do u-cieczki, zostawiając bydło na jego pastwę. Sytuacja w Bellundur z każdym dniem stawała się gorsza. Hodowcy bydła, nie mogąc wypuszczać go na leśne pastwiska, musieli żywić je w domu, co było bardzo kosztowne. Odcięty od dostaw bydła z Bellundur tygrys zaczął odczuwać głód i rozszerzył pole działania aż na teren wsi Tagarthy i sąsiadujące z nią mniejsze wioski. Wieść o tym niezwykle śmiałym porywaczu bydła zaczęła szerzyć się w całej okolicy. Właśnie wtedy dowiedział się o nim niejaki mr Johnson. Był urzędnikiem kolejowym i niedawno został przeniesiony do tego okręgu z odległej części Indii, gdzie nie ma tygrysów. Przypuszczalnie właśnie z tego powodu bardzo mu zależało na upolowaniu drapieżnika, o którym wszyscy mówili. Ponieważ miał sztucer, wybrał się do Bellundur, odległego zaledwie o siedem mil od kolei. Miał nadzieję, że uda mu się zabić Potwora w ciągu kilkudniowego urlopu. I w tym oto momencie wkracza do mego opowiadania stary mag, Buddiah. Kiedy czarownik dowiedział się, że przybył biały człowiek dopytujący się o tygrysa, wdział swoją obrzędową szafranową szatę, okręcił wokół głowy brudny war- 169 na takie okazje, posmarował grubo popiołem czoło i u- II dekorował je purpurowymi znakami o religijnym zna- * czeniu, zawiesił na szyi długi łańcuch z bursztynowych i drewnianych paciorków, wziął w rękę grubą, sękatą, poczerniałą od smarowania oliwą laskę — w tym stroju stanął przed Johnsonem, ofiarowując swoje usługi;-Starał się mu przy tym wytłumaczyć, że jeśli biały człowiek chce zastrzelić tygrysa, bezwzględnie musi skorzystać z tej propozycji. Sytuacja była właściwie bardzo prosta. Każdy człowiek mający jakie takie doświadczenie zrozumiałby od razu, że stary Buddiah chce zarobić kilka rupii, ale jeszcze bardziej zależy mu na tym, by utwierdzić swoich współbraci w mniemaniu, że jest wielkim czarodziejem. Chciał ich przekonać, że nawet biały człowiek musi zwracać się do niego o pomoc. Gdyby Johnson był trochę lepszym psychologiem i miał odrobinę zdrowego rozsądku, zorientowałby się w sytuacji i powiedziałby staremu magowi kilka pochlebnych słów, dokładając parę rupii, aby go udobruchać. Ale Johnson zniecierpliwił się i kazał czarownikowi odejść, a gdy Buddiah zaczął gwałtownie protestować, zapomniał się tak dalece, że go zwymyślał i zagroził pobiciem. Czarodziej odszedł półprzytomny ze złości. Jego autorytet wyraźnie zmalał po tym incydencie. Czuł, że współplemieńcy będą po cichu wyśmiewali się z niego, ale był nadal przekonany, że za bardzo się go boją, aby robić to otwarcie. Wieśniacy natomiast byli przygnębieni. Chociaż nie lubili Buddiaha, który systematycznie wyzyskiwał ich od dzieciństwa, był on pomimo wszystko ich czarodziejem i członkiem plemienia. Biały człowiek, który mu nawymyślał i zagroził pobiciem, nie okazał ani odróbmy szacunku ich czarodziejowi, a tym samym również son narobił sobie wrogów. Wieśniacy natychmiast się od niego odwrócili i nie chcieli mieć z nim więcej nic wspólnego. Nikt nie chciał sprzedać ani wynająć mu jałówki na przynętę dla tygrysa. Johnson, który był z natury uparty, postanowił postawić na swoim i obejść się bez ich pomocy. Wrócił do Tagarthy i dzięki taktownemu zachowaniu, na które nie potrafił zdobyć się w Bellundur, udało mu się kupić tam dwa stare byki. Wynajął pasterzy i z ich pomocą przyprowadził byki do Bellundur, po czym uwiązał je — każdego oddzielnie — w wąwozie, podobno często odwiedzanym przez tygrysa. Przynajmniej tak twierdzili wynajęci pasterze, ale ponieważ pochodzili z Tagarthy, a nie z Bellundur, nie mogli zbyt wiele wiedzieć o zwyczajach Potwora. Na drugi dzień Johnson i pasterze poszli obejrzeć byki. Jeden znikł. Tygrys na pewno go nie porwał, bo na piaszczystym dnie wąwozu nie było tropu, znaleźli tam natomiast liczne ślady stóp ludzkich. Czy to pasterze pozostawili je na piasku poprzedniego dnia, czy jacyś inni ludzie? Johnson doszedł do słusznego wniosku, że to wieśniacy z Bellundur ukradli przynętę. Wkroczył do wsi z naładowaną bronią, żądając zwrotu byka i grożąc, że wezwie policję. Wieśniacy przybrali pozę obrażonej niewinności. Twierdzili, że ślady na piasku zostawili pasterze Johnsona uwiązując byki, i proponowali, aby im dowiódł, że było inaczej. Pogróżki rozwścieczonego Johnsona, że zastrzeli złodziei, puszczali mimo uszu, uśmiechając się ironicznie. Powiedzieli mu, że będzie ich musiał najpierw złapać. Johnson obawiał się, że drugi byk również zniknie, i chcąc temu zapobiec kazał pasterzom postawić przy przynęcie ambonę; zasiadł na niej jeszcze tego samego 170 byka, niż w nadziei, że uda mu się upolować tygrysa. Ale los lubi płatać niespodzianki. Opowiadano mi potem, że Potwór zjawił się jeszcze za dnia, kiedy było zupełnie jasno. Johnson strzelił do niego, ale tylko go zranił. Tygrys uciekł do dżungli i przez cały następny tydzień Johnson szukał go tam z godnym podziwu uporem. Nikt mu nie przyszedł z pomocą. Nawet pasterze odmówili mu towarzystwa pod pretekstem, że jest to zbyt duże ryzyko. Zdany na własne siły zabłądził podczas jednej z wypraw i musiał spędzić noc w lesie. W końcu gorzko rozczarowany musiał wrócić do pracy, rezygnując z upolowania Potwora. Przez jakiś czas potem panował spokój. Tygrys nie pokazywał się i wieśniacy musieli przyznać, że pomimo całkowitego braku pomocy z ich strony sahib uwolnił ich od Potwora, który pochłaniał tak wielkie ilości bydła. Czarodziej Buddiah jeszcze nigdy nie czuł się tak przygnębiony. Jego autorytet zmalał, gdyż z wielką pewnością siebie twierdził przedtem, że sahib nie zastrzeli tygrysa. A jednak dokonał tego i uwolnił Bel-lundur od przeklętego porywacza bydła. Wieśniacy znów zaczęli codziennie wyganiać bydło na pastwisko w dżungli. To znaczy, póki nie stało się to, co się stać musiało. Pewnego popołudnia stado wróciło w popłochu do wsi. Brakowało jednej sztuki i dziewiętnastoletniego chłopca, który rano popędził bydło do lasu. Nikt się tym nie przejmował, póki się nie ściemniło. Dopiero wtedy rodzina chłopca zaniepokoiła się o niego, a właściciel zaginionej krowy zaczął rozpaczać, że utracił cenne zwierzę. W trakcie poszukiwań przeprowadzonych na drugi dzień rano odnaleziono martwą krowę. Miała kark strzaskany przez ogromnego tygrysa, którego ślady było wy- 172 te pod krzakiem zwłoki chłopca. Wieśniacy od razu zwrócili uwagę, że krowa była nienaruszona, a ciało chłopca do połowy pożarte przez tygrysa. Znów sprawdziła się znana prawda: nieszkodliwy dla ludzi tygrys po zranieniu stał się ludo jadem, zaczął bowiem szukać najłatwiejszego żeru. Jedna tragedia następowała teraz po drugiej, przy czym rozwój wydarzeń był taki sam jak zawsze. Po zachodzie słońca wieśniacy zamykali się w swoich chatach, a bydło głodowało w zagrodach. Autorytet starego Buddiaha spadł niemal do zera. Z braku ludzkiego żeru tygrys rozszerzył teren swojej działalności na obszar Tagarthy i dalsze wsie. Właśnie wtedy zaczęto nazywać go Potworem. Wymawiano to imię szeptem, z zapartym tchem, po starannym zamknięciu drzwi i tylko w dzień. Gdyby nie ta ostrożność, usłyszałby, co się o nim mówi, i zemściłby się straszliwie na człowieku, który ośmielił się uważać go za zwykłego tygrysa. Gdy tylko zrobiło się ciemno, Potwór zaczynał działać. Grasował wszędzie i nikt nie był bezpieczny nawet w zamkniętej izbie. Sam Potwór lub któryś z jego szpiegów, zły duch unoszący się w powietrzu pod postacią sowy czy nietoperza albo któryś z żyjących w dżungli diabłów, mógł usłyszeć, co ludzie mówią, i powtórzyć to nieubłaganemu ludojadowi. A wtedy dla człowieka, który .ośmielił się powiedzieć coś przeciwko niemu, nie było już ratunku. Straszliwa zemsta Potwora była już tylko kwestią czasu. Los śmiałka był przesądzony i nie było żadnego sposobu ucieczki. Wszyscy w to wierzyli. Taki był stan rzeczy, gdy mój stary przyjaciel, doktor Stanley pracujący w Tagarthy, napisał do mnie w tej sprawie długi list, prosząc, bym zechciał mu po- 173 tor, który miał tylko śrutowkę kaliber 12, zastrzelił w młodości dużo tygrysów, ale z wiekiem uznał, że jego staroświecka strzelba, choć pozostała skuteczną bronią, nie jest jednak odpowiednia, by z nią polować na ludojada. Spotkaliśmy się z doktorem w trzy dni później w poczekalni jego ambulatorium w Tagarthy. Przyjechałem tam moim studebakerem. Doktor przede wszystkim wmusił we mnie obfity obiad, po czym nad kilku galonami herbaty, w oparach fajkowego dymu, przez trzy godziny gawędziliśmy o „dawnych czasach". Przypomniałem w końcu zacnemu doktorowi, że czeka nas trudne zadanie. Przede wszystkim powinniśmy pojechać do Bellundur i stamtąd rozpocząć tropienie. « Mój studebaker dobrze się namęczył, zanim tam dotarliśmy. Droga, która zawsze była zła, po ostatnich deszczach zrobiła się wręcz rozpaczliwa. Siedzący obok mnie doktor zauważył głośno, że lepiej zrobilibyśmy i-dąc na piechotę. Kiedy w końcu dotarliśmy do Bellundur, postarałem się choćby częściowo odrobić skutki nietaktownego postępowania Johnsona. Posłałem po Buddiaha, który siedział nadąsany w swojej chacie. Gdy przyszedł, poprosiłem gor by wdział uroczyste szaty i odprawił dla mnie pooję recytując wszystkie mantras, jaikie zna, aby powiodła się moja wyprawa na ludojada. Oczywiście dałem mu dziesięć rupii na związane z tym obrzędem wydatki. Czarownik od razu się rozpogodził. Po kilku minutach zjawił się na placu targowym w obrzędowym stroju i natychmiast poprosił o dodatkowe pięć rupii na kupno czarnego koguta i butelkę miejscowej wódki, szumnie zwanej arakiem. Kogut miał zostać zabity, ugotowany i zjedzony przez czarownika prawdopodobnie w celu ułagodzenia duchów dżungli, a arak wypity tak- 174 twierdził, że dopiero potem będzie mógł w odpowiednim nastroju wyrecytować mantras, które uśmiercą ludojada. Obaj z doktorem zaakceptowaliśmy ten plan z entuzjazmem, chociaż dobrze wiedzieliśmy, czym nam to grozi. Wręczyłem czarownikowi pieniądze i przygotowałem się na dalszą, co najmniej godzinną stratę czasu, tak długo bowiem musiał gotować się kogut. Buddiah będzie tymczasem raczył się arakiem, przygotowując się do wygłoszenia mantras. Trzeba było jednak jakoś ułagodzić starego czarownika, a przede wszystkim wieśniaków, aby naprawić zło wyrządzone przez Johnsona. Gawędziliśmy z doktorem, a tymczasem nieszczęsny kogut został dostarczony, zarżnięty na naszych oczach, na wpół ugotowany w curry i pożarty przez starego łakomego maga, który niezwłocznie potem zabrał się do dokończenia butelki araku. Dokonał tego w bardzo prosty sposób, wtykając sobie do ust szyjkę butelki i wlewając wódkę w gardło. W głowie mi się nie mieści, że się przy tym ani razu nie zachłysnął. Zaraz potem czarownik wstał. Był kompletnie pijany i chwiał się na nogach. Z nabiegłymi krwią oczami i bezmyślnym uśmiechem wydobył z brudnego płóciennego woreczka, który miał ukryty na sobie, coś w rodzaju bransoletki uplecionej z wysuszonych leśnych pnączy. Poprosił mnie o sZtucer, po czym nałożywszy bransoletkę na lufę, kilka razy przesunął nią wzdłuż aż do samego końca. Był tak pijany, że dwukrotnie chybił, ale dyskretnie mu pomogłem, skierowując wylot lufy w środek bransoletki. Na tym pooja się zakończyła. Los tygrysa był przesądzony. Zginie od mego strzału. Duchy dżungli, wcielone chwilowo w starego Buddiaha, napiły się i najadły do syta. Otaczający nas wieśniacy, którzy sto- 175 jąć wokoło bacznie oiaserwowaii Kazay śno wyrazili swoje zadowolenie. Trzeba przyznać, że stało się to w porę, gdyż w sekundę potem stary Buddiah zwalił się na ziemię, jak ścięty toporem. Co najważniejsze, we wsi zapanował z powrotem dawny nastrój. Buddiah odzyskał autorytet, a przez to samo również wieśniacy i ich wioska. Tubylcy uśmiechali się do doktora Stanleya i do mnie jak do dobrych przyjaciół, a lęk przed Potworem znacznie osłabł. Znów stał się zwyczajnym tygrysem, którego należało jak najprędzej zastrzelić. Zrobiło się ciemno i powrotna droga studebakerem do Tagarthy okazała się koszmarem. Mimo to jakoś dojechaliśmy na miejsce, nie łamiąc osi ani resorów. Ale odtąd postanowiliśmy chodzić w obie strony na piechotę, by nie ryzykować kraksy, która byłaby nieuchronna, gdybyśmy nadal kusili los. Stanley kupił w Tagarthy dwie jałówki, które na drugi dzień przywiązaliśmy w starannie wybranych miejscach w pobliżu drogi do Bellundur, gdyż tygrys ostatnio znów polował w tej okolicy. Po śniadaniu przespacerowaliśmy się siedem mil do wioski i bez trudu kupiliśmy jeszcze trzy sztuki bydła na przynętę. Małe przedstawienie z Buddiahem, które zorganizowaliśmy poprzedniego wieczoru, dało pożądane wyniki. Przywiązaliśmy więc byczki tam, gdzie zdaniem wieśniaków często zjawiał się Potwór. Ale straciliśmy dużo czasu i nie zdążyliśmy już postawić ani jednej ambony. Z zasady uważam, że należy naprzód budować ambonę, a dopiero potem w najbardziej widocznym miejscu przywiązywać przed nią przynętę. Mój system ma dwie zalety. Po pierwsze — zabite przez tygrysa zwierzę jest dobrze wideczne z zasadzki i nie trzeba go przeciągać w inne miejsce. Po drugie — wyklucza to hałas, którego nie można uniknąć 176 bliżu, te podejrzane dźwięki mogą go spłoszyć i nie wróci więcej do swego łupu. Było już zupełnie ciemno, gdy wracaliśmy do Tagarthy, świecąc latarkami i rozglądając się uważnie na wszystkie strony, żeby tygrys nie zaatakował nas znienacka. Ale jedynym zwierzęciem, jakie napotkaliśmy, był pancernik żerujący wśród zeschłych liści. Wyszedł na świat dużo wcześniej, niż jest to w zwyczaju tych stworzeń. Żadna z pięciu uwiązanych przez nas sztuk nie została napadnięta w ciągu tej nocy, ale na trzeci dzień do ambulatorium doktora przybiegł w południe jakiś wieśniak z wiadomością, że tygrys porwał jego kuzyna mieszkającego w sąsiedniej chacie. Obaj byli żonaci, a ich domy stały w odległości niecałej mili od drogi do Bellundur. Słońce było w zenicie, gdy ów kuzyn wracając z Tagarthy, gdzie wybrał się po zakupy, pojawił się na drodze. Nasz informator stał ze swoją żoną przed domem, rozmawiając wesoło. Właśnie mieli do niego zawołać, gdy ten głośno krzyknął i znikł im z oczu, jak gdyby nagle rozpłynął się w powietrzu. Wieśniak zapewniał nas, że natychmiast chwycił siekierę i popędził zobaczyć, co się stało. Żona kuzyna biegła obok niego, załamując ręce i głośno lamentując. Nawet przez chwilę nie pomyśleli o ludojadzie. Przypuszczali, że nieszczęśnika porwał jakiś zły duch z dżungli. Znalazłszy się na miejscu, w którym tamten zniknął, zamarli z przerażenia na widok tropów tygrysa odciśniętych na piaszczystej ścieżce. Bali się pójść dalej i właśnie mieli zawrócić, gdy głośny płacz żony zdenerwował ludo jada, który o parę kroków dalej zabierał się do pożarcia swojej ofiary. Ryknął przeraźliwie, więc rzucili się w panice do ucieczki. Wieśniak poczekał, póki obie kobiety nie zabarykadowały się w jed- 12 — Ryk tygrysa 177 żeby zawiadomić doktora i mnie o tym, co się stało. Zapewniał nas, że Potwór na pewno jeszcze ucztuje, i jeśli starczy nam odwagi, by zaraz tam pobiec, z łatwością go zastrzelimy. Chwyciwszy sztucer, latarkę i ciepły płaszcz, pobiegłem kłusem z wieśniakiem, a Sta/iley dogonił nas po chwili uzbrojony w swoją staroświecką śrutówkę i latarkę. Byłem wtedy o kilka lat młodszy, a ponieważ z kolei doktor jest sporo młodszy ode mnie, dopadliśmy do tych dwóch chat w dobrej kondycji, tylko trochę zdyszani. W kilka minut potem znaleźliśmy się w pobliżu miejsca tragedia, przekonani, że zaskoczymy ludo-jada pożerającego swoją ofiarę. Wieśniak szedł w środku, Stanley z lewej, a ja z prawej jego strony. Tygrys widocznie zauważył nas dużo wcześniej, nim zorientowaliśmy się, gdzie on jest. Nie słyszeliśmy bowiem żadnych odgłosów ucztowania ani gruchotania kości. Prawdopodobnie zobaczył nas z daleka przy chatach, które były doskonale widoczne z miejsca, w którym Potwór porwał swoją ofiarę. Gdy byliśmy już zupełnie blisko, zaczął groźnie warczeć, a potem ryknął przeraźliwie. Najwyraźniej postanowił przegnać nas jak najprędzej. Było jasne, że jeśli się od razu wycofamy, nic nam nie zrobi. Ale jeśli nadal będziemy szli naprzód, zaatakuje nas albo w o-statniej chwili stchórzy i ucieknie. Nie wahaliśmy się ani sekundy. Spojrzeliśmy z doktorem na siebie i natychmiast lewą ręką odsunąłem wieśniaka na bok, dając mu znak, żeby czekał. Potem ruszyłem naprzód, ramię w ramię ze Stanleyem. Nie widzieliśmy jeszcze tygrysa. Był jednak blisko, bo ryczał raz po raz i krzaki przed nami kołysały się gwałtownie. Stanęliśmy gotowi do strzału, czekając na nieunikniony atak. 178 w ostatniej chwili. Przywykł polować1 i bezkarnie" zabijać ludzi. Jeszcze nigdy żaden człowiek nie tropił go i nie zbliżał się do niego nie okazując niepokoju. Wydał ostatni grzmiący ryk i dał nura w dżunglę. Mignął mi w skoku i zanim znikł w krzakach, zdążyłem tylko zauważyć, że ma jasnobrązową sierść. Mogłem do niego strzelić. Sam nie wiem, dlaczego tego nie zrobiłem. Popełniłem błąd, którego potem gorzko żałowałem. Tygrys musiał być bardzo głodny, o czym przekonaliśmy się po zobaczeniu ciała ofiary. Tylko głowa, ramiona, kilka żeber i nogi pozostały nie ruszone. Nie powiedzieliśmy do siebie ani słowa. Obaj wiedzieliśmy z doświadczenia, że głos ludzki niesie się daleko. Od razu zacząłem rozglądać się za jakimś miejscem, gdzie mógłbym się ukryć i zaczekać na powrót ludojada, gdyż było oczywiste, że nie zrezygnuje z nie pożartego do końca łupu. Ale Potwór nie pozwolił mi się dłużej zastanawiać, gdyż nagle zrobił coś zupełnie nieoczekiwanego. Może był jeszcze głodny, może wyjątkowo drapieżny, a może uciekając spostrzegł, że ściga go tylko dwóch śmiałków, a nie tłum ludzi. W każdym razie to niesamowite zwierzę nagle zawróciło i zaczęło na nas nacierać, rycząc coraz głośniej i przeraźliwiej. Ziemia dosłownie trzęsła się od tego ryku, potęgującego się z każdą chwilą, gdyż Potwór zbliżał się do nas niezwykle szybko. Wciąż jeszcze nie widzieliśmy go, gdyż zasłaniały go krzaki. Widzieliśmy jednak gwałtownie kołyszące się gałęzie i orientowaliśmy się, że jest coraz bliżej. To, co potem nastąpiło, potwierdziło aksjomat, który tak często powtarzam w swoich opowiadaniach. W dżungli nie istnieją żadne niezmienne zasady i nie ma w niej dwóch podobnych do siebie zwierząt. Są one indywidualistami podobnie jak ludzie. Reagują inaczej, zależnie ia* 179 .....oczekiwany. Znów stanęliśmy z doktorem ramię przy ramieniu, by stawić czoło ludojadowi, który ułatwił nam polowanie przechodząc do ataku. Za chwilę ukaże się nam i wtedy będzie po wszystkim. Ale chwila ta nie nastąpiła. Potwór okazał się bardziej chytry, niż można się było spodziewać. W ostatniej chwili znów rozmyślił się i zaczął okrążać nas o-raz szczątki swego żeru, nie ukazując się, lecz przez cały czas na przemian warcząc i rycząc z całych sił. Jego taktyka stała się teraz oczywista. Znów stchórzył w momencie, gdy miał przejść do ataku, próbował więc odstraszyć nas teraz groźnym rykiem. Nagle przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Jego skuteczność zależała od tego, jak dalece spostrzegawczy okaże się tygrys, czy ma rozwiniętą zdolność zapamiętywania i instynktowną czujność. Widział dotąd dwóch zbliżających się do niego ludzi. To było pewne. Ale czy zorientowałby się w naszych manewrach, gdyby jeden z nas odszedł, a drugi skrył się w wysokiej trawie gdzieś w pobliżu szczątków jego ofiary? Czy sądząc, że ma wolną drogę, wróciłby do swojego żeru? A może zdecydowałby się pójść za samotnie odchodzącym człowiekiem i zaatakować go? Czy zorientowałby się, że chcąc go wciągnąć w pułapkę, jeden z nas rozmyślnie został w ukryciu? I czy rzuciłby się wówczas na niego znienacka? Za wiele było niewiadomych w tej sytuacji i przyznaję się szczerze, że nie byłem tym zachwycony. W dodatku doktor miał tylko swoją staroświecką śrutówkę. Gdybym zaproponował, że on się wycofa, a ja zostanę na miejscu, tygrys mógłby go zaatakować i doktor znalazłby się wtedy w trudnej sytuacji. Gdyby zaś było odwrotnie, to znaczy on zostałby, a ja bym odszedł, sytuacja 180 tygrys zaatakował jego, "a nie"mnie. Jedynym wyjściem ' było, żebym oddał doktorowi mój sztucer, a sam wziął jego strzelbę. Ale nie miałem na to wielkiej ochoty. Przyzwyczaiłem się polegać na swoim sztucerze w niebezpiecznych momentach. Stanley z pewnością odnosił się tak samo do swojej strzelby. Gdybyśmy się zamienili, każdy z nas byłby nie obeznany z otrzymaną przed chwilą bronią, przy czym należy dodać, że przy spotkaniu z tygrysem nie można było pokładać zbyt wielkich nadziei w śru-tówce doktora. Jak się okazało, Stanley myślał o tym samym co ja i rozwiązał ów problem za mnie. Szepnął mi bowiem do ucha, żebym się ukrył, a on spróbuje odejść. Nie odzywając się ani słowem, wyciągnąłem do niego sztucer i sięgnąłem po jego strzelbę, ale odsunął moją rękę i niecierpliwym gestem wskazał mi krzaki, w których powinienem się ukryć. Tygrys krążył teraz wokół nas, nie przestając warczeć i ryczeć na przemian. O jakieś trzydzieści stóp od nas rósł pojedynczy krzak wysokości czterech stóp i, jak zwykle bywa w dżungli, zakryty u podstawy bujną trawą i zielonymi pnączami. W pobliżu nie było żadnego innego drzewa lub głazu, za którym mógłbym się schować. Podkradłem się po cichu do krzaka i przycupnąwszy pod nim, zająłem stanowisko, trzymając broń w pogotowiu. Zaczekaliśmy, aż tygrys znalazł się po przeciwnej stronie miejsca, z którego doktor miał skręcić na ścieżkę prowadzącą do chat. Dałem mu wtedy znak, żeby się szybko oddalił. Chcąc zasygnalizować ludojadowi, że odchodzi i pozostawia mu wolną drogę do żeru, Stanley zakaszlał cicho i zaczął coś do siebie mówić, wycofując się przy tym powoli w kierunku ścieżki. Widziałem, że z unie- 181 rej nadal dochodził"prowokujący'ryklygryśa, wany na jego nagły atak. Jednak popełnił błąd odzywając się. Okazało się bowiem, że to niesamowite zwierzę, zamiast, mając wolną drogę, wrócić do swego łupu, jak się tego spodziewał doktor, znów zrobiło coś zgoła nieoczekiwanego. Okrążywszy polankę, na której znajdowały się szczątki jego ofiary oraz ja, tygrys ostrożnie ruszył w ślad za oddalającym się człowiekiem. Co gorsza, przestał warczeć i ryczeć. Nie ulegało wątpliwości, że zabiera się na serio do rzeczy. Wszystko, co teraz robił i zamierzał zrobić za chwilę, miało odbyć się w zupełnej ciszy. Stanley, który był od początku poważnie zagrożony, bo miał nieodpowiednią broń, został teraz wystawiony na dodatkowe niebezpieczeństwo, nie wiedział bowiem, z której strony ludojad go zaatakuje. Niepokój o niego dręczył mnie nieznośnie. Trudno mi było usiedzieć bezczynnie za krzakiem, wiedząc, że przyjacielowi zagraża poważne niebezpieczeństwo. Postanowiłem zacząć skradać się za tygrysem, nie zważając, co z tego może wyniknąć. Był to z mojej strony szczyt głupoty i zaraz wam wyjaśnię dlaczego. Spróbujcie wyobrazić sobie doktora wycofującego się tyłem, drobnymi krokami, z naładowaną strzelbą wycelowaną w kierunku, gdzie jego zdaniem powinien był znajdować się ludojad, skradający się za nim w zupełnej ciszy. Nie wiedział, że opuściłem swoją kryjówkę za krzakiem i posuwam się w ślad za nim oraz tygrysem. Z kolei pomyślcie o Potworze, który wyładował już swoją złość i zamilkł całkowicie. Nie zwlekając ani chwili zaczął ostrożnie skradać się za natrętnym człowiekiem, który ośmielił się go tropić. Wie, że jest dość blisko, by skoczyć swojej ofierze do gardła, ale jednocześnie instynkt ostrzega go, że może się «o źle skończyć. Nie 182 ja skradałem się za nim z taką samą jak on ostrożnością, z napiętą iglicą sztucera, gotów strzelić natychmiast, gdy go zobaczę. Ale nie widziałem ani tygrysa, ani Stanleya. Słyszałem tylko od czasu do czasu cichy szelest jakiejś gałązki, o którą Potwór lub doktor, mimo ściśle przestrzeganej ostrożności, otarł się w przejściu. Należy pamiętać, że odległość między mną i Stanleyem wynosiła teraz nie więcej niż czterdzieści do pięćdziesięciu jardów, a tygrys znajdował się gdzieś pomiędzy nami. Gdyby potrafił logicznie myśleć, jaką świetną mógłby mieć tego dnia zabawę! Wystarczyłoby, żeby się przyczaił i wydał głos szarżującego tygrysa, rycząc: — Hauuf! Hauuf! — a Stanley i ja natychmiast otworzylibyśmy ogień. Z pewnością jeden z nas zastrzeliłby swego towarzysza. Przy odrobinie szczęścia, a może raczej pecha, moglibyśmy pozabijać się wzajemnie. Byłbym wówczas dużo smaczniejszym kąskiem niż obecnie, tak samo doktor, nawet gdyby było go trochę czuć jodoformem. A co za nagłówki ukazałyby się w gazetach. ,,Polujący na ludojada shikaris zastrzelili się nawzajem. Tygrys pożarł ich obu"! Byłem tak pochłonięty pogonią za tygrysem, że wcale mi to nie przyszło na myśl. Ludojad nie zdając sobie sprawy, że ktoś go ściga, skradał się uparcie za Stanleyem. Doktor zaś, zaniepokojony ciszą, która nastąpiła po groźnych rykach, przerywaną tylko od czasu do czasu jakimś podejrzanym szelestem, zastanawiał się zapewne, czy zdąży dojść do ścieżki, nim tygrys go zaatakuje. I właśnie wtedy się to stało! Zaledwie doktor wyszedł na ścieżkę, panującą ciszę rozdarł przeraźliwy ryk. Nie widząc nic, wszystko słyszałem, ale nie mogłem odgadnąć, czy ludojad zabiera się do ataku na Stanleya czy 183 bezpiecznie bliskiej odległości świsnęła w poszyciu o-bok mnie. Tygrys przestraszył się huku, zawrócił i minął mnie w pełnym galopie. Zobaczyłem go w ostatniej chwili, zdążyłem jednak wycelować, pociągnąć za spust i strzelić mu prawie prosto w łeb. W parę minut potem Stanley powiedział mi, że moja kula przeszła o kilka cali od jego głowy i tylko dlatego nie osmaliła mu włosów, że jest łysy. Potwór niechcący niemal dokonał tego, czego nie potrafiłby zrobić naumyślnie. Mało brakowało, żebyśmy się z doktorem nawzajem pozabijali. Ale mimo wszystko nie straciliśmy nadziei, żeśmy go trafili. Obaj byliśmy doświadczonymi myśliwymi. Obaj wycelowaliśmy i strzeliliśmy z możliwie najbliższej o-dległości. Tygrys z pewnością leży gdzieś niedaleko śmiertelnie ranny, a może nawet nieżywy. Któryś z nas musiał przecież go trafić. W pierwszej chwili zapomnieliśmy o tym, że ja słyszałem świst kuli Stanleya, a on mojej. Przeszukaliśmy więc dokładnie duży kawał dżungli, ale nie natrafiliśmy na ślad krwi. Nie znaleźliśmy martwego ani śmiertelnie ranionego tygrysa. Wreszcie nas olśniło i zrozumieliśmy, co się stało, choć powinniśmy byli od razu się tego domyślić. Obaj spudłowaliśmy, chociaż strzelaliśmy nieomal prosto w łeb Potwora. Stanley wyglądał jak zdruzgotany. Nie wiem, jak ja wyglądałem, za to wiem, jak się czułem. Wróciliśmy w milczeniu do chaty, gdzie opowiedzieliśmy dokładnie, co się stało, wieśniakowi i dwóm kobietom, którzy nadal siedzieli za zabarykadowanymi drzwiami. Byliśmy o sto jardów od Tagarthy, gdy mój otępiały z wrażenia mózg zaczął nareszcie znów działać. Tygrys, do którego strzelano, zazwyczaj przez dłuż- 184 żył ten szok dwa razy, wobec czego według wszelkich zasad powinien opuścić tę okolicę i więcej się w niej nie pojawiać. Ale czy nie istniało pewne prawdopodobieństwo, że się zachowa inaczej? Już dwukrotnie okazał się nieobliczalny. Uciekł, a potem zawrócił i znów zaczął atakować. I z całym rozmysłem skradał się za Stan-leyem, kiedy mógł już swobodnie wrócić do swego łupu. Czy znów zachowa się dziwacznie i wróci na miejsce, gdzie dwukrotnie ledwie uszedł śmierci, co powinien mu chyba podpowiedzieć wrodzony instynkt? Szansę były dziewięćdziesiąt dziewięć do stu, to znaczy istniał jeden procent możliwości, że tygrys wróci. Zatrzymałem się gwałtownie, gdy ta myśl przyszła mi do głowy. Doktor też się zatrzymał, zdziwiony moim zachowaniem. Kiedy mu wytłumaczyłem, o co chodzi, zmarszczył brwi w głębokim namyśle. Potem potrząsnął przecząco głową. Był jednak zapalonym myśliwym i wiedział, że nie wolno marnować okazji, choć szansę powodzenia były tak niewielkie. Wróciliśmy więc do chat przy drodze. Wieśniak i dwie kobiety, zabarykadowani w jednej z nich, zdziwili się na nasz widok. Kiedy wyjaśniliśmy im, co nas skłoniło do powrotu, bardzo się ucieszyli, ale powiedzieli nam otwarcie, że ich zdaniem nie mamy żadnej szansy. Wieśniak był przekonany, że tygrys jest już daleko. t Wróciliśmy ze Stanleyem do miejsca, w którym leżały poszarpane szczątki ofiary Potwora, po czym z największą ostrożnością przeszliśmy przez odcinek dżungli, gdzie doktor, ja i tygrys w tak niezwykły sposób bawiliśmy się w chowanego. Nigdzie jednak nie było śladu Potwora. Doznaliśmy dziwnego uczucia ulgi, a zarazem rozczarowania. Byliśmy zadowoleni, że tygrys nas nie zaataku- • 185 i się nie pojawić. Mój poprzedni przegląd terenu, choć tak pośpieszny, okazał się trafny. Poza krzakiem, za którym stałem, gdy doktor się wycofywał, nie było innego miejsca, gdzie mógłbym się ukryć. Ale chować się za tym krzakiem przed ludo jadem w dzień — to było coś zupełnie innego niż czaić się za nim w nocy. Obdarzony zdolnością widzenia w ciemnościach, tygrys zobaczyłby mnie natychmiast, podchodząc do resztek swego łupu pod każdym innym kątem niż dokładnie na wprost krzaka, za 'ktgrym bym się ukrywał, a,ja nie mógłbym go widzieć. Poza tym, gdyby rzeczywiście wrócił mimo dwóch strzałów oddanych do niego, skradałby się niezwykle ostrożnie, więc nie mógłbym go również słyszeć. W dodatku nie było żadnej możliwości zbudowania za tym rzadkim krzakiem jakiegoś prowizorycznego schronienia w taki sposób, żeby tygrys natychmiast nie zauważył mojej obecności. Co miałem robić? Nie chciałem zrezygnować z tej, tak zresztą niewielkiej, szansy powrotu tygrysa. Ale jednocześnie nie miałem najmniejszej ochoty popełniać samobójstwa, a tym bardziej połączonego ze straszną męczarnią, jaką jest śmierć zadana przez tygrysa. Rozmyślaliśmy o tym, nie widząc żadnego rozwiązania, po czym doktor wpadł nagle na pewien pomysł. Czy nie można by z pomocą wieśniaka i dwóch kobiet z pobliskich chat wykopać wąskiego dołu tuż obok szczątków ofiary? Powinien być na tyle obszerny, by doktor mógł się w nim ukryć i zaczekać na powrót ty-grysa, a potem zastrzelić go z bliskiej odległości. Wyłoniło się jednak kilka trudności, przemawiających przeciwko tej koncepcji. Po pierwsze — tygrys mógł zauważyć dół i spłoszyć się lub, co byłoby jeszcze gorsze, chcieć zbadać, co się w nim kryje. Po drugie — 185 go w" dole,™ należy'pamiętać, że człowiek również Mi widziałby ludo jada i musiałby stanąć wyprostowany, żeby do niego strzelić, a wówczas dziki zwierz natychmiast zauważyłby myśliwego, który nagle wyrósł obok niego. Co by się wtedy stało, w dużej mierze zależałoby od refleksu ucztującego tygrysa. Mógłby się przestraszyć, ale jednocześnie na pewno by go to rozwścieczyło. A o ostatecznym wyniku zadecydowałby fakt, która z tych dwóch reakcji by zwyciężyła — strach czy złość. Nie było jednak sensu dłużej się zastanawiać. Trzeba było zaryzykować i wykorzystać tę jedyną istniejącą szansę, nie było bowiem innego sposobu. Czas mijał szybko i dochodziła już trzecia po południu. Musieliśmy się pośpieszyć. Wróciliśmy więc co prędzej do chat, gdzie ich mieszkańcy bez chwili wahania zgodzili się nam pomóc, ale uprzedzili, że nie mają żadnych narzędzi do kopania. Stanley, będąc miejscowym lekarzem, miał we wsi rozległe stosunki, rozwiązał więc ten problem błyskawicznie. Pobiegł z powrotem do Tagarthy, skąd wrócił w nieprawdopodobnie krótkim czasie z sześciu pomocnikami. Dwóch miało kilofy, dwaj inni uzbrojeni byli w duże żelazne łomy, a dwaj pozostali przynieśli wielkie kosze do wynoszenia ziemi. Razem z trzema poprzednimi ochotnikami i nami dwoma nasza brygada robocza składała się teraz z jedenastu osób. Zabraliśmy się ostro do pracy i wkrótce potem dół był gotów, a cała wykopana ziemia uprzątnięta dla zatarcia śladów. Wiedziałem, że Stanley jako projektodawca będzie chciał siedzieć w dole. Byłem również pewny, że nic go od tego nie odwiedzie. Gdybym próbował mu wytłumaczyć, że jego śrutówka nie jest odpowiednią bronią na tak groźnego zwierza, zapewniłby mnie, iż przy bliskim ^trzale jest wręcz niezastąpiona, i nie mógłbym 187 tnie swoje zalety. Pogodziłem się więc z" koniecznością biernego oczekiwania w Tagarthy na wynik zasadzki. Nasi pomocnicy zbierali narzędzia, gotowi wyruszyć ze mną w drogę, gdy pani Fortuna raz jeszcze wmieszała się do tej dziwnej przygody. Nagle zjawili się dwaj mężczyźni, którzy przybiegli z Tagarthy w poszukiwaniu doktora. Jeden z nich, mimo młodego wieku, był starszym wsi, drugi jego służącym. Wiejski dygnitarz powiedział doktorowi, że jego żona, będąca w ostatnich tygodniach ciąży, pośliznęła się i upadła przy nabieraniu wody ze studni. Zaraz potem poroniła i krwawi obficie. Doktor musi natychmiast pójść do niej. Mówiąc to, młody człowiek w lot ocenił sytuację i domyślił się, że Stanley ma zamiar zasadzić się na tygrysa. Aby więc dodać wagi swej prośbie, zaczął głośno lamentować, że doktor, który jest jego największym przyjacielem, powinien jak najprędzej przyjść mu z pomocą w ratowaniu żony — co mu nie przeszkodziło nazwać ją jednocześnie upartą babą. Ile razy jej mówił, żeby nie nosiła ciężarów i nie chodziła po wodę do studni? Czy nie jest starszym wsi? Czy mało ma sług, by ją wyręczyli? Ale jego żona jest uparta i nigdy go nie słucha. I oto są tego rezultaty. Do diabła z tygrysem! Chyba życie jego żony jest dużo ważniejszą sprawą. Stanley spojrzał na mnie z wyrazem rozpaczy na twarzy. Potem mocno i serdecznie uścisnął mi ramię. — Życzę ci szczęścia, Andy — powiedział. — I proszę cię, bądź ostrożny. Czy chcesz wziąć moją dubeltówkę? ' — Dziękuję ci, stary — odparłem — ale sam wiesz, jak to jest. Mój poczciwy sztucer jakoś sobie da radę. W chwilę potem Stanley na czele grupy, która urosła już do dwunastu osób, znikł mi z oczu. 188 i, li do stracenia. Wśliznąłem się do wykopanego dołu i usiadłszy w kucki, przyglądałem się niebu rozciągającemu się nad moją głową. Sztucer trzymałem naładowany i odbezpieczony, kolbą oparty o prawe udo, a osłoną muszki o pionową ścianę przede mną. Mierząc przedtem wraz ze Stanleyem głębokość dołu jego strzelbą, ustawioną w tej samej pozycji, przekonaliśmy się, ze wylot lufy nie wystawał ponad poziom gruntu. Obmyślając i realizując w pośpiechu plan, który tera* zaczynał wydawać mi się zupełnym szaleństwem, zapomnieliśmy o prostym fakcie, że wewnątrz dołu będzie straszliwie gorąco. Grunt dokoła był przez cały dzień wystawiony na działanie palących promieni słońca, w dole nie było przewiewu, a ponieważ wypełniłem go dokładnie swoją osobą, powietrze nie mogło w nim cyrkulować. Zacząłem więc pocić się obficie. Na szczęście w tym czasie w okolicach Tagarthy nie było dzikich słoni, nie spotykało się ich również w poł-nocno-zachodnich okręgach stanu Mysore. Wałęsały się tam natomiast setki tygrysów. Ostatnio ten stan rze-czy uległ zmianie, jest mniej drapieżników, a za to pojawiły się dzikie słonie, które szybko upodobały sobie tą część dżungli i zadomowiły się na dobre tam, gdzie ich przedtem zupełnie nie było. Doskonale pamiętam, że w dole panowała zupełna ci-s*a i ledwie dochodziły tu głosy pawi, bankiwów oraz ^nego ptactwa, sadowiącego się na noc na gałęziach dtzew. Nie mogłem nawet marzyć o tym, by udało "li się usłyszeć cichy szelest zdradzający zbliżanie się tygrysa. Mógłbym go usłyszeć tylko wtedy, gdyby za-C2ął warczeć i ryczeć gdzieś w pobliżu. Ale wydawało ^i się, że Potwór tego nie zrobi, póki sobie w końcu ^ie przypomniałem, że przed kilku godzinami robił to 2 całym zapamiętaniem. Trudno mi opisać, jak gorąco 189 ar śLradaś się po ćlcriu do lupii. Było prawie ciemno, gdy niebo nade mną przecis jakiś czarny wydłużony kształt spokojnie przelatująd nad dołem. To lelek na rozpostartych skrzydłach znil żył się w locie nad samą ziemię, by sprawdzić, czy uda mu się zapolować na owady, które obiegły już strzępi ¦ludzkiego ciała, zwisające z kości i nie pożartych resztea nieszczęsnej ofiary tygrysa. Słyszałem brzęczenie mucfl przelatujących nad moją głową, by osiąść na rozkłada] jącym się ciele, które po całodziennym prażeniu na słoń] cu wydawało tak straszny skondensowany odór, że miaj łem wrażenie, iż zamienił się on w gęstą ciecz, lepiąc^ się do ziemi i spływającą do mego dołu. Czy tygrys przyjdzie? Czy zaraz potem zacznie poi żerać swój łup? A może zorientuje się, że mu coś groził Może nawet już wie, że jeden ze znienawidzonych przej niego wrogów, ludzi, czatuje w pobliżu w wygrzebanej w ziemi kryjówce? Będzie miał niezłą gratkę, gdy wyj ciągnie go z dołu i pożre na miejscu. Myśl o tym by| najmniej nie dodawała mi otuchy. Na widocznym nad moją głową owalnym skrawk| nieba zamigotały dwie gwiazdy, co było oznaką, że zal padła już noc. Świeciły w górze pogodnie, obojętne ni moje trudne i niebezpieczne położenie. Patrzyłem na niJ zastanawiając się, nad jakimi jeszcze dramatycznyr sytuacjami, rozgrywającymi się w tej jawili na rozl ległym świecie, błyszczą z taką samą obojętnością. Po chwili nabrały złowieszczej wymowy, zmieniaj ąj się nagle w okrutne ślepia wpatrzone we mnie we wre gim oczekiwaniu. Na co czekały? Zdobyłem się na wysiłek, by odsunąwszy ten ponur obraz, myśleć o czymś innym. Trudno uwierzyć, jal kie dziwne i często zupełnie oderwane myśli przychc dzą do głowy człowiekowi znajdującemu się w niebezi 190 ki której nie wpada się w panikę. W każdym razie, sam nie wiem dlaczego, nagle zacząłem się zastanawiać, czy Stanleyowi uda się uratować żonę wiejskiego dygnitarza. I właśnie wtedy pierwszy raz usłyszałem ściszony, ale charakterystyczny ciężki oddech. Przyszedł tygrys! Wykrył moją obecność i pełznie na brzuchu, a gdy się dostatecznie zbliży, wyciągnie mnie z kryjówki. Sięgnąłem odruchowo po sztucer. Dotknięcie metalu i drewna, nagrzanych jak wszystko inne w tej piekielnej jamie, podziałało kojąco na moje nerwy. Oddech ucichł na chwilę. Potem usłyszałem nagłe, stłumione syknięcie, po którym znów nastąpiła cisza. Czyżby zabłąkała się tutaj jakaś pantera? Wspomniałem już, że pantery spotykało się w tej okolicy bardzo rzadko, gdyż tygrysy wytępiły je niemal doszczętnie. Ale od czasu do czasu pojawiały się gdzieś niespodzianie, było więc zupełnie możliwe, że któraś przywędrowała tutaj i zobaczywszy na polance żer, zaczęła pełznąć w jego stronę. To z pewnością ona sapała i wydała owo syknięcie, podkradając się do porzuconego przez tygrysa łupu. Przez pewien czas żaden nowy dźwięk nie zakłócił ciszy. Potem usłyszałem głośny szmer, jak gdyby coś ciężkiego sunęło nade mną po ziemi. Czy to jakiś duży wąż? Może kobra? Było ich dużo w tych stronach, gdyż dżungla miała tu wilgotne podłoże, w przeciwieństwie do suchych lasów w południowej części stanu. I znów zrobiło się cicho. Wytężałem słuch, aby usłyszeć najcichszy nawet szelest, i wpatrywałem się aż do bólu oczu w ledwie widoczny otwór w górze. Dwie gwiazdy nadal migotały nade mną, sam nie wiem — kpiąco czy pogardliwie? Zauważyłem, że przesunęły się 191 dziło, że upłynęło już sporo czasu od chwili, gdy mi się ukazały. Będzie mi ich brakowało i bez nich będę się czuł jeszcze bardziej samotny. A może zastąpią je jakieś inne? Myślałem jeszcze o tym, gdy dokuczliwą ciszę przerwał wreszcie głośny trzask gruchotanej kości. Ludojad rozpoczął ucztę. Dźwięki towarzyszące ucztowaniu tygrysa świadczą 0 jego nastroju. Zazwyczaj są to objawy wielkiego zadowolenia. Odgłosy miażdżenia kości, żucia, mlaskania 1 odrywania strzępków mięsa następują szybko jedne po drugich. Jeżeli w uczcie bierze udział drugi tygrys lub tygrysica pożywia się ze swoim potomstwem, często słychać groźne pomruki lub warknięcia, gdy drugi tygrys albo któreś z kociąt podejdzie za blisko. Pomimo macierzyńskiej miłości, która bywa wzruszająca (znane są przypadki, gdy tygrysica ginęła w obronie swoich dzieci), w momencie zaspokajania głodu instynkt zdaje się pouczać tygrysicę, że nie należy zbyt wcześnie dzielić się żerem. Chce więc najpierw sama najeść się do syta i dopiero potem pozwala swemu towarzyszowi lub własnym dzieciom zbliży się do pozostałych resztek. Tygrys ucztujący nade mną zaczął ryczeć. Domyśliłem się, że nie jest sam. Może była tam tygrysica ze swymi małymi, a może ludojad z drugim tygrysem. Sytuacja wyraźnie się skomplikowała i okazała trudniejsza, niż przypuszczałem. Żaden z nas nie wziął tej możliwości pod uwagę, gdy Stanley wpadł na pomysł u-rządzenia zasadzki w jamie. Zastanawiałem się, co teraz robić. Chcąc strzelić do tygrysa, musiałem najpierw umiejscowić go, czyli wyjrzeć z dołu, wydobyć sztucer i oprzeć go o ziemię, by móc dokładnie wycelować. Wymagało to całej serii ruchów. Mogłem przy tym spowodować jakiś szmer lub • by mnie i zaatakowało, zanim zdążyłbym złożyć się do strzału. Miałem odrobinę nadziei, że szczęśliwie zdołam ujść uwagi tygrysa, jeśli będzie on odwrócony do mnie tyłem. Ale przypuszczalnie był tam jeszcze drugi tygrys. Nawet kocięta mogłyby okazać chęć do walki ze mną, gdyby nagle zobaczyły głowę, ramiona oraz strzelbę, wynurzające się spod ziemi. Tylko mając bardzo bujną wyobraźnię i wierząc we własne szczęście można byłoby się spodziewać, że oba zwierzęta na polance będą stały do mnie tyłem i patrzyły w przeciwnym kierunku. A jeżeli nade mną znajdują się dwa tygrysy, w jalki sposób poznam, który z nich jest ludojadem? Było to bardzo głupie pytanie, bo ludojad będzie na pewno pożerał swój łup. Ale czy tylko jeden jest ludojadem czy oba? Nie wolno mi zastrzelić niewłaściwego tygrysa. Będę więc musiał zabić oba, żeby wykluczyć ryzyko. Zamiast wszczynać walkę, mogłem siedzieć cicho w dole czekając, aż zwierzęta skończą ucztę i pójdą sobie, ale czy spełniłbym wtedy swoje zadanie? Przyszedłem tu, żeby zabić ludojada, a nie chować się przed ^nim. Pomyślałem o człowieku, którego ludojad zabił, a teraz pożerał jego ciało. Co powiedzieliby wieśniacy i Stanley, gdyby przyszedłszy tu jutro rano zobaczyli mnóstwo tropów tygrysich wokół resztek kości dokładnie ob jedzonych z ciała i mnie ukrywającego się w jamie? — Ha, trudno, pora zacząć — powiedziałem sobie i po milimetrze, jeśli tak powolny ruch jest naprawdę możliwy, zacząłem przestawiać stopy tak, abym mógł się unieść. Potem, niezmiernie wolno, zacząłem się podnosić na tyle, żeby moja głowa znalazła się na poziomie gruntu. Zabrało mi to dużo czasu, bo starałem się zachowywać bezszelestnie, a poza tym uda i nogi zdrętwiały 192 13 — Ryk tygrysa 193 nadal się pożywiał, warcząc od czasu do czasu dla odstraszenia towarzysza czy kociąt. W końcu udało mi się uklęknąć. Wyciągnąwszy ręce w dół, podparłem się czubkami palców, żeby sobie u-łatwić wstanie. Potem bardzo powoli zacząłem się prostować. Trwało to długo, więc napięte mięśnie nóg i rąk bolały mnie coraz bardziej. Ale nie wolno mi było się śpieszyć. Ryki tygrysa stawały się coraz głośniejsze, w miarę jak moje uszy zbliżały się do poziomu gruntu. Bałem się teraz naprawdę. Ręce zaczęły mi drżeć, zmęczone podtrzymywaniem ciężaru ciała, i wtedy poczułem, że czubkiem głowy dosięgam krawędzi jamy. Nie mogłem dłużej zwlekać, gdyż tygrys lub tygrysy mogły mnie w każdej chwili zobaczyć, jeśli były zwrócone w moją stronę, natomiast ja nie mogłem ich widział Uniosłem więc szybko głowę, żeby moje oczy znalazły się na poziomie gruntu. Zobaczyłem przerażającą scenę. Po tak długim* siedzeniu w ciemnej jamie mój wzrok oswoił się z mrokiem i widziałem zupełnie wyraźnie. Zaledwie kilka stóp ode mnie leżał bakiem do mnie ogromny tygrys i szarpał zębami jakąś część ciała swojej ofiary, którą trzymał między przednimi łapami. Co gorsza — drugi tygrys, rozciągnięty na brzuchu, leżał trochę dalej, parę kroków za ucztującym tygrysem, wodząc zazdrosnym spojrzeniem za każdym kęsem znikającym w paszczy ludo jada. Ten drugi tygrys znajdował się naprzeciw swego towarzysza, a tym samym i mnie, nie mógł więc nie zauważyć czubka mojej głowy, który nagle ukazał się nad ziemią. Wydał pełne zdumienia warknięcie i podniósł się na nogi. Dałem czym prędzej nura do jamy, chwyciłem sztucer i spojrzałem w górę, przekonany, że zaraz zo- 194 sy. Nie wiedziałem, co zrobić, czy skulić się na dnie, czy wyjrzeć powtórnie i zaryzykować strzał, ale w porę przypomniałem sobie, że przecież będę miał do czynienia nie z jednym, ale z dwoma tygrysami. Strach mnie ogarnął i postanowiłem przyczaić się w jamie. Trwało to zaledwie kilka sekund, ale przez ten czas biesiadujący tygrys przestał zachowywać się biernie. Słysząc warczenie swego towarzysza i widząc, że porwał się on na nogi, doszedł do wniosku, że tamten skaje z nim do walki o resztki żeru, nie widział bowiem, że to mój widok go zdenerwował. Ryknął głośno po raz drugi i zaraz potem rozpętało się istne piekło. Większy tygrys, który na pewno był ludo jadem, zaatakował tego, który mnie zobaczył. — Oto moja jedyna szansa — powiedziałem sobie, pewny, że walczące zwierzęta nie będą zwracały na mnie uwagi. Wstałem szybko i najpierw sztucer, a potem moja głowa znalazły się na wysokości krawędzi. Przez chwilę nie widziałem nic w tumanach kurzu, wznoszonych przez walczące bestie. Ale wkrótce ze zdumieniem przekonałem się, że oba tygrysy znikły. Ich warczenie i ryki ucichły również. Nie mogłem tego zrozumieć. Może drugi tygrys uciekł, a ludojad rzucił się za nim w pogoń? Ale gdyby tak było,, musiałbym usłyszeć jakieś odgłosy gonitwy lub przynajmniej warczenie towarzyszące pościgowi. Może zobaczyły sztucer albo wystający z jamy czubek mojej głowy i spłoszone tym nieoczekiwanym widokiem rzuciły się do ucieczki? Ale wtedy również by warczały i z pewnością usłyszałbym jakiś hałas. W dżungli było jednak cicho. Nie mogłem tego zrozumieć. Było to wręcz niesamowite. Nagle przyszło mi na myśl, że ludojad odpędziwszy swego towarzysza na 195- nownie zatem ukryłem się w jamie, oczekując jego powrotu i pierwszych odgłosów wznowionej 'biesiady. Ale czekałem na próżno. Upłynęło jakieś pół godzi-nY> gdy nagle usłyszałem przeciągły i głośny krzyk ludzki. Przeciął raptownie ciszę, osiągnął szczyt napięcia, po czym załamał się, zmienił w stłumiony szloch i ucichł. Zaraz potem rozległy się inne nabrzmiałe rozpaczą głosy i rozróżniłem, że jeden z nich był męski, a drugi kobiecy. Domyśliłem się, że są to krzyki wieśniaka i jednej z kobiet, mieszkaj ącjigh. w pobliskich chatach. Wzywali ratunku. Od razu zrozumiałem, co się stało. Ludojad porwał drugą kobietę! Odganiając od uczty swego towarzysza albo uciekając po ukazaniu się nad ziemią mego sztu-cera i głowy, ludojad musiał przebiegać obok chat, w których schronili się wieśniak z żoną i tragicznie o-wdowiała kobieta. Ale w jaki sposób Potwór dopadł swojej następnej ofiary? Może był do tego stopnia rozwścieczony, że na nic nie zważając wyciągnął ją z chaty, w której spała? Z pewnością nie był tak głodny, żeby porwać się na tego rodzaju wyczyn, bo przecież krótko przedtem ucztował w najlepsze. Nie wiedziałem, co teraz zrobić. Zostać na miejscu czy pobiec do chat? W obu przypadkach niewiele mogłem zdziałać. Było mało prawdopodobne, żeby ludojad wrócił do kości pierwszej ofiary, mając nową do pożarcia. A ja, w ciemnościach, nie będę mógł iść za nim, gdy będzie uciekał ze swoim łupem do dżungli. Stanie się to możliwe dopiero wtedy, gdy się rozwidni. Postanowiłem zostać na miejscu. Było zupełnie możliwe, że drugi tygrys, ten przepędzony, wróci do skąpych resztek żeru leżących obok mojej jamy. Gdyby to zrobił, zastrzeliłbym go z łatwością. Chociaż na razie nie był tak groźny jak Potwór, na pewno z czasem 196 glądał przed chwilą, gdy nie dopuszczony przez ucztującego ludo jada czekał niecierpliwie chwili, kiedy uda mu się dorwać do szczątków ludzkiego ciała. Po tych przeżyciach nie zmrużyłem oka do końca nocy. W jamie było strasznie gorąco, poza tym dotkliwie pogryzły mnie mrówki oraz inne insekty, które znalazły w dole wygodne schronienie. Aż do czwartej nic nie zakłóciło ciszy panującej w dżungli. Potem jakaś hiena natrafiła na ludzkie kości i wybuchło wielkie zamieszanie. Hiena zwęszyła bowiem trop tygrysów i zdawała sobie sprawę, że za kradzież ich łupu grozi jej nieubłagana śmierć. Nie mogła się zdecydować, czy zaspokoić głód czy odejść, nie narażając się na śmierć w paszczy tygrysa. Wszczęła więc nieopisany harmider, obwieszczając całej dżungli, że znalazła się wobec problemu nie do rozwiązania. Słyszałem, jak biegała w kółko, wydając całą gamę dziwacznych dźwięków. — Czii-ah! Czii-aj! Czii-aj! — szwargotała, a potem zagrzmiała donośnie: — Guuduu — guuduu — gruu! W końcu ogarnęła ją żałość i poskarżyła się światu żałośnie, jak kot dopraszający się jedzenia: — Miauu! Miauu! Ale i miauczenie nie pomogło: tygrys dotąd nie pokazał się, lecz mógł nadejść lada chwila i gdyby zastał hienę przy ikościach, byłaby to ostatnia chwila w jej życiu. Przeżycia hieny ubawiły mnie i odciągnęły moją uwagę od straszliwej tragedii, która rozegrała się tak niedaleko mnie. Ale niestety byłem zupełnie bezradny i nie mogłem przyjść nieszczęśliwej kobiecie z pomocą. Otwór nade mną rozjaśnił się trochę, gdy nastał fałszywy świt. Hiena, która przez cały czas nie przestawała lamentować, zebrała się wreszcie na odwagę i zaczęła jeść. Przez chwilę słyszałem chrzęst miażdżo- 197 siał obudzić się strach, bo do moich uszu dobiegły odgło-'^j sy coraz bardziej oddalającego się tupotu. Wyobraziłem sobie nieszczęsną hienę zmykającą z ludzką kością_w zę-| bach, żeby potem móc żuć ją w spokoju w jakiejś skal-j nej kryj ów w lub norze, z dala od miejsca, gdzie w każdej chwili groziła jej śmierć. Zaczekałem, aż nadszedł prawdziwy świt, i dopiero! potem, ze sztucerem w pogotowiu, ostrożnie wyjrzałem! z jamy. Wokoło było pusto. Wspierając się rękami o krawędzie, wyciągnąłem nareszcie nogi z ohydnego dołu i przez parę minut tupałem, żeby pobudzić krążenie krwi, po czym ruszyłem w stronę chat. Przerażony wieśniak, wciąż jeszcze ukrywający się z żoną w kącie chaty, opowiedział mi historię mrożącą krew w żyłach. Postanowili przespać tę noc w jednej chacie, razem z wdową ofiary ludo jada, i wybrali tę, która im się wydawała bezpieczniejsza. Przezorny wieśniak wolał spać w samym środku, w równej odległości od wszystkich ścian. Żona położyła się koło niego, z lewej strony. Druga kobieta musiała spać oddzielnie i u-łożyła się niedaleko nich. Na pewno trochę się bała,, ale skromność nie pozwalała jej spać z drugiej strony mężczyzny, odsunęła się więc od posłania małżeńskiej pary, ile się dało. Spała blisko ściany na wprost ich nóg. Chata była niewielka, prawie kwadratowa, o bokach długości około dwunastu stóp. Śpiące pośrodku małżeństwo zajęło sześć stóp, a druga kobieta, ułożywszy się w przyzwoitej odległości trzech stóp od nich, znalazła się o niecały jard od ściany. W wilgotnych rejonach Indii chaty buduje się w ten sposób, że ich ścianki zaczynają się kilka cali nad ziemią, aby w nocy termity nie mogły się w nich zagnieździć, gdyż w ciągu następnego dnia zniszczyłyby je niemal doszczętnie. Praktyka 198 wszystkich stron budowli. Ludojad, który przebiegał obok, ścigając swego towarzysza lub uciekając przede mną, był zapewne rozwścieczony do ostatnich granic. Zobaczył przez szparę śpiącą kobietę lub wyczuł jej obecność i postanowił wyciągnąć ją na zewnątrz. Wsunął łapę pod ścianą, zagarnął nią kobietę i zaczął ciągnąć. Jej krzyki i lamenty, które ja również słyszałem, o-budziły małżeństwo. Zaczęli głośno krzyczeć, wzywając pomocy. Ludo jadowi udało się tymczasem wyciągnąć na zewnątrz głowę i szyję kobiety, którą zabił wyrywając jej krtań. Reszta ciała została wewnątrz budynku, gdyż konająca kobieta zaczepiła się o dwa bambusowe kije wzmacniające ścianę. Złamały się, a koniec jednego z nich rozdarł sari i wbił się w bok nieszczęsnej ofiary, przygważdżając jej ciało do bambusowej ścianki. Straszliwe krzyki kobiety i obojga małżonków widocznie podziałały odstraszająco na tygrysa, gdyż zrezygnował z zabrania łupu. Zwłoki kobiety wyglądały okropnie. Pazury tygrysa rozdarły jedną jej pierś na strzępy. Potwór przegryzł jej krtań, wyszarpując na wierzch tchawicę. Głowa trzymała się tylko na kościach szyi i skórze karku. Kobieta leżała w kałuży krwi, która w dużej mierze wsiąkła już w wysuszoną ziemię. Małżeństwo kuliło się przerażone w najodleglejszym kącie chaty, obawiając się, że tygrys wróci lada chwila. Siedzieli z wytrzeszczonymi oczami, niemal sparaliżowani ze strachu. Nie zdawali sobie sprawy, że tymczasem słońce wzeszło i zrobiło się jasno. Gdy usłyszeli moje kroki, wydawało im się, że to wraca tygrys, i zaczęli bełkotać z przerażenia. Zawołałem głośno, by ich uspokoić. Rzucili się wtedy do drzwi, otworzyli je, wybiegli z chaty i upadli na ziemię, tarzając się i krzycząc ze strachu. Nagłe 199 IT piero po dłuższym czasie mogli opowiedzieć mi całą hi-, storię. » Wszedłem do chaty, aby obejrzeć straszliwie okaleczone ciało. Właśnie w tym momencie zjawił się doktor w towarzystwie kilku wieśniaków, którzy wczoraj wieczorem nam pomagali. Stanley czuwał całą noc, ale nie usłyszał strzału, choć jego echo musiałoby dotrzeć do Tagarthy. Doszedł więc do wniosku, że albo tygrysy się nie zjawił, albo ja zostałem zabity, i przybiegł spraw-i dzić, co się stało. ;, Moje pierwsze pytanie zaskoczyło go: —¦ Jak się czuje twoja pacjentka? Spojrzał na mnie, zdziwiony tą troskliwością, po czym mruknął: — W porządku. Ale co się tutaj stało? Opowiedziałem mu wszystko i od razu ułożyliśmy plan dalszego działania. Wyprosiliśmy bez ceremonii ocalałe małżeństwo z chaty, każąc im zabrać rzeczy. Nie opierali się ani chwili i wyraźnie byli zadowoleni, gdy poradziliśmy im, by wrócili z naszymi pomocnikami do wsi. Postanowiliśmy, że Stanley ukryje się w drugiej chacie, a ja będę czatował przy zwłokach. Byliśmy prawie pewni, że ludojad wróci do swego łupu, ponieważ jednak był jeszcze drugi tygrys, który w każdej chwili mógł także stać się ludojadem, o ile już nim nie był, doktor musiał być przygotowany do rozprawienia się z nim. Omówiliśmy wszystkie szczegóły. Po pierwsze — żaden z nas nie będzie strzelał w stronę kryjówki swego towarzysza. Po drugie ¦— jeśli Stanley pierwszy zobaczy tygrysa albo oba tygrysy, powstrzyma się od strzału, póki notoryczny ludojad nie zbliży się do zwłok, dając mi w ten sposób możność zastrzelenia prawdziwego winowajcy. Zaraz po moim strzale zabije dru- Musieliśmy ściśle przestrzegać tego planu, aby w ostatecznym momencie uniknąć omyłki, gdyby bowiem doktor strzelił pierwszy, mógłby zabić niewłaściwego tygrysa, a ludojad na pewno by wtedy uciekł. Drugiego tygrysa też trzeba było zabić, ale ludojad musiał zginąć pierwszy i nie wolno nam było dać mu szansy ucieczki. Ponieważ byłem zmęczony po nie przespanej nocy, a Stanley czuł się trochę bardziej wypoczęty (chociaż przez kilka godzin zajmował się żoną wiejskiego dygnitarza), zdecydowaliśmy, że teraz pójdę do Tagarthy trochę się przespać, a o trzeciej wrócę z obiadem dla doktora oraz prowiantem dla nas obu na kolację. Miałem poza tym przynieść wodę do picia, herbatę i specjalną latarkę, którą Stanley zamierzał zamocować na lufach swojej dubeltówki. Jeden z nas musiał na wszelki wypadek zostać na straży, gdyż któryś z tygrysów mógł zachować się w sposób zupełnie niezwykły i w biały dzień powrócić do łupu. Przyszedł mi wtedy do głowy nowy pomysł, a Stanley uznał go za dobry. Wzięliśmy z chaty jutowy worek i wróciliśmy na miejsce, gdzie leżały szczątki pierwszej ofiary. Zgodnie z moim planem mieliśmy je zabrać na wypadek, gdyby któremuś z tygrysów przyszła ochota wrócić na dawne miejsce. Wówczas nic by tam nie zastał i niezwłocznie pomknąłby do chat, w których mieliśmy się ukryć. Gdy poprosiliśmy wieśniaków, aby zabrali pozostałe szczątki, wyłoniły się nowe trudności. Ponieważ należeli do wysokiej kasty, wstrząsnęli się z obrzydzenia na samą myśl o takiej robocie i wręcz odmówili. Nie pozostało nam nic innego, jak zrobić to samym. Stanley potraktował to raczej obojętnie, gdyż był lekarzem, ale ja z trudem przezwyciężyłem wstręt. Strzępki mięsa, które jeszcze pozostały na kościach, po dwóch dniach 200 201 ły na nich jajeczna i w ciągu dwóch upalnych dni wylęgły się z nich miliardy larw, które pokryły szczątki białą, kłębiącą się masą. Zgarnęliśmy dokładnie wszystkie resztki do worka. Ponieważ żaden z naszych pomocników nie chciał go nawet dotknąć, przypadł mi w udziale trud dźwigania tego ohydnego ciężaru aż do samej wioski. Dziwiłem się, że te szczątki są tak ciężkie, stanowiły przecież stosunkowo niewielką część swego właściciela. Byłem zlany potem i cuchnąłem straszliwie, bo lepka ciecz wypływającą z gnijących resztek przesączała się przez tkaninę worka na moje ręce, ramiona i szyję. Wyglądałem okropnie, gdy zjawiłem się u wejścia do siedziby miejscowej policji, aby zwalić tam z pleców cuchnący ciężar. Wartownik wybałuszył na mnie oczy. Przynajmniej raz w życiu był zbyt zaskoczony, , iby domagać się zeznań. Ja natomiast, choć doskonale o tych formalnościach pamiętałem, nie miałem zamiaru mu o nich przypominać. Po co miałem to robić? I tak rozpęta się piekło, gdy komendant posterunku ze swymi pomocnikami wróci do Tagarthy. Dlaczego zabraliśmy szczątki z miejsca tragedii? Skąd policja ma wiedzieć, że ten człowiek został zabity przez tygrysa? A może go zamordowano? Może popełnił samobójstwo? Pomyślałem, że fordzie jeszcze dość czasu, by odpowiedzieć na wszystkie te pytania. Na razie marzyłem o kąpieli, herbacie, gorącym posiłku i paru godzinach snu. Poszedłem prędko do kwatery doktora, który zaofiarował mi gościnę, i wrzasnąłem na służącego, żeby zaparzył cały galon herbaty. Zrzuciłem z siebie cuchnące ubranie, wyprałem koszulę, i wreszcie wlazłem do wanny, w której siedziałem całą godzinę. Kiedy w końcu z niej wyszedłem, byłem przynajmniej dwa funty lżejszy. Zabrałem się zaraz do herba- 202 j z całą powagą zwrócił mi uwagę, że powinienem zostawić choć trochę miejsca na obiad. Ale gdy po obiedzie wstawałem od stołu, nie została na nim nawet okruszyna. Służący zaczął na mnie patrzeć z podziwem, zdumiony pojemnością mojego żołądka. Poleciłem mu zapakować obiad dla doktora oraz kolację dla nas obu, chciałem je bowiem zabrać z sobą, wracając do chat o trzeciej po południu. Pokręcił smutno głową i odparł, że z obiadu już nic nie zostało. Zjadłem wszystko. Dałem mu zatem pieniądze na obiad i kolację i kazałem się zbudzić punktualnie o pół do trzeciej. Obudził mnie przed samą trzecią, ale niewiele miałem do roboty, ponieważ jedzenie było już gotowe i spakowane, wraz z dwoma termosami herbaty i dwiema manierkami wody. Wziąłem latarkę doktora i włożyłem ją do dużego worka z jedzeniem i termosami. Manierki z wodą oraz sztucer przewiesiłem sobie przez ramię i wyruszyłem do chat. Idąc szybko, prędko dotarłem na miejsce, gdzie zastałem doktora, bardzo głodnego. Tygrysy nie dały znać o sobie. Gdy Stanley jadł z apetytem obiad, jeszcze raz omówiliśmy szeptem nasz plan. Potem napiliśmy się wody, a termosy z herbatą postanowiliśmy zostawić na wieczór. Rozstaliśmy się o czwartej. Ja poszedłem do sąsiedniej chaty, gdzie leżały zwłoki kobiety, zabierając ze sobą sztucer, latarkę, kolację, termos z herbatą i pół manierki wody, a Stanley został ze swoim przydziałem zapasów. Zająłem stanowisko, starając się, aby znajdowało się ono jak najdalej od zwłok. Ulokowałem się możliwie najwygodniej, wiedząc, że będę musiał czuwać aż do świtu, czyli około czternaście godzin. Nauczyłem się nieskończenie długo siedzieć po tu- 203 'Ucz. iuuiu i w nie zasadniczą, gdy się czatuje na zwierzynę. Nawet najlżejszy ruch lub najcichszy dźwięk mogą zdradzić obecność człowieka dzikiemu stworzeniu, obojętne, czy to będzie zwierzę czy ptak. Jeśli zwierz, na którego się poluje, jest obdarzony wyostrzonym zmysłem powonienia, trzeba dokładnie zbadać kierunek wiatru o-raz pamiętać, że im wiatr jest silniejszy, tym dalej rozchodzą się wszelkie zapachy. Właśnie dlatego indyjscy kłusownicy nigdy nie polują, jeśli noc jest wietrzna. Deszcz uniemożliwia dalekie rozchodzenie się woni, ale z wyjątkiem tygrysów i słoni wszystkie zwierzęta chronią się przed nim do swoich kryjówek, a w wielką ule^ wę nawet one ograniczają poruszanie się po dżungli. Ponieważ jednak tygrysy mają słabo rozwinięty zmysł węchu, nie przejmowałem się zbytnio tą kwestią. Za to bardzo uważałem, by jakimś ruchem lub dźwiękiem nie zdradzić ludojadowi swojej obecności. Po przygodach ulbiegłej nocy oba tygrysy musiały być porządnie przestraszone i na pewno będą zachowywały się bardzo ostrożnie. Instynkt w zdumiewający sposób potrafi podpowiedzieć tygrysowi, czy będzie miał do czynienia z bezradną i bezbronną ofiarą, czy z myśliwym, który może go zastrzelić. Ciało kobiety, zakryte przed słońcem, nie zaczęło jeszcze cuchnąć. W chacie było zacisznie i z prawdziwą przyjemnością wypoczywałem w niej po poprzedniej nocy spędzonej w dusznej i ciasnej jamie. Wokoło panowała cisza, gdyż w obawie przed ludojadem pasterze z Ta-garthy i okolicznych wiosek odstąpili od codziennego zwyczaju i nie wypędzili trzody na pastwisko w dżungli. Popołudnie upłynęło w ciszy, zakłóconej tylko brzęczeniem much, które odnalazłszy zwłoki zaczęły niezwłocznie składać jajeczka na ciele zabitej kobiety. Na 204 I widziałem i tylko patrząc w wąską szparę między ścianą i ziemią mogłem obserwować powoli zapadający zmierzch. W okolicy było niewiele panter i innych dzikich kotów, dzięki czemu roiło się w niej od ptactwa, którym żywią się te zwierzęta. Kiedy więc usłyszałem ptasi koncert oraz przeraźliwe krzyki pawi, wiedziałem, że zbliża się zachód słońca. Zjadłem po cichu przyniesioną z Tagarthy kolację i popiłem herbatą. Niebawem ptaki ucichły i z kolei rozległo się beczenie żerującej gdzieś w pobliżu chmary axisów, a potem z daleka odezwał się sambar. To upewniło mnie, że jest już po zachodzie słońca, w czym trudno mi było się zorientować, gdyż w chacie od dłuższego czasu było zupełnie ciemno. Wkrótce usłyszałem piskliwe głosy lelków oraz ciche zawodzenie ślepowronów, dobiegające znad strumyka. Noc zapadła na dobre i nic już nie widziałem w o-taczających mnie ciemnościach. Jeśli ludojad przyjdzie i poruszy zwłoki kobiety, będę musiał poświecić sobie latarką. Zmusiło mnie to do zastanowienia się. Jeśli zaświecę latarkę, promień światła odbije się od ściany chaty i o-ślepi mnie. Nie będę niczego widział ani ponad nim, ani w szparze między ścianą i ziemią, a więc nie zobaczę także ludojada. Myśl o tym nie dawała mi spokoju i zdecydowałem się zmienić pozycję. Postanowiłem położyć się na brzuchu możliwie najbliżej zwłok kobiety. Powinno mi to bardzo ułatwić zadanie, gdyż wtedy trzymając przed sobą sztucer, musiałbym tylko wycelować i pociągnąć za spust, gdy zjawi się tygrys. Ludojad nie będzie mógł bez żadnego szmeru wyciągnąć zwłok kobiety na zewnątrz, bo koniec jednego bambusa ze ścia- 205 pociągnąć zwłoki, żeby je uwolnić z uwięzi. Z termosem i bronią w ręku przyczołgałem się po cichu do ciała kobiety i położyłem obok. Umieściłem sztucer przed sobą, trzymając kolbę pod pachą. Wylot lufy znajdował się o kilka cali od szpary. Poruszając się, przypadkiem natrafiłem na coś bardzo zimnego i sztywnego. Była to noga trupa, więc szybko odsunąłem ' się w bok. Przez trzy godziny ludo jad nie dał o sobie znać. Było -już po dziesiątej. Tygrysy wracają zwykle do swego łupu około ósmej, a pantery jeszcze wcześniej. Zacząłem już przypuszczać, że zwierz postanowił trzymać się z daleka od chat, gdy wtem noga, której przed trzema godzinami niechcący dotknąłem, nagle otarła się o moje ramię. Tym razem było to jeszcze bardziej przykre, gdyż wyraźnie poruszyła się. Zimna, sztywna noga teraz nie tylko ocierała się o mnie, ale powoli zaczęła sunąć do przodu. Nie słyszałem najcichszego nawet szmeru, ale noga znów się przesunęła. Włosy zjeżyły mi się na karku i ogarnęła mnie panika. Miałem ochotę uciec na czworakach jak najdalej od tego zmasakrowanego ciała, które nagle ożyło. Po chwili jednak oprzytomniałem. Drżałem z emocji i pot zalewał mi oczy, ale domyśliłem się, co zaszło. Oczywiście noga nie ożyła nagle i nie poruszała się sama. Ciągnął ją ludojad. Nadal nic nie widziałem. Zrobiłbym bardzo głupio, gdybym wysunął lufę sztucera i strzelił na oślep, gdyż przestraszyłbym tylko tygrysa, który by uciekł, aby nadal uprawiać rozbój w innych okolicach. Co najwyżej mógłbym go zranić. Musiałem wiedzieć, do czego strzelam. Właśnie wtedy usłyszałem ciche skrobnięcie gdzieś ciągu nic nie widziałem. Miałem wielką ochotę zapalić latarkę, ale w porę sobie uświadomiłem, że może mnie to tylko oślepić. Było jednak konieczne, żebym się przekonał, gdzie się dokładnie znajduje i kim jest sprawca tego odgłosu. Zrobiłem wtedy coś bezgranicznie głupiego. Ponieważ w ciemnościach nic nie mogłem zobaczyć, pomyślałem, że na pewno uda mi się wyczuć dotykiem, co się dzieje, i wyciągnąłem ostrożnie prawą ręką w stronę miejsca, gdzie przed chwilą coś skrobnęło. Nie potrzebowałem sięgać daleko. Moje palce od razu natrafiły na coś miękkiego i sprężystego. W sekundę potem świat zatrząsł się w posadach. Ludojad zapamiętał zapewne, że poprzedniej nocy nie mógł wyciągnąć ciała ofiary, chciał więc teraz mocno chwycić je w pazury i w tym celu wsunął łapę w szparę pod ścianą. Domyśliłem się, że to ruch jego łapy spowodował szmer, który przed chwilą słyszałem. Kiedy dotknąłem palcami jego skóry, tygrys, który nigdy nie słyszał o duchach, natychmiast zorientował się, że w chacie przebywa żywe stworzenie. Każdy normalny tygrys natychmiast by uciekł. Ale Potwór, który nie był zwyczajnym tygrysem i zawsze robił cdś nieoczekiwanego, wpadł w pasję. Wydał przeraźliwy ryk, chwycił zębami ścianę chaty i zaczął ją rozrywać na kawałki. Ułatwiło mi to zadanie. Rozwarł się przede mną wielki otwór i strumień światła z mojej latarki padł na potworny pysk tygrysa z kawałkiem bambusowej ściany w zębach. Ponieważ od celu dzieliło mnie tylko kilka cali, kula trafiła tygrysa w samą gardziel. Zaraz potem, nie wypuszczając sztucera z ręki, przetoczyłem się po ziemi w drugi koniec chaty, wiedziałem bowiem, co teraz nastąpi. Byłem już po przeciwnej stronie, gdy Potwór przez ogromną dziurę w ścianie 206 207 UO SJ.UUK.cl. lVJ.lctic.iii wicj^ «wo\- ti-wuu, k^j wać mu jeszcze dwie kule prosto w łeb. Zostawiłem śmiertelnie ranione zwierzę miotające się po ziemi, rzuciłem się do drzwi i otworzyłem je na całą szerokość tylko po to, żeby znów zobaczyć coś przerażającego. Dwadzieścia stóp ode mnie, pod ścianą sąsiedniej chaty, leżał drugi tygrys, wyciągnięty na boku i wstrząsany drgawkami. Zabił go Stanley dwiema kulami wystrzelonymi z bliskiej odległości z obu luf śrutówki naraz. Byłem ogłuszony hukiem mego wystrzału i półprzytomny z emocji, nie słyszałem więc, że Stanley też strzelał. Opowiedział mi, że usłyszał ryk ludojada i zaraz potem mój pierwszy strzał, a po chwili hałas łamiącej się ściany. Wbrew umowie rzucił mi się na pomoc i wpadł prosto na drugiego tygrysa, stojącego o parę kroków od chaty, który obserwował swego towarzysza, wyraźnie niezdecydowany, co robić. Doktor wystrzelił jednocześnie z obu luf swej dubeltówki i wpakował śmiertelną kulę w serce zwierzęcia. Tak jak przypuszczaliśmy, ludo jad był tygrysicą, a drugi zwierz towarzyszącym jej samcem. Cała wieś Tagarthy ucztowała przy wtórze bicia w bębny aż do świtu, a gdy wiadomość o zabiciu tygrysów dotarła na drugi dzień do Bellundur, stary Buddiah zaczął paradować po wiosce pełen dumy. A więc jego mantras położyły raz na zawsze kres rozbojom tygrysi-cy-ludojada i jej samca. Buddiah rzeczywiście miał się z czego cieszyć. Odzyskał sławę wielkiego czarodzieja, mógł więc słusznie oczekiwać, że zje jeszcze wiele duszonych w curry kogutów i wypije mnóstwo butelek ognistego araku, którego produkcją wsławili się wieśniacy z Bellundur. Kiedy w południe przyszedłem mu podziękować, był już pijany na umór. Do dżungli nie zawsze jeździ się polować i zabijać. Ja sam z wiekiem coraz mniej mam ochoty zabijać i robię to tylko w razie konieczności. Dla odmiany opiszę więc teraz kilka przygód, które zdarzyły mi się podczas leśnych wędrówek. Wśród niskich wzgórz na północ od Gór Nilgiriskich leżą faliste tereny, w zachodniej części porośnięte gęstym lasem. Padają tam często obfite deszcze. Dżungla, rosnąca we wschodniej części tych terenów, jest trochę rzadsza, gdyż monsun rozładowuje się na wysokich szczytach Gór Nilgiriskich i nie niesie już dalej zbyt wiele deszczu. Przed wiekami cały ten teren był starannie uprawiany i gęsto zaludniony. Szczątki ruin wielu wsi, świątyń, fortec i dróg można dziś jeszcze znaleźć na porośniętych przez dżunglę obszarach, które przed laty mogły się szczycić wysoko rozwiniętą cywilizacją. Dla przykładu opiszę Chemanath, gdzie obecnie sześć plecionych chat stoi na dwuakrowym kolistym polu, o-grodzonym niskim żywopłotem z cierni. Pole pokrywa kilkucalowej grubości warstwa krowiego nawozu, nagromadzona przez dziesiątki lat, w ciągu których „zagroda" służyła setkom bydła za schronienie. W lecie, gdy w najbliższej okolicy nie ma paszy i bydło wyprowadza się na dalsze pastwiska, nawóz krowi wysycha i twar- 14 — Ryk tygrysa 209 wraca. Deszcze i mocz wydzielany przez bydło zamfcnię'-te na noc w cierniowym ogrodzeniu, wsiąkając w pokrytą nawozem ziemię, tworzą grząskie trzęsawisko. Chaty pastuchów znajdują się w środku ogrodzonego terenu, jeśli więc ktoś chce rozmawiać z ich mieszkańcami, musi przebrnąć przez to cuchnące bagno, w którym grzęźnie się po kostki, a czasem nawet wyżej. Ale nie o tej zagrodzie mam zamiar pisać, lecz o ruinach wielkiej świątyni, znajdujących się o jakieś pół mili stamtąd. W obrębie murów świątyni zapuściły korzenie potężne drzewa figowe, ale samo sanktuarium, najświętsza świętość, do której dostęp mieli tylko bramińscy kapłani, zachowało się w dość dobrym stanie. Sanktuarium stoi w środku dziedzińca i trzeba przejść pod wielkimi kamiennymi kolumnami, przechylonymi pod niewiarygodnym kątem, aby dostać się do masywnych drewnianych drzwi sześciocalowej grubości, nabitych dużymi mosiężnymi guzami i zaopatrzonych w dźwignię do otwierania z zewnątrz. Potężny skobel, na który zamyka się je od środka, również się zachował. Przetrwały także zardzewiałe zawiasy z kutego żelaza, a stare wrota skrzypią niemiłosiernie, kiedy się je otwiera. Może przez własny ciężar, a może dzięki specjalnemu kątowi zawieszenia potężne wrota schodzą się i zatrzaskują natychmiast, kiedy się przez nie przejdzie, i każdego ogarnia przeraźliwy lęk, że został żywcem zamurowany w sanktuarium i nigdy już z niego nie wyjdzie. Świątynię zbudowano z granitu, a kilka kroków przed jej frontem znajdują się ruiny studni, która ongiś również musiała być wspaniała. Jest wyłożona granitem i ma przeszło sto pięćdziesiąt stóp głębokości. Wiele granitowych bloków osunęło się do wnętrza i na dnie studni nie widać dziś nawet śladu wody. 210 szą ślę otoczone fosą ruiny" feamiennejfbrlecy. Obecnie porasta je las. Nikt tam nie chodzi, a zamieszkali w dżungli Irilasi też omijają je z daleka. Podobno duchy tysięcy wojowników, którzy wyginęli tam w ciągu kilku dni, dotąd nawiedzają to miejsce. Nikt nie wie dokładnie, kiedy rozegrała się ta tragedia. Opowieść tę od wielu pokoleń przekazuje się z ojca na syna, zawsze w tej samej wersji. Mogło się to wydarzyć dwieście lub trzysta lat temu, a nawet wcześniej. Jakoby właśnie w tym czasie przyszła „straszna gorączka", która skosiła tysiące ludzi. Kto został nią nawiedzony, nie oglądał już następnego dnia. Nie było wtedy żadnych lekarstw ani doktorów. Ludzie padali tak jak stali i nie było komu ich pochować. Opowiadają, że straszliwy odór rozkładających się ciał czuli nawet mieszkańcy Kalhatti, choć osiedle ich położone jest na odległym o siedem mil zboczu góry. Ci nieliczni, którzy przeżyli, uciekli z doliny śmierci, nie tracąc czasu na zabieranie swoich rzeczy. W ten oto sposób wygasła na tym obszarze cywilizacja. Dżungla rozprzestrzeniła się, wymazując ślady ludzkiej obecności, a drapieżne zwierzęta przez cały rok żywiły się rozkładającymi się ciałami i kośćmi zmarłych. Nikt nie wie, co to była za straszliwa choroba, ale sądząc ze spustoszenia, jakie siała zadając gwałtowną śmierć, przypuszcza się, że mogła to być najgroźniejsza ze wszystkich chorób epidemicznych, a więc dżuma — w swojej najzłośliwszej postaci. Ludność zamieszkująca ten obszar wymarła lub opuściła go, aby nigdy nie wrócić. W dawnych czasach do miejsca świętego nie miał wstępu żaden obcy przybysz, szczególnie, jeśli jadał mięso lub był cudzoziemcem. Kapłani — bramini odprawiali nabożeństwa nago i boso. Kiedy się o tym pomyśli, 211 tego sanktuarium w oBuwiu. W głębi świątyni znajduje się gliniane podwyższenie, na którym stoją wyrzeźbione w kamieniu figury czczonego przez Hindusów byka. Jeśli dobrze pamiętam, jest ich pięć i są różnej wielkości. Byk jest zawsze przedstawiany w postawie siedzącej. Największa figura ma stopę wysokości i dwie i pół długości. Najmniejsza około czterech cali na dziesięć. Przed podwyższeniem stoi stara lampa wysokości sześciu cali. Zrobiona jest z mosiądzu, który w ciągu długich lat zmatowiał i zoksydo-wał się całkowicie. Lampa składa się z płytko wydrążonej miseczki na oliwę, z wyżłobionym rowkiem na knot. Stoi na podstawie wyrzeźbionej w kształt posągu jakiegoś bóstwa. I tu zaczyna się moja opowieść. Parę lat temu pojechałem do tej świątyni w towarzystwie turystów, których spotkałem przypadkowo w dżungli. Słyszeli o świątyni i zapytali mnie o drogę, a ponieważ trudno określić marszrutę, sam ich tam zawiozłem. Było ich czworo. Staliśmy w miejscu świętym, przyglądając się kamiennym bykom. W pewnej chwili jeden z turystów, Australijczyk z pochodzenia, nazwijmy go kapitanem Neide, zauważył mosiężną lampę i wpadł w zachwyt. — Wezmę ją sobie na pamiątkę — powiedział i wsadził lampę do kieszeni. — Nie powinien pan tego robić — zwróciłem mu uwagę. — Odstaw ją z powrotem, John — poparła mnie jego żona. — Wcale nam nie jest potrzebna. — Dlaczego tak mówisz? — upierał się John. — Bardzo mi się przyda. Lampa wystawała mu z kieszeni, gdy wychodziliśmy ze świątyni, a mnie było wstyd, że po setkach lat to narzędzie kultu opuszcza swój przybytek. Wróciłem 212 camund, położonego w górach o siedemnaście""mMTcfa-' lej. Przed odjazdem wspomnieli, że spędzą tam jeszcze pięć dni. Gdy w cztery dni potem przechadzałem się samotnie po szosie, minęła mnie jadąca z Ootacamund czarno-żół-ta taksówka, która gwałtownie zahamowała o parę kroków dalej. Ponieważ taksówki na ogół nie pojawiają się w dżungli, podszedłem przekonać się, jakich przywiozła pasażerów. Ku swemu wielkiemu zdziwieniu zobaczyłem na tylnym siedzeniu kapitana Neide, wspartego na poduszkach i przykrytego kocem. Wyglądał na ciężko chorego. Obok niego siedziała pani Neide, blada i zdenerwowana. — Dzięki Bogu, że pana spotkaliśmy, panie Ander-son — wykrzyknęła na powitanie. — Coś strasznego stało się z Johnem. Po czym wyjaśniła mi, że zaraz po powrocie do Ootacamund jej mąż dostał wysokiej gorączki i ciężko zachorował. Wezwany doktor skonstatował porażenie słoneczne i zaczął leczyć pacjenta zgodnie z tą diagnozą. Ale w ciągu nocy temperatura przekroczyła czterdzieści stopni. Neide zaczął majaczyć. Zrozpaczona żona i przyjaciele ponownie wezwali doktora. Przewieziono chorego do szpitala, gdzie lekarze orzekli, że jest to prawdopodobnie bardzo ostra odmiana febry lub ciężki atak malarii. Chory zaczął zażywać chininę, ale nic mu to nie pomogło. Na trzeci dzień Neide był beznadziejnie chory i lekarze przyznali się, że nie wiedzą, co mu jest. Czwartego dnia rano Neide sam wykrył powód swojej choroby. Trapiony wysoką gorączką prawie cały czas majaczył, tylko na parę minut odzyskując przytomność. Podczas jednej z takich chwil szepnął do swojej żony: — Margaret! To ta lampa. Muszę ją odwieźć do świątyni. Wynajmij samochód... taksówkę... co ci się uda. 213 nie zrobię. Muszę ją sam odwieźć. Słabnącym głosem wytłumaczył żonie, że we śnie widział lampę stojącą na dawnym miejscu przed ołtarzem w starej świątyni. Pani Neide powtórzyła prośbę męża doktorowi, który lekko się uśmiechnął i odparł krótko: — Maligna, proszę pani... wyobraził sobie to wszystko w gorączce. Ale pani Neide uwierzyła mężowi. W ich hotelowym pokoju stała na stole ta straszliwa lampa. Zdawała się siłą ściągać na siebie uwagę i pani Neide nie mogła odwrócić od niej wzroku. — Wydaje mi się, panie doktorze, że powinnam zawieźć męża do świątyni. Czuję, że stanie się coś strasznego, jeśli nie oddamy tej lampy. — Jeśli pani zabierze męża ze szpitala w jego obecnym stanie, nie będę odpowiedzialny za skutki. Jest tak ciężko chory, że nie mogę na to pozwolić. Pani Neide poszła do męża i powtórzyła mu decyzję doktora. — Jeśli mi nie pomożesz odwieźć lampy, nie dożyję jutra. Wiem, że tak będzie, Margaret — wyszeptał z trudem. — Wyręczę cię i sama ją zawiozę taksówką, John. — Nie, nie — upierał się chory. — To ja ją zabrałem i sam ją muszę odwieźć. W ten sposób doszło do naszego spotkania na drodze. Nie tracąc czasu usiadłem koło kierowcy i wyprowadziłem samochód na drogę, skręcając z szosy do zagrody Chemanath. Do świątyni było już stamtąd niedaleko, ale nie było do niej dojazdu. Kapitan Neide odzyskał przytomność i chciał sam zanieść lampę do świątyni, ale było oczywiste, że jest zbyt słaby, by móc chodzić. — Myślę, John, że okazałeś już dość skruchy — powiedziałem. — Przywiozłeś lampę tak daleko, jak po- 214 mle." Pozwól, żebyśmy" z "twoją "źóną zwrócili lampę w twoim imieniu, a sam trochę odpocznij. Był tak wyczerpany, że nie mógł odpowiedzieć, ale skinął głową na znak zgody, wobec czego pani Neide wzięła lampę, a ja zaprowadziłem ją do świątyni. Stare drzwi zaskrzypiały, kiedy je otwarliśmy, i same się za nami zawarły. Stanęliśmy przed ołtarzem z pięcioma bykami i pani Neide z należytym szacunkiem postawiła starą mosiężną lampę na jej podstawie. Szlochała przy tym cicho i zauważyłem, że się modli. W zupełnym milczeniu wróciliśmy do samochodu. Kapitan Neide był pogrążony w głębokim śnie. Wyciągnąłem rękę i dotknąłem jego czoła. Krople potu spływały mu po czole i policzkach. Gorączka go opuściła i był zupełnie chłodny, gdy go dotknąłem. Z pomocą żony otuliłem chorego kocem i pozamykałem okienka samochodu, żeby go zabezpieczyć przed przeciągiem, po czym powiedziałem kierowcy, aby jechał prosto do hotelu w Ootacamund. Nie trzeba było wracać do szpitala. Neide wyzdrowiał. Gdy samochód odjeżdżał, w oczach jego żony lśniły łzy radości. Opisałem to wydarzenie bardzo dokładnie. Każdy może je dowolnie komentować. Czy była to autosugestia? Nie będę się sprzeczał. Wiem tylko, że tak było naprawdę. Człowiek, o którym wam teraz opowiem, był dakoi-tą* — złodziejem i mordercą dziewięciu osób. Historia ta zaczęła się przed wielu laty. Bandyta na- * Dakolta — bandyta hinduski, dokonujący grabieży z bronią w ręku. 215 'sano: „Lat trzydzieści dziewięć, wzrost pięć stóp i siedem5" ' cali, cera przeciętnie ciemna, nosi zawadiacko podkręcone wąsy sięgające prawie do skroni, ma wyraźnie wysuniętą górną wargę i bliznę biegnącą od kącika prawego oka do dolnego płatka prawego ucha". Wszystkiemu winna była rodzinna wendeta. Ojciec Selvaraja pokłócił się z sąsiadem. Sąsiad namówił kilku krewnych i pewnej nocy zaczaili się na starego człowieka. Zamordowali go i przywiązali ciało do drzewa przy szosie, żeby rano wszyscy je zobaczyli i mieli odpowiednią nauczkę. Selvaraj był wtedy młodym człowiekiem. Wiedział 0 wendecie, ale przez długi czas trzymał się na uboczu. Dopiero okrutny mord, dokonany na ojcu, wytrącił go z równowagi. Wezwał do pomocy brata i pięciu krewnych, po czym siedmiu mścicieli pojechało do domu morderców i zarąbało wszystkich dziewięciu drewnianymi toporami. Natychmiast wszczęto za nimi pościg, gdyż powód tego masowego mordu i jego sprawcy byli ogólnie znani. Trzej krewni Selvaraja, którzy pomagali mu w zbrodni, zostali złapani, osądzeni i powieszeni. On sam, jego brat i pozostali dwaj krewni żyli od tego czasu w u-kryciu. Wendeta zataczała coraz szersze kręgi, ale żadna strona nie zwracała się o pomoc do policji. Krewni dziewięciu zabitych mężczyzn odnaleźli kryjówkę Selvara-ja, jego brata i dwóch kuzynów. Jak zawsze w takich razach, o miejscu ich pobytu dowiedzieli się przez kobietę. Brat Selvaraja zakochał się w mężatce 1 żył z nią, dzieląc mieszkanie z Selvarajem i dwoma pozostałymi mężczyznami. Pokrzywdzony mąż zawiadomił krewnych dziewięciu zabitych mężczyzn. Przyszli w nocy z benzyną i podpalili chatę, w której spali wro- 216 varajowi i jego dwóm towarzyszom udało się zbiec. Znów przyszła policja, aresztowała mścicieli, z których dwóch zostało po osądzeniu powieszonych. Od tego czasu oba wrogie obozy zaczęły się ukrywać w lesie, bojąc się policji i pragnąc pomścić się krwawo na przeciwnikach. Wyzuty z wszelkiego mienia, pozbawiony ziemi i jakichkolwiek środków utrzymania Selvaraj musiał w jakiś sposób żyć. Ponieważ nie mógł uczciwie zarabiać w żadnym mieście, bo policja natychmiast by go aresztowała na podstawie rysopisu, był zmuszony do uprawiania rozboju. Starał się jednak robić to uczciwie, 0 ile można użyć takiego określenia w powiązaniu ze zbrodnią. Selvaraj stał się więc dakoitą, swego rodzaju Robin Hoodem w południowych Indiach. Grabił bogatych, żeby żywić biednych. Posiadacze ziemscy, bogaci byznes-mani, właściciele sklepów i przemysłowcy padali ofiarą jego rozbojów, zatrzymywał jednak dla siebie tylko część łupu, a resztę oddawał kolegom, biednym, chorym 1 potrzebującym wsparcia. Nie można się więc dziwić, że opinie o nim były krańcowo różne. Przeważająca większość, łącznie z farmerami i uboższymi wieśniakami, kochała go i szanowała. Nieliczna grupa bogaczy i oczywiście policja bały się go i nienawidziły. Selvaraj zaczął z czasem używać pseudonimu. Miał wystającą górną wargę, więc powszechnie nazywano go „Mumptyvayan", co znaczy: człowiek z ustami jak mumpty. „Mumpty" to w miejscowym narzeczu szufla. Selvaraj żył w dżungli, która była jego państwem wraz z przyległymi obszarami, poczynając od brzegów rzeki Cauvery, przez wschodnią część rejonu Kollegal, cały rejon Salem i dalej przez Doddahalla i rzekę Sec- gramu. Zjawiał się i znikał, a władze nigdy nie mogły go złapać. Podobnie jak Man Singh, słynny bandyta działający w niedostępnej dolinie Chambal w Radżasthanie na północy Indii, Mumptyvayan uwielbiany był na południu kraju przez biedaków, zamieszkałych w dżungli i w jej najbliższym rejonie. Władze nigdy nie mogły zdobyć informacji o jego miejscu pobytu i nie mogły go schwytać. Ludzie donosili mu zawsze o wszystkich krokach policji, która, chcąc'go wytropić, co jakiś czas wysyłała do dżungli uzbrojone patrole. Modus operandi Mumptyvayana był bardzo prosty. Od armii życzliwych informatorów dostawał dokładne wiadomości o źródłach dochodu bogatych właścicieli ziemskich i kupców. Zjawiał się potem niespodziewanie w głuchą noc w domach tych notabli i pod groźbą noża i pistoletu zmuszał ich do oddawania wielkich sum pieniędzy, które w obawie śmierci wręczali mu bez chwili namysłu. Drugim sposobem zdobywania pieniędzy były napady na złodziei drzewa, którzy ciemną nocą przyjeżdżali z gromadą wynajętych robotników do jakiegoś ustronnego zakątka dżungli, ścinali drzewo, rąbali je na kawałki, ładowali na ciężarówkę i znikali przed świtem. Ale w momencie, gdy ciężarówka miała już odjechać, przed szoferką zjawiał się niespodziewanie Mumptyvayan i z wycelowanym w załogę pistoletem żądał pięćdziesięciu rupii okupu za utrzymanie ich kradzieży w tajemnicy. Zawsze tę sumę dostawał. Pewnego jednak razu jakiś przedsiębiorczy kierowca włączył bieg i chciał uciec. Mumptyvayan nie zastrzelił go, tylko przestrzelił obie tylne opony, jedną po drugiej. Kierowca zapłacił żądany okup. Został potem wyrzucony ze spółki, bo ciężarówka miała tylko jedną za- 218 wrócili z miasta z drugą oponą. Kłusownicy próbowali wyładować skradzione drzewo i Ukryć je w dżungli, ale zostali złapani, aresztowani i osadzeni w więzieniu, a ciężarówkę skonfiskowano. Jedna opona kosztuje sześćset rupii, a dakoita żądał tylko pięćdziesięciu. Po-tym wydarzeniu autorytet Mumptyvayana wzrósł jeszcze bardziej, a złodziej gorzko żałował, że odmówił zapłacenia umiarkowanego okupu. Z zeznań składanych policji wynikało, że Mumptyva-yan grabił w sumie przeciętnie około dwudziestu pięciu tysięcy rupii rocznie, ale cyfrę tę należałoby podwoić, uwzględniając dochody z rozbojów, o których policja nie była zawiadamiana, a takich było dużo, gdyż Mum-ptyvayan był przebiegły i najchętniej napadał na ludzi zarabiających w taki sposób, że trudno by im było, a czasem wręcz nie mogliby zwracać się o pomoc do policji. Z zasady pracował sam, gdyż był zbyt mądry, by ufać wspólnikom. Jego ubiorem była koszula i podarte szorty khaki. Nosił iszeroki pas, z przytroczonym na lewym boku wielkim nożem i sztyletem na prawym, przez ramię przełożony miał pas naładowany własnej roboty nabojami kaliber dwanaście, kulowymi i śrutowymi, a z ręki nie wypuszczał starej, ale dobrze utrzymanej dubeltówki, którą kiedyś gdzieś ukradł. Czasem wkładał zielony turban, żeby jego strój przypominał uniform Straży Leśnej, ale na ogół chodził z gołą głową. Był niezwykle rycerski w stosunku do kobiet, którymi na swoje nieszczęście nadmiernie się interesował. Jego legalna żona mieszkała w miasteczku Mecheri, dziesięć mil od Mettur Dam. Nigdy o niej nie zapomniał pomimo licznych konkubin w dżungli, na szlaku jego awanturniczej działalności. Policja obserwowała przez pół roku dom jego żony w Mecheri, co wcale nie przeszkadzało 219 szedł przebrany za kobietę, z zakrytą twarzą. Policja dowiedziała się o jego bytności, gdy opuścił już dom żony. Kiedy w miesiąc później przed domem tym znów pojawiła się zawoalowana postać, policjant rzucił się na nią, przewrócił na ziemię i założył jej kajdanki na ręce i nogi. Ale ku jego rozpaczy, wśród jawnych kpin sąsiadów, którzy zbiegli się, by uczestniczyć w tym widowisku, okazało się, że była to naprawdę kobieta. Przeklinając policję, z szyderczym uśmiechem przyznała się, że wysłał ją Mumptyvayan, aby narazić policjantów na pośmiewisko. Po tym wydarzeniu awanturniczy rozbójnik stał się jeszcze bardziej bezczelny i zaczął kpić sobie ze stróżów prawa i porządku. W dwa dni później na bramie posterunku policyjnego ukazała się kartka, którą dakoita podpisał pełnym nazwiskiem, uprzedzająca, że za tydzień, w ściśle oznaczonym dniu, zjawi się w miasteczku. Do Mecheri przysłano natychmiast dwie ciężarówki naładowane policjantami, którym kazano nauczyć się na pamięć rysopisu niebezpiecznego rabusia, żeby mogli go od razu rozpoznać. Nikt odpowiadający wyglądem temu rysopisowi nie pojawił się w miasteczku. Ale w porze obiadowej jakiś natrętny żebrak, łysy jak kolano i ślepy na prawe oko, zjawił się na posterunku i zaczął prosić jedzących na werandzie obiad policjantów o trochę strawy. Znalazło się kilku bardziej litościwych, którzy dali mu garstkę ryżu, reszta przegnała go bezceremonialnie. W kilka godzin potem policjanci zorientowali się, że jednemu z nich zginęła mała aluminiowa miseczka. Doszli zgodnie do wniosku, że ukradł ją żebrak, bo wszyscy żebracy są złodziejami. W dwa dni potem pewien policjant znalazł o świcie miseczkę przed bramą po- 220 Który azięKOwat wfascicieiowi za wypożyczenie. " ------r Rozwścieczone taką bezczelnością władze sprowadziły trzystu uzbrojonych policjantów, którzy uformowali się w oddziały po pięćdziesięciu ludzi i wyruszyli do dżungli z rozkazem dostarczenia bandyty żywego lub martwego. Kazano im jak najprędzej się z nim rozprawić, bo zaraz po awanturze z miseczką bezczelny rabuś ukradł karabinek bogatemu właścicielowi ziemskiemu, ale broń była bez naboi i władze sądziły, że bandyta nie mógł jeszcze się w nie zaopatrzyć. W czasie kiedy policja przeszukiwała las, Mumptyva-yan przyszedł do miasta i wybrał się do objazdowego kina. Obejrzał pół filmu, po czym odwiedził kasę i pozbawił przedsiębiorstwo całego wpływu gotówki za ten wieczór. Kasjer błagał o litość, skarżąc się, że wsadzą go do więzienia, bo dyrekcja posądzi go, iż wymyślił całą historię, żeby przywłaszczyć sobie pieniądze. Rycerski dakoita potraktował go wyrozumiale i szybko nagryzmolił kilka słów, stwierdzając, że to on, Mumpty-vayan, zabrał pieniądze. Dał kasjerowi pięć rupii z zagrabionych pieniędzy, radząc mu, żeby zjadł za nie dobry obiad w miejscowym hotelu, zanim wiadomość o napadzie na kasę dotrze do właściciela kina i zaczną się kłopoty. Już na drugi dzień rano dakoita odwiedził największy sklep w odległej o jedenaście mil wiosce Uttaimalai i zabrał właścicielowi sześćdziesiąt trzy rupie. Tym razem miał szyję owiązaną aż po uszy czarną chustą i był w płaszczu, spod którego wysunął ręce, trzymając w każdej z nich sztylet o podwójnym ostrzu, aby zastraszyć kupca i zmusić go do milczenia. W tym samym czasie został zwolniony z pracy dozorca więzienny, który pochodził z Pennagram, a pracował w więzieniu w Salem. Wrócił do domu bardzo rozgo- 221 Mumptyvayana oraz o tym, że policjsTrób"! "wszystko, aby go złapać. Eks-dozorcy przyszło wtedy na myśl, ^ że przy pomocy drobnego podstępu będzie mógł zna- : leźć dakoitę i zdobyć jego zaufanie, a potem pójdzie na f policję dobić targu. W zamian za obietnicę, że przyjmą | go z powrotem do pracy w więzieniu w Salem, zobowiąże się dostarczyć bandytę zakutego w kajdanki. Z godnym pozazdroszczenia sprytem eks-dozorca zabrał się do wykonania swego planu. Głośno rozpowiadał, że został skrzywdzony przez policję i chce pracować dla dakoity, dostarczając mu informacji o bogatych właścicielach ziemskich i kupcach w Salem, których łatwo da się ograbić. W odpowiednim czasie propozycja ta została powtórzona Mumptyvayanowi, który dał się nabrać. Skontaktował się przez pośrednika z eks-dozor-cą i odbył z nim wstępną rozmowę. Ustalili, że spotkają się znów pod drzewem rosnącym w ustronnym miejscu w pobliżu pastwiska Panapatii, o osiem mil od Pen-nagram. Mieli tam przyjść następnego dnia o dziesiątej w nocy i zawrzeć umowę. Eks-dozorca natychmiast zawiadomił policję w Pennagram, która postanowiła przybyć na spotkanie o pół do jedenastej, licząc, że w tym czasie bandyta będzie już zakuty w kajdanki. Władze policyjne zobowiązały się dopilnować, żeby ich informator odzyskał pracę w więzieniu w Salem. Na drugi dzień punktualnie o dziesiątej wieczorem dwaj przyszli wspólnicy spotkali się i zasiedli do rozmowy. Ale eks-dozorca okazał się nieostrożny. Poruszał się zbyt energicznie i, kiedy siadał na ziemi, pożyczone mu przez policję kajdanki uderzyły z brzękiem o kamień. Mumptyvayan miał czujny słuch i zaniepokoił go ten dźwięk. __ Co ty taro chowasz brzęczącego jak żelazo, bracie? _ zapytał podejrzliwie. 222 'sprawę, że przeciwnik odUcrył jego'grę, "rzuci? się "na niego- Obaj mężczyźni byli silni i muskularni, więc walczyli zaciekłe. Tarzali się po ziemi jak dzikie zwierzęta, ale żaden z nich nie prosił o litość ani nie okazywał jej swemu przeciwnikowi. W pewnej chwili, drugi raz tego wieczoru, zwykły kamień okazał się zbawienny dla Mumptyvayana. Kiedy eks-dozorca siedział na nim okrakiem dusząc go z całej siły, Mumpty poczuł nagle uwierający go w bok kamień. Chwycił go prawą dłonią i uderzył nim w głowę przeciwnika. Ogłuszony eks-dozorca stoczył się na ziemię i teraz z kolei Mumptyvayan był górą. Znów rozgorzała walka, ale Mumptyvayan zdążył wyciągnąć swój sztylet. Kiedy przeciwnik zaczął się z nim mocować, szybkie cięcie sztyletu zraniło mu poważnie trzy palce. Zawył z bólu i uświadomił sobie, że rozwścieczony bandyta może go zabić za jego przewrotność. Zaczął więc błagać go o zmiłowanie i zaklinał się, że żałuje tego, co zrobił. Właśnie wtedy Mumptyvayan usłyszał warczenie motoru policyjnego wozu. Znikł w ciemnej otchłani dżungli, zostawiając niedoszłego konfidenta wijącego się z bólu na ziemi i usiłującego zatamować krew, która tryskała obficie ze zranionej ręki. Po tej przygodzie dakoita stał się trochę ostrożniej-szy. Znikł z dżungli na jakieś cztery miesiące i dał znać o sobie w miastach Dharmapuri i Krishnagiri, gdzie okradał sklepy i ludzi. Zwędził także lornetkę właścicielowi samochodu, mieszkającemu trzy mile od Dharmapuri. Wkrótce potem znów wrócił do rozboju, rozpoczynając swoją działalność w bardzo efektowny sposób. Nadinspektor policji wybrał się pewnej niedzieli z ro- 223 na piknik i kąpiel pod wodospadem. Zaparkowali wil-1 lisa o niecałe sto jardów od miejsca pikniku. Kiedy po.? kąpieli i obiedzie wrócili do swego pojazdu, spostrzegli, \ że ukradziono im aparat fotograficzny. Na szarej karo-3 serii willisa w pięciu miejscach nagryzmolone były bia-f łą kredą następujące słowa w narzeczu tamilskim:^ „Mumptyvayan, radża dakoitów!" Ponieważ co jakiś czas odwiedzałem te strony, sły-;; szałem oczywiście wiele opowieści o Mumptyvayanie] i jego wyczynach. W początkach swojej działalności wzbudzał on we mnie sympatię, ale w dużej mierze; straciłem ją, dowiedziawszy się o kilku jego bezczel-;' nych rozbojach i ordynarnych kradzieżach. Zacząłem ' wtedy uważać za zwykłego kryminalistę. Przyznaję jednak, że gdy nasłuchałem się opowiadań policji o jego brawurze, poczuciu humoru i niezaprzeczalnej odwadze, zacząłem się nim żywo interesować i miałem wielką ochotę go poznać. Pewnego dnia zawiozłem moich przyjaciół na ryby do Hogenaikal i od razu uderzył mnie nastrój silnego podniecenia panujący w tej zazwyczaj spokojnej i sennej wiosce. Mumptyvayan znów dał znać o sobie, oczywiście w sensacyjny sposób. Pewien inżynier otrzymał od rządu w Madrasie polecenie zbadania, czy można zbudować tamę na rzece powyżej wodospadów, a jednocześnie miał dopilnować wszystkich robót prowadzonych w tej okolicy. O milę w górę rzeki, w miejscu gdzie miano postawić tamę, powstał obóz ponad stu robotników zaangażowanych do zbudowania drogi, wiercenia otworów i innych prac pomocniczych. Dla inżyniera i jego podwładnych postawiono specjalny barak. Wyznaczono też punkt wypłaty zarobków i przyjechał specjalny urzędnik, który przy koń- 224 leżność. Mumptyvayan zjawił się dwa dni przed wypłatą i zabrał kasjerowi trzysta pięćdziesiąt rupii przygotowanych na wypłatę w następnym tygodniu. Nie ruszył jednak ani jednej anna z wypłaty za bieżący tydzień, którą mieli otrzymać robotnicy. Dakoita nie poprzestał na tym wyczynie i z kolei zapukał do drzwi inspektora rybołówstwa, który mieszkał w odległej o milę wiosce Uttaimalai. Powiedział, że jest strażnikiem leśnym i przyszedł zameldować o pojawieniu się kłusowników rybnych. Kiedy inspektor otworzył drzwi, zamiast strażnika leśnego zobaczył Mumpty-vayana. Bandyta wtargnął do domu i zamknął frontowe drzwi. W mgnieniu oka wyciągnął swoje dwa sztylety i sterroryzował inspektora. Na szczęście miał on w domu tylko pięćdziesiąt jeden rupii, które oddał bandycie. Widziałem się z inspektorem, a potem z naczelnym inżynierem, który pozwolił mi porozmawiać z kasjerem. Wszyscy trzej potwierdzili, że słyszane przeze mnie opowieści są prawdziwe. Ale w danej chwili byłem bardziej przejęty budową tamy niż wyczynami bandyty. Postawienie tamy w tym miejscu pociągnęłoby za sobą zatopienie kilku tysięcy akrów dżungli, położonych w górze rzeki. W dolnym jej biegu stanęłyby domy ekipy budowlanej i z czasem powstałoby tam miasto. Cała wioska Uttaimalai, łącznie z moją chatką wybudowaną przed dwudziestu laty, miała zniknąć pod wodą. Odbyłem na ten temat dłuższą rozmowę z inżynierem, który bardzo uprzejmie ofiarował się obwieźć mnie swoim jeepem i dokładnie pokazać, gdzie ma się zacząć projektowana budowa. Z radością zgodziłem się na jego propozycję. Przy wyjeździe przyłączył się do 15 — Ryk tygrysa 225 rzut Oka wydawało mi się służbowym karabinkiem. Był z gołą głową, w białej opasce na biodrach i w wyrzuconej na wierzch koszuli khaki. Nogi zdobiły mu ogromne wojskowe buty, nałożone bez skarpetek. Gdy tylko ruszyliśmy, zapytałem inżyniera, .kim jest ten uzbrojony mężczyzna. Uśmiechnął się szeroko i powiedział, że jest to policjant delegowany do towarzyszenia mu przy każdym wyjeździe do dżungli dla ochrony przed Mumptyvayanem, bo wszyscy uważają, iż dakoi-ta na pewno chce go ograbić, a może nawet porwać dla wymuszenia okupu. Zauważyłem, że bawi go ta sytuacja. Bardzo szybko dojechaliśmy na teren projektowanej tamy i poszliśmy brzegiem w dół rzeki w asyście uzbrojonego policjanta, który wlókł się za nami stukając buciorami po kamieniach lub zapadając się w miękki piasek. Mrugnąłem znacząco do inżyniera i zacząłem wypytywać policjanta, co wie o Mumptyvayanie. Nieomal od razu dał upust nagromadzonemu rozgoryczeniu. Przyznał, że jest na służbie rządu, ale ten rząd składa się z samych głupców. Czy to ma jakiś sens wysyłać go samego, z tą śmieszną bronią, do ochrony tak dostojnej osoby jak inżynier przed słynnym i potężnym Mum-ptyvayanem! Zapytałem, co brakuje jego karabinowi. Splunął z obrzydzeniem, zdjął broń z ramienia i podał mi ją wzgardliwym gestem. — To wcale nie jest karabin, choć go zrobiono, żeby tak wyglądał — zapewniał mnie. — To zwykła śru-tówka. Wziąłem od niego broń i ze zdumieniem przekonałem się, że rzeczywiście jest to tylko śrutówka, ale z długim łożem, aby imitowała wojskowy karabinek. Policjant otworzył przytroczoną do pasa ładownicę i po- 226 towe. naooje śru- — Rząd chce, żebym z czymś takim bronił wielkiego człowieka i strzelał lepiej od tego bandyty Mumptyva-yana, który jest strzelcem wyborowym — powiedział z miażdżącą pogardą. — A poza tym te naboje niosą najwyżej na pięćdziesiąt jardów — dodał po chwili. — Wystarczy, żeby Mumptyvayan usiadł na kamieniu o sześćdziesiąt jardów ode mnie i może śmiać się ze mnie do woli, a ja mu nic nie zrobię. Za to on będzie mógł podziurawić kulami mnie i sahiba inżyniera na wylot. Pfuj! — splunął znów z obrzydzeniem. Z trudem zachowując spokój zapytałem: — Powiedz mi, przyjacielu, co wobec tego zrobisz, jeśli Mumptyvayan ukaże się nagle spoza jakiejś skały lub krzaka? Policjant zadrżał i z przerażeniem spojrzał na znajdujący się o jakieś siedemdziesiąt pięć jardów od nas wielki głaz i rosnącą za nim gęstą kępę drzew. W przypływie szczerości zwrócił się do nas obu: — Mam rodzinę, żonę i sześcioro dzieci, a najmłodsze to jeszcze niemowlę. Kto ich wyżywi, jeśli ten łotr mnie zabije? Przebaczcie mi, dobrzy panowie, ale gdyby się tu teraz pokazał, rzuciłbym na ziemię tę zabawkę i prędko uciekł. Zaczęliśmy się śmiać, aiby wybawić go z kłopotliwej sytuacji, bo szybko zorientował się, że powiedział coś bardzo niewłaściwego. — Mów wszystkim naokoło, żeby powtórzyli temu hultajowi Mumptyvayanowi, że dorai Anderson chętnie by się kiedyś z nim spotkał — poprosiłem go. W trzy lub cztery miesiące po tej rozmowie wybrałem się na mój dwunastoakrowy skrawek ziemi, położony na brzegu Chinar dwadzieścia mil w górę rzeki 15* 227 ». -, od miejsćajw Którym łączy się m« u -^a^^j._._____ tam wypocząć przez kilka dni. Pozwoliłem memu staremu przyjacielowi i shikari, Randze, zamieszkać na tej ziemi i uprawiać ją na własny użytek, zawsze wiąc gorąco mnie prosił, żebym w czasie swego pobytu nie rozkładał namiotu, lecz mieszkał z nim w chacie, którą sobie zbudował w rogu poletka. Wolałem jednak mieszkać w namiocie, który zazwyczaj rozpinałem w zupełnie innym miejscu. • — Niech mnie dorai posłucha — upierał się Ranga. — W okolicy jest bardzo zły słoń i kręci się tu czasem po nocy. Zobaczy twój namiot i stratuje cię, zanim się obudzisz. — Zły słoń? — zdziwiłem się. — Trudno mi w to uwierzyć. W Departamencie Leśnictwa nic mi o nim nie mówiono. Działo się to w środku lata. Wszystko wokoło było zeschnięte na wiór i wystarczyłaby najmniejsza iskierka, żeby dżungla zaczęła płonąć. W rzece Chinar nie było ani kropli wody. Trudno było uwierzyć, aby o tej porze roku pojawił się tu jakiś słoń. Wszystkie słonie trzymały się brzegów Cauvery, gdyż na przestrzeni wielu mil nie było innej wody. — Czy jesteś tego pewny? — zapytałem ponownie Rangę z odcieniem niedowierzania w głosie. Ranga starannie unikał mego wzroku. Po chwili zaczął mówić szeptem: — Mumptyvayan jest tutaj. Wczoraj w nocy przyszedł do mojej chaty o świetle księżyca i rozmawiał ze mną. Znam go i nie zrobi ci krzywdy, jeśli będziesz u mnie, dorai. Ale jak będziesz mieszkał samotnie... kto wie? Może cię ograbić! A nawet zabić. Nic nie wiadomo. — Ależ to wspaniale! — zawołałem uszczęśliwiony. — Od dawna chcę poznać tego zawadiakę. Pójdź namiotu. Chcę z nim porozmawiać. Ranga udawał, że czuje się zdziwiony i obrażony. — Dlaczego mnie o to prosisz? —' zapytał. — Czy jestem przyjacielem bandyty? — Oczywiście że jesteś — odparłem. — Ale nie bój się, nikomu o tym nie powiem. Rozstawiliśmy namiot w rogu poletka, gdzie zwykle obozowałem. Do dziesiątej wieczorem prowadziłem długą rozmowę z Rangą siedząc przy ognisku, po czym wszedłem do namiotu, a Ranga wrócił do swojej chaty stojącej na drugim końcu poletka. Doskonale pamiętam, że nie zostawiłem palącej się latarki, bo światło przyciąga moskity, których jest pełno w tych stronach. Ale w świetle księżyca jasno było jak w dzień i dokładnie widziałem odległy o ćwierć mili szeroki pas drzew, wyznaczający bieg rzeki Chinar. Zasnąłem myśląc o da-koicie. Nagle się obudziłem. Żaden dźwięk nie zakłócił mego snu, ale wiedziałem, że nie jestem sam. W wejściu do namiotu rysowała się sylwetka mężczyzny, widoczna od stóp do głów w jasnym świetle księżyca. Trzymał o-burącz opartą na piersi śrutówkę, wycelowaną wprost we mnie. Miał na sobie koszulę khaki wyrzuconą na obdarte szorty, a u pasa wisiały na rzemykach dwa długie, groźnie wyglądające sztylety, po jednym na każdym biodrze. W poprzek piersi przypięty miał pas z nabojami, których mosiężne stopki połyskiwały w świetle księżyca. Wielka chusta związana w turban okrywała mu głowę, ale widziałem wyraźnie jego czarne bujne wąsy, sięgające skroni. Na nogach miał brązowe buty na gumowych podeszwach. Zamrugałem i przetarłem oczy, ale nie znikną}. Zobaczyłem na zegarku, że jest punkt druga. Usiadłem i powiedziałem radośnie: 228 229 — Witam cię, Mumpty vay"anie! Juz oa dawna łem z tobą porozmawiać. — Nie mam czasu na rozmowy, biały człowieku. Mam do ciebie interes — mówił do mnie szorstkim, prowokującym tonem. — Nie próbuj uciekać albo krzyczeć o pomoc, bo cię zabiję. Wyjdź z namiotu i stań w świetle księżyca, żebym cię miał na widoku, a ja zabiorę twój sztucer, dubeltówkę i pieniądze. Chcę mieć to wszystko. Byłem zaskoczony. Oczekiwałem od dawna spotkania z tym typem, ale nasze poznanie wcale nie było takie przyjemne, jak się spodziewałem. Trudno, pomyślałem, będzie miał, czego chce. — Słuchaj, Mumptyvayanie — odparłem surowo, nie ruszając się z miejsca — już od dawna miałem ochotę spotkać się z tobą i porozmawiać jak z przyjacielem. Dużo słyszałem o twoich wyczynach i przyznaję, że wiele z nich podziwiałem, ale nie wszystkie. Byłem przekonany, że jesteś odważny. Zawiodłem się na tobie, bo okazało się, że jesteś tchórzem, pyszałkiem i blagierem. Dakoita pienił się ze złości. — Nie pozwalaj sobie za dużo, biały człowieku — syknął — bo... — Uspokój się, Mumpty — powiedziałem stanowczo, choć dławił mnie strach. — W ten sposób nic nie wskórasz. Sam dobrze wiesz, że to zwykły bluii Nie będziesz śmiał mnie zabić! Nagroda wyznaczona za twoją głowę jest wysoka. Ale jeśli zabiłbyś białego człowieka tylko dlatego, żeby go ograbić, rząd surowo rozprawiłby się z tobą. Wysłano by tu paltan-wallahs (żołnierzy). Szukaliby w każdym zakamarku dżungli, póki by cię nie wykurzyli jak szakala! A potem powiesiliby cię jak szczura. Myślałem, że zostaniemy przyjaciółmi. Bardzo chciałem cię poznać. Żałuję, że tak się skończyło. Wszystko to było wielkim bluffem. Z mojej i z jego 230 wie. Mumptyvayan zabił już wiele ludzi. Czy zastrzeli mnie jak psa? A może zabije mnie którymś z tych wielkich sztyletów? Zdawałem sobie sprawę, że jest nie-zwyikle silnym mężczyzną. Wiedział, że bluffuję, a ja nie byłem pewny, w jakim stopniu on bluffował. Dałbym wszystko za to, żeby to wiedzieć. Przecenił mnie, bo był głęboko przeświadczony, że jestem pewny, iż on tylko bluffuje. Przekonałem się o tym już w następnej sekundzie, gdyż postawił śrutówkę na ziemi i, oparty o nią, zaczął mówić do mnie zupełnie innym tonem: — Jesteś dziwnym człowiekiem, dorai. Ty pierwszy nie błagałeś mnie o litość, szanuję takich ludzi. Czy dasz mi słowo honoru, że nie będziesz się starał mnie aresztować i nie zrobisz mi krzywdy? Czy mi przyrzekniesz, że nie powiesz nikomu o naszym spotkaniu, nawet Randze? — Zrobię to bardzo chętnie, Mumpty — powiedziałem z prawdziwą ulgą, po czym wstałem i wyszedłem przed namiot, stając w świetle księżyca. —Podajmy sobie ręce. Bandyta położył broń na ziemi i bardzo uroczyście uścisnęliśmy sobie dłonie. Przygodny obserwator byłby zapewne zdumiony, gdyby nas w tej chwili zobaczył. Morderca wielu ludzi, obdartus, ściskał energicznie rękę białego człowieka w piżamie w biało-ndebieskie pasy, któremu serce wciąż jeszcze biło nienormalnie szybko. Usiedliśmy po turecku na ziemi i rozmawialiśmy przez wiele godzin. Od początku było dla mnie jasne, że ten biedak tęsknił do towarzystwa kogoś, z kim mógłby swobodnie i szczerze porozmawiać. Z radością skorzystał więc z nadarzającej się okazji. Opowiedział mi historię swego życia ze wszystkimi szczegółami. Kiedy zaczął mówić, z jego słów przebijała arogancja, ale 231 jjv jarmno _____ że szczerze boleje nad tym, iż jego życie tak się potoczyło, i czuje się winny. Poważnie zastanawiał się nad wyjściem z tej sytuacji. Wzruszyłem się jego opowieścią i postanowiłem pomóc mu, w czym tylko będę mógł. Zakończył wreszcie swoją spowiedź i obaj milczeliśmy przez dłuższy czas. Po czym, patrząc prosto w jego oświetloną księżycem twarz, zacząłem mówić: — Jeśli doda się zło do zła, nic dobrego z tego nie wyjdzie, Mumpty. To jest po prostu niemożliwe. Nie miałeś prawa zabijać złych ludzi, którzy zamordowali twego ojca. Ale zło już się stało. Myślę, że sam to teraz rozumiesz i przyznajesz mi rację, prawda? Dakoita skinął w milczeniu głową. — Powinienem ci właściwie poradzić, żebyś oddał się w ręce policji — mówiłem dalej — ale nie jestem pewny, czy wyszłoby ci to na dobre z praktycznego punktu widzenia. Przypuszczam, że zostałbyś powieszony. Po zastanowieniu się jestem tego nawet pewny. Gdybym ci poradził, żebyś żył dalej tak, jak żyjesz, byłaby to bardzo zła rada. Wszyscy są przeciwko tobie... Bandyta przerwał mi gwałtownie: — A moi przyjaciele, dorail — zaprotestował. — Ci wszyscy informatorzy, którzy donoszą mi o tylu sprawach, a przede wszystkim o każdym kroku policji? Powiedzieli mi nawet o tobie!' W przypływie szczerości zaczął mi się zwierzać: — Policjant, który eskortował inżyniera, powiedział sierżantowi, że chcesz się ze mną spotkać. Sierżant mnie o tym zawiadomił, bo kiedyś dopomogłem jego ojcu, który jest bardzo biedny. Pamięta o tym i informuje mnie o wszystkich poruszeniach zaprzyjaźnionych z nim policjantów. Nawet Ranga jest moim przyjacielem. Spróbowałem przekonać go w inny sposób: —- Czy nie czujesz się czasem samotny, Mumpty? Czy mawiać, przed kim mógłbyś otworzyć serce, jak teraz przede mną? Ilu ludziom mógłbyś zaufać na tyle, żeby z nimi tak szczerze rozmawiać? — Oczywiście że tęsknię do tego, dorai — odparł, wzdychając smętnie. — W głębi duszy zdaję sobie sprawę, że jestem najnieszczęśliwszym i najsamotniejszym człowiekiem na świecie. Ale powiedz mi, co mogę zrobić! Byłem głęboko wzruszony szczerością tego człowieka oraz jego niezwykle ciężką i zagmatwaną sytuacją. Znów umilkliśmy, mogłem więc przez chwilę zastanowić się nad tym problemem. I nagle przyszło olśnienie. Znalazłem wyjście z sytuacji. — Powiem ci, co możesz zrobić. Pójdź w nocy nad rzekę. Weź swoją śrutowkę, naboje, noże, ukradzione lornetki i wrzuć to wszystko do sadzawki Big Bannu pod wodospadem Hogenaikal, bo woda ma tam dwieście stóp głębokości. Nikt tego więcej nie zobaczy. Nie zatrzymuj żadnej ze swoich rzeczy, bo możesz się przez to zdradzić. Wrzuć wszystko do Big Bannu. Zgol wąsy i głowę. W parę dni potem spalisz swoje ubranie i buty, nie wrzucaj ich do rzeki, bo mogą wypłynąć. Pójdź potem do Biligundlu i dalej do Dodda Halla. Przejdź na drugą stronę strumienia o trzy mile od jego ujścia do Cauvery, a potem idź przez las Tagatti aż do miasta Oregaum. Jeśli będziesz szedł prosto przed siebie, dojdziesz wkrótce do granicy stanu Madras za stanem My-sore. Policja cię tam nie zna. Jak dojdziesz do szosy, skręć w prawo i zapytaj o drogę do miasta Kankanhal-li. O trzydzieści mil na północ od Kankanhalli leży miasto Bangalore, w którym mieszkam. Jeśli uda ci się dojść do Bangalore i zjawisz się u mnie, zaopiekuję się tobą. Zabierze ci to kilka dni, bo będziesz szedł piechotą. Dbaj, o to, żeby wąsy i włosy ci nie odrosły, bo wtedy by cię na pewno poznano. Postaraj się dostać jakąś pracę 232 233 »» ^~.^v. ..^----------------------^ .. . „ _______............____........... raj stąd zbyt dużo pieniędzy, bo może to wzbudzić czyjeś podejrzenie. Dam ci mój adres w Bangalore. — Mam dość pieniędzy, doral — zapewnił mnie. — Napisz na karteczce swój adres, żeby było mi łatwiej znaleźć cię w Bangalore. Potrząsnąłem ze smutkiem głową. — Nie mogę tego zrobić, Mumpty. Gdyby cię złapali i znaleźli przy tobie własnoręcznie przeze mnie napisany adres, miałbym poważne kłopoty. Ale dam ci wyraźne wskazówki. Zapamiętasz je sobie. Zgoda? Muimpty kiwnął głową, więc zacząłem mówić. — Nazywam się Anderson. Zapytasz o dorai Ander-sona. Powtarzaj sobie codziennie moje nazwisko, żebyś "go nie zapomniał. Powtórzył je kilka razy, po czym mówiłem dalej. — Mieszkam obok muzeum Tamasha Bangla, blisko pomnika Wielkiej Białej Królowej. Zapamiętaj to sobie. Jak dojdziesz do Bangalore, zapytasz o drogę do pomnika Wielkiej Białej Królowej i do Tamasha Bangla, które jest blisko. Między nimi stoi duży czerwony dom. Mieszkam w nim ja, dorai Anderson. Jasne? Powtarzaj sobie te wskazówki kilka razy dziennie, żebyś ich nie zapomniał. Siedzieliśmy ciągle na ziemi. Nagle bandyta pochylił się w przód, dotykając czołem moich stóp. Ten olbrzym płakał jak małe dziecko. — Dorai, jesteś moim ojcem i matką — mówił, zanosząc się płaczem. Jedynym moim przyjacielem na całym wielkim świecie. A ja kilka godzin temu chciałem cię zabić. Zrobię tak, jak powiedziałeś. Czułem dziwny ucisk w gardle, gdy starając się zachować spokój głaskałem jego twarde, zbite włosy. Chusta, którą nosił jako turban, rozwiązała się i zsunęła na ziemię. upcuiuwcii, uiuusiem go uo pozycji siedzącej, położyłem mu ręce na ramionach i patrząc prosto w oczy powiedziałem: — Musisz iść, przyjacielu. Nie zauważyłeś tego, ale jest już po piątej. Banki wy pieją w dżungli i księżyc blednie, ustępując przed słońcem. Niedługo zacznie świtać, a nikt nie powinien cię tu zobaczyć. Bądź dzielny, przyjacielu. Bądź zdecydowany i wierny wobec siebie i mnie, robiąc tak, jak ci powiedziałem. Niech Krishna ma cię w swojej opiece, póki się znów nie spotkamy. Mumptyvayan rzucił się nagle na kolana i schylił się, żeby ucałować moje stopy. Potem zerwał się gwałtownie z ziemi, skłonił nisko i podniósł swoją broń. W sekundę potem znikł w blednącym świetle księżyca. Zostałem sam. A raczej tak mi się zdawało, bo po kilku minutach stanął przede mną mój dawny towarzysz i przyjaciel, Ranga. — Zdaje mi się, że dorai nie wyspał się jak należy — powiedział. — Widzę ciemne kręgi pod twymi oczami. Mam nadzieję, że żaden słoń nie zakłócił ci snu, dorai. A może to były tylko moskity? Ludzie potrafią być czasem bardzo denerwujący, a ja w tej chwili nie miałem ochoty na żartobliwą pogawęd-kę. — Spałem zupełnie dobrze — przerwałem mu krótko — i dobrze wiesz, że zawsze wcześnie wstaję. Ranga zakaszlał i mówił dalej z pozorną obojętnością: — Może za dużo wczoraj zjadłem na kolację, bo nad ranem prześladowały mnie jakieś sny. Widziałem we śnie dwie postacie, siedzące w świetle księżyca przed tym oto namiotem. Jedną z nich byłeś ty, dorai, a drugą mężczyzna w khaki ze śrutówką w ręku. Rozmawialiście strasznie długo. Czy to nie był dziwny sen, dorai? A więc przez cały czas nas obserwował! Odwróciłem 234 235 się n&gle i Wysunąłem giowę, meomai do jego twarzy. — To był rzeczywiście bardzo dziwny sen — powiedziałem twardo. — Ale tylko sen. Zapamiętaj to sobie raz na zawsze, Ranga. A teraz zapomnij o tym śnie. Nigdy o nim nie mów. Bo jeśli wspomnisz o nim mnie albo komukolwiek innemu, nasza przyjaźń trwająca od przeszło trzydziestu pięciu lat skończy się! — Spałem wczoraj kamiennym snem, dorai — powiedział Ranga zupełnie innym tonem, uśmiechając się pogodnie. — I nic mi się nie śniło po tej obfitej kolacji. Z uśmiechem położyłem mu rękę na ramieniu, a on odpowiedział mi radosnym spojrzeniem. Nasza wieloletnia przyjaźń miała trwać nadal. Często myślałem o Mumptyvayanie od czasu tej nocy. Upłynęło od niej prawie trzy miesiące. Pewnego dnia, gdy skończyłem już jeść obiad, zaczęły gwałtownie ujadać psy. Mój alzatczyk rzucił się do kuchennych drzwi, a za nim potoczył się wełnisty kłębuszek nieokreślonej rasy dziesięć razy od niego mniejszy. Psy szczekały na jakiegoś żebraka. W Indiach codziennie puka ich kilku do drzwi każdego domu. Żebrak stał oparty na kiju. Był łysy i gładko ogolony. Miał na sobie tylko brudną opaskę na biodrach, parę sandałów i wielkie okrągłe okulary. Szyję otaczał mu naszyjnik z drewnianych korali wielkości orzecha włoskiego, lepiących się z brudu. Na czole nasmarowane miał od skroni do skroni znaki kastowe, białe i czerwone na przemian. Jego czarne jak węgiel oczy patrzyły na mnie wyniośle, nawet z pewną pogardą. Zapytał mnie nieomal lekceważącym tonem: — Czy w domu białego człowieka można spodziewać się miłosierdzia? Arogancki hultaj! Miałem ochotę wyrzucić go za myślać. Czarne, dumne oczy patrzyły wprost na mnie. Dopiero wtedy pod białymi i czerwonymi znakami kastowymi dostrzegłem bliznę, biegnącą od prawego oka do skroni i widoczną dopiero z bliska. Mumptyvayan! Coś niesłychanego! Spostrzegł, że go poznałem. Jego oczy straciły wyniosły wyraz. Zalśnił w nich błysk radości. Mój syn, Donald, był w biurze. Żona gdzieś wyszła. W domu był tylko chokra (służący). Dałem Mumpty'emu znak, żeby zaczekał, i zawołałem chokrę. Gdy się zjawił, kazałem mu pójść na odległą 0 dwie mile stację i dowiedzieć się, o której przychodzi pociąg pocztowy z Madrasu. Wiedziałem, że zajmie mu to co najmniej półtorej godziny. Zaledwie wyszedł, zaprosiłem Mumpty'ego i poczęstowałem go herbatą oraz tym, co znalazłem w kredensie. Kiedy już zabrał się do jedzenia, zapytałem, jak mu się powodzi. — Zrobiłem wszystko tak, jak mi kazałeś, dorai. Myślałem, że serce mi pęknie, gdy wrzucałem broń i naboje do Big Bannu na rzece. Ale zrobiłem to. Z resztą poszło już dużo łatwiej. Doszedłem do granicy stanu Mysore 1 potem do miasta Kankanhalli stosunkowo szybko. Zgodziłem się tam do pracy u bogatego gospodarza. Trudno mi opowiedzieć, dorai, jak ten człowiek traktował swoich robotników. Czasem wszystko oddałbym za to, żeby choć na kilka minut stać się dawnym Mumptyvayanem i rozprawić się z nim jak należy! Traktował ludzi w taki sposób, że postanowiłem sobie już nigdy u nikogo nie pracować. Zauważyłem w tym czasie, że na drogach spotyka się wielu żebraków, a większość z nich nosi jakiś religijny ubiór. Żaden z nich nie wyglądał na głodnego. Widocznie ktoś ich karmił. Zdecydowałem się wtedy zostać sadhu. Nazywam się teraz Omkrishna i po- 236 237 i mam nadzieję, że zawędruję niedługo do Madrasu, gdzie chciałbym pozostać. — Nie w Madrasie, Mumpty... chciałem powiedzieć, Omkrishna — poprawiłem się szybko. — Ktoś w mundurze mógłby się tam tobą zainteresować. Radzę ci pójść raczej na północ, do stanu Hajderabad. Pamiętaj, że im będziesz dalej od terenu swoich dawnych wyczynów, tym lepiej. Zastanowił się przez chwilę, po czym skinął głową. — Myślę, że masz rację, dorai. Wstał, żeby się pożegnać. Chciałem mu dać trochę pieniędzy, ale sadhu nie chciał ich przyjąć. — To ja jestem twoim dłużnikiem — powiedział — a nie ty moim. Przypomniało mi się teraz, że ci coś przyniosłem. To moja ostatnia więź z przeszłością. Pogrzebał za opaską na biodrach i wyciągnął pierścionek... — Gdzie to ukradłeś? — zapytałem surowo. — Wcale go nie ukradłem — odparł. — Dostałem ten pierścionek od inżyniera, który przyjechał budować tamę w Uttaimalai. Mumptyvayan zaśmiał się, przypominając sobie tę przygodę. — Inżynier szedł brzegiem rzeki z uzbrojonym policjantem, który miał go bronić. Ten głupi policjant miał taką zabawną śrutówkę, zrobioną na wzór wojskowego karabinu. Nikt się nie spodziewał, że o tym wiem. Omkrishna uśmiechnął się jeszcze szerzej. — Ukryty za skałą, zawołałem do policjanta, że go zastrzelę, jeśli będzie stawiał opór. Biedak śmiertelnie się przestraszył. Rzucił tę swoją głupią broń na ziemię i czmychnął. Podszedłem wtedy do inżyniera, ale na wszelki wypadek wrzuciłem najpierw broń policjanta do rzeki. To dziwne, ale sahib-inżynier wcale się nie 238 zawsze, zwróciłem się do niego ostro i kazałem mu oddać pieniądze. Wtedy inżynier powiedział coś, czego jeszcze nigdy nie słyszałem: „Nie groź mi, Mumptyvaya-nie. Naucz się grzecznie prosić". Dał mi dziesięć rupii. Potem ściągnął z palca pierścionek i też mi go dał. Chciałem mu zwrócić pieniądze i pierścionek, bo sa-hib-inżynier był porządnym i odważnym człowiekiem. Ale nie chciał ich z powrotem przyjąć. Nosiłem potem przez jakiś czas ten pierścionek na palcu. Wiedziałem, że gdybym spróbował go sprzedać, złapaliby mnie. To wszystko zdarzyło się, zanim cię spotkałem tej pamiętnej nocy, dorai. Omkrishna przerwał i po chwili szybko dodał, jak gdyby isdę usprawiedliwiając: — Po tym spotkaniu pilnowałem się i nigdy już nikogo nie okradłem, gotów jestem na to przysiąc. Zachowałem ten pierścionek, żeby ci go ofiarować. A więc stało się coś nieoczekiwanego! Mój przyjaciel inżynier marzył kiedyś o spotkaniu z bandytą Mumpty-vayanem. Spotkali się i w rezultacie ja dostałem teraz jego pierścionek. Omkrishna pożegnał mnie wkrótce potem i już nigdy go nie widziałem. Upłynął cały rok, w ciągu którego często myślałem o Mumptyvayanie, ale więcej o nim nie słyszałem. Byłem w tym czasie kilka razy w Ho-genaikal i innych miejscach, będących kiedyś terenem jego rozbojów, ale nikt o nim nie mówił i od dawna nikt go tam nie widział. Widocznie znikł na zawsze z tych stron. W dwa miesiące później całą okolicę zelektryzowała niespodziewana wiadomość, Mumptyva-yan nie żyje! Zastrzelił go przyjaciel, który zgłosił się potem po nagrodę wyznaczoną dwa lata wcześniej przez rząd stanu Madras. O ile pamiętam, nagroda za dostar- 239 <ł set rupii i pięć akrów ziemi. Opowiadano później rozmaite historie o tym, jak doszło do jego śmierci. Niektórzy mówili, że Mumptyva-yan wrócił, żeby zobaczyć się z żoną, inni twierdzili, że zatęsknił do swojej ulubionej konkubiny. Żona czy konkubina... ale wydała go kobieta. Miała ona brata, bardzo zadłużonego, który za wszelką cenę chciał zdobyć obiecaną nagrodę. Ludzie opowiadali, że ta kobieta ugotowała ulubioną potrawę Mumptyvayana i wsypała do niej follidol, bardzo silną truciznę dostarczaną farmerom indyjskim przez rząd w celu wytępienia o-wadów atakujących zboże. Mumptyvayan zjadł tę potrawę. W kilka minut potem wił się z bólu w agonii. I wtedy brat tej kobiety, który czekał w ukryciu na odpowiednią chwilę, przyszedł i zastrzelił Mumptyvayana. Warunkiem otrzymania nagrody było dostarczenie bandyty żywego lub umarłego. Żadnej wzmianki o użyciu trucizny nie było. Podobno nagroda została wypłacona. Policja przewiozła zwłoki Mumptyvayana do miasta Dharmapuri, gdzie zebrały się tłumy ludzi, by zobaczyć, jak go pośpiesznie chowano. Bohaterem mojej następnej opowieści jest zwierzę, nie będzie więc w niej ani słowa o czarach i złych ludziach. Jest to opowieść o niezwykłym słoniu. Pierwszy raz spotkaliśmy go około piątej po południu, jadąc przez dżunglę. Byliśmy wtedy dwie mile za Fo-rest Lodge w Annaikutti, dziesięć mil od starej świątyni, którą opisałem w opowiadaniu o przywłaszczonej 240 dziesiąt jardów na prawo od nas. Samochód napchany był turystami, wśród których znajdowało się kilku fotografów-amatorów. Z zapałem robili niezliczone zdjęcia starego słonia, który nie zwracał najmniejszej uwagi zarówno na samochody, jak i na ludzi, zachowując się tak, jak gdyby był zupełnie sam w promieniu kilkunastu mil. Siedziałem z tyłu po prawej stronie, a samochód prowadził mój przyjaciel. Nie znałem bliżej reszty pasażerów. Byli to turyści, którzy przyjechali do Indii zobaczyć dżunglę. Jeden z nich, który widywał przedtem słonie tylko w zoo i w cyrkach, wysiadł z samochodu i, choć ostrzegaliśmy go szeptem, by tego nie robił, zbliżył się do słonia o połowę dzielącej go od nas odległości. Groziło to ogromnym niebezpieczeństwem, więc nalegaliśmy wszyscy, żeby do nas wrócił. Ale on stanął i zabrał się do fotografowania. Zrobił kilka zdjęć, a potem zaczął prowokować słonia. Krzyczał do niego i wymachiwał rękami, a w końcu posunął się tak daleko, że zaczął w niego rzucać kamieniami. Za pierwszym razem chybił o kilka cali. Drugi kamień trafił w gałąź drzewa, pod którym stało potężne zwierzę, odbił się i spadł na grzbiet słonia. Trzeci kamień uderzył go w pysk przy nasadzie trąby i stuknąwszy głucho w lewy kieł upadł na ziemię. Słoń nie zareagował na ten atak. Po prostu odwrócił się tyłem do nas, obszedł drzewo naokoło i wyjrzał spokojnie spoza pnia, jak gdyby chciał powiedzieć: „Czy nie moglibyście zabrać się stąd i zostawić mnie w spokoju?" Jego zachowanie było zdumiewające. Żaden inny słoń nie zniósłby obojętnie takiej prowokacji. Każdy dziki słoń schowałby się w dżungli na widok lub nawet odgłos ubliżającego się samochodu. A gdyby z jakiegoś po- 16 — Ryk tygrysa by jakiś człowiek ośmielił się zbliżyć do niego, fotografować go kilka razy, a potem rzucać w niego kamieniami. Muszę przyznać, że byłem przekonany, iż słoń zaraz zaatakuje, a wtedy ten odważny dureń momentalnie przestałby istnieć razem z samochodem oraz nami wszystkimi. Nie moglibyśmy nic zrobić, żeby się uratować, gdyż prawo myśliwskie nie pozwala drażnić dzikich słoni, dręczyć ich i rzucać w nie kamieniami, a potem strzelać do nich, kiedy się buntują. Z trudem udało się nam wciągnąć naszego towarzysza do samochodu i pojechaliśmy dalej szukać innych zwierząt do fotografowania. O szóstej po południu wracaliśmy tą samą drogą, zastanawiając się, czy znów spotkamy słonia. Byliśmy 0 dwieście metrów, gdy zobaczyliśmy go, tym razem stojącego po przeciwnej stronie, jeszcze bliżej drogi 1 zwróconego do nas przodem. Zatrzymaliśmy się, żeby mu się jeszcze raz przyjrzeć, ale żuł obojętnie, co jakiś czas napychając sobie paszczę liśćmi obrywanymi z gałęzi, które odłamał i ściągnął na ziemię. Zauważyliśmy, że mniejsze gałązki zjadał razem z liśćmi. Przyjrzeliśmy się uważnie potężnemu zwierzęciu. Zdawał się być w dobrej kondycji i bynajmniej nie był wychudzony. Nie zauważyliśmy śladów choroby lub ran, które wyjaśniałyby przyczynę jego niezwykle łagodnego zachowania. Był tylko bardzo stary, o czym świadczyły pofałdowane u góry uszy i głębokie wklęśnięcia na czole. Nasz niesympatyczny towarzysz znów wysiadł z samochodu i zaczął rzucać w słonia kamieniami. Słoń był teraz bliżej nas niż przy pierwszym spotkaniu, bo zaledwie o dwadzieścia stóp, a ponadto stał na wprost nas. Tym razem musiało się to źle skończyć. Ale słoń odwrócił się tylko tyłem z wyraźnym obrzy- 242 lo nie do pojęcia. Nawet oswojony słoń nie pozwoliłby się tak traktować ludziom zupełnie obcym. W najlepszym razie poszedłby sobie. W końcu nasz znajomy — niezwykle odważny lub po prostu szalony, a może i jedno, i drugie — zawołał, że podejdzie do słonia. Wyskoczyliśmy wszyscy i niemal przemocą zaciągnęliśmy go do samochodu, a słoń przez cały ten czas najspokojniej żuł liście. — Bzdury opowiadacie o tych waszych indyjskich słoniach! — z pogardą krzyknął uparty fotoamator. — Są nieszkodliwe jak króliki! Podczas kolacji wszyscy rozprawiali tylko na ten temat. Zasypywano mnie pytaniami, na które nie umiałem odpowiedzieć. Obrzydło mi to w końcu. Dlaczego ten słoń był taki niesamowicie łagodny? Zasypiając postanowiłem rozwiązać tę zagadkę następnego dnia. Na drugi dzień zaraz po śniadaniu zwerbowałem dwóch Karumbów-tropicieli, wziąłem sztucer i pojechaliśmy na miejsce, gdzie poprzedniego wieczoru spotkaliśmy słonia. Zostawiliśmy tam samochód i poszliśmy dżunglą po wyraźnych śladach. Dla Karumbów była to oczywiście bagatelka, więc odnaleźliśmy słonia o pół mili dalej, idąc w kierunku rzeki Annaikutti, od której dzieliło nas jeszcze półtorej mili. Tym razem nie żuł, tylko stał spokojnie pod drzewem. Karumbowie zachowywali się oczywiście bardzo ostrożnie. Ale ja byłem rozzuchwalony naszym wczorajszym doświadczeniem i podszedłem do słonia. Tubylcy szli w sporej odległości za mną, w każdej chwili gotowi do ucieczki. Nic się jednak nie stało, chociaż podszedłem do słonia równie blisko jak mój znajomy poprzedniego wieczoru. Zwierzę zdawało się w ogóle mnie nie zauważać. Obszedłem go wokoło. Byłem przekonany, że musiał 16* 243 I W końcu pomyślałem, że pewno jest ślepy, głuchy albo pozbawiony węchu. Musiało mu dolegać coś bardzo poważnego. Tego byłem pewny. Okrążyłem go drugi raz. Zauważyłem przy tym, że słoń obserwuje moje ruchy swymi małymi oczami. Me były zaczerwienione. Nie dopatrzyłem się również żadnych objawów wskazujących, że zwierzę jest „wściekłe". A gdy po chwili wysunął w moją stronę trąbę, przekonałem się, że nie jest także pozbawiony węchu. Co mu wobec tego dolegało? Uniósł ociężale trąbę, zerwał z drzewa gałązkę i wsadził ją do paszczy. Nie mógł być ciężko ranny lub chory, skoro jadł chętnie. Nic mu nie brakowało poza tym, że był naprawdę bardzo stary. Oprócz głębokich wgłębień na czole i skroniach oraz zagiętych górnych płatów uszu oba jego kły były u nasady sczerniałe ze starości. Dwaj Karumbowie trzymali się w bezpiecznej odległości, gdy okrążałem słonia. Jeden z nich zawołał do mnie: — Nie ma w tym nic niezwykłego, dorai. Wielki mędrzec (Karumbowie zawsze tak nazywają słonie) jest bardzo, bardzo stary. Dni jego życia są policzone i przyszedł do rzeki, by umrzeć w spokoju. Poprzestaliśmy na tym i wróciliśmy do naszej osady. Następnego dnia miałem coś do załatwienia w odległym o dziewiętnaście mil Gudalurze, największym mieście w tej okolicy. Na (głównej ulicy minął mnie sznur dwu-kółek naładowanych trzciną cukrową. Przypomniał mi się stary słoń i postanowiłem przeprowadzić pewne doświadczenie. Kupiłem dwanaście trzcin, po sześć stóp długości każda. Na drugi dzień znów wybrałem się nad rzekę, ale tym razem w towarzystwie trzech Karumbów. Dwóch niosło trzcinę cukrową. Zaczęliśmy tropić starego słonia 244 leźliśmy go wkrótce nad brzegiem Anaikutty. Stał w cieniu wielkiej akacji. Zbliżyłem się do niego ostrożnie z tubylcem niosącym sześć trzcin cukrowych. Zapewniam was, że szedł jak na stracenie. Słoń zobaczył nas i wykonał powoli pół obrotu. Patrzył teraz wprost na nas. Karumba stanął przerażony. Wziąłem dwie trzciny w lewą rękę i, trzymając naładowany i odbezpieczony sztucer w zgięciu prawej ręki, posuwałem się wolno, lecz zdecydowanie w kierunku słonia, patrząc mu prosto w oczy i jednocześnie myśląc o nim z całą życzliwością. W ciągu najbliższych sekund okaże się, czy dziwaczne zachowanie tego zwierzęcia zmieni się w coś w rodzaju przyjaźni czy w agresywną wrogość. Kiedy byłem już o kilka stóp od niego, bardzo się zdenerwował. Wydmuchnął z trąby powietrze i zaczął ją podwijać, żeby nie została uszkodzona.- Wachlował nerwowo swoimi wielkimi uszami. Bardzo zły znak! Słoń przygotowywał się do ataku. Stanąłem i wyciągnąłem rękę z trzciną cukrową. Nie odezwałem się, gdyż wiem, że głos ludzi drażni i odstrasza dzikie zwierzęta. Po chwili słoń jakby trochę się uspokoił, a mnie zaczęła boleć ręka, uginająca się pod ciężarem trzciny. Przysunąłem się więc parę cali bliżej. Powtórzyłem ten manewr parokrotnie, aż w końcu pióropusz liści wieńczący długą trzcinę znalazł się w zasięgu trąby słonia. Ten szybkim zamachem trąby wyrwał mi trzcinę i przyciągnął ją do siebie, a potem połamał ha ziemi w kawałki. Wahał się. Wiedziałem, że teraz zastanawia się, co ma zrobić dalej. Wziąć trzcinę do gęby? Nadepnąć ją i stratować? Odrzucić daleko od siebie? A może zaatakować to małe, natrętne stworzenie? Po dłuższym namyśle wsadził sobie trzcinę do gęby 245 wał słodkiego soku trzciny cukrowej, która w tej okoli- ' cy nie była uprawiana? A może pochodził z dalekich stron, jadł kiedyś trzcinę cukrową i zapamiętał jej smak? W każdym razie na pewno ją lubił. Żuł trzcinę, a jego małe oczy wpatrywały się we mnie bez zmrużenia powieki. W jego spojrzeniu nie było wrogości, choć nadal był zdenerwowany. Gdy skończył żuć pierwszą trzcinę, podałem mu drugą. Przyjął ją chętnie i zaraz zabrał się do jedzenia. Karumbowie stali z resztą trzciny dość daleko ode mnie i nie chcieli podejść bliżej. Zdawałem sobie sprawę, że w ich pojęciu zachowuję się jak szalony. Ponieważ wolałem nie rozstawać się ze sztucerem, musiałem dwukrotnie wędrować od słonia do tubylców i z powrotem, żeby nakarmić go pozostałymi dziesięcioma trzcinami. Skończył je wreszcie pałaszować i wtedy udało mi się zawrzeć najdziwniejszą w świecie przyjaźń ze starym dzikim słoniem. Na drugi dzień odbyłem dwudziestomilową przejażdżkę samochodem do Gunlupet, gdzie można było dostać trzcinę cukrową. Oczywiście kupiłem jej duży zapas. W powrotnej drodze spotkałem mego starego przyjaciela, pana Chandrana, z Dyrekcji Leśnictwa zarządzającej rezerwatem zwierzyny w Mudumalai sąsiadującym z terenami, na których stary słoń spędzał ostatnie dni swego życia. Opowiedziałem mu, co mi się przytrafiło. Bardzo się zdziwił i powiedział, że w ciągu całej swojej długoletniej służby w Departamencie Leśnictwa nigdy nie słyszał o czymś podobnym. Pan Chandran przypomniał mi potem, co się nam zdarzyło dwa lata temu, gdy rządowym jeepem obwoziliśmy po rezerwacie pewnego naszego przyjaciela, Niemca. Jechaliśmy wówczas wąską drogą po zboczu góry i za zakrętem nieomal wpadliśmy na dzikiego słonia objada- 246 pę i rzucił ją w poprzek drogi. Kiedy nas zobaczył, ruszył rozjuszony wprost na naszego jeepa. Zapomniałem dodać, że żaden z nas nie miał broni, znajdowaliśmy się bowiem w rezerwacie zwierzyny, a tam nie wolno jej ze sobą zabierać. Na szczęście kierowca nie stracił głowy i nie wywrócił samochodu do góry kołami, do czego na pewno doszłoby, gdyby zjechał na strome pobocze z prawej strony. Po lewej stronie drogi wznosiła się góra, uniemożliwiająca ucieczkę. Słoń wpadł na chłodnicę, zatrzymał się, uderzył trąbą w maskę... i skapitulował! Kierowca oprzytomniał i cofnął jeepa najdalej, jak było można. Tymczasem słoń poszedł sobie. Przeczekaliśmy z dziesięć minut i ruszyliśmy w stronę bambusowej kępy, leżącej w poprzek drogi. Wyszliśmy z samochodu, żeby przerąbać przejazd, gdy raptem z gąszczu wypadł na nas rozszalały słoń. Pognaliśmy czym prędzej do samochodu, a słoń objął straż nad swym cennym bambusem. Tym razem musieliśmy się cofać ponad dwieście metrów, by dotrzeć do miejsca, w którym droga była na tyle szeroka, że jeep mógł zawrócić. Nie potrzebuję dodawać, że słonia wraz z jego łupem zostawiliśmy w spokoju. Pan Chandran opowiedział mi jeszcze jedną przygodę, która spotkała go niedawno. Obwoził po dżungli grupę turystów tym samym jeepem i z tym samym kierowcą. W pewnej chwili na drogę wybiegło nagle słoniątko i przestraszyło się huku motoru. Za nim wyszła matka, która na widok nieznanego potwora zbliżającego się do jej maleństwa wpadła w furię. Będąc pewna, że to wróg, bez żadnych ceregieli wywróciła jeepa do góry kołami, po czym zapędziła swoje słoniątko w bezpieczne miejsce. Na szczęście obecność słoniątka i troska o nie pochłonęła całkowicie jej uwagę i to uratowało życie ja- 247 I poważnie uszkodzony i kilka osób było rannycH," ale nie w bezpośrednim starciu ze słoniem. W świetle tych faktów łagodne zachowanie starego słonia z Anaikutty wydawało się jeszcze dziwniejsze. Następnego dnia znów pojechałem go nakarmić. Chętnie przyjął poczęstunek, ale widocznie nie był głodny, bo zjadł tylko dwie trzciny. Podałem mu trzecią i czwartą, ale odmówił, trąciwszy je tylko czubkiem trąby. Na drugi dzień znów go odwiedziłem, ale tym razem stary słoń nie chciał zjeść ani jednej trzciny. Stał naprzeciwko mnie i trącił trzcinę koniuszkiem trąby na znak, że przyjmuje mój dar, ale nie odebrał jej ode mnie. Gdy od niego odszedłem, odwrócił łeb w moją stronę, jak gdyby żegnając starego przyjaciela. Nie pamiętam już, z jakiego powodu nie mogłem odwiedzić go jak zwykle następnego dnia. Dopiero na czwarty dzień pojechałem zobaczyć się z nim, zabierając oczywiście tubylców i trzcinę. Ale słonia nie było. Wiedzieliśmy wszyscy aż za dobrze, gdzie go szukać. Poszedł na pewno milę w górę rzeki do „Wielkiej Sadzawki", miejsca, „gdzie wszystkie słonie idą umierać" — jak mówią Karumbowie. I rzeczywiście znaleźliśmy go tam. Był martwy. Od dawna nie padał deszcz, więc woda w sadzawce miała zaledwie cztery stopy głębokości. Ale słoń z rozmysłem położył się w niej na boku i zanurzył łeb i trąbę w wodzie, żeby się utopić. Jego tułów sterczał w górze i tak go znaleźliśmy. Oto wyjaśnienie wielkiej tajemnicy, gdzie idą słonie i jak umierają, kiedy są już za stare, by żyć — topią się same w rzece. Odkryłem tę tajemnicę i jednocześnie zawarłem wyjątkową przyjaźń ze starym dzikim słoniem, choć niedługo dane mi było się nią cieszyć. Wiele osób pytało mnie, czy w ciągu wielu lat spędzonych w dżungli zetknąłem się z jakimiś zjawiskami z dziedziny okultyzmu i czy uważam je za prawdziwe, czy za szarlatanerię. A może to tylko wytwory przemęczonej wyobraźni? Nie mam naprawdę pojęcia, dlaczego te sprawy rnają mieć jakikolwiek związek z myślistwem i znajomością dżungli, ale jest tak w istocie. Myśliwi o dużo bogatszym doświadczeniu niż moje opowiedzieli mi kilka interesujących wydarzeń z tej dziedziny i nie widzę powodu, by im nie wierzyć. Sam też miałem kilka ciekawych doświadczeń, które opisałem w swoich książkach. Na szczęście nie zawsze byłem wtedy sam, a w kilku przypadkach towarzyszył mi syn Donald. Nie jestem jednak żadnym autorytetem w dziedzinie okultyzmu i uważam, że wyrażanie opinii o sprawach, na których się nie zna, jest dowodem głupoty, ograniczę się zatem do opisania niektórych wierzeń i przesądów mieszkańców południowych Indii. Oczywiście nie będzie to odpowiedzią na pytania osób, które chciały się dowiedzieć, co ja o tym sądzę. Ale na to pytanie nie potrafiłbym dać odpowiedzi. Sądzę, że najwięcej Hindusów z tych okolic wierzy w istnienie pary złych duchów występujących w po- 249 skim minispuram, a w malajalskim yakshi. Wszyscy" uważają, że nienawidzi ona ludzi i mści się na nich, szczególnie na kobietach. Zdaniem Tamilów mężczyzn zostawia na ogół w spokoju. Sąd ten jest zgodny z naszą własną opinią o samcach i samicach gatunku ludzkiego. Ale Malajalowie są innego zdania: uważają, że yakshi (duchy rodzaju żeńskiego) i gandharwa (duchy męskie) są jednakowo niebezpieczne i jednakowo nienawidzą ludzi. Tamilowie wierzą, że minispuram mogą przybierać dowolną postać i kształt, ludzki i zwierzęcy, a bardzo często ukazują się jako wysokie czarne lub rnlecznobia-łe kolumny. Malajalowie twierdzą, że yakshi pokazują się im zwykle w przyjemniejszej formie, to znaczy w postaci pięknych kobiet z obnażonymi piersiami, odzianych od pasa w półprzeźroczyste lungis *. Mają długie, spadające na plecy włosy, zasłaniające głębokie wklęśnięcie w plecach, które jest charakterystycznym znamieniem tych duchów. Wśród Hindusów krąży opowieść 0 mężczyźnie, czy też młodym chłopcu, który wracając w nocy do domu spotkał taką szarawobiałą zjawę i został przez nią zwabiony. Kiedy się zbliżył, otrzymał cios w głowę, zaczął wymiotować krwią i zmarł w ciągu dwudziestu czterech godzin. Inni mężczyźni, zwabieni przez nie na brzeg studni lub zbiornika z wodą, zostali potem do nich wepchnięci. Słyszałem opowieść o dwóch namboodri (bramińscy kapłani na zachodnim wybrzeżu), którzy spotkali dwie yakshi przeistoczone w piękne dziewczęta. Zaczęli z nimi rozmawiać, a potem zostali przez nie zaproszeni do domu. Okazało się, że dziewczęta mieszkają w bardzo ładnym domu. Każdy z namboodrich poszedł ze swoją ¦ Lungis — tkanina bawełniana używana w Indiach, Pakistanie 1 Birmie na sarongi, spódnice, turbany ilp. '250 ńiialych powodów jeden z nich był bardzo zdenerwowany. Zamiast kochać, ściskał w zaciśniętej dłoni swój talizman, liść palmy z wypisanym na nim świętym imieniem Nghrie. Z sąsiedniego pokoju dobiegały go chichoty. Nagle ucichły, a po chwili rozległ się trzask gruchotanych kości. Towarzysząca mu dziewczyna nie dotknęła swego gościa, ale wciąż namawiała go, żeby wyrzucił liść palmy i zaczął ją pieścić. Aby go skusić, pokazała mu się naga. Jednak kapłan, który miał jak najgorsze podejrzenia, nie wypuszczał talizmanu z ręki. W sąsiednim pokoju dziwne odgłosy nagle ucichły, a dziewczyna wpadła w złość, głośno zwymyślała kapłana, uderzyła go w twarz i znikła. Dom znikł również, a młody kapłan znalazł się w ciemnościach sam ze zmasakrowanym ciałem przyjaciela. Wiara w wampiry jest w Indiach bardzo rozpowszechniona, ale w odmiennej nieco formie. Zamiast wysysać krew jak ich europejscy powinowaci, hinduskie wampiry, spotykane również tylko w nocy i śpiące przez cały dzień w ziemi, wyspecjalizowały się w dręczeniu samotnych mężczyzn. Idą za nim krok w krok, zatrzymują się, gdy on się zatrzyma, i ruszają równocześnie z nim. Spacer ten odbywa się na przestrzeni jakichś stu jardów, potem wampir atakuje. Rzuca się na mężczyznę z tyłu, rozrywa na kawałki i pożera jego ciało. Uratować można się tylko w jeden sposób — trzeba wymówić jakieś święte imię i z nożem w ręku zaatakować wampira, który zaskomli wtedy jak śmiertelnie ranione zwierzę. Należy zadawać mu ciosy jeden za drugim, póki nie upadnie, bo dopiero wówczas zniknie w kałuży własnej krwi. 251 połączone ze zdobyciem dużego majątku, może uzyskać mężczyzna, jeśli zgodzi się oddać swoją żonę duchowi specjalnej kategorii, który w zamian za tę przysługę zapewnia rodzinie dobrobyt. Ziemski mąż musi wtedy mieszkać oddzielnie i nie wolno mu utrzymywać z żoną małżeńskich stosunków. Może natomiast rozmawiać z nią i od czasu do czasu spożywać posiłki. Żona musi mieszkać w innym domu. O dziewiątej wieczorem powinna zamknąć drzwi swego domu i udać się do sypialni bez okien. Wkrótce potem pojawia się tam obłok, który zmienia się w męża-ducha i zostaje z nią do trzeciej rano. O tej porze wszystkie szanujące się duchy odchodzą, zamieniwszy się w cień, a dużo mniej zasługujący na szacunek mężowie wślizgują się do swych domów z butami w rękach. Wiele lat temu poznałem pewną żydowską rodzinę, pochodzącą z Rangunu. Mąż handlował żelastwem. Byli już od dawna małżeństwem i mieli troje dzieci. Mężowi nie powodziło się w handlu, więc było im ciężko. Podobno zawarli wówczas układ z duchem, któremu podobała się ta kobieta. Pomimo trojga dzieci była jeszcze przystojna. Nie wiadomo, czy to ona miała ochotę na ten związek, czy życzył go sobie jej wyrachowany mąż. Zgodnie z umową przeniosła się do innego domu, zamykała o dziewiątej drzwi i romansowała z mężem-du-chem do trzeciej rano. Ziemski mąż spał z trojgiem dzieci w dawnym domu, ale odwiedzał ją w dzień. Interesy poprawiły się. Wszystko, czego teraz dotknął, przynosiło zysk i przemieniało się w złoto. Z czasem zaczęli należeć do naj zamożniej szych obywateli Rangunu i stali się bajecznie bogaci. Pewnego razu ziemski mąż spędzał popołudnie sam na sam ze swoją żoną. Dzieci nie było w domu. Żona wciąż jeszcze była ładną kobietą i nie mogli oprzeć się 252 ^ w domu żony wybuchła awantura. Mąż-duch zjawił się w złym humorze. Był bardzo zazdrosny. Zbił niewierną kochankę i oświadczył, że już nigdy do niej nie wróci. Dotrzymał słowa. Interesy rodziny zaczęły pogarszać się z dnia na dzień. W końcu musieli sprzedać firmę i znów stali się jedną z najbiedniejszych rodzin w Rangunie. Zdarzały się też wypadki żon-duchów, które przychodziły w nocy do ziemskich mężów. Nikt jednak nie wie, czy przynosiły swoim wybranym bogactwo, czy biedę i kłopoty, jak się to często zdarza ich ziemskim siostrom. Często zapytywano mnie również, czy istnieje czarna magia. Jeśli o to chodzi, mogę przytoczyć wiele przykładów z własnego życia i z życia moich przyjaciół. Jakieś dziesięć lat temu zdarzyło mi się zrobić coś, czego nie powinienem był uczynić. Nie pamiętam już dokładnie, czy obraziłem daną osobę, czy też dostałem się pod jej wpływ. Przyjmijmy dla uproszczenia, że popełniłem ów błąd nieświadomie. Ale potem przez dwa tygodnie punktualnie o trzeciej rano budziłem się z u-czuciem okropnych duszności, jak gdyby coś lub ktoś dławił mnie za gardło. W chwilę później słyszałem czyjeś kroki za oknem — równe, spokojne kroki kogoś w ciężkich wojskowych butach. Ileż razy wybiegałem przed dom z laską, a czasem ze strzelbą! Ale nawet w jasną, księżycową noc nie widziałem nikogo, tylko kroki cichły od razu. Zaledwie jednak wracałem do domu, znów je słyszałem. Trwało to zawsze około dziesięciu minut. Pewnej nocy przekroczyło to zwykłe granice. Obudziłem się z tak zaciśniętym gardłem, że trudno mi było złapać oddech. Usłyszałem kroki. Wybiegłem ze strzel- 253 mu. Nie znalazłem żadnych podejrzanych śladów. Zaledwie jednak wróciłem do domu, znów rozległy się kroki. Zamknąłem starannie okno. Choć to bardzo dziwne, postanowiłem zachować spokój. Zgasiłem światło i położyłem się. W chwilę później coś miękkiego uderzyło w moją mo-skitierę, odbiło się od niej i upadło na ziemię. Wyskoczyłem z łóżka i zapaliłem światło. Na podłodze leżała kula błota wielkości mojej pięści. Skąd się tam wzięła? Okno było zamknięte, a moja żona i dzieci spały w sąsiednim pokoju. W tej sytuacji zdecydowałem się na coś, czego normalnie nigdy ibym nie zrobił. W Bangalore mieszkał pewien jasnowidz, który zyskał dużą sławę jako wróżbita i czarownik. Był podobno bardzo pomocny przy odzyskiwaniu skradzionych rzeczy. Brał za poradę jedną rupię, którą należało mu podać na liściu betelu. To było wszystko. Dużo słyszałem o tym czarowniku i uważałem go za sprytnego oszusta. Poszedłem do niego. Miał duże czarne oczy i bujne wąsy. Poza tym nie było w jego powierzchowności nic niezwykłego. Wszedłem do jego domu i położyłem przed nim rupię na liściu betelu, czując się w danej chwili jak największy głuipiec w całym mieście. Spojrzał na mnie i powiedział spokojnie: — Co noc słyszysz kroki i bardzo cię to dręczy. Parę dni temu rzucono w ciebie grudą błota. Zostałeś zaczarowany przez... (tu opisał dokładnie wygląd osoby," o którą chodziło), bo nie chciałeś mu dać tego, o co cię prosił. Te słowa można sobie łatwo wytłumaczyć jego umiejętnością czytania w cudzych myślach albo hipnozą, 254 koniec historii. — Wróć do domu — powiedział. — Odmierz sześć kroków od swego okna w kierunku wschodu słońca. Wykop potem w ziemi dołek głębokości jednej stopy. Znajdziesz tam coś. Zniszcz to zaraz i nic cię już nie będzie niepokoiło. Zacząłem zadawać różne pytania, ale nie odpowiadał, tylko patrzył na mnie w milczeniu. Zły na siebie, wróciłem do domu. Wziąłem łopatę i opanowała mnie jeszcze większa złość. Odmierzyłem sześć kroków od okna w kierunku wschodnim i zacząłem kopać. Byłem nie tylko zły, ale sam się sobie dziwiłem, że jestem aż tak głupi. Jednak gdy wykopałem dołek głębokości stopy, rzeczywiście coś znalazłem. W ziemi zakopana była gliniana lalka. Dziwadło z niekształtną głową, rękami i nogami. Do czubka głowy miała przylepiony kosmyk ludzkich włosów i wbity w nie gwóźdź. Na ostrym końcu gwoździa zatknięty był kawałek suchej skórki cytrynowej, niemal do końca przeciętej na dwoje. Włosy były bardzo podobne do moich. Byłem bardzo zdumiony i od razu spaliłem tę przeklętą kukłę! O trzeciej rano nie usłyszałem kroków i nigdy już ich potem nie słyszałem. Jakim cudem mój czarodziej mógł to odgadnąć? Nie wyczytał tego w moich myślach, bo przecież nie wiedziałem o istnieniu lalki, i nie mógł tego sam zorganizować, bo z kolei on nie wiedział, że przyjdę po .poradę. W kilka lat później opowiedziałem tę historię komuś, kto zajmował się takimi sprawami. Wyjaśnił mi, że gliniana kukła z ludzkimi włosami miała wyobrażać mnie. Gwóźdź wbity w głowę oznaczał, że mantras miały zaszkodzić mojemu umysłowi i pozbawić mnie zdolności logicznego myślenia. Gdyby czary nie zostały zdjęte 255 kłę, na pewno wkrótce bym zwariował. Ten wypadek tak bardzo mnie zainteresował, że postanowiłem dowiedzieć się czegoś więcej o czarnej magii. Mój przyjaciel, do którego zwróciłem się w tej sprawie, uważany był za maga, zacząłem więc nalegać, żeby wprowadził mnie do swego bractwa, ale stanowczo odmówił. Zdaję sobie sprawę, że mam pewien rys charakteru często krytykowany przez osoby, które mnie nie lubią. Jestem uparty i zarazem wytrwały. Im bardziej mój przyjaciel był nieugięty, tym silniej na fciego nalegałem. W końcu wprowadził mnie do Bractwa Srebrnego Naramiennika. Mam srebrny naramiennik, który noszę tylko przy pewnych specjalnych okazjach i nikomu nie wolno go dotknąć. Nie mogę opisać rytualnych obrzędów mego stowarzyszenia, gdyż przysiągłem, że ich nie zdradzę. Jednak jako jego członek mogę was zapewnić, że czarna magia jest fascynującą nauką, ale jednocześnie staje się wymagającym i bezlitosnym władcą, gdy pozna się jej tajniki. Opiszę wam historię, która zdarzyła się memu bliskiemu przyjacielowi, emerytowanemu lekarzowi wojskowemu. Podczas drugiej wojny światowej był w randze pułkownika i zajmował wysokie stanowisko w hinduskiej służbie zdrowia. Zapewnił mnie, że historia jest prawdziwa. Kiedy pełnił służbę w Madrasie, poznał przypadkiem dwóch 'braci Egipcjan, Ali Beya i Moham-meda Beya. Zaprzyjaźnił się z tym drugim, ale przez dłuższy czas nie wiedział, że obaj są magami, wyszkolonymi w Egipcie przez mistrzów tej sztuki. Gdy się o tym dowiedział, zwrócił się żartem do swego przyjaciela: 25S - wooec tego Dęazresz "pewnie mógł pokazać "mi Sucha? Marzę o tym od dawna. — Nie tylko pokażę ci ducha — poważnie odparł Mohammed Bey — ale uczynię go twoim sługą do końca życia. Będzie ci we wszystkim pomagał i przyniesie ci szczęście. Ale pod jednym warunkiem. Nigdy i pod żadnym pozorem nie będzie ci wolno zmuszać służącego ci ducha do zrobienia komuś krzywdy lub popełnienia jakiegoś występku dla twojej korzyści. Gdybyś to zrobił, duch obróci się przeciwko tobie i umrzesz w strasznych męczarniach. Czy zgadzasz się? — Daję ci na to słowo — powiedział doktor, śmiejąc się. — Propozycja jest bardzo atrakcyjna i jestem nią poważnie zainteresowany. Mohammed Bey poprosił o blok listowy i ołówek. Przez dłuższą chwilę pisał coś w skupieniu. — Napisałem to po rzymsko-arabsku, żebyś mógł przeczytać — powiedział wręczając doktorowi wydartą z bloku kartkę (oznaczało to, że Egipcjanin napisał swoją instrukcję po arabsku, ale stosując fonetyczną pisownię w rzymskim alfabecie). — Dalsze wskazówki napisane są po angielsku. Zastosuj się do nich i spełń co do joty. Zamów dużą wiązankę róż. Powinieneś mieć ją w domu w umówiony dzień wieczorem. Półtorej godziny przed północą wykąp się, włóż czystą białą koszulę i białe ubranie. Przyjdę po ciebie o pół do dwunastej i powiem ci, co masz robić dalej. Pamiętaj jeszcze o jednym. Musisz pościć przez cały poprzedni dzień. Możesz wypić szklankę mleka rano i drugą wieczorem, ale nie jedz nic więcej. Obliczymy teraz, -kiedy wypadnie dwudziesty trzeci dzień. Egipcjanin podszedł do dużego ściennego kalendarza, posługując się końcem ołówka obliczył dni, po czym podał mojemu przyjacielowi dokładną datę. 17 — Ryk tygrysa 257 ą wteay gotów — ktor skinął głową na znak zgody. Pułkownik dokładnie wypełnił otrzymane instrukcje, ale w ciągu trzech tygodni oczekiwania ani razu nie widział Mohammeda Beya. Zaczął w końcu przypuszczać, że Egipcjanin umyślnie go unika, i zastanawiał się, czy sobie z niego czasem nie zażartował. Wreszcie nadszedł wyznaczony dzień. Zamówiona przez pułkownika wiązanka róż była wieczorem gotowa. Pułkownik wykąpał się o pół do jedenastej i włożył czyste białe ubranie. Przyznał mi się, że czuł się wtedy jak ostatni idiota. Punktualnie o pół do dwunastej przed portal jego staroświeckiego domu zajechał samochód, z którego wysiadł Egipcjanin. Był także w świeżym białym ubraniu. — Weź swoją wiązankę — powiedział krótko. — Musimy być na miejscu o północy. Doktor spełnił jego polecenie, zastanawiając się, gdzie pojadą. W kwadrans potem znaleźli się na cmentarzu. Doktor przeszedł przez furtkę za swoim towarzyszem, niosąc wiązankę. Było zupełnie ciemno, tylko gwiazdy rzucały trochę światła. Egipcjanin zatrzymał się na chwilę. Potem przeszedł między grobami, wyraźnie zmierzając do jednego z nich. Doktor szedł za nim. W końcu stanęli przed grobem z granitową płytą i z okrągłym kamieniem na nagrobku. Było zbyt ciemno, by można było zobaczyć coś więcej. — Połóż wiązankę przy kamieniu — zwrócił się Mohammed do doktora — i stań w nogach grobu z rękami skrzyżowanymi na piersi. Ja stanę z boku. Cokolwiek by się działo, nie bój się. Jestem tutaj. Miej do mnie zaufanie. Musimy zaczekać do północy. W kilka minut potem jakiś daleki zegar wybił dwunastą. Mohammed Bey przez dłuższą chwilę stał nieru- J chomo. Potem zaczął coś szeptać w niezrozumiałym dla I 258 pogrążony w transie i śpiewnym tonem recytował jakieś zaklęcia. Trwało to dość długo, potem nagle coś zakłóciło tok jego słów. Egipcjanin porzucił śpiewny ton i powiedział coś ostro. Umilkł na chwilę i znów dorzucił kilka słów z jeszcze większą złością. Doktor miał wrażenie, że jego przyjaciel kłóci się z jakąś niewidzialną osobą, której głosu nie było słychać. Nagle Egipcjanin bardzo się zdenerwował. Wymachiwał rękami i wymyślał komuś niewidzialnemu w niezrozumiałym języku. Potem splunął na granitową płytę i w tej samej chwili upadł na nią jak ścięty toporem. W słabym świetle gwiazd widać było, że wije się w konwulsjach, a z jego gardła wydobywał się chrapliwy, przerażający bełkot. Doktora ogarnął paniczny strach. Chciał uciekać, myśląc w pierwszej chwili tylko o ratowaniu własnego życia. Ale był przecież lekarzem. Egipcjanin mógł dostać ataku serca lub epilepsji. Jego zawodowym obowiązkiem było zostać przy chorym. Jednocześnie przyszła mu do głowy straszna myśl, że Egipcjanin może umrzeć, gdy zostanie sam. Gdyby się potem w jakiś sposób wykryło, że doktor był z nim na cmentarzu, mógłby zostać oskarżony o morderstwo. Rzucił się do Egipcjanina, objął miotające się w konwulsjach ciało i usiłował je podnieść. -Przysięgał mi potem, że jakaś niewidzialna moc, silniejsza od niego, trzymała jego przyjaciela na grobie. Wywiązała się walka. W pewnej chwili Egipcjanin westchnął: — Róże... daj mi wiązankę. Doktor puścił go, wziął kwiaty i rzucił je rozciągniętemu na grobie Egipcjaninowi. Mohammed Bey zaczął 17* 259 Kiedy została juź doszczętnie zniszczona, powoli zaczął wracać do równowagi. W końcu wstał, z trudem łapiąc oddech. Włosy miał zmierzwione, a po twarzy spływała mu krew z głębokiej rany na czole, którym zapewne uderzył o granitową płytę. — Już wszystko dobrze — szepnął — ale chodźmy stąd jak najprędzej. Opowiem ci wszystko w samochodzie. Pobiegli do samochodu i odjechali z powrotem. Doktor czekał cierpliwie, aż jego towarzysz się uspokoi. W końcu Egipcjanin przemówił: — Duch przyszedł, jak się tego spodziewałem. Właściwie zjawiło się ich aż kilka. Ale były to jakieś straszydła przypominające dziwaczne zwierzęta. Wszystkie chciały ci służyć, a ja nalegałem, żeby został tylko jeden i przybrał ludzką postać. Nie chciały zgodzić się na to i upierały się, że wszystkie zwiążą się z tobą, w dodatku w swojej obecnej postaci. Nie mogłem na to pozwolić. Doszło do kłótni i wtedy ich przywódca nagle obalił mnie na grób. Potem wszystkie duchy napadły na mnie i zaczęły mnie dusić. Gdybyś nie rzucił kwiatów, za pomocą których przełamałem ich czary, na pewno już fbym nie żył. Wiele osób pomyśli zapewne, że Egipcjanin odegrał sprytną komedię, żeby oszukać doktora. W czoło zranił się oczywiście nieumyślnie, uderzając nim za mocno o twardą płytę. A może to wcale nie była krew, tylko jakaś ukradkiem rozsmarowana farba? Zgadzam się, że to wyjaśnienie jest rozsądne i prawdopodobne. Należy jednak pamiętać o tym, że Egipcjanin nie żądał od doktora pieniędzy ani nie prosił go o żadną przysługę. Po co więc miałby zadawać sobie tyle trudu? chodniego wybrzeża, wierzy, że opiekują się nimi „bóstwa", jak się je powszechnie nazywa. Nie są to ani złe duchy, ani dżinny, ani bogowie. W ogólnym mniemaniu są to po prostu istoty wyższego rzędu. Różnią się między sobą zapachami szczególnie wonnych kwiatów. Niektóre przynoszą z sobą zapach jaśminu. Te spotyka się najczęściej i sam czułem ten zapach wiele razy w pokojach oraz miejscach, gdzie nie było żadnych kwiatów. Wybitniejsze istoty tego rzędu podobno przynoszą z sobą zapach róż lub innych najwspanialszych kwiatów. Noc Amavasy — czyli ostatnia noc przed nowiem, najciemniejsza z wszystkich nocy miesiąca — jest obierana najczęściej dla uprawiania wszelkiego rodzaju praktyk czarnej magii i właśnie wówczas hinduskie rodziny wyczuwają i słyszą obecność swoich opiekuńczych duchów. Dają one zwykle znać o sobie głośnym szczękiem łańcuchów, a w przypadku ducha żeńskiego cichym pobrzękiwaniem bransolet. Wódz duchów obwieszcza swoją obecność hałasem podobnym do odgłosu kroków mężczyzny spacerującego po domu i od czasu do czasu strzelającego palcami lub maszerującego równym, miarowym krokiem. Wiara w istnienie duchów oraz okultyzm utorowały sobie drogę do wszystkich hinduskich religii. Moim zdaniem wszystkie religie, mające swych wyznawców i kapłanów, pochodzą od Boga — hinduizm, buddyzm, ma-hometanizm i chrześcijaństwo wskazują drogę do Najwyższej Istoty. Ale sztuczki kapłanów oraz przesądy i okultyzm tak dalece przeniknęły do doktryn tych religii, że ich wyznawcy w rezultacie wierzą w rozmaite dogmaty, często sprzeczne z oryginalnymi doktrynami ich religii. Wiara i obrzędy religijne wielu chrześcijan nawróco- 260 261 go, jak protestanckiego, są w rzeczywistości dziwaczną mieszaniną religijnych pojęć, przesądów i okultyzmu. Ludzie ci doprowadzają do rozpaczy prawomyślnych kapłanów wszystkich tych wyznań, choć niestety i wśród nich zdarzają się tacy, którzy popierają różne odstępstwa od wiary, głównie po to, aby wierni znów zaczęli bać się ognia piekielnego, gdyż wtedy łatwiej jest im nimi rządzić. Święty Antoni, uznawany powszechnie za najmiło-sierniejszego, u wielu Hindusów cieszy się opinią niezawodnego, gdy chodzi o zemstę na jakimś wrogu lub kiedy przez modlitwę chce się prędko uzyskać jakieś materialne korzyści. Potworne zemsty i nieszczęścia zsyłane na wrogów, łącznie z najcięższymi chorobami i przewlekłą śmiercią, przypisywane są wstawiennictwu tego świętego u Boga. Jego pomoc jest ogromnie ceniona również przy odnajdywaniu zgubionych lub skradzionych rzeczy i wymierzaniu niejednokrotnie bardzo o-krutnej kary złodziejowi, który się tej kradzieży dopuścił. Moja służąca jest nawróconą katoliczką, ale święcie wierzy, że jeśli chce się odzyskać utraconą rzecz za pośrednictwem świętego Antoniego, trzeba zastosować następującą procedurę: Aby odnaleźć złodzieja, suplikant powinien się przede wszystkim wykąpać. Potem musi umyć figurkę świętego lub — jeśli ma tylko obrazek — osłaniające go szkło. Skuteczniejsze jest podobno umycie podobizny świętego mlekiem zamiast wodą. Ceremonii tej należy dokonać we wtorek o zachodzie słońca. Potem trzeba zapalić przed figurką lub obrazkiem cztery świece, postawić świeże kwiaty i starannie okadzić ten prowizoryczny ołtarzyk. Zawiniętą w kawałek płótna monetę należy przyczepić do ramki obrazka albo położyć u stóp figurki. 262 dziej został wykryty, żeby udało się odzyskać utracone pieniądze lub rzecz albo by sprawca kradzieży poniósł surową karę. Ślubuje się także, że jeśli prośba zostanie wysłuchana, okaże się w imieniu świętego miłosierdzie trzynastu żebrakom, obdarzając ich niewielką kwotą pieniędzy, odzieżą lub strawą. Modlitwę tę odmawia się co wieczór o zachodzie słońca przez trzynaście dni. Podobno mniejsze łaski można uzyskać już po ośmiu dniach, a większe, związane ze zwrotem szczególnie wartościowego przedmiotu, w dłuższym terminie. Jednakże w ciągu jednego miesiąca święty Antoni zawsze okazuje swą pomoc. Odzyskanie zguby kupionej za ciężko zapracowane lub skradzione pieniądze można sobie zapewnić, zapalając przed figurką lub wizerunkiem świętego Antoniego tylko jedną świeczkę i odrobinę kadzidła. W niektórych częściach Indii, szczególnie w starym stanie Hajderabad, modły do świętego Antoniego przybierają niekiedy formę presji. Na przykład suplikant wiąże nogi figurki na znak, że nie pofolguje świętemu, póki jego prośba nie zostanie spełniona. Najjaskraw-szym i jednocześnie najzabawniejszym przypadkiem, z jakim się spotkałem, było postępowanie pewnego Anglo-Hindusa zamieszkałego w Kazipet. Był emerytowanym wojskowym i zapewne uważał, że świętemu Antoniemu przyda się od czasu do czasu trochę dyscypliny. Jeśli więc święty nie okazał mu łaski w o-znaczonym czasie, obchodził się z jego figurką w sposób bardzo srogi. Przywiązywał ją do rosnącego w o-gródku tamaryndowca i smarował zmieloną papryką i innymi przyprawami o bardzo ostrym zapachu. Chciał w ten sposób zmusić biednego świętego do szybkiego wyświadczenia oczekiwanej łaski i gdy tylko to się stało, 263 """••¦ "&>¦ JCJ i z powrotem stawiał na postumencie. * Figurki i wizerunki Najświętszej Panny obarczane są takimi samymi prośbami o łaskę, ale modlitwy należy zaczynać w czwartek i odmawiać je przez osiem dni. Stary angielski sposób, polegający na tym, że dwie osoby zawieszają na małych palcach za ucha nożyczki i obracając nimi wymawiają jednocześnie imię winowajcy, jest szeroko praktykowany w Indiach. Rozpowszechniony jest tam również zwyczaj trzymania różańca nad naczyniem z kadzidłem w taki sposób, żeby krzyżyk zwisał tuż nad płomieniem. Podobno zaczyna się obracać, gdy wymówi się imię winowajcy. Na chrześcijańskich cmentarzach hinduskich często widzi się rodzinę zmarłego, która w określone dni przychodzi na grób, przynosząc w darze mleko i inne pokarmy, aby dodać sił duszy wędrującej w zaświaty. Piszę o tych sprawach, aby podkreślić, jak wiele dawnych przesądów i obyczajów zakorzeniło się wśród wyznawców wiary chrześcijańskiej w Indiach. Przesądy, wiara oraz lęk przed nieznanym towarzyszą ludziom na drodze ich życia we wszystkich społeczeństwach, niezależnie od tego, jaką religię wyznają. Wśród wyższych klas hinduskich przybierają subtelniejsze formy, ale ich psychologiczne oddziaływanie jest równie silne. Od pierwszych chwil po urodzeniu horoskop dziecka staje się sprawą bardzo ważną i odgrywa wielką rolę przy zawieraniu małżeństwa. Rzadko się zdarza, by narzeczeni widzieli się przed ślubem, a gwiazdy decydują o losach ludzkich do końca życia. Na kalendarzach oznaczane są wyraźnie przy każdym dniu miesiąca dwie kolumny „czasów", zatytułowane rahukalam i gulgai-kalam, co znaczy „zły czas" i „dobry czas". Żaden Hindus i niewiele ludzi innej narodowości odważy się wyjść 264 -*. uumu, rozpocząć jaKąs sprawę iut> WyTOszyC W podróż podczas rahukalam, czyli w okresie „złego czasu". Każdy woli poczekać, aż nadejdzie gulgaikalam, to jest „dobry czas", a wówczas decyduje się na największe ryzyko, głęboko przeświadczony, że wszystko mu się powiedzie. Aby wyczerpać ten temat do końca, opiszę przygodę, która spotkała mnie w okolicy miasta Chitaldroog w dżungli leżącej w okręgu Shimoga, stan Mysore, słynnej niegdyś z wielkiej ilości tygrysów. Wieś Sampige-halli, odległą o kilka mil od Chitaldroog, otacza gęsty las. O cztery mile od niej, przy drodze wiodącej do drugiej wsi, która nazywa się Budhalli, w środku dżungli stoją ruiny z bardzo głęboką studnią. Świątynię i studnię rzekomo nawiedzają duchy, w związku z czym nawet w biały dzień nikt nie ośmieli się podejść do nich bliżej niż na pół mili, a po zachodzie słońca cała okolica oczywiście staje się zakazanym terenem. Na tym pustkowiu, w ruinach albo w ich pobliżu, bytują zazwyczaj niedźwiedzie, a w starej świątyni często urządza sobie kryjówkę samotna pantera. Sąsiedztwo niedźwiedzi nie przeszkadza jej, ale trzyma się od nich z daleka. Od czasu do czasu jakiś tygrys wprowadza się tam na parę tygodni, a wtedy pantera i niedźwiedzie wynoszą się na ten okres do bezpieczniejszych kryjówek. Gdyby bowiem któreś z nich zaryzykowało i ośmieliło się dzielić schronienie z królem dżungli, mogłoby drogo za to zapłacić. W końcu tygrys przenosi się w jakieś inne miejsce, a pantera i niedźwiedzie wracają i wszystko znów biegnie normalnym trybem. Jakiś czas temu zaginął wieśniak z Sampigehalli, a miesiąc potem znikł następny, z Budhalli. Nikt nie wiedział, co się z nimi stało, nie pozostawili bowiem po sobie żadnych śladów. Ponieważ indyjscy wieśniacy bardzo rzadko dobrowolnie opuszczają swoje domy, ko- 265 uwuui uu mysj.eiiici. Można było przypuszczać, że spotkał ich jakiś tragiczny los. Właśnie w tym czasie niezwykle duży tygrys obrał sobie kryjówkę w sąsiedztwie ruin, a może nawet w samej świątyni. Wieśniacy uważali go za szczególnie zajadłą bestię, gdyż z niespotykaną śmiałością atakował stada ich bydła i zawsze udawało mu się porwać przynajmniej jedną sztukę. O jego obecności w świątyni świadczyły ślady łap, odciśnięte przy wczesnych rannych powrotach do tej kryjówki dokładnie na śladach wyjściowych, pozostawionych na sypkim gruncie poprzedniego wieczoru. Wieśniacy przekonani, że tygrys pożarł kolejno dwóch mieszkańców ich wsi, zwrócili się do władz z prośbą o obronę przed ludo jadem, który ich zdaniem z pewnością przebywał w ruinach świątyni. Okolice Sampigehalli były swego czasu moim ulubionym łowiskiem i kilku dawnych przyjaciół z tej wsi napisało do mnie, bym przyszedł im z pomocą. Kiedy przyjechałem tam w dwa tygodnie później, usiłowałem zasięgnąć informacji o ostatnich poczynaniach zaginionych mężczyzn, ale osłaniała je tajemnica. Pewna dziewczyna była zamieszana w tę sprawę — podobno obaj zaginieni zalecali się do niej. Dziewczyna była biedna, a obu jej wielbicielom powodziło się stosunkowo dobrze, gdyż byli właścicielami gruntów w swoich wsiach. Obaj byli żonaci i mieli rodziny, ale nikt z ich bliskich nie wiedział ani o tym, że przed zaginięciem nosili przy sobie duże sumy pieniędzy, ani dlaczego tak robili. Wszystko to wyszło na jaw dopiero później. Indie są bowiem jednym z niewielu krajów, w którym żony nie śmieją kwestionować poczynań ani władzy swoich mężów. Słowo męża jest w tym kraju prawem, a terenem samodzielnej działalności kobiet jest wyłącznie kuchnia. Na razie nic nie wskazywało na jakikolwiek związek 266 W toku zbierania informacji rozmawiałem o nich pobieżnie ze wspomnianą dziewczyną i odniosłem wrażenie, że wiedziała o tej sprawie dużo więcej, niż chciała powiedzieć. Moim zdaniem była ona niebezpieczniej sza od wszystkich ludojadów i znacznie od nich przebieglej-sza, ale ponieważ nie jestem policjantem, nie czułem się w tym przypadku obowiązany postępować jak detektyw lub konfident. O wiele bardziej interesował mnie tygrys niż motywy postępowania i zachowanie się dziewczyny oraz to, co stało się z jej wielbicielami. Pewnego dnia postanowiłem zaraz po obiedzie pójść do świątyni, wybrać jakieś dogodne miejsce, w którym mógłbym się ukryć, i czekać tam przez całą noc w nadziei, że uda mi się zobaczyć ludojada. Nie byłem jeszcze zdecydowany, czy zastrzelę tygrysa, jeśli mi się pokaże, gdyż miałem jakieś wewnętrzne przekonanie, że nie jest on winowajcą. Było lato, które w Indiach nazywa się „porą gorącą", i brakowało tylko paru dni do pełni księżyca. Z pewnością dużo przyjemniej było spędzić noc na powietrzu, przy świetle księżyca, niż w jakiejś nędznej, dusznej lepiance lub nawet w leśnym bungalowie. Po dobrym obiedzie przygotowałem rzeczy, które mogły mi się przydać w nocy: sztucer, termos z herbatą, butlę wody, elektryczną latarkę i trochę sucharów w płóciennym woreczku, który nie szeleści tak jak opakowanie papierowe, gdy się z niego wydobywa zawartość. Zaraz potem wyruszyłem w drogę i po niecałej godzinie byłem na miejscu. Znałem dobrze ruiny świątyni, ale jeszcze nigdy tam nie nocowałem. Niewielka budowla z masywnych, nieregularnych bloków granitu usytuowana była centralnie i otoczona pozostałościami niegdyś wysokiego kamiennego muru. W studni, rzeczywiście bardzo głębokiej i znajdującej się na podwórcu przed frontem świątyni, była woda. 267 głęboko w dole, dużo poniżej poziomu gruntu. Studnia miała około piętnastu stóp średnicy, a okalał ją niski kamienny pierścień wysokości jarda. Wiele granitowych bloków w ścianach świątyni, w czworokątnym murze otaczającym podwórze i w obmurowaniu studni obluzowało się i powypadało z konstrukcji, a poskręcane i karłowate drzewa, przeważnie dzikie figi, zapuściły korzenie wszędzie tam, gdzie nie rozpleniły się jeszcze krzewy lantany. Ogólny widok tego miejsca był przygnębiająco ponury i nie ulegało wątpliwości, że z biegiem czasu wszelkie pozostałe jeszcze resztki świątyni i jej otoczenia pochłonie zaborcza dżungla. W danej chwili nie interesowała mnie jednak świątynia jako zabytek. Zależało mi wyłącznie na znalezieniu kryjówki tygrysa i wkrótce mi się to udało. Grunt był na ogół twardy, ale tu i ówdzie zdarzały się łaty piasku, na którym widać było wyraźnie odciśnięte tropy wielkiego tygrysa, prowadzące z dżungli do świątyni i ze świątyni do dżungli. Byłem przekonany, że jeśli ludojad przebywa w tej chwili w swojej kryjówce, śpi głębokim snem. Nie znałem wnętrza tych ruin, ale nie miałem wątpliwości, że ich rozkład okaże się taki sam jak wszystkich tego rodzaju budowli. Sanktuarium, będące małym, oddzielnym pokoikiem, znajduje się zazwyczaj w świątyni w końcu jedynej sali modłów. W tym pokoiku mieści się jedno lub dwa nandi. Mogą to być różnej wielkości kamienne posągi czczonego przez Hindusów byka lub wizerunki jakichś bogów albo bogiń. Gdybym w istniejących warunkach zbliżył się do wejścia do sanktuarium, dobrowolnie sprowokowałbym nieszczęście. Jeśli bowiem tygrys byłby w swojej kryjówce, to niezależnie od tego, czy był ludo jadem czy nie, natychmiast zareagowałby na tak bezceremonialne 268 "H " truzem. W takich wypadkach należy dobrze pomyśleć, nim zacznie się działać, stałem więc przez dłuższą chwilę spokojnie, orientując się w sytuacji i obmyślając plan swoich dalszych poczynań. Tuż przede mną znajdowało się wyszczerbione obmurowanie starej studni. Wystarczyło usiąść na nim wygodnie twarzą do wejścia świątyni. Jeśli tygrys jest w środku, a tego byłem pewny, prędzej czy później z niej wyjdzie. Będzie mógł to zrobić tylko przez główne wejście, które całe znajdzie się w polu moich przyrządów celowniczych, nie będzie więc miało znaczenia, pod jakim kątem się pokaże. Wszystko wydawało się dziecinnie łatwe. Słońce prażyło nielitościwie, gdy zająłem stanowisko za studnią, na wprost wejścia do świątyni. Zorientowałem się, że moja głowa wystaje nad obudowę studni, podniosłem więc kilka granitowych głazów i ułożyłem je na parapecie przed sobą, pozostawiając między nimi sześciocalową szczelinę, abym mógł przez nią patrzeć. Jeśli tygrys się ukaże, a ja zdecyduję się go zastrzelić, będę mógł celować przez tę właśnie szczelinę. Teraz najważniejsze było, żebym siedział zupełnie nieruchomo. Na szczęście mam w tej sztuce wieloletnią wprawę, więc ani upał, ani żadne skrzydlate insekty, przylatujące nie wiadomo skąd, ani czarne jak smoła jaszczurki z jaskrawopomarańczowymi i żółtymi pręgami na grzbiecie nie wytrącały mnie z równowagi. Żaden muskuł mi nie drgnął, choć z gorąca pot spływał mi po twarzy, a jaszczurki pełzały po moim ciele. Wreszcie nadszedł wieczór. Głosy ptaków, moszczących się na noc w gałęziach, milkły powoli i zamiast nich słychać było teraz piski nietoperzy oraz brzęczenie przelatujących nade mną komarów. Było już prawie ciemno, gdy zaczął wschodzić księżyc, który jeszcze nie 269 ście zarysowało się wejście do świątyni, z którego lada chwila powinien był wynurzyć się tygrys, jeśli rzeczywiście tam był. Zanim zdążyłem zorientować się w upływie czasu, zapanowała noc. Drżałem lekko, gdyż w ciągu tych kilku minut wyraźnie się ochłodziło. Właśnie wtedy pierwszy raz usłyszałem ów dźwięk. Trzy krótkie, wyraźne gwizdy, jak gdyby wydobywające się ze studni, za którą się kryłem. Pierwszy był w niskiej tonacji, drugi w wyższej, a trzeci, najkrótszy i przenikliwy, głośniejszy i w jeszcze wyższej tonacji. Któż, do diabła, mógł się ukrywać w starej studni? Przyznaję, że — wyrażając się oględnie — wpadłem w pasję. Czy po to przesiedziałem nieruchomo tyle godzin w prażących promieniach słońca, żeby właśnie teraz, w krytycznym momencie, jakieś licho zaczęło nagle gwizdać? Tygrys, który powinien się zaraz ukazać, na pewno się spłoszy. Czy wobec tego warto kryć się dłużej? Byłem przekonany, że tygrys słyszał gwizdy jeszcze lepiej niż ja i nie opuści swojej kryjówki wiedząc, że w pobliżu znajduje się człowiek. A może właśnie to zrobi? Jeśli rzeczywiście jest ludo jadem, może sobie pomyśleć, że nowa ofiara niespodzianie znalazła się w jego zasięgu. Po dziesięciu, a może piętnastu minutach znów usłyszałem trzy głośne, wyraźne gwizdy, następujące w krótkich odstępach czasu. Pierwszy miał brzmienie niskie i przeciągłe. Drugi był krótszy, głośniejszy i prze-nikliwszy, a trzeci najkrótszy, najgłośniejszy i niemal piskliwy. Potem zapadła absolutna cisza. Wstałem, by zajrzeć w głąb studni i zwymyślać nieznośnego intruza, i w tej samej chwili zauważyłem, że coś poruszyło się w ciemnym, prostokątnym wejściu do świątyni. Jakaś szara smuga przesunęła się w czarnym otworze. Znikła, by po chwili znów się ukazać i zaraz 270 ę potem w wejściu stanął tygrys, zwrócony bokiem do księżyca i wyraźnie widoczny w jego świetle. Było zupełnie oczywiste, że nie zdawał sobie sprawy z mojej obecności, gdyż nawet nie spojrzał w tę stronę. Kiedy go zobaczyłem, patrzył wprost przed siebie, ale zaraz potem spuścił łeb i polizał przednią łapę. Widziałem wyraźnie ruch łba i słyszałem szmer szorstkiego języka na miękkiej sierści za każdym razem, gdy ją lizał. Potem po raz trzeci rozległy się trzy głośne gwizdy. Wszystko na nic, pomyślałem. Tym razem tygrys na pewno usłyszał. Zaraz przylgnie do ziemi, ryknie i skoczy z powrotem do swojej kryjówki albo rzuci się na oślep w dżunglę, zależnie od swoich skłonności i stanu nerwów w danej chwili. Nic takiego jednak się nie stało. Tygrys nadal najspokojniej w świecie lizał łapy. Najwyraźniej nie słyszał gwizdów. Albo był głuchy jak pień, albo jego słuch nie chwytał dźwięków tej skali. Po chwili przestał się lizać i ruszył naprzód. Jednocześnie usłyszałem trzepot w głębi studni. Odgłos ten był głuchy, powolny i bardzo wyraźny. Mógł go wywołać tylko jakiś duży i ciężki ptak albo nietoperz, należący do którejś z największych indyjskich odmian. Potem, już czwarty raz tego wieczora, usłyszałem gwizdy głośniejsze i bliższe od poprzednich. W obliczu tej zagadki zupełnie zapomniałem, że powinienem się zdecydować, czy zabić tygrysa czy nie. Od dłuższej chwili nawet na niego nie patrzyłem, gdyż stałem ze wzrokiem utkwionym w otwór starej studni, czekając, aż ukaże się owo dziwne coś, co tak tajemniczo dawało znać o sobie. Ciężki, .powolny trzepot nie ustawał teraz ani na chwilę. Jakiś duży ptak lub nietoperz, a może coś zupełnie innego z każdą chwilą coraz bardziej zbliżało się do 271 otworu studni i juź zaraz powinienem był ten stwór zobaczyć. Stojąc wpatrzony w studnię doznałem nagle dziwnego uczucia, że padł na mnie jakiś urok. Znów rozległy się trzy gwizdy, a potem ze studni wynurzył się wielki, ciemny cień nieokreślonego kształtu. Księżyc świecił jasno, a ja ani na chwilę nie odwróciłem wzroku od studni. Byłem pewny, że coś zobaczyłem, ale owo coś nie miało żadnej określonej [postaci ani kształtu. Ze studni wydobył się niewielki obłok, jak gdyby utworzony z czarnego dymu. Miał około sześciu stóp średnicy i taką samą wysokość. Ogarnęło mnie wielkie znużenie połączone z uczuciem desperackiej rezygnacji. Czy to nie wszystko jedno, co wyleciało ze studni? Czy w ogóle warto żyć, skoro każdy człowiek musi tyle w życiu przecierpieć? Czy nie lepiej byłoby skoczyć do studni i o wszystkim zapomnieć? Otrząsnąłem się i nadal uważnie obserwując obłok zobaczyłem, że przez chwilę unosił się nad studnią, by zaraz potem rozwiać się w ciemnościach. Światło księżyca rozjaśniało teraz miejsce, które dopiero co przesłaniał ów dziwny obłok. Kiedy przed chwilą tygrys ukazał się w wejściu świątyni, spociłem się, co mi się zawsze zdarza, aż po dziś dzień, w momencie gdy zobaczę tego zwierza w dżungli. A teraz było mi zimno i miałem dłonie lepkie od potu. Tymczasem tygrys, który z pewnością był zwierzęciem z krwi i kości, zniknął w gęstwinie. Wiedziałem, że wróci prawdopodobnie dopiero wczesnym rankiem, o ile wcześniej nie znajdzie jakiejś ofiary. Wynikało z tego, że będę musiał jeszcze długo czekać, jeśli nadal chciałbym go upolować. Ale z jakichś nieokreślonych powodów już nie chciałem zastrzelić tego tygrysa. Dziwne gwizdy i jeszcze dziwniejszy cień, który ukazał się nad studnią, interesowały mnie w tej chwili dużo 272 -¦ uoiuiicj. .n. poza tym woiałenS siedzieć w tę księżycową noc na świeżym powietrzu niż w dusznym pomieszczeniu, które zajmowałem w odległej o cztery mile wiosce Sampigehalli. Zapomniałem o wszystkim prócz gwizdów i cienia i snułem najróżniejsze domysły, co też mogło być przyczyną zaobserwowanych przeze mnie zjawisk. Gwizd nie przypominał głosu żadnego ze znanych mi ptaków. Miał raczej ludzkie brzmienie. Trzepot skrzydeł, który słyszałem, mógł być wywołany przez jakiegoś dużego ptaka lub indyjskiego nietoperza. Ze studni nie wynurzył się jednak ani ptak, ani nietoperz, a przecież nawet na chwilę nie oderwałem wzroku od jej otworu. Wydobyło się z niej coś zupełnie innego i nieoczekiwanego: jakiś bezkształtny kłąb dymu nieokreślonego pochodzenia — krótko mówiąc, mały obłok. 1 ten obłok rozpłynął się w moich oczach. Byłem tak pogrążony w rozważaniach, że całkowicie straciłem poczucie czasu i stałem się obojętny na wszystko, co mnie otaczało, aż do chwili, gdy poza mną rozległo się ochrypłe warknięcie. Natychmiast wróciłem na ziemię i obejrzałem się za siebie. Niedaleko mnie stał tygrys. Nadszedł z innej strony i wykrył moją obecność. Mówiono o nim, że jest zajadłym ludojadem, który zabił i pożarł dwóch mężczyzn. W mgnieniu oka obróciłem się w miejscu, instynktownie składając się do strzału. Znajdujący się o czterdzieści jardów ode mnie tygrys usiadł na tylnych łapach, w pełnym świetle księżyca, i patrzył na mnie uparcie. Potem pochylił łeb i warknął na znak protestu. Powiedział mi w ten sposób równie wyraźnie, jak gdyby posługiwał się słowami: — Czy nie mógłbyś się nareszcie stąd wynieść? To mnie do reszty uspokoiło. Byłem przed chwilą zdany na jego łaskę i niełaskę. Mógł mnie zabić, zanim zdą- 18 — Ryk tygrysa 273 nie zrobił. Nie był więc ludojadem. Zawsze staram się odpłacić wdzięcznością za każdy przejaw życzliwości. Tygrys oszczędził mnie, więc i ja zachowam się wobec niego po dżentelmeńsku. Wstałem i w tej samej chwili tygrys znikł mi z oczu. Trzymając sztucer w zgięciu ramienia na wypadek, gdyby nagle zmieniły się jego zamiary wobec mnie, wpuściłem ostry strumień światła mojej latarki w głąb studni, sądząc, że odkryję tajemniczego gwizdacza, który musiał tam przebywać. Ale światło odbiło się tylko w zwierciadle wody, głęboko w dole. Systematycznie, cal po calu, oświetliłem całe wnętrze. Na pewno nikt nie krył się w starej studni. Odwróciłem się więc i ruszyłem w powrotną drogę, nie przestając myśleć o tych dziwnych zjawiskach. Tygrysa nigdzie nie było widać. Postanowiłem resztę nocy spędzić na werandzie leśnego bungalowu, znajdującego się cztery mile od wsi. Kiedy byłem już parę kroków od niego, zawołałem na dozorcę, który powinien tam nocować. Ale choć wołałem kilka razy, nikt mi nie odpowiedział. Widocznie dozorca nie pełnił swego dyżuru, tylko spał smacznie w którejś z chat we wsi. Nie było to dla mnie niespodzianką. Wszyscy, którzy spędzili pewien czas w Indiach, wiedzą, że dozorcy z zasady nie pełnią nocnych dyżurów. Śpią w tym czasie głęboko, zapewne nawet dużo głębiej niż inni ludzie, nie mają bowiem żadnych wątpliwości, że noc jest porą przeznaczoną do spania. Wszedłem po kamiennych schodkach na werandę otaczającą z trzech stron ten mały, prostokątny budynek. Dozorca beztrosko zostawił w jednym skrzydle werandy trzcinowy fotel, wiedząc, że nikt nie ukradnie tego koślawego rupiecia, nawet gdyby na tym pustkowiu tra- 274 począć Kiuta goazin. ............ Miałem zamiar powiedzieć rano moim przyjaciołom z Sampigehalli, że tygrys ze świątyni na pewno nie jest ludojadem i że jeśli chcą wyjaśnić tajemnicę zniknięcia obu mężczyzn, powinni poradzić policji, aby przepytała smukłą dziewczynę, która była z nimi w bliskich stosunkach. Przede wszystkim należałoby ją zapytać, co stało się z pieniędzmi zaginionych. Postanowiłem, że zaraz potem wyruszę studebakerem do domu. Nie mogłem jednak usnąć do końca nocy. Tajemnicze gwizdy, trzepot skrzydeł, dziwny letarg, który mnie potem ogarnął, a przede wszystkim ów niezwykły mglisty cień nad studnią — wszystko to domagało się jakiegoś racjonalnego wyjaśnienia. Pomimo zmęczenia starałem się rozwiązać ów problem, ale w końcu natura wzięła górę i o świcie zasnąłem. Obudziłem się późno, a dozorcy bungalowu nadal nie było widać. Poszedłem do wsi i powiedziałem moim przyjaciołom o spotkaniu z tygrysem. Przekonałem ich, że nie jest on ludojadem. Nie mówiłem im nic o gwizdach, które słyszałem, ani o mglistym cieniu, który widziałem, gdyż wydawało mi się, że nie ma sensu komplikować relacji i narażać się na ewentualne ośmieszenie. Jeden z wieśniaków zapytał, gdzie siedziałem ukryty. Powiedziałem mu, że za starą studnią. Gdy tylko wymówiłem to słowo, jakoś dziwnie na mnie popatrzył. — Czy nie widziałeś niczego oprócz tygrysa? — zapytał. — Czy nic nie słyszałeś? Milczałem przez chwilę, a potem zapytałem go: — Dlaczego mnie o to pytasz? — Czy widziałeś albo słyszałeś wielkiego nietoperza? A może trzepot skrzydeł? Trzepot dużych, ciężkich skrzydeł! Wyraźnie słyszałem ów odgłos wydobywający się z głębi starej studni. 275 i i coraz bliższy otworu stuani. ucicni aopiero wieay, gay ukazał się nad nią dziwny mglisty obłok. Jaki byłem głupi, że nie oświetliłem wnętrza studni latarką, gdy go pierwszy raz usłyszałem. Może wtedy bym coś zobaczył? Nagle przypomniałem sobie, że przecież czatowałem na tygrysa, nie mogłem więc zdradzać swojej obecności. Wieśniak zauważył, że zwlekam z odpowiedzią, i na twarzy jego pojawił się porozumiewawczy uśmiech. Wtedy wszystko mu opowiedziałem. Był przerażony, gdy wspomniałem o mglistym kształcie, który wynurzył się ze studni. Widocznie już kilku ludzi słyszało gwizdy i trzepot, ale jeszcze nikt niczego nie widział po prostu dlatego, że każdy czym prędzej uciekał. Potem mój przyjaciel opowiedział mi dziwną historię. Dokładnie nie wiedział, kiedy się to działo, ale na pewno ponad dwieście lat temu. Świątynia była wówczas w kwitnącym stanie i jako ośrodek kultu słynęła na całą okolicę, którą rządził pewien pomniejszy naczelnik. Ponieważ stolica, w której panował radża, była daleko, ów naczelnik na tym terenie stał się niezależnym władcą. Wśród dworzan miał osobnika pełniącego podwójną rolę — doradcy i błazna. Naczelnik bardzo się liczył z jego zdaniem i darzył go specjalnymi względami. Świątynią opiekowali się mnisi — bramini, podlegli najwyższemu kapłanowi, wielkiemu despocie. Jak to zwykle bywa, gdy stykają się silne indywidualności, pomiędzy naczelnikiem, jego błaznem-doradcą i najwyższym kapłanem ciągnął się nieustający spór. Wszelkie szczegóły sporu oczywiście już dawno uległy zapomnieniu, ale rzekomo najwyższy kapłan, przedstawiając jakieś zmyślone dowody, miał oskarżyć swego rywala, błazna, o podstępną działalność przeciw naczel- publicznie osądżóny7'skazany"lia śmierć za zdradę i natychmiast wrzucony żywcem do studni. Zdążył jednak w ostatniej chwili przekląć najwyższego kapłana i wszystkich mnichów. Opowieść głosi, że w tydzień potem najwyższy kapłan znikł i dopiero po paru dniach znaleziono jego ciało pływające w studni. Była to pierwsza ofiara błazna. Później, w krótkich odstępach czasu, znikali pozostali mnisi, a ciała ich ukazywały się po paru dniach pływające w studni twarzą w dół, tak samo jak przedtem ciało najwyższego kapłana. Po ich śmierci do świątyni przybyli nowi kapłani, ale wszystkich spotkał ten sam los. W świątyni odprawiano co pewien czas egzorcyzmy, by wygnać duszę mściwego błazna, jednak bez żadnego skutku, gdyż w dalszym ciągu kapłani znikali jeden po drugim, po czym w studni znajdowano ich ciała. Mściwy błazen przez sto lat sycił się swymi ofiarami, aż nadszedł czas, gdy żaden, nawet najświątobliwszy lub uchodzący za takiego, kapłan nie chciał ryzykować życia w służbie tej świątyni. W rezultacie świątynia i studnia zostały opuszczone, ulegając powolnej ruinie. Narrator zakończył swoją dziwną opowieść wiele znaczącym zdaniem: — Powinieneś uważać się za bardzo szczęśliwego, że jeszcze żyjesz. Zły duch mógł wciągnąć cię do studni równie łatwo, jak w dawnych latach co najmniej stu kapłanów. — Nie jestem braminem — odparłem z ironią i po chwili dodałem: — Przecież to brednie! Skrzyczałem go, bo naprawdę byłem zły. Czy ten głupiec myślał, że mnie nastraszy swymi opowieściami dla starych bab? Obawiam się, że przez następnych parę minut byłem dla niego bardzo przykry, powiedzia- 277 a także ó nim samym. Biedak wyraźnie się przejął i odszedł ze smutną miną. Zaraz potem zacząłem pakować rzeczy do studebake-ra, przygotowując się do odjazdu. Nie zabrało mi to dużo czasu. Szybko i raczej szorstko pożegnałem się z przyjaciółmi, którzy ze znaną indyjską gościnnością do ostatniej chwili namawiali mnie, żebym się dłużej zatrzymał. W odpowiedzi nacisnąłem guzik startera, włączyłem bieg i ruszyłem w drogę. Dopiero po przejechaniu sześciu mil zatrzymałem samochód, wyłączyłem silnik i zacząłem myśleć. Bez żadnego powodu zachowałem się jak grubianin. Ostatecznie ten człowiek powtórzył mi tylko opowieść, przekazaną mu przez innych. Ja zaś na własne uszy słyszałem gwizd i trzepot skrzydeł oraz widziałem ów dziwny cień. Mogłem więc sam rozstrzygnąć, czy należy wierzyć tej opowieści czy też odrzucić ją, znajdując jakieś bardziej racjonalne wyjaśnienie tych zjawisk. Postąpiłbym wobec tego rozsądnie, zdobywając dalsze wiadomości w rozmowach z innymi mieszkańcami wsi. Ale najlepiej zrobiłbym, spędzając jeszcze jedną noc przy studni, aby się przekonać, czy dziwne zjawisko się powtórzy. Tymczasem zamiast zdecydować się na którąś z tych ewentualności, zachowałem się jak dziecko i wyjechałem nadąsany. Zawróciłem więc do wsi, niezwłocznie odszukałem narratora i serdecznie go przeprosiłem. Przebaczył mi od razu zapewniając, że zdawał sobie sprawę, jak musiałem się czuć po nocnych przeżyciach. Uśmiechał się do mnie bardzo życzliwie. Właściwie cała wioska powitała mnie z radością i wszyscy się do mnie uśmiechali, póki im nie powiedziałem, że tym razem nie przyjechałem polować na tygrysa, lecz na ducha, ukrywającego się w studni przy starej świątyni. 278 — Panie — powiedział narrator — nie chcę być nieuprzejmy, ale proszę cię, wracaj zaraz do Bangalore i nie rób tego głupstwa. Mógłbyś ujść żywy ze spotkania z tygrysem, ale nie z tym upiorem. Ponieważ tego wieczoru mogłem nie obawiać się tygrysa, wyruszyłem do świątyni dużo później niż poprzedniego dnia. Była już prawie szósta, gdy usiadłem na swoim miejscu za obmurowaniem studni. Wziąłem ze sobą sztucer, licząc się z możliwością, że tygrys niespodziewanie okaże się groźny, a ponieważ w tej sytuacji nie potrzebowałem zachowywać się cicho, zaopatrzyłem się w termos z herbatą, chleb, masło, konserwę baranią i nawet kilka pomarańczy na deser. Oczywiście nie zapomniałem także o mojej wysłużonej fajce. Nigdzie nie było tygrysa, gdy pośpiesznie, ale możliwie najwygodniej sadowiłem się na stanowisku, rozmieszczając przyniesione rzeczy po obu stronach. Mógł opuścić swoją kryjówkę w sanktuarium, zanim się tam zjawiłem, ale nie wydawało mi się to prawdopodobne i jak później się okazało, miałem rację. O siódmej zrobiło się bardzo chłodno. Właśnie lelki zaczęły się nawoływać, gdy w ciemnym wnętrzu świątyni coś potrąciło kamień, który stoczył się aż na dziedziniec. Domyśliłem się, że w wejściu stoi tygrys i rozgląda się, czy może bezpiecznie opuścić świątynię. Zaraz mnie zobaczy, a może już mnie dostrzegł. Ciekaw byłem, czy pamięta, że poprzedniego wieczoru siedziałem za studnią. Nagle usłyszałem pierwszy gwizd, głośny, niski i przeciągły, a zaraz potem, w bardzo krótkim odstępie czasu, dwa następne. Były głośniejsze oraz dużo cieńsze i krótsze od pierwszego. Potem zapanowała cisza. Zimny dreszcz przebiegł mi po plecach, gdy sobie przypomniałem, że poprzedniego wieczoru gwizdy zaczęły się tuż przed ukazaniem się tygrysa. Dziś znów 279 \r coś próbowało ostrzec tygrysa o mojej obecności? — pomyślałem. Moje wątpliwości rozwiały się w chwilę potem, gdy ze świątyni wynurzył się tygrys, który najpierw zamajaczył niewyraźnie w wejściu, a potem pokazał się w całej okazałości, stając w bladym świetle wschodzącego właśnie księżyca. Już poprzedniego wieczoru zauważyłem, że z jakichś nie wyjaśnionych powodów słuch tygrysa nie odbierał tych dźwięków, które ja tak wyraźnie słyszałem. Było to niesamowite, ale utwierdziłem się w tym przekonaniu, gdy po chwili znów rozległy się trzy gwizdy, głośniejsze i natarczywsze od wszystkich poprzednich. Tygrys ponownie nie zwrócił na nie uwagi. Potem znów usłyszałem trzepot skrzydeł, słaby i jak gdyby dobiegający z daleka. Z początku trudno mi było ustalić, skąd dochodzi ten odgłos, po chwili jednak uprzytomniłem sobie, że wydobywa się z głębokiej studni, za którą siedziałem. I znów dreszcz lęku przebiegł mi po plecach. Tygrys nadal stał nieruchomo, wyraźnie widoczny w świetle księżyca. Patrzył uparcie w moim kierunku. Z pewnością pamiętał,, że siedziałem wczoraj za studnią. Chciałem oświetlić latarką jej wnętrze, aby się przekonać, co jest przyczyną trzepotu, ale musiałbym oderwać wówczas wzrok od tygrysa. Wolałem jednak tego nie robić, gdyż nagle ze zdwojoną siłą przypomniały mi się pogłoski, że jest to rzekomo groźny ludo jad. Jeśli byłoby to prawdą, byłbym wobec niego bezbronny, gdyby zdecydował się mnie zaatakować, kiedy będę zaglądał do studni. Trzy gwizdy powtórzyły się trzeci raz, a zaraz potem usłyszałem dużo bliższy trzepot i wtedy się zdecydowałem. Spojrzawszy szybko na tygrysa i przeko- 280 się na kolana, przechyliłem przez parapet studni, 0 u-. ściłem prawą rękę, w której trzymałem latyrkęi Możliwie najdalej w głąb i nacisnąłem wyłącznik, promień światła przeciął czarną czeluść i zagubi] w czymś, co wyglądało jak kłąb czarnego ^yrftu gęsty opar i unosiło się mniej więcej w połowie jej bokości. Zapomniałem o tygrysie i jak przykuty w głąb studni na ów opar, który zdawał się wydobywać z samego dna i był tak gęsty, że światło latarki i\je i^o-gło go przeniknąć. Nieubłaganie wznosił się Ku mtfie i w każdej chwili mógł sięgnąć otworu, nad którym gię pochylałem. Nagłe głośne warknięcie uprzytomniło mi, że niebezpieczeństwo ze strony tygrysa bynajmniej nie przestało mi zagrażać. Natychmiast skierowałem światło latarki w miejsce, gdzie stał, a drugą ręką chwyciłem sztucer. Ale tygrysa nie było. Z radością stwierdziłem, że zobaczywszy mnie umknął w las, a warknięcie, które usłyszałem, było jedynie protestem przeciwko moj ej »b.iiii.jr auuuuwou wspaniałą amDOnę, ' a ponieważ niebo się zachmurzyło, Don postanowił u-mieścić nad nią brezentową płachtę, przerzuconą przez specjalnie dopasowany kij w taki sposób, żeby tworzyła stromy dach, po którym woda będzie swobodnie ściekała. Przykryliśmy ją gałązkami i liśćmi tak dokładnie, że zupełnie nie było jej widać. O piątej po południu my czterej poszliśmy do domu, a Don został z aparatem, oczekując pełnej przygód nocy. Najpierw opiszę, co słyszałem z naszej chatki, a potem oddam głos Donowi. Thangavelu wcześnie podał kolację i zaraz potem zasiadłem w trzcinowym fotelu na werandzie, paląc fajkę i pijąc rum z sokiem cytryny. Ściemniło się dopiero przed chwilą i w dżungli panowała zupełna cisza. Potem spoza rzeki dobiegł nagle kwik antylopy: — Ajoo! Ajoo! — który pochwycił znajdujący się na bliższym brzegu samlbar, becząc ostrzegawczo: — Dhank! Dhanlk! Unk! Unk! — Z kolei gdzieś dalej odezwała się łania, odpowiadając na ten alarmowy sygnał cichszym i cieńszym bekiem: — Uonk! Uonk! Stado langurów już dawno zapadło w sen na tiko-wym drzewie, którego czubek widziałem rysujący się w ciemnościach z prawej strony. Tylko wartownik, z godnym pochwały poczuciem odpowiedzialności, bacznie czuwał. Gdy ogarnie go senność, obudzi swego zmiennika, który z kolei będzie pełnił wartę, aż nadejdzie odpowiednia pora, iby obudzić następnego samca. Trwa to całą dobę, gdyż langury mają wręcz niezwykłe poczucie dyscypliny i odpowiedzialności. Uczepione na czubku najwyższego drzewa pełnią kolejną służbę wartowniczą, by w porę dostrzec wroga i uchronić swoje samice oraz potomstwo przed jego niebezpiecznym atakiem. Pełniący wartę langur usłyszał sambara i antylopę, 295 dząc swoje stado: — Harr! Ha-harr! Harrr! Łatwo mogłem sobie wyobrazić inatki-langurzyce, tulące do piersi swoje małe i jednocześnie wpatrujące się przez zasłonę igałęzi w ciemność na dole, by zobaczyć, gdzie czai się wróg. Bek sambara i antylopy dokładnie zorientował mnie w poruszeniach tygrysa. Przeszedł przez rzekę i spłoszył pijącego imundżaka. — Kharr! Kharr! — szczeknęło to małe zwierzątko. Jego głos różni się od głosów pozostałej zwierzyny płowej. Przypomina ochrypłe szczekanie psa i stąd wywodzi się jego potoczna nazwa — „barking deer" *. Tygrys zaczął się teraz zachowywać lekceważąco. Wiedział, że został dostrzeżony, i uznał, że nie warto dłużej ukrywać swoich poruszeń. — Oongh! — ryknął głośno, a potem ciszej i bardziej gardłowo: — Aungh! Ughh! Ugh-aa! Sądząc z brzmienia jego głosu, nie był ani rozzłoszczony, ani bardzo głodny. Jak gdyby za dotknięciem magicznej różdżki w dżungli zapadła głęboka cisza. Jelenie, antylopy i małpy umilkły. Nawet żaby nad rzeką przestały skrzeczeć. Wszystkie stworzenia, duże i małe, drżały ze strachu wiedząc, że król dżungli wyruszył na łowy. Tylko samotny świerszcz, bezpieczny w chłodnej kryjówce :za wiadrem z wodą stojącym w naszej prowizorycznej łazience, zlekceważył wyzwanie pręgowatego rabusia. Może nawet go nie dosłyszał. Może w ogóle nie obchodziły go takie wielkie i niezgrabne zwierzęta jak tygrysy. Zapewne interesowały go bardziej wzniosłe zagadnienia. Nagle ciszę rozdarł przenikliwy ryk dobiegający znad brzegu rzeki: — Haa-ah! Haa-ah! * To bark — szczekać. ¦ łJCŁl A LL^X CŁ \JLC^ W XX\J I ULLj VV X, \H/'V'XX-Gt X tlW^J V\J' VV Gl-l-d Ui Lj y resztkach większego bawołu. Całe to zamieszanie zdenerwowało ją, a jednocześnie ryki większego i agresywnego kuzyna-tygrysa wzbudziły w niej lęk. Bliskość majestatycznego władcy dżungli niepokoiła ją, nie wiedziała jednak, co zrobić. — Haaa-ah! Haa-ah! — powtórzyła gniewnie, zastanawiając się, czy zostać, czy wycofać się ukradkiem. Wiedziałem, że Don musiał także słyszeć wszystkie te dźwięki, i domyślałem się, że przygotowuje się do sfotografowania tygrysa, który teraz powinien był znajdować się niedaleko bawołu upolowanego poprzedniej nocy oraz uwiązanej w pobliżu nowej, żywej przynęty. W dżungli znów zapanowała cisza. Nad rzeką zaczęły skrzeczeć żaby, a noc stawała się z każdą chwilą ciemniejsza. Spojrzałem w niebo i zdziwiłem się, że nie widzę gwiazd. Ale już po chwili wszystko się wyjaśniło. Za górami rozległ się grzmot, a zaraz potem zaczęło się błyskać i artyleria niebieska wszczęła atak, a każdy jej strzał poprzedzała ognista rozwidlona błyskawica, rysująca się na niebie zygzakiem jak rzeka na gigantycznej mapie. Potem zerwał się wiatr. Słyszałem jego wycie, gdy szalał na stoiku gór, zawodząc coraz głośniej i upiór niej, aż w końcu uderzył w naszą dżunglę. Nie mogłem nic widzieć w ciemnościach, ale słyszałem trzask gnących się drzew i szarpanych wiatrem gałęzi, a bambusowy szkielet naszej chatki chwiał się, skrzypiąc złowrogo. Bałem się, że szalejąca wichura zerwie pleciony dach domku. Po chwili wiatr ucichł równie nagle, jak nadszedł. Słyszałem jego coraz cichsze wycie nad koronami drzew, gdzieś daleko. Ale błyskawice były teraz częstsze i jaśniejsze, a pioruny biły coraz bardziej i głośniej. Nagle jeden z nich rtrafił w stojące opodal olbrzymie drzewo, 296 29? o±tj net u w uje. w uzuiigii zruuuu się jasno jak w dzień. Piorun uderzył tak blisko naszej chatki, że jednocześnie ogłuszył mnie jego huk i oślepiło światło błyskawicy. Z niepokojem pomyślałem o Donie siedzącym na akacji. Pocieszyłem się jednak, że nie jest ona tak wysoka, by przyciągać pioruny. Lunął deszcz. Usłyszałem go, jak przedtem wiatr, zanim jeszcze zaczął padać nad naszą chatką. Donald na pewno jest bardzo zadowolony, że zdecydował się zbudować dach nad amboną — pomyślałem. Ulewa rozszalała się na dobre i szum deszczu przez chwilę zagłuszał nawet grzmoty. Przez szczeliny w plecionym dachu przeciekały strumienie wody, zalewając wnętrze domku i nasze rzeczy. Przytulna chatka w jednej chwili zamieniła się w nędzną, błotnistą norę. Na podłodze utworzyły się wielkie ikałuże wody i nie mogłem znaleźć suchego miejsca. Kląłem w duchu robotników, którzy tak niedbale położyli dach. Thangavelu zbudził się wreszcie ze słodkiego snu, podczas którego marzył zapewne o żonach, kupowanych tuzinami po pięć rupii od sztuki. Wpadł .do izby, objął przerażonym wzrokiem przemoczone rzeczy i zaczął kcrzątać się bezradnie, daremnie starając się znaleźć dla nich jakieś suche miejsce. Ulewa trwała godzinę, po czym przeszła w równy, spokojny deszcz. — Kuak-ker! Kuak-ker! Kuak-ker! —• żaby zmieniły teraz ton. Nad rzeką i sąsiednimi kałużami unisono rozbrzmiewał głośny rechot ku chwale nadchodzącego mon-sunu. Zdecydowałem się pójść spać. Jedyne suche miejsce w pokoju było po łóżkiem — nie na nim. Nagle dobiegło mnie trąbienie rozwścieczonego słonia. Jest ono itak charakterystyczne, że niepodobna się omylić. Rozlegało się w okolicy wyschniętego strumienia i ambony Dona. Potem usłyszałem krzyk, stłumiony 298 człowiek, ale nie mogłem odróżnić słów. Krzyki i trąbienie dobiegały z tego samego kierunku. Kto oprócz Donalda mógł znajdować się w pobliżu strumienia? Dopiero po chwili zdałem sobie jasno sprawę, że mojemu synowi grozi poważne niebezpieczeństwo. Rozwścieczony słoń chce go zrzucić z ambony, a on usiłuje odstraszyć bestię krzykiem. Nie miał przy sobie broni. Co za potworna sytuacja! Przeklinałem sam siebie za lekkomyślność. Powinienem był okazać więcej rozwagi. Don nie ponosił tu żadnej winy. Byliśmy bezbronni, gdyż wyruszając na fotograficzną wyprawę u-myślnie nie wzięliśmy sztucerów, aby nie ulec pokusie i nie zapolować. Bez chwili zastanowienia chwyciłem latarkę i, nie mając nic innego pod ręką, laskę z sandałowego drzewa. Tak uzbrojony wybiegłem z domu i zacząłem przedzierać się przez mokre krzaki najszybciej, jak mogłem, aby jak najprędzej dotrzeć do odległego o pół mili strumienia. Nie czułem zimna ani nie zdawałem sobie sprawy z tego, że biegnąc z gołą głową i bez płaszcza przemakam do suchej nitki. Przebiegłem spory kawałek, zanim zauważyłem migające z tyłu światło drugiej latarki. To Thamgavelu, który bardzo lubił Donalda, biegł za mną. Byłem mu za to bardzo wdzięczny. Żaden inny służący nie odważyłby się w taką deszczową noc wybiec z domu bez broni, prosto w ciemną otchłań dżungli, w której szalał rozjuszony słoń. Nagle usłyszeliśmy głuchy huk, a potem trzask. Domyśliłem się od razu, że słoń obalił drzewo, na którym siedział na ambonie Don. Spróbowałem przyśpieszyć tempo, a Thangavelu zrównał się ze mną. Ponieważ byliśmy oddaleni jeszcze spory kawałek od am- 299 -.¦ . ¦---'¦¦' wiosnoy." —-—..... ,-' * ....." na siebie uwagę słcw. . iiągnąc go od Donalda. Oddaję teraz głos p. .,•;. — Nie wiem, p^