15935
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 15935 |
Rozszerzenie: |
15935 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 15935 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 15935 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
15935 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
MARGIT SANDEMO
ŁZY ODCHODZĄCEJ
NOCY
Z norweskiego przełożyła
LUCYNA CHOMICZ-DĄBROWSKA
POL-NORDICA Publishing Sp. z o.o.
Otwock 1997
Przekład elektroniczny przygotował
JaWa
ROZDZIAŁ I
Thor Steinebr?ten...
Imię i nazwisko rzucone pogardliwie przez mężczyznę, którego zapewne niebawem
poślubię, poruszyło lawinę wspomnień ukrytych gdzieś głęboko w mojej podświadomości i
tak naprawdę nigdy nie zapomnianych, wywołując w moim sercu gwałtowny zamęt.
Thor! Takie odległe wydają mi się wspólnie spędzone chwilę, a mimo to pamiętam
wszystko, jakby zdarzyło się wczoraj. Przed oczami przesunęły mi się obrazy z dzieciństwa:
dobry, wrażliwy chłopak, ludzka bezduszność, moje żałosne tchórzostwo.
Thor i ja... stworzyliśmy sobie własny cudowny świat, do którego nikt poza nami nie
miał wstępu. Thor podarował mi klucz do tej tajemniczej krainy. Okazałam się jednak
niegodna zaufania, nie byłam ani trochę lepsza od innych, których postępowaniem tak
gardziłam.
Poznałam Thora, kiedy wraz z rodziną przeprowadziłam się do Sletto. Miałam wówczas
osiem lat, on zaś był ode mnie trochę starszy i mógł mieć około jedenastu. W nowym miejscu
nie czułam się dobrze. Zdawało mi się, że wszyscy się ode mnie odwracają, i bardzo z tego
powodu cierpiałam. Miasteczko leżało na płaskiej jak blat stołu równinie, przez którą
nieustannie przetaczały się wichury. Nie przypadło mi do gustu, bo i jak mogą się podobać
sterylne ulice i kanciaste domy? W ukochanej wiosce w górach zostali wszyscy moi
przyjaciele. Rówieśnicy, których tu spotkałam, wydawali się zarozumiali i wrogo nastawieni
do bliźnich. Demonstracyjnie niszczyli wszystkich, którzy ośmielili się zaznaczyć swą
odrębność. Nigdy nie zadzierałam nosa, ale pamiętam, że zaraz na początku dali mi do
zrozumienia, bym nie próbowała się wyróżniać. Pewnego dnia krótko po przyjeździe
wyszłam na spacer z młodszym bratem. Do kurtki miał przyczepiony duży czerwony balon,
który dostał w prezencie. Na rogu natknęliśmy się na gromadkę dzieciaków w moim wieku.
– Ale ohydny balon! Taki mały! – zawołało któreś z nich.
Nie odpowiedziałam. Uśmiechnęłam się trochę niepewnie, ale przyjaźnie.
– Czego rżysz? – prychnął ktoś inny pogardliwie. – A w ogóle jak ty wyglądasz? Matka
uszyła ci ubranie ze ścierek?
Te słowa boleśnie mnie dotknęły, ale równocześnie wywołały gniew. Przecież nasze
ubrania nie były złe, mimo że różniły się od modnych ciuchów, które oni nosili, a w których
wyglądali jak umundurowani.
Gromadka ścieśniła się wokół nas. Poczułam się trochę nieswojo.
– Myślisz, że masz ładne włosy? – spytała z przekąsem jakaś dziewczynka.
– Jesteś brzydka – wtrąciła inna.
Zrozumiałam bez trudu, że przemawia przez nie zazdrość, i nabrałam pewności, że
mogę być dumna ze swych włosów. Ale choć przejrzałam intencje nowych znajomych, ich
wrogość mimo wszystko sprawiła mi przykrość.
– Jak masz na imię? – zapytała drobna dziewczynka.
– Taran – odpowiedziałam, uśmiechając się nieśmiało. – Moja rodzina pochodzi z
Valdres i to imię powtarza się od pokoleń w naszym rodzie.
Moje słowa zostały przyjęte salwą śmiechu.
– E tam, zostawmy tych wieśniaków! – przerwała inna dziewczynka. – Podrażnijmy się
lepiej z Thorem.
Dopiero wtedy zauważyłam chłopca, przyglądającego się nam z boku. Na słowa
dziewczynki cofnął się i zaczął niezdarnie uciekać. Zawahał się jednak po kilku krokach,
jakby przypomniał sobie upomnienia mamy, że powinien bawić się z innymi dziećmi.
– Hej, Thor! – zawołał jakiś chłopiec. – Skocz do kiosku i kup mi lizaka za pięćdziesiąt
?re!
– I loda – dodał inny.
– A dla mnie karmelki – drażnił go trzeci.
Thor stał z rękami założonymi na plecy i wyglądał żałośnie. Serce ścisnęło mi się na
widok biedaka, tymczasem dzieciaki zanosiły się od śmiechu.
– Thor, Thor, wielki stwór. Zwiążmy mu nogi, niech zejdzie nam z drogi! –
skandowały, chichocząc.
Miałam ochotę wtrącić się i je uciszyć, ale kto by mnie posłuchał. Zresztą brakowało mi
odwagi, udawałam więc, że nic mnie to nie obchodzi.
Na moment napotkałam spojrzenie Thora. Jego wielkie oczy patrzyły z bólem, jakby nic
nie pojmując. Odwróciłam się na pięcie i pociągnąwszy brata za rękę, pośpiesznie ruszyłam w
stronę domu.
Trudno mi było nawiązać kontakt z tą gromadą. Ze wszystkiego się wyśmiewali: z
mojego dialektu, ubrań, jakie nosiłam, z moich zabawek. Trzymałam się więc najchętniej na
uboczu i ze strachem rozmyślałam o nadchodzącym roku szkolnym.
W takich chwilach jednak przypominałam sobie zawsze Thora, któremu musiało być
znacznie ciężej.
Któregoś dnia, spacerując po pobliskim lasku, omal nie wpadłam na jakiegoś chłopca.
Zatrzymałam się gwałtownie i spojrzałam na niego. Siedział w kucki i karmił wiewiórkę
okruchami chleba. Niestety, ruda kitka uciekła spłoszona hałasem, a chłopak podniósł
zagniewany wzrok. To był Thor.
– Przepraszam – wyszeptałam skruszona. – Nie chciałam jej przestraszyć.
– Wróci – wyjąkał chłopiec już bez złości. – Przychodzi tu codziennie.
Popatrzyłam na niego uważnie. Wysoki i krępy, miał jasne kędziory i najmilsze na
świecie, pełne życzliwości oczy. Na mój widok oblał się rumieńcem i odniosłam wrażenie, że
pragnie przeprosić, iż stanął mi na drodze.
– Jak się nazywasz? – spytałam zaciekawiona.
Początkowo nic nie mówił, spuścił głowę i nerwowo gniótł okruchy chleba.
– Thor... wielki stwór – wyszeptał w końcu drżącym głosem. – Zabawne, prawda?
Usiłował się roześmiać, ale jego śmiech był całkiem pozbawiony radości.
– A... nazwisko? – nie ustępowałam.
– Steinebr?ten – szepnął niepewnie.
Nie zapytał, jak się nazywam, więc mu się nie przedstawiłam.
– Dużo masz tu wiewiórek? – pytałam zaciekawiona, jak na małą dziewczynkę
przystało.
– Zimą tak. Dokarmiam poza tym ptaki.
– Czy gdzieś tu w pobliżu mają gniazda? – zainteresowałam się.
Zaczynał z wolna pojmować, że wcale się z niego nie wyśmiewam, więc tak się zapalił,
pragnąc opowiedzieć wszystko naraz, że z przejęcia zaczął się jąkać.
– Mam... mam jeszcze kotkę. Chcesz... chcesz ją zobaczyć? Właśnie powiła małe
kociątka.
– Ależ tak! Bardzo chcę! – zawołałam radośnie.
Pobiegł przodem i zaprowadził mnie w stronę pobliskiego osiedla, w którym stały stare
budynki podobne do baraków. Chociaż zupełnie mi się tam nie podobało, szłam za Thorem.
Minęliśmy przepełnione kubły na śmieci, od których cuchnęło obrzydliwie, i porozwieszane
w poprzek podwórka sznury z upraną bielizną. Thor otworzył drzwiczki do piwnicy i wszedł
pierwszy.
W mrocznym kącie zobaczyłam starą skrzynkę wyściełaną kocem, w której leżały trzy
urocze kocięta. Ich matka prawdopodobnie wybrała się na polowanie. Okolice zresztą
stanowiły dla kota idealny teren łowów. Małe były po prostu śliczne, puchate i mięciutkie,
akurat takie, jakie lubię najbardziej. Turlały się w skrzynce niczym małe kłębuszki.
– Och – wyszeptałam zachwycona.
– Możesz wziąć jednego... jeśli chcesz – powiedział Thor, niepewnie na mnie
spoglądając.
– Naprawdę? Jesteś bardzo miły!
Wybrałam sobie prążkowane maleństwo, które trzymało się na uboczu i wydawało mi
się bardzo osamotnione. Thor zdążył już wcześniej nadać kociętom imiona. Tego, który
całkowicie podbił moje serce, nazwał Kłębek. Zaakceptowałam to imię, choć nie bez
pewnych wątpliwości.
Ten wieczór spędzony w piwnicy na zabawie z kociakami zapisał mi się w pamięci jako
cudowny i wyjątkowy. Całkiem straciłam poczucie czasu i spóźniłam się na obiad.
Podekscytowana wołałam już od progu, że dostałam małego kotka, ale jeszcze jest zbyt
wcześnie, by go zabrać od matki. Niestety, mama zdecydowanie zabroniła mi przynosić
zwierzaka do domu, a tata ją poparł. Płakałam i prosiłam ich, ale bezskutecznie. Rodzice
twardo obstawali przy swoim i moje błagania kwitowali kategorycznym „nie”. Czułam się
okropnie zawiedziona.
Często jednak wpadałam do Thora i razem bawiliśmy się z kociętami. To był wspaniały
chłopak, miły i przyjazny wobec wszystkich. Bardzo kochał zwierzęta. Chyba niezupełnie
potrafiłam określić jego stosunek do otaczającego świata, po prostu byłam wówczas zbyt
mała. Wiem jednak, że niejednokrotnie go zawiodłam. Pamiętam, że kiedyś zostawiłam go,
gdy dziewczynki z paczki nieoczekiwanie zgodziły się, bym poszła razem z nimi do kina.
Nawiasem mówiąc, ja zapłaciłam za bilety dla wszystkich. Innym razem pozwoliły mi pograć
z nimi w piłkę. Gdy na horyzoncie pojawił się Thor, rzuciły się na niego jak zwykle.
Zadawały mu dziwaczne pytania, na które próbował odpowiedzieć, lecz one tylko drwiły i
wyśmiewały się z niego. A ja... nie miałam dość odwagi, by stanąć po jego stronie. Chciałam
mu pomóc, ale się bałam. Jedynym usprawiedliwieniem, jakie znajduję teraz po latach, jest
fakt, że byłam wtedy po prostu mała. Nigdy nie przyłączyłam się do grona dręczycieli. Stałam
z boku, biernie przysłuchując się szyderstwom, i czułam, jak wszystko się we mnie ściska w
niemym proteście. Często potem budziłam się w nocy zapłakana.
Kiedyś Thor powiedział mi, że na skraju lasu, na porębie otoczonej gęstymi zaroślami,
często pasą się łosie. Podekscytowana poprosiłam go, by zabrał mnie tam ze sobą, bo bardzo
pragnę je także zobaczyć. Jego śniada twarz się rozpromieniła.
– Oczywiście, że możesz pójść. Tyle że musiałabyś wstać, zanim wzejdzie słońce,
najpóźniej o czwartej – powiedział najwyraźniej powątpiewając, że ktokolwiek jest zdolny
wstać o tak wczesnej porze.
Pamiętam, że tamtej nocy nie zmrużyłam oka. Nie miałam budzika i bałam się, że
zaśpię. Już o trzeciej zerwałam się z łóżka, ubrałam się i wymknęłam przez okno, by nie
zakłócić snu domowników. Biegłam przez puste ulice do lasu, a świat wydawał mi się trochę
niesamowity w budzącym się brzasku.
Thor, który już czekał w umówionym miejscu, uśmiechnął się na mój widok
promiennie. Pewnie nie wierzył, że przyjdę.
Bez słowa ruszyliśmy przez las rozbrzmiewający ptasim świergotem. Nigdy przedtem
nie zdarzyło mi się wstać o tak wczesnej porze. Otoczenie wywarło na mnie ogromne
wrażenie, a przyroda wprost zauroczyła
Thor zatrzymał się w pobliżu polany i wskazując palcem, szepnął:
– Popatrz!
W pierwszej chwili pomyślałam, że zobaczył łosie, więc instynktownie cofnęłam się za
drzewo, ale zaraz uświadomiłam sobie, że Thor wskazuje łąkę. Trawę i kwiaty pokrywała
srebrzysta powłoka rosy, uwydatniająca delikatne nitki pajęczyny i cienkie źdźbła.
Stałam oczarowana, czując, jak do oczu napływają mi łzy. Nie próbowałam kryć swego
wzruszenia, bo wiedziałam, że przed Thorem, który przyjmował wszystko naturalnie, nie
muszę się wstydzić. Cicho, żeby nie zakłócić spokoju przyrody, rzekł:
– Słyszałem kiedyś w radiu, że ktoś nazwał rosę łzami odchodzącej nocy. Pięknie,
prawda? Łzy nocy...
– Tak – wyszeptałam i przełknęłam głośno ślinę.
– Chodźmy dalej!
Ujął mnie za rękę i jakby kierowani tą samą myślą, obeszliśmy łąkę dookoła. Często na
widok gładkiej powierzchni świeżego śniegu ogarnia mnie przemożna chęć, by zaznaczyć na
niej swe ślady. Jednak obraz pokrytej drobniutkimi kropelkami rosy łąki wydał mi się zbyt
piękny, by go niszczyć.
Wkrótce dotarliśmy do poręby, odgrodzonej starym drewnianym płotem.
Całe szczęście, że mamy się gdzie ukryć, pomyślałam. Przez szpary między sztachetami
obserwowaliśmy polanę, okoloną gęstymi jałowcami, za którymi wznosiły się porośnięte
trawą wzgórza. Podekscytowana niecierpliwie wypatrywałam zwierząt.
Poruszyły się zarośla i pełne majestatu łosie wypełniły wolną przestrzeń. Zdawało mi
się, że jest ich dużo, bo przytłaczały swymi rozmiarami, jednak naliczyłam raptem cztery
sztuki: byka, klępę i dwa spore łoszaki. Spokojnie skubały trawę, nie wyczuwając
niebezpieczeństwa. Tylko od czasu do czasu byk unosił łeb ozdobiony gigantycznym
porożem, jakby się chciał upewnić, że nic im nie grozi.
Thor poślinił palec i wystawił go w górę.
– Co robisz? – zaciekawiłam się.
– Sprawdzam kierunek wiatru – odpowiedział z miną znawcy.
Zaimponowało mi, że tak wiele wie, i poszłam za jego przykładem.
– Wieje w naszą stronę. Dlatego łosie nie wyczuwają naszego zapachu – stwierdził
Thor.
– A co? Czyżbyśmy brzydko pachnieli? – zapytałam naiwnie.
Wyjaśnił, że zapach człowieka kojarzy się zwierzynie z zagrożeniem.
– Ale przecież my nie mamy złych zamiarów – westchnęłam zasmucona.
Nic nie odpowiedział, obrzucił tylko mnie zatroskanym spojrzeniem.
Długo leżeliśmy w trawie, napawając się widokiem wspaniałych zwierząt poruszających
się dostojnie, z wielką gracją, aż w końcu Thor dał mi znak, że czas wracać. Bezszelestnie
wycofaliśmy się w las.
W powrotnej drodze wsunęłam swą dłoń do jego dłoni, jakby szukając oparcia, i z
prośbą w głosie zapytałam:
– Thor, pomożesz mi w szkole? Tak bardzo się boję początku roku. Na pewno nikt nie
będzie się chciał ze mną bawić.
Uścisnąwszy moją rękę, odezwał się cicho:
– Chętnie bym to uczynił, Taran. Ale ja tam, niestety, nie wrócę. Na jesieni zacznę
naukę w szkole specjalnej.
– Tak? – zdziwiłam się, nie kryjąc podziwu. – Jesteś taki zdolny?
– Nie – rzekł z rozbrajającą szczerością. – Jestem głupi. Nie pozwolili mi po raz kolejny
powtarzać tej samej klasy. Nic nie rozumiem z tego, co jest napisane w książkach. To znaczy,
wydaje mi się, że rozumiem, ale potem okazuje się, że robię same błędy... Ale mam za to
bardzo zręczne dłonie – dodał po chwili i uśmiechnął się przy tym promiennie.
– Tak? – ciągle nic z tego nie pojmowałam. – Przecież jesteś taki mądry.
– Wiem co nieco – westchnął. – Ale w szkole idzie mi kiepsko.
Rzeczywiście, uświadomiłam sobie, że tylko gdy jesteśmy sami, wypowiada się pewnie
i swobodnie. Kiedy na horyzoncie pojawiali się inni, zaczynał się jąkać, czerwienić i
najchętniej odchodził w swoją stronę.
Popatrzyłam mu w oczy, błękitne jak niezabudki mieniące się wśród traw. Miał takie
szczere i niewinne spojrzenie. Kiedy się śmiał, odsłaniał śnieżnobiałe mocne zęby. Ale rzadko
zdarzało mu się śmiać naprawdę radośnie.
– Nie martw się – pocieszał mnie, potrząsając jasną czupryną. Spłowiałe w letnim
słońcu włosy wydawały się białe jak len. – Do końca wakacji jeszcze daleko.
Pokiwałam głową, robiąc dobrą minę do złej gry, ale w środku odczuwałam kompletną
pustkę.
W domu nikt nie zauważył mojego zniknięcia. Nigdy też nie opowiedziałam nikomu o
tym niezwykłym poranku. Ukryłam to wspomnienie głęboko w sercu jak najcenniejszą
pamiątkę, jak cudowną baśń, bo w tamtej krótkiej chwili świat wydawał mi się zaczarowany.
Thor i ja mieliśmy wiele wspólnych zainteresowań, ale najbardziej zbliżyła nas miłość
do baśni. Odkryłam to przypadkiem. Któregoś dnia siedziałam z bratem na skraju lasu i
opowiadałam mu bajki. Wszystkich nauczyła mnie mama. Twierdziła jednak, że w moich
ustach brzmią znacznie ciekawiej, bo potrafię jak nikt wczuć się w ich treść i oddać
niezwykły nastrój.
Thor nadszedł w chwili, gdy właśnie kończyłam. Usiadł z boku i z rozszerzonymi
źrenicami wysłuchał baśni, a potem poprosił o kolejną. I tak się zaczęło...
Od tej pory opowiadałam bajki równie często Thorowi, jak i młodszemu bratu. Prawdę
powiedziawszy więcej radości sprawiał mi ten pierwszy, bo był wyjątkowo gorliwym
słuchaczem.
Niejednokrotnie puszczałam wodze fantazji i wymyślałam własne baśni. Wystarczyło,
że podjęłam jakiś wątek, a reszta sama się układała. Och, uwielbiałam te chwile! Oboje
byliśmy niezwykle wrażliwi i do tego stopnia wczuwaliśmy się w treść wymyślanych historii,
że potrafiliśmy śmiać się i płakać na przemian.
Kiedyś przybiegłam do Thora zalana łzami. Mama od dawna miała kłopoty ze
zdrowiem, a ostatnie trzy tygodnie spędziła w szpitalu. Właściwie nie zamartwiałam się
zbytnio z tego powodu, wierząc, że to przejdzie i że lada dzień wypiszą ją do domu. Ale nagle
wszystko się zmieniło. Skulona zanosiłam się od płaczu w ramionach Thora, który daremnie
próbował mnie pocieszyć.
– Wszystko słyszałam! Powiedzieli, że ona umrze – szlochałam. – Nie chcę, żeby
umarła! Jest taka dobra. Tak bardzo ją kocham.
– Dobrze już, dobrze, uspokój się, Taran! – powtarzał, a w oczach błysnęły mu łzy.
– Tak się starała podołać ciężkiej pracy na gospodarstwie w Valdres – łkałam. – Ale nie
dała rady. Miała nadzieję, że tutaj powiedzie nam się lepiej, bo tata jest taki mądry,
opatentował nawet kilka wynalazków. Ale nic z tego nie wyszło. Mama nie może się
przyzwyczaić do nowego miejsca. Nie lubię tej pani, która przychodzi do nas sprzątać i
opiekować się moim bratem! – rozpłakałam się na nowo. – Nie chcę, żeby spała w łóżku
mamy! Zostanę z tobą, Thor! Jeśli mama nie wróci ze szpitala, ucieknę z domu!
Thor może nie należał do szkolnych orłów, ale zrozumieć cierpiących i skrzywdzonych
potrafił jak mało kto. Delikatnie pogłaskał mnie po głowie i wyszeptał:
– Taran, maleńka, twoja mama na pewno wróci! A ja zawsze będę przy tobie. Kiedy
tylko zechcesz, możesz tu przyjść, zarówno wtedy, gdy będzie ci źle i potrzebować będziesz
pociechy, jak i wtedy, gdy będziesz się chciała podzielić radością i szczęściem.
Jego obecność działała na mnie kojąco, czułam się przy nim taka bezpieczna.
I rzeczywiście stał się cud, choć kruchy i krótkotrwały. Mama wróciła ze szpitala, a
pomoc domowa zniknęła bezpowrotnie z naszego życia. Nigdy nie wspomniałam mamie, że
podczas jej nieobecności ktoś spał w jej łóżku. Podświadomie czułam, że sprawiłoby to jej
przykrość.
Na krótko znów odzyskałam radość. Tym dotkliwszy wydał mi się nieoczekiwany cios,
jaki na nas spadł. Któregoś ranka zbudził mnie tata i ze łzami w oczach powiedział, że w nocy
mama odeszła od nas na zawsze.
Nie byłam w stanie wstać z łóżka. Tata pozwolił mi więc leżeć przez cały dzień,
przerażony gwałtowną reakcją z mojej strony. Potem oznajmił, że się wyprowadzimy. W
jakimś mieście na południu Norwegii otrzymał propozycję ciekawej pracy z perspektywami
na przyszłość.
– Tam będzie nam lepiej! – próbował mnie pocieszyć. Dopiero gdy dorosłam,
zrozumiałam, że ze Sletto uciekł z powodu plotek. Wtedy jednak odczułam ulgę. Zbyt wiele
złych wspomnień nazbierało się w ciągu tego krótkiego lata. Poza tym panicznie się bałam
samotności w szkole, gdzie przecież i tak nie spotkałabym Thora.
Prawda, Thor!
Przypomniałam sobie o nim dopiero w dniu wyjazdu. W zamieszaniu powstałym w
związku ze śmiercią i pogrzebem mamy nie pomyślałam, że powinnam z nim porozmawiać,
choć rozpaczliwie potrzebowałam kogoś, kto zrozumiałby mój ból. Zewsząd otaczał mnie
smutek i chaos, rozpacz przeplatała się z żalem. Podczas pogrzebu mignęła mi gdzieś w
tłumie jego twarz, ale wtedy nie mogłam przecież do niego podejść.
Dopiero w dniu, w którym mieliśmy wyjechać, pobiegłam do Thora. Nie zastałam go
jednak w domu i mogłam jedynie poprosić jego mamę, by przekazała ode mnie słowa
pożegnania. Jąkając się, opowiedziałam o przeprowadzce.
W mieszkaniu było czysto i schludnie, ale mama Thora wyglądała na zmęczoną i
spracowaną.
– A więc to ty jesteś Taran – uśmiechnęła się, a jej twarz nabrała młodzieńczego blasku.
Oczywiście z tego wszystkiego zapomniałam się przedstawić.
– Wejdź do środka!
– Niestety, nie mam czasu – usprawiedliwiałam się nerwowo, podekscytowana
przeprowadzką. – Zaraz wyjeżdżamy!
– Szkoda! – powiedziała ze szczerym smutkiem. – Strasznie żałuję, że Thora nie ma w
domu. Będzie mu przykro, że się z tobą nie pożegnał. Chciałabym ci podziękować za
wszystko, co dla niego zrobiłaś.
– Ja?
Nie czułam się całkiem w porządku wobec Thora i zupełnie nie rozumiałam, co jego
mama ma na myśli.
– Byłaś jego przyjaciółką – wyjaśniła. – A on jeszcze nigdy się z nikim nie przyjaźnił.
Z trudem przełykałam ślinę, a potem wybiegłam, rzuciwszy niemądrze:
– Proszę go ode mnie pozdrowić!
Na schodach opamiętałam się i uświadomiłam sobie, że powinnam opowiedzieć, ile
dobroci okazał mi jej syn i jak wiele dla mnie znaczył. Jak bardzo go polubiłam. Moje słowa
na pewno złagodziłyby jego smutek z powodu rozstania i stałyby się cenną pamiątką. Nie
odważyłam się jednak zawrócić.
No cóż, miałam wtedy raptem osiem lat!
Upływał czas. W miasteczku na południowym wybrzeżu Norwegii odzyskałam
równowagę. Zdałam maturę i zamierzałam zdobyć zawód fizykoterapeutki. Moje kontakty z
ojcem nie układały się nadzwyczajnie. Był właścicielem niewielkiej fabryki produkującej
sprzęt ratowniczy, z której ogromnym wysiłkiem uczynił rentowne przedsiębiorstwo.
Niewiele czasu poświęcał mnie i mojemu młodszemu bratu, K?remu. Praca pochłaniała go
bez reszty. Początkowo przychodziła do nas gospodyni, a gdy dorosłam, przejęłam
prowadzenie domu.
Nie było to wcale takie trudne. Ojciec stołował się przeważnie na mieście, a my nie
celebrowaliśmy zbytnio posiłków. Rano zjadaliśmy kanapki przygotowane w pośpiechu, a
potem każdy brał sobie coś z lodówki, kiedy był głodny. Obiady jednak przygotowywałam
zawsze i starałam się, byśmy zjadali je wspólnie.
Odnosiłam Wrażenie, że ojciec mnie unika. Odwiedzały go czasem kobiety, nieraz
zostawały na noc, bywało, że z którąś utrzymywał znajomość przez dłuższy czas, ale przecież
z tego powodu nie musiał się krępować. I myślę, że nie o to mu chodziło. Wydaje mi się
raczej, że prześladowało go wspomnienie tamtego poranka, kiedy pod nieobecność chorej
mamy zobaczyłam go w łóżku z pomocą domową. Zapadły mu w pamięć moje nie pojmujące
niczego oczy i plotki, jakie rozeszły się na jego temat.
Natomiast ja jakoś sobie poradziłam w życiu. Otoczona sporym gronem przyjaciół, nie
narzekałam na samotność. Przeciwnie, czasem marzyło mi się, by mieć choć jeden wieczór
dla siebie.
Któregoś dnia uświadomiłam sobie zaskoczona, że właściwie od roku spotykam się dość
regularnie z Ingem Aspem. Ten młody, niezwykle energiczny adwokat pnący się po
szczeblach kariery miał wiele zalet, które niejedna dziewczyna rada byłaby widzieć u swego
wybranego. Nasz związek nie był szczególnie płomienny. Po prostu spotykaliśmy się kilka
razy w tygodniu, a bywało, że i częściej. Chodziliśmy do kawiarni, na wystawy, czasem do
kina, odwiedzaliśmy przyjaciół. Inge nocował u mnie kilka razy, kochaliśmy się nawet, ale
jego bliskość nie wywołała u mnie burzy zmysłów. Zdarzało się, że nie widywaliśmy się
przez kilka tygodni, ale nie byłam zazdrosna, jeśli spotykał się wtedy z innymi, i nigdy nie
dociekałam szczegółów. Traktowałam go zwyczajnie z sympatią, a w jego towarzystwie
dobrze się czułam. Kilka razy pytał mnie, czy nie byłoby lepiej, gdybyśmy zamieszkali
razem, ale nigdy nie brałam tego poważnie. Z czasem doszłam do wniosku, że właściwie
moglibyśmy spróbować. Co prawda nie jestem zbyt gorąca w uczuciach, nie potrafię kochać
na śmierć i życie, ale uważam Ingego za porządnego człowieka. Pasujemy do siebie, to
najważniejsze.
Jest przystojny, wysoki, ma ciemne, kręcone włosy i figlarne oczy o barwie kasztanów.
Pełen uroku osobistego, inteligentny, tryska humorem. Trudno mi się bez niego obejść.
On zaś twierdzi, że jestem niezwykle piękna, mam nienaganne ciało i pełną wyrazu
twarz. Ilekroć to mówi, czuję radość i wdzięczność. Która kobieta nie chciałaby słuchać
takich komplementów, nawet jeśli w głębi duszy wie, że są trochę na wyrost? Mam
kasztanowe włosy, szafirowozielone oczy w ciemnej oprawie długich rzęs i ładną, choć
bardzo wrażliwą cerę. Właściwie wszystko jej szkodzi: słońce, chłód, nawet zwykłe mydło,
nie wspominając o wielu potrawach, od których dostaję uczulenia. Ale jeśli uważam i unikam
szkodliwych czynników, cera bliska jest doskonałości. Najładniejsze mam jednak zęby. Kiedy
chcę zrobić wrażenie na kimś ważnym, uśmiecham się szeroko.
Nie przywiązuję zbytniej wagi do strojów. Uważam, że ubranie jest po to, by chronić
przed chłodem, choć nie ukrywam, że zdarzyło mi się parę razy zachorować na jakiś ciuch,
który zobaczyłam w oknie wystawowym, i kupić go bez mierzenia.
Tak, w gruncie rzeczy prowadzę dość beztroski żywot. Nadal posiadamy zagrodę w
Valdres, choć obecnie oddaliśmy gospodarstwo w dzierżawę. Raz po raz tam wyjeżdżam i
zatrzymuję się w starej chacie, która pozostała do naszej wyłącznej dyspozycji. Kilka razy
byłam za granicą. Właściwie żyję chwilą, niczym się nadmiernie nie przejmując. Zresztą taki
styl obowiązuje w gronie moich znajomych.
Nieoczekiwanie jednak po wielu latach beztroski znów w moje życie wdarły się
poważne kłopoty. Nagle zmarł ojciec. Pracował zbyt ciężko i jego serce nie przetrzymało
zawału, choć był jeszcze taki młody, miał zaledwie czterdzieści osiem lat. Zostaliśmy sami,
K?re i ja, a na nasze barki spadła odpowiedzialność za fabrykę, w której zabrakło dyrektora.
K?re chodził jeszcze do szkoły i bardzo mi zależało, by ją skończył. Nie było więc innego
wyjścia, musiałam sama chwycić za ster. Wiedziałam, że ojciec pragnął, by syn kiedyś przejął
fabrykę, dla której zapracowywał się na śmierć.
Przez długi tydzień biłam się z myślami, w końcu podjęłam decyzję. Rzuciłam kursy i
zabrałam się za coś, o czym nie miałam najmniejszego pojęcia. Postanowiłam pokierować
fabryką do chwili, kiedy K?re będzie mógł mnie zastąpić.
Początek był po prostu okropny. Szybko zorientowałam się, że pracownicy nieufnie
przyjmują mnie jako zwierzchnika, a jednak nie miałam odwagi zatrudnić dyrektora z
zewnątrz, wiedząc, że obcego tym bardziej nie zaakceptują. Kilku z nich kryło swych ambicji
do objęcia funkcji dyrektora, choć w rzeczywistości brakowało im kompetencji do zajęcia
kierowniczego stanowiska.
Inna sprawa, że i ja nie miałam zdolności w tym kierunku, ale robiłam to dla brata.
Przechadzałam się po olbrzymiej hali produkcyjnej z bardzo mądrą miną. Przejrzałam
tony dokumentów, nic z nich nie pojmując. Tata zajmował się wszystkim sam: nadzorował
produkcję i wykonywał pracę biurową. Niewykluczone, że z tego powodu serce odmówiło
mu posłuszeństwa. Długo się gryzłam, nie wiedząc, co robić, by podołać zadaniu
przerastającemu moje siły. W końcu w geście rozpaczy zatrudniłam do pomocy sekretarkę.
K?re, bardzo przywiązany do ojca, po jego śmierci zupełnie się załamał. W ostatnim
miesiącu mój braciszek dwukrotnie wrócił do domu kompletnie pijany. Strasznie się
zdenerwowałam i nakrzyczałam na niego okropnie, co chyba nie było najtrafniejszym
posunięciem, bo K?re zareagował przekorą.
I gdy tak zmagałam się z codziennymi problemami, wydarzyło się coś, co wstrząsnęło
całym miasteczkiem, a mną w sposób szczególny.
Inge i ja zostaliśmy zaproszeni na kolację do szefa wydziału planowania magistratu.
Było to spotkanie w dość kameralnym gronie, bo prócz nas i gospodarzy przyszło jeszcze
tylko dwoje gości. Następnego ranka, zanim zdążyłam wyjść do fabryki, przyjechał do mnie
Inge.
– Taran – wyrzucił z siebie przerażony. – Zdarzyło się coś strasznego.
– Co takiego? – zdziwiłam się, patrząc na niego z lękiem.
Wyglądał na bardzo zdenerwowanego. Czyżby znowu coś z K?rem? Nie, chyba nie,
wczoraj wieczorem mój brat nie wychodził z domu, a przed chwilą mignął mi, gdy biegł w
stronę przystanku autobusowego.
– Na wyspie – mówił zachrypniętym głosem Inge. – Tuż przy willi Brandellów.
Wkrótce po tym, jak wyszliśmy... gwałt i.... próba morderstwa!
Osunęłam się na krzesło, zaszokowana tą wiadomością, ale jeszcze bardziej
zdenerwowały mnie dalsze słowa Ingego.
– Mnie zlecono obronę tego głupka – ciągnął. – Co za idiotyzm! Przecież to jasne jak
słońce, że to jego sprawka.
Byłam poruszona tym strasznym przestępstwem, ale ciągle jeszcze udawało mi się
zachować dystans.
– O kim mówisz? – zapytałam, chcąc się dowiedzieć, kto padł ofiarą przestępstwa. Ale
Inge źle mnie zrozumiał.
– E, to taki jakiś dziwak – odpowiedział z pogardą w głosie. – Najwyraźniej ma
problemy z nawiązywaniem kontaktów, chyba opóźniony w rozwoju. Pamiętasz, jak Dora
opowiadała, że z wydziału socjalnego skierowano do niej jakiegoś młodego chłopaka? Miał
mieszkać w jej domu przez kilka dni, na próbę. Nazywa się Thor Steinebr?ten. Zachowywał
się jak szaleniec, kiedy go... Taran, co się z tobą dzieje?
Pierwsze zdumienie ustąpiło miejsca rozpaczy. Zalała mnie fala wspomnień: Thor,
kocięta, które trzymał delikatnie w dłoniach, poranek, gdy podpatrywaliśmy łosie, słowa
pociechy...
– Co mówisz? Jakie łzy odchodzącej nocy? – Inge patrzył na mnie rozszerzonymi ze
zdumienia oczami.
Nie zdawałam sobie sprawy, że mówię na głos. Z bólem spojrzałam na niego.
– Tak Thor nazywał rosę – szepnęłam ochrypłym głosem.
– Znasz go?
Inge nie ukrywał rosnącego zdumienia.
– Wiesz – powiedziałam cicho – kiedyś go zawiodłam. Och, Inge, odnoszę wrażenie, że
rozsypuję się na cząstki. Thor, taki samotny, taki cierpliwy. On nas potrzebuje. Chodźmy!
Musimy mu pomóc! Musimy!
W tej samej chwili uświadomiłam sobie, że skończyła się beztroska w mym życiu. I
nigdy już nie powróci.
ROZDZIAŁ II
Feralny wieczór spędziliśmy w domu Bjarnego Brandella, szefa wydziału planowania, i
jego żony Nutti. Możliwe, że pani domu ma jakieś normalne imię, ale prawdę powiedziawszy
nigdy nie słyszałam, by ktoś zwracał się do niej inaczej jak Nutti. Zresztą to zdrobnienie
pasuje do niej jak ulał. Jest to osoba w wieku trzydziestu pięciu lat, ale sprawia wrażenie
trzpiotki. Szczebiocze przymilnie głosikiem o irytująco wysokim brzmieniu, unosząc przy
tym brwi w słodkim zdumieniu. Buzię składa w ciup i kręci prowokująco biodrami.
Zadziwiające, że kobiety związane ze znacznie starszymi mężczyznami często tak się
zachowują. Może wydaje im się, że są ciągle młode? Nie mam pojęcia.
Bjarne Brandell, o piętnaście lat starszy od swej żony, z wyglądu przypomina trochę
worek z ziemniakami, w każdym razie jest tak samo przysadzisty i bury. Włosy, oczy, zęby,
twarz, garnitur, wszystko w nim jest koloru szarego, tyle że w różnych odcieniach. Mówi
głębokim basem i budzi powszechny respekt. W magistracie, gdzie od lat pełni różne funkcje,
cieszy się dużym autorytetem. Co prawda w ostatnim czasie jego rola wyraźnie się
zmniejszyła, gdyż partia, którą reprezentuje, przegrała wybory. Wyniki głosowania bardzo go
wytrąciły z równowagi. Nawet podczas przyjęcia nie mógł się powstrzymać od krytycznych
wypowiedzi na ten bulwersujący go temat, co trochę popsuło nastrój.
Willa Brandellów znajduje się na przepięknej wyspie połączonej ze stałym lądem
wąskim mostem. Oprócz niej stoją tam jeszcze tylko dwa domy.
Nie ukrywam, że nigdy nie lubiłam tego towarzystwa. Przyszłam wyłącznie ze względu
na Ingego, który zamierzał omówić z Brandellem kilka spraw związanych z budzącymi duże
kontrowersje nowymi projektami inwestycyjnymi w mieście. Może jeszcze zniosłabym przez
parę godzin szczebiot Nutti, ale towarzystwo Dory stanowiło dla mnie zbyt duże wyzwanie...
Ta świętoszka rówieśnica Nutti, należy do najzłośliwszych kobiet, jakie kiedykolwiek
spotkałam. Uważa siebie za osobę nieskazitelną, a w innych ludziach dopatruje się wyłącznie
wad. Byłam zdumiona, dowiedziawszy się, że jest gorliwą protestantką, bo jej pełna
nietolerancji postawa kłóci się z ideą chrześcijaństwa.
A przy tym jest okropnie brzydka. Ma końską twarz i worki pod wytrzeszczonymi
oczyma. Pochłania nieprawdopodobne wręcz ilości jedzenia. Kanapki, ciastka i inne łakocie
znikają w błyskawicznym tempie, jakby wrzucane do ogromnego wora. No cóż, takie
obżarstwo na ogół nie uchodzi bezkarnie. Pozbawiona wszelkiego wdzięku Dora ma fatalną
figurę, czego nawet nie próbuje ukryć.
Wczoraj wieczorem miała na sobie letnią sukienkę bez rękawów. Tłuste ramiona w
czerwone plamy przelewały się nieskrępowanie, cienka tkanina nie maskowała zwałów
tłuszczu na brzuchu i biodrach. W gruncie rzeczy uważam, że wygląd to osobista sprawa
każdego człowieka. Pewnie gdyby Dora była choć odrobinę sympatyczniejsza, nie raziłoby
mnie to aż tak bardzo. Ale seria kąśliwych uwag na mój temat, a także niepochlebne sądy o
wszystkich znajomych, wywołały we mnie agresję i pragnienie zemsty. I dlatego z taką
ostrością wyłapywałam wszystkie jej wady.
Na przyjęciu był jeszcze jeden gość, Kristoffer Hansen, ale o nim na dobrą sprawę
niewiele mogę powiedzieć. Prawie się nie odzywał tego wieczoru. Siedział tajemniczy
niczym sfinks i sprawiał wrażenie nieobecnego duchem. Z zawodu dentysta, tak na oko
między czterdziestką a pięćdziesiątką, posłuszny syn swej mamusi, kawaler. Bez wątpienia
był całkowicie podporządkowany dominującej matce. Wprawdzie pani Hansen nie zjawiła się
na przyjęciu, ale Kristoffer zachowywał się tak, jakby stała za jego plecami. Bez przerwy
poprawiał nogawki i zdejmował z granatowej marynarki niewidoczne dla oka pyłki kurzu. Za
każdym razem gdy usiadł krzywo albo gdy spadła mu na obrus jakaś okruszyna, miałam
wrażenie, że usłyszę z jego ust: „Przepraszam, mamusiu!”
Nudziłam się jak mops. Bjarne Brandell chyba to zauważył, bo zagadnął:
– A co u ciebie, Taran? Jak fabryka?
Nie zdążyłam otworzyć ust, bo ubiegła mnie Nutti, która uwielbiała wręcz plotki.
– Słyszałam – zaczęła – że zatrudniłaś w biurze pannę Wilhelmsen. A przecież ona
spodziewa się dziecka!
– Tak, rzeczywiście jest jej teraz trochę ciężko – odpowiedziałam. – Dlatego bardzo się
ucieszyła, gdy zaproponowałam jej tę posadę.
– Przyjmując takie osoby, narażasz na szwank dobre imię firmy – rzekła lodowatym
tonem Dora, a w jej oczach dostrzegłam triumfalny błysk. – Co by na to powiedział twój
ojciec? Uważaj, Taran! Ludzie wezmą cię na języki! Ani trochę nie współczuję tej kobiecie.
No cóż, jak kto sobie pościele, tak się wyśpi. Moim zdaniem kobieta powinna strzec się
pokus, by zachować czystość do dnia ślubu.
Byłam już tak rozdrażniona jej zjadliwością i krytykowaniem wszystkich na prawo i
lewo, że straciłam panowanie nad sobą. Nie namyślając się wiele, odparowałam:
– A jakaż to sztuka zachować niewinność, gdy się nie jest narażonym na żadne pokusy?
– Taran! – rozległ się ostrzegawczy głos Ingego.
Znał doskonale Dorę i wiedział, że potrafi być niebezpieczna. Ja jednak z udaną
obojętnością poklepywałam jej labradora, który zawsze do mnie lgnął.
– Jak rozumiem, stajesz w obronie lekkomyślnych panien, droga Taran? – odezwała się
Dora złowieszczo spokojnym tonem. – Czy to dlatego, że twojemu przyjacielowi nieśpieszno
do ożenku? A jeśli sądzisz, że nigdy nie byłam narażona na pokusy, to się grubo mylisz.
Potrafiłam jednak stawić im czoło. To kwestia silnego charakteru, rozumiesz?
– Ojej! – zaszczebiotała Nutti. – Czy człowiek musi bez przerwy wykazywać siłę
charakteru? Życie byłoby nudne, gdyby wszyscy tak myśleli.
Dora zwróciła w jej stronę swe krowie spojrzenie.
– Wydaje ci się, droga Nutti, że mężczyznę można złowić odrobiną szminki i
uwodzicielskim spojrzeniem? Zapewniam cię, że mężczyźni cenią w nas naturalność. Nie
chcą, byśmy się malowały i fiokowały. Nie cierpią sztucznych loczków! – dodała z
przekąsem, spoglądając na starannie upiętą fryzurę Nutti. A potem ciągnęła dalej z nie
ukrywanym triumfem: – Długie spodnie nie są odpowiednim strojem dla kobiety, zarówno w
oczach mężczyzny, jak i Boga. A tańce, kino i teatr, wiesz, czym to wszystko jest? Grzechem,
ciężkim grzechem. Tak, tak, kobieta naturalna jest sto razy więcej warta niż malowana lala.
Prawda, Kristofferze? Mężczyźni, którzy wybierają takie lale, są nic nie warci.
Zakończywszy wywód, nałożyła sobie kolejny kawałek ciasta.
– Eee, tak, oczywiście – wystękał Kristoffer Hansen i niespokojnie poprawił się na
krześle. – Mama twierdzi dokładnie to samo.
Dora pokiwała głową z zadowoleniem.
– Mama jest osobą rozsądną.
– Jeszcze jedna kolejka, panowie! – wtrącił się Brandell, pragnąc rozładować
nieprzyjemny nastrój. – Co ty na to, Inge?
– Niestety, nie mogę – odpowiedział zapytany. – Muszę odwieźć Taran, rozumiesz...
Inge mieszka także na wyspie, w sąsiedniej willi. Przerwałam więc pośpiesznie:
– Absolutnie nie musisz mnie odwozić, Inge. Pomyślałam sobie, że krótki spacer
wzdłuż plaży dobrze mi zrobi. Stąd jest przecież do mnie bardzo blisko, wystarczy przejść
przez most. Zresztą właśnie zamierzałam wyjść. Bardzo dziękuję za miły wieczór, Bjarne i
Nutti!
Uff! Ile kłamstewek człowiek potrafi zaserwować na poczekaniu w imię uprzejmości.
Dora także zaczęła się żegnać.
– Muszę wracać do mamy – powiedziała z troską. – Ten, co u nas teraz mieszka, wydaje
mi się trochę dziwny. Że też się zgodziłam go przyjąć pod dach! Doprawdy, ten szef wydziału
socjalnego potrafi mnie sobie owinąć wokół palca – roześmiała się kokieteryjnie, sugerując,
że łączy ich coś bliższego.
Dora ruszyła za swym psem w stronę willi stojącej po drugiej stronie wyspy, a ja
zeszłam w dół na plażę ścieżką prowadzącą między willą Brandellów i willą Ingego.
Pusto i zimno było na wrześniowej plaży. Szłam zamyślona, wolno stawiając kroki.
Wiatr potargał mi włosy, które teraz zasłaniały mi oczy. Spienione fale uderzały z hukiem o
brzeg, raz po raz ochlapując dół płaszcza i mocząc moje buty.
Przepełniało mnie dręczące uczucie niezadowolenia z siebie i z życia, jakie teraz
wiodłam. Wiedziałam jednak, że nie ma innego wyjścia, muszę sama przezwyciężyć
problemy w fabryce. Najważniejsze jednak, by udało mi się pomóc K?remu i zawrócić go ze
złej drogi. Nie przejmowałam się docinkami Dory. Właściwie nie miało dla mnie większego
znaczenia, czy Inge ożeni się ze mną, czy nie. Inna rzecz, że nie wyobrażałam sobie za bardzo
tego, że moglibyśmy tak jakby nigdy nic zamieszkać pod jednym dachem. Większość ludzi
akceptuje nieformalne związki i nie potępiam ich za to, ale sama nie bardzo widzę siebie w
takiej roli. Jest nam z Ingem dobrze, ale w obecnym układzie. Tak mi się przynajmniej
wydaje. Udawałam przed sobą, że nic mnie nie obchodzi gadanie Dory, ale gdzieś w głębi
duszy czułam, że trafiła w czuły punkt. Bo inaczej przecież nie rozmyślałabym tyle o tym
wszystkim, co mi powiedziała.
Zadrżałam z zimna, wydawało mi się, że chłodny jesienny wiatr przenika na wylot moją
duszę. Otuliłam się ciaśniej płaszczem i szybkim krokiem podążyłam w stronę domu.
A teraz Dora leży w szpitalu, śmiertelnie raniona nożem.
– Naprawdę ktoś napadł na Dorę? – pytałam Ingego, ciągle nie mogąc uwierzyć w to, co
usłyszałam.
– Tak! W tym gęstym lasku niedaleko willi Bjarnego i Nutti.
– Kto ją znalazł? – Koniecznie chciałam poznać szczegóły.
– Ten głupiec przybiegł do Brandellów i zadzwonił do drzwi. Że też można być takim
idiotą! Z obłędem w oczach wykrzykiwał coś, co nie od razu zrozumieli. Wydawało im się, że
krzyczy: „Zadźgano ją nożem”. Bjarne, który wiedział, że ten Steinebr?ten ma nie całkiem po
kolei w głowie, zamknął go w garderobie, a potem wybiegł sprawdzić, co się stało. To on
znalazł Dorę.
– Nie, Thor nie mógł tego zrobić, to nieprawda! – jęknęłam.
– Skąd go znasz? – zapytał Inge, patrząc na mnie jakoś dziwnie.
– To mój przyjaciel z dzieciństwa – wyszeptałam. – Och, Inge, zupełnie tego nie
pojmuję! Z taką cierpliwością i pokorą znosił zawsze drwiny. A może... jego cierpliwość się
wyczerpała i w końcu eksplodował? Jeśli został sprowokowany?
Inge pokiwał głową.
– Może Dora nim wzgardziła?
– Z tym pewnie by się jakoś pogodził – powiedziałam, myśląc intensywnie. – Wydaje
mi się, że on nigdy niczego od nikogo nie oczekiwał. Ale jeśli traktowała go źle, drwiła z
niego i przebrała miarę? Może stracił panowanie nad sobą i wybuchł w nim cały ten gniew
nagromadzony przez lata?
– Nie sądzisz, że po prostu mógł być spragniony kobiety? Że gwałt stanowił jedyną
możliwość zbliżenia.
Ta myśl napełniła mnie obrzydzeniem. Dora! „Naturalna” Dora, która według mnie była
po prostu odpychająca.
– Znałaś go jako dziecko – przypomniał mi Inge ostrożnie. – Od tamtej pory mógł się
bardzo zmienić.
– Tak, masz rację, zresztą... czuję się sama w pewnym stopniu winna. Wiele razy w
ciągu minionych lat zastanawiałam się, jak jemu się ułożyło życie. Był wspaniałym
człowiekiem. Spędziliśmy razem cudowne chwile. Wspomnienia o nim są jak powrót do
świata baśni, rozumiesz? Niestety, nie uczyniłam niczego, by dowiedzieć się, co się z nim
stało.
– Mogę ci opowiedzieć – zaofiarował się Inge. – Cóż, nie radził sobie w szkole
specjalnej, więc dalsze nauczanie uznano za bezsensowne.
– Jak to? A co na to jego matka, nie protestowała?
– Z tego co słyszałem, umarła przed wielu laty, a wówczas umieszczono Thora w jakimś
gospodarstwie na wsi. Tam radził sobie znakomicie, z wielkim zapałem pracował w polu i w
obejściu.
– Domyślam się, zawsze lubił zwierzęta! – wtrąciłam. – Musiał być jednak bardzo
samotny. A może miał kogoś bliskiego?
– Chyba nie, zawsze uważano go za odmieńca, samotnika stroniącego od ludzi,
opóźnionego w rozwoju umysłowym. Przypadkowo jednak podczas szczegółowych badań
lekarskich jeden z lekarzy stwierdził, że Thor cierpi na dysleksję i dysgrafię,
uniemożliwiające mu naukę czytania i pisania tradycyjnymi metodami. Przeniesiono go do
pracy przy wyrębie lasu, gdzie także świetnie sobie radził. Przed kilkoma dniami przyjechał
do naszego miasta, tu miał zostać poddany testom i zakwalifikowany do programu nauczania
uzupełniającego. Wydział socjalny skierował go do Dory Flaten, która wynajęła mu pokój w
suterenie.
Nie mogłam dojść do siebie, byłam niczym zamroczona, odurzona z bólu.
– Ale... Co on sam zeznaje? – zapytałam.
– Przed chwilą z nim rozmawiałem – ciągnął Inge. – Jest bardzo poruszony,
rozdygotany, co wydaje się zrozumiałe. Ciągle powtarza coś o psie. Że został dźgnięty
nożem, czy coś w tym rodzaju.
– Pies? Labrador Dory?
– Właśnie! Thor Steinebr?ten twierdzi, że leży ranny w lesie i że on biegł mu z pomocą.
Utrzymuje, że wcale nie spotkał Dory.
Poczułam, jak ogarnia mnie ogromna ulga.
– Ranny pies, powiadasz...
– Podobno – przerwał mi Inge. – Ale policja go dotąd nie znalazła. Taran, dokąd się
wybierasz? Wychodzisz gdzieś?
– Idę poszukać psa! – powiedziałam i w biegu porwałam płaszcz. – Thor jest niewinny.
To pewne jak amen w pacierzu!
– Skąd możesz wiedzieć?
Biedny Inge nic nie rozumiał.
– Ponieważ Thor nigdy, pod żadnym pozorem nie skrzywdziłby zwierzęcia! Człowieka
może tak, gdyby był do tego długo prowokowany, ale zwierzęcia nigdy!
– Taran, nie możesz tego wiedzieć!
Inge patrzył na mnie zdesperowany.
– Owszem – rzuciłam gorączkowo. – Jestem tego pewna. Wychodzę! Gdzie jest teraz
Thor?
– Został zatrzymany przez policję.
Przystanęłam gwałtownie i odwróciłam się do Ingego.
– Czy to normalna procedura? – zdziwiłam się. – Czy są przeciwko niemu jakieś
dowody?
– Właściwie nic nie wskazuje na to, że jest winny. – Inge wzruszył ramionami z
rezygnacją. – Na ogół zatrzymuje się podejrzanych, żeby ich przesłuchać, a gdy nie ma
przeciwko nim wystarczających dowodów, zostają zwolnieni. Z Thorem sprawa przedstawia
się inaczej. Ze względu na jego stan umysłowy przydzielono mu adwokata, mimo że przecież
nie postawiono go w stan oskarżenia. Chodziło o to, by nie pozostawić go całkowicie
bezbronnym w obliczu prawa.
– O Boże – wyszeptałam bezradnie. – Pójdziesz ze mną, Inge?
Wahał się przez chwilę, ale w końcu się zgodził.
– Chyba tak będzie najlepiej – powiedział. – Beze mnie się nigdzie nie dostaniesz. Ale
może najpierw wyłącz piecyk i zdejmij z płytki czajnik! Zdaje się, że kawa całkiem się
wygotowała.
Mostek prowadzący na wyspę był zablokowany. Na szczęście policja przepuściła
Ingego, a ja przemknęłam się wraz z nim. Bez trudu odszukaliśmy komendanta policji
odpowiedzialnego za śledztwo.
– Jak wam idzie? – zapytał Inge. – Znaleźliście psa?
– Nie – odpowiedział komendant opryskliwie. – Wiemy, że pies panny Flaten zaginął,
ale do przetrząśnięcia została nam cała wschodnia część wyspy. W nocy było zbyt ciemno, by
prowadzić poszukiwania.
Rozejrzałam się wokół. Wyspa, z tyloma policjantami krążącymi dokoła, wydawała mi
się jakaś obca. Niedaleko błysnęły w słońcu czerwone korale jarzębiny, kontrastując swym
pięknem z ponurą sytuacją.
Podszedł do nas Bjarne Brandell.
– Dzień dobry! – przywitał nas zmęczonym głosem, a na jego bladej twarzy malowało
się napięcie. Zapewne przez całą noc nie zmrużył oka. – Jak się tu dostaliście?
Inge wyjaśnił, że przydzielono mu z urzędu obronę Thora Steinebr?tena. Kiedy
wymówił to nazwisko, twarz Brandella stężała.
– Diabelskie nasienie! – warknął tylko. – Gdybym go dorwał...
– Nie znaleziono jeszcze psa – przerwał mu Inge.
– Pies? A cóż znaczy pies?
Brandell nie przejmował się w ogóle losem zwierzęcia. Wszystko się we mnie
zagotowało, ponieważ podobnie jak Thor jestem bardzo czuła na krzywdę zwierząt. Odeszłam
na bok i zapytałam policjanta, czy mogłabym się przyłączyć do poszukiwań.
– Raczej nie – odparł po krótkiej chwili zastanowienia.
– Niczego nie będę dotykać – zapewniłam pośpiesznie. – Nie zatrę żadnych śladów, ale
boję się, że dla tego biednego zwierzaka ważna jest teraz każda minuta.
Policjant zawołał kolegę i razem z nami ruszyli w kierunku tej części wyspy, gdzie do
tej pory jeszcze nie prowadzono poszukiwań.
Po półgodzinie znaleźliśmy psa.