15892

Szczegóły
Tytuł 15892
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15892 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15892 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15892 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Douglas Scott UMRZEĆ ZA KRÓLOWĄ Poczucie winy zżerało ją nieubłaganie jak rak. Świadomość, że odpłaci zdradą za okazaną przyjaźń i zaufanie, zabijała w niej szacunek do samej siebie. Walczyła z wyrzutami sumienia wmawiając sobie, że przecież intencje miała czyste, że wynikały z miłości do Ricky'ego i ojca, że miała do spełnienia określone obowiązki. Szukała usprawiedliwienia w fakcie, że w tym co musiała zrobić, nie było złej woli. Wszystko było grą, a ona tylko jednym z jej uczestników. Nie mogła stale dręczyć się roztrząsaniem co dobre, a co złe. Gra musiała się toczyć wedle ustalonych reguł. A w końcu nie ona je ustalała. Inne powieści Douglasa Scotta: EAGLE'S BLOOD ORLA KREW IN THE FACE OF THE ENEMY W OBLICZU WROGA DOUGLAS SCOTT PRZEKŁAD ROMAN CZARNY Umrzeć za królową OFICYNA WYDAWNICZA GRAPH MEDIA FILM GDAŃSK 1993 Tytuł oryginału Die for the Queen Ilustracja na okładce Jarosław Wróbel Redaktor techniczny Elżbieta Smolarz Korekta Barbara Bukowska-Przychodzeń - 56006 Wydanie pierwsze Copyright © 1981 Douglas Scott Copyright © for the Polish edition and translation by Oficyna Wydawnicza „Graf", Gdańsk 1993 Wydawca: Oficyna Wydawnicza Graph Media Film, Gdańsk 1993 ISBN 83-85806-05-9 BEN GOLDSWORTHY Żaden pisarz nie znalazł się w sytuacji bardziej komfortowej niż ta, która stała się moim udziałem w czasie pisania tej książki. Powieść ta została oparta na oryginalnym opowiadaniu autorstwa Bena Goldsworthy'ego, wstępnie zatytułowanym A Trick To Us, fikcyjnej historii szpiegowskiej, której głównym bohaterem jest transatlantyk „Queen Elizabeth". Pan Goldsworthy był oficerem Marynarki Jego Królewskiej Mości na MS „Rona" operującym w podejściach do Clyde i, wykorzystując swoje doświadczenie i wiedzę, przyprawił opowieść intrygującym smaczkiem niemieckiego planu przechwycenia i zatopienia „Królowej Elżbiety" podczas jej dziewiczego rejsu. Dołączając do tego wszystkiego co nieco z moich marynarskich doświadczeń, na bazie opowieści Goldsworthy'ego stworzyłem powieść o miłości, zdradzie i obłudzie, z mam nadzieję ekscytującym zakończeniem. Ewentualne więc powodzenie książka zawdzięczać może w stopniu bynajmniej niebagatelnym mojemu przyjaznemu, a zarazem przewrotnemu, w dobrym sensie tego słowa, koledze z Północy, który jako pierwszy odkrył drzemiące w tej historii możliwości, a następnie chętnie udostępnił mi swoje materiały. Douglas Scott Prolog DNI POKOJU i NADZIEI Jedynie dwie olbrzymie liny cumownicze i dodatkowa ze stali trzymały potężny statek przy brzegu. Rufa olbrzyma już kierowała się w kierunku odpływu. Stalowa lina drżała z wysiłku utrzymując masywny dziób przy nabrzeżu. Nagle głośniki na mostku wyrzuciły z siebie serię rozkazów: — Zdjąć zacisk sprężynowy! — Zwolnić cumy! — Zwolnić zacisk! Dwie potężne cumy zanurzyły się z pluskiem w wodach doku. Robotnicy obsługujący zacisk zdjęli pętlę stalowej liny z cumowniczego pachołka i pozwolili jej wpaść do wody. Dwa holowniki rufowe — dziobem do szpringu transatlantyku — wycofały się na środek rzeki. Śruby zostawiały za sobą biały ślad na wzburzonej wodzie. Luźne liny łączące bok transatlantyku z odbijaczami holowników poczęły się z wolna napinać. Mniejszy z dwóch holowników jako pierwszy wziął na siebie ciężar olbrzyma i wydawało się, że pomimo wysiłku stoi w miejscu, bo zadanie przekracza jego możliwości. Dopiero potem „Romsey", blisko dwa razy większy od słabszego partnera, dodał moc swych silników do pracy w tandemie. Powoli gigantyczna rufa transatlantyku skierowała się w wąski przesmyk rzeki Cart. Teraz do pracy wzięły się dwa holowniki dziobowe. Kiedy dwa tandemy połączyły wysiłki, olbrzymi statek odwrócił dziób w kierunku miejsca, gdzie rzeka łączyła się z morzem. Z głębi wielkiego statku dobiegł pulsujący szum silników. Koło sterowe olbrzyma zareagowało na impuls i statek własnym napędem począł wolniutko posuwać się do przodu. Syrena okrętowa kolosa wyrzuciła z siebie narastający krzyk triumfu i pożegnania. Dźwięk niósł się ponad dachami Clydebank i odbijał echem w każdym sercu. Wibrował w marcowym powietrzu; głęboko emocjonalny ton wypełniony dumą, nadzieją i radością, a zarazem smutkiem pożegnania. Z gardeł tysięcy widzów zgromadzonych w doku wyrwał się okrzyk. Niektórzy jednak zachowali milczenie. Stoczniowcy obserwowali z mieszanymi uczuciami statek, który tak wiele dla nich znaczył. Na surowych, pooranych twarzach połyskiwały łzy, których nikt się nie wstydził. Mówiono, że to twardzi ludzie, ale w dniu dzisiejszym skrywane zazwyczaj uczucia uzewnętrzniły się. Kto mógł pozostać niewzruszony na widok takiego statku? W końcu czyż nie była to nasza Królowa Czyż nie była najwspanialszym statkiem na świecie, tak pięknym dla oka jak najcudniejsza katedra zbudowana przez człowieka? Kto mógłby patrzeć na nią i nie czuć dławienia w gardle i wzbierającego poczucia dumy? Potężny głos zabrzmiał raz jeszcze. Kobiety, wymachując ręcznikami, wychylały się z okien kamieniczek na Glasgow Road. Przez wiele miesięcy wysokie maszty i trzy potężne czerwono-czarne kominy dominowały nad horyzontem. Teraz zaczęły z wolna się oddalać i znikać. Statek Jego Królewskiej Mości „Queen Mary" zaczynał swoją podróż w morze. Królowa opuszczała miejsce swych narodzin. Tam gdzie tylko istniał dostęp do brzegów rzeki Clyde widniały tłumy żegnających. Poprzedniego dnia specjalne pociągi zwoziły do Glasgow tysiące obserwatorów z całej Wielkiej Brytanii. Wszystkie hotele w promieniu wielu mil nie miały ani jednego wolnego miejsca. Na polach wzdłuż Clyde rozbili się namiotowicze, którzy teraz całymi rojami, jak mrówki, zajmowali miejsca widokowe. Na farmie Inchinnan, położonej na brzegu rzeki, gospodarz kazał płacić ludziom depczącym mu pola po dwa pensy. Pieniądze te były uczciwą rekompensatą za straty na ziemi, która nadchodzącego roku na pewno nic nie urodzi. Szare brzegi Clyde miały w sobie coś z nastroju karnawału. Każdy mężczyzna, kobieta i dziecko chcieli złożyć hołd swojej 8 Królowej. Transatlantyk był symbolem świetlanej przyszłości nie tylko rejonu Clyde, ale i całego brytyjskiego społeczeństwa. Wspaniała Królowa zrodziła się w okresie rozpaczy i depresji. Stępkę położono w 1930 roku, kiedy to całe gromady mężczyzn bez pracy wystawały na rogach ulic, a bieda panoszyła się w każdym domu. Obecnie, po ponad pięciu latach, sytuacja jakby trochę się poprawiła. I to właśnie „Queen Mary" przyniosła po części tę zmianę, dając zatrudnienie czterem tysiącom w stoczni i pośrednio stwarzając miejsca pracy kolejnym stu tysiącom. Jej budowa była niemal aktem wiary. A teraz nadeszła pora spełnienia. Kiedy „Queen Mary" płynęła ku jasnej przyszłości, tysiące zgromadzonych na jej pożegnanie nie miały bladego pojęcia, co. przyszłość trzyma w zanadrzu dla wspaniałego statku i dla nich samych. Jednak dla niewielkiej grupki, która znalazła się w Clydesi-de tego marcowego dnia 1936 roku, przeznaczenie zaczęło się już splatać w określony wzór, którego poszczególne nitki miały połączyć się w sposób niezwykły. Przeznaczenie tej grupki osób, jak dotąd zupełnie ze sobą nie związanych, miało nierozerwalnie spleść się z losami innego wielkiego statku, który istniał podówczas jedynie w planach projektantów. Miały upłynąć bowiem jeszcze cztery lata, nim wspaniała wielka siostra „Queen Mary", statek o nazwie „Queen Elizabeth", popłynie w dół rzeki w całkowicie odmiennych okolicznościach. Ale to wszystko dotyczy już końca tej opowieści. Natomiast jej początek znaczyła data 24 marca 1936 roku, czyli dzień, kiedy „Queen Mary" opuściła Clydebank. Jej odejście nie obyło się jednak bez kłopotów. Dużo wcześniej nim zorientował się tłum, Rab Guthrie wyczuł, że sprawy z Królową nie całkiem dobrze się mają. Niemal stanęła w miejscu i Rab już wiedział, że dzieje się coś niedobrego. Zauważył bowiem, że dziób statku zaczyna zataczać niewielki krąg. Rab wczesnym rankiem zajął miejsce na łuku Clyde zwanym Dalmuir. Teraz, jak okiem sięgał, tłum składał się z pięciu, sześciu rzędów ludzi ustawionych na brzegu. Stopniowo i inni, obserwując jak holowniki męczą się bez żadnego widocznego rezultatu, zaczęli domyślać się, że olbrzymi transatlantyk popadł w jakieś tarapaty. — Dalej! Dalej! — popędzał holownik Rab. — Obróćcież ją! No, obróćcie! — Czy coś się stało? — odezwała się z boku Edie. Rab z wysiłkiem ukrył irytację wywołaną naiwnym pytaniem i uśmiechnął się tolerancyjnie do zgrabnej dziewczyny stojącej obok. Uparła się, że za nim polezie. I zawsze za nim łaziła, od czasu jak sięgał pamięcią — od momentu, kiedy zaczęli raczkować. Rodziny Guthrie i McGrath mieszkały naprzeciw siebie, na tym samym piętrze, zanim jeszcze urodzili się Rab i Edie. Parka ta w podskokach biegała do szkoły, wspólnie wagarowała i razem poznawała okolicę. To samo odnosiło się zresztą do gry w piłkę, gry w klasy i zabawy w chowanego. Rab nie mógł sobie przypomnieć momentu, kiedy Edie McGrath nie towarzyszyłaby mu jak cień. Edie w wieku lat czterech ogłosiła, że to właśnie Rab jest chłopakiem, za którego wyjdzie za mąż. Rab z wyniosłością i rezerwą człowieka o rok starszego przyjął namiętne oświadczyny, potraktował je ze zrozumieniem i wziął za komplement, po czym po dziesięciu mniej więcej minutach zapomniał, że kiedykolwiek i ktokolwiek takowe składał. Kiedy Edie powtarzała swą wolę w regularnych odstępach czasu w latach późniejszych, gdy już dorastali, Rab nie dawał po sobie poznać, że te deklaracje w ogóle do niego dotarły, bo kto to widział, żeby zaprzątać sobie głowę podobnymi wyznaniami. Od mniej więcej trzynastego roku życia Edie dyskretnie milczała. Milczenie jednak nie oznaczało wcale rezygnacji z małżeńskich planów. Rab i Edie pokazywali się wszędzie razem, nie żeby prowadzili szalone życie towarzyskie: ot, jakieś niespecjalnie premierowe kino w piątek — jeśli ich było na to akurat stać — i ewentualnie tańce w sobotę. Mieli ze sobą bardzo wygodny układ, który w niewielkim tylko stopniu różnił się od stosunku typu brat — siostra. Rab nie zmienił się nagle w amanta w rodzaju Ramona Novarro. Stopniowo weszli w etap nieśmiałych uścisków, a Rab nawet nie bardzo zdawał sobie sprawę, że Edie wyrosła na ładną i godną pożądania kobietę. Wydawało się, że inni chłopcy po prostu jej nie interesują. Ale oni, ci inni chłopcy, interesowali się nią zdecydowanie. Rab był tym nie tylko zaskoczony, ale zdawał się wręcz nie pojmować pełnych pożądania spojrzeń mężczyzn kiero- 10 wanych ku Edie. Ukradkiem badał wówczas tak świetnie sobie znaną twarz dziewczyny i zastanawiał się, co też prowokowało takie spojrzenia. Stałą i niezmienną miłością w życiu Raba były statki. Czytał o nich książki; potrafił przejść wiele mil jedynie po to, by na nie popatrzeć; robił modele galeonów, statków przybrzeżnych, wojennych, do połowu włókiem — od dnia, kiedy w prezencie na Boże Narodzenie dostał scyzoryk za sześć pensów. Ale prawdziwe statki fascynowały go najbardziej. Obserwował budowę „Queen Mary" od położenia kila, a w miarę jak żebra kadłuba rosły aż pod niebo, zainteresowanie jego rosło tak, jakby był właścicielem okrętu. Teraz statek był gotów i opuszczał Clyde. Rab na ten właśnie dzień czekał! Żaden prorok spodziewający się Powtórnego Przyjścia nie wypatrywał tego wydarzenia z takim podnieceniem. Dlatego też nie był przygotowany na jakiekolwiek trudności. Wlepiał oczy w transatlantyk, a jego zdenerwowanie stało się niemal namacalne. Nie wierzył wprost własnym oczom. Ale fakt był faktem. Ledwie kilkanaście jardów od miejsca, które* zajmował, wspaniałą Królową zatrzymało błotniste dno Clyde — ledwie o rzut kamieniem od punktu, skąd wyruszyła w swą pierwszą podróż w morze. A Edie pytała, czy coś się dzieje! Rufa statku znajdowała się mniej niż trzydzieści stóp od brzegu, a kadłub królował jak wieża ponad widzami wokół Raba i Edie. Królowa stanęła na wodzie prawie w poprzek, lekko skrzywiona wobec osi rzeki, z rufą bliższą przeciwnemu brzegowi. — Czy coś nie tak, Rab? — powtórzyła pytanie Edie. — Wpadła na mieliznę, dziewczyno. Nie mogą jej ruszyć. — Czy zatonie? — rzuciła z niepokojem Edie. Rab zaśmiał się. — Jasne, że nie zatonie. Jeśli sięgnęła dna, to nie może zatonąć, bo gdzie ma tonąć? Rany boskie, Edie, zadajesz strasznie głupie pytania. Edie wcale to nie zniechęciło. Wpatrywała się w statek przejęta samą jego wielkością. — Jest naprawdę piękna, Rab. W życiu nie widziałam piękniejszego statku. 11 Twarz Raba rozjaśniła się zachwytem. — Jeszcze jak! — Przez chwilę podziwiał w milczeniu. — Mówi się o następnym. Boss coś wczoraj o tym wspomniał. Powiedział, że Cunard rozpoczął już rozmowy z firmą John Brown's. Ma być nawet większy od „Mary", większy od „Normandie" — to będzie największy statek na świecie! — Mój ojciec twierdzi, że muszą zbudować kolejny — powiedziała Edie. — Inaczej trzeba by zwolnić połowę platerowników w stoczni. — Rzuciła na Raba spojrzenie z ukosa. — A ty musisz mieć niezłą pozycję u Tullocha, jeśli tak sobie gadasz z bossem. — Młody Andy jest całkiem w porządku — odpowiedział Rab. — Ma dużo większą siłę przebicia niż stary Tulloch. Sprawy stoją o wiele lepiej, od kiedy interesy przejął Andy. Twierdzi, że nie ma mowy, byśmy coś stracili w trakcie przekazywania przez firmę John Brown's roboty komuś od Cunarda. W każdym razie my też się załapiemy. Mieliśmy szansę dostać trochę zleceń na robotę przy „Mary", ale stary bał się, że weźmiemy więcej, niż będziemy w stanie przełknąć. Andy jest całkiem inny. Ma mnóstwo pomysłów jak rozwijać firmę. Nie, żeby pozwolił gadać coś na ojca. Powiedział mi, że nie ma co narzekać na staruszka za to, że nie chciał podjąć ryzyka. Firma o mało nie upadła w czasie kryzysu. — Miałeś szczęście, że udało ci się wystartować w tym czasie — stwierdziła Edie. — Mówisz, jakbym tego nie wiedział! — obruszył się Rab. Pracował dla Tullocha, od kiedy w wieku lat czternastu skończył szkołę. Była to nieduża firma inżyniersko-elektryczna, wykonująca głównie prace kontraktowe dla stoczni przy Clyde. Rab w czasie rozmowy nie przestawał uważnie śledzić zmagań na rzece. Przednie holowniki „Queen Mary" rzucały się jak rozjuszone psy na smyczy, kierując statek w stronę przeciwnego brzegu, natomiast „Romsey" i jego pomocnik usiłowali odsunąć część rufową od miejsca, w którym stali Rab i Edie. Nagle zerwała się lina łącząca „Romseya" z transatlantykiem. Okrzyk przerażenia rozległ się na brzegu, ale obsługa holowników nie straciła panowania nad sytuacją. W ciszy, metodycznie połączono holownik i wielki statek inną liną. Zmagania rozpoczęły się na nowo. Rab zaś powrócił do tematu nowego statku typu cunarder. 12 — Andy Tulloch jest pewny, że zlecą nam pracę przy nowym statku — powiedział. — Wyobrażasz sobie, co to dla nas oznacza, Edie? Dość pracy dla całego zakładu przynajmniej na pięć lat! Całe pięć lat! Będziemy nawet potrzebować więcej ludzi. A to jeszcze nie wszystko. Szef mówi, że chce oprzeć biznes na nowych ludziach, takich jak Mick Fraser i ja — takich, którzy chodzą wieczorami do technikum zamiast na wyścigi psów w Shawfield. Mówi, że w wieku lat dwudziestu trzech mogę być kierownikiem działu... Rab nagle przerwał, gdyż olbrzymia czarna rufa, stercząca nad nimi po same niebo, powoli zaczęła przesuwać się w kierunku rzeki. — Patrz, płynie! — krzyknął Rab. — Rusza się! — Jego głos zlał się z chórem okrzyków spontanicznej radości. Wrzeszczeli wszyscy na całej długości brzegu. Krzyk niósł się echem nad szarą wodą. Ludzie wymachiwali czapkami. Kryzys został przezwyciężony. Olbrzymi statek wolniutko, majestatycznie oddalał się wąską rzeką w kierunku morza. Wysoko na spacerowym deku „Queen Mary" Gretę Mortensen ogarnęło wzruszenie, kiedy usłyszała krzyk tłumów zgromadzonych wzdłuż brzegów zakrętu Dalmuir. Okrzyk radości dotarł do niej odbity echem od mostka kapitańskiego. Zdawało się, że ludzie na brzegu właśnie ją pozdrawiają. — Płyniemy! — krzyknęła w uniesieniu. — Płyniemy, tato! Gustav Mortensen uśmiechnął się ciepło, patrząc na radość córki. Był mężczyzną niespecjalnie imponującej postury, miał niebieskie oczy i grzywę lnianych włosów, zdradzających skandynawskie pochodzenie. Nordyckie piękno Mortensena, jego żony Lotte i osiemnastoletniej Grety czyniło z rodziny rzeczywiście interesujące trio. Wyróżniali się zdecydowanie w grupie ponad pięciuset gości zaproszonych przez Cunarda na pokład „Królowej Marii" na krótką przejażdżkę ze stoczni w Clydebank do przystani w Taił o'the Bank. na pewno zauważył ich Mallory. Dziewczyna w pięknie skrojonej, czerwonej sukience i z długimi blond włosami. Także rzucała się w oczy starsza, Dobiegająca pięćdziesiątki, przyciągała wzrok, chociaż Nabrała trochę ciała w biodrach, ale 13 z pewnością jeszcze kilka lat temu trudno było nie gwizdać z podziwu na jej widok. — Co to za złotowłosa trójka? — zapytał Mallory swego szczupłego, wysokiego kompana w mundurze marynarki wojennej. — To szwedzka rodzina Mortensenów — padła odpowiedź. — Która ci się bardziej podoba, matka czy córka? Mallory odpowiedział grymasem twarzy. — Żadnej nie wyrzuciłbym z łóżka, ale najbardziej interesuje mnie tatuś. Skądś chyba znam tę twarz. — Mallory zamyślił się, głęboko sięgając do pokładów pamięci. — Mortensen, mówisz? Nazwisko też zdaje się być znajome. Natrafiłem na nie niedawno. — To człowiek znany w Glasgow — wyjaśnił oficer marynarki. — Jest dyrektorem szkockiego oddziału Szwedzkich Linii Międzynarodowych, wielkiego koncernu morskiego. Czy twoje zainteresowanie wynika z pobudek towarzyskich czy profesjonalnych? Mallory rzucił swemu kompanowi spojrzenie pełne wyrzutu. — Daruj sobie lepiej, Malcolm — powiedział jak do dziecka. — Przecież wiesz dobrze, że nie powinieneś pytać, skąd się bierze moja ciekawość na jakikolwiek temat. — Przepraszam — burknął Malcolm, leciutko się czerwieniąc. — Stale zapominam, że jestem tylko zwykłym oficerem w sztabie oficera flagowego Szkocji. Wcale nie chciałem, żebyś posądzał mnie o wścibianie nosa w sekrety admiralicji. Mallory westchnął. — Na Boga, Malcolm, nie ma żadnego powodu, żeby się obrażać. Wspomniałem ci już przecież, że po prostu nie mogę mówić o swojej pracy. Więc niech tak zostanie, co? Kompan Mallory'ego wykrzywił twarz, co miało oznaczać przeprosiny. — Przepraszam — powiedział raz jeszcze. — Wiesz, to nie takie łatwe, kiedy przeżyło się z facetem dwa lata na tej samej łajbie... dzieliło te same dziewczyny i te same kace... a ten nagle pojawia się w cywilnych łachach i zadaje różniste pytania, i nigdy nie daje żadnych odpowiedzi. — Rzucił okiem na zegarek i uśmiechnął się do Mallory'ego. — Już prawie czas, żeby zaczęły strzelać szampany. Masz zamiar tu stać i delektować się scenerią, czy też raczej kielichem na dole? 14 — Skoro już mówimy o szampanie, to mam wrażenie, że jakaś dziwna suchość panuje w powietrzu. Puchar bąbelków jest jak najbardziej na miejscu. Masz plan statku, żeby dotrzeć do właściwego wodopoju? — Zapamiętałem drogę, zanim jeszcze weszliśmy na pokład — uśmiechnął się oficer. — Idź moim śladem. Mallory nie ruszył od razu. — Słuchaj, ten gość, Mortensen. Czy on ma na imię Gustav? — Tak, chyba tak. Mallory skinął głową. Teraz przypomniał sobie, gdzie trafił na fotografię Mortensena. Ciekawe, że zetknął się z nim twarzą w twarz tak szybko. Zanotował w pamięci, że po powrocie do Londynu musi jeszcze raz zajrzeć do akt Mortensena. Na obu przystaniach promu w Erskine ruch został zatrzymany, by przepuścić Królową. Choć -raz kierowcy oczekujący po obu stronach Clyde na przewóz nie złościli się i nie narzekali na długi postój. W tym właśnie miejscu, gdzie szerokość rzeki nie przekraczała szerokości strumienia w górnym biegu, krajobraz był górzysty i wiejski, a widok olbrzymiego transatlantyku z godnością przesuwającego się wśród zielonych wzgórz wprost zapierał dech w piersiach. Statek znajdował się już niedaleko zakola przy Bowling, czego dowodziła obecność dwóch pilotów rzeki Clyde na pokładzie. Zakręt ten był tak trudny, jak przebyte już zakole Dalmuir. Po północnej stronie rzeki Clyde, między Old Kilpatrick a Bowling, samochody wypełnione ciekawskimi stały potrójnym szeregiem. Po strome zwanej Erskine panował równie potężny tłok, nieco tylko rozluźniony dzięki farmerom, którzy wynajęli swe pola na miejsca widokowe. Duży, czarny daimler ominął tłumne zgromadzenie, by zająć świetne miejsce na górskiej drodze powyżej Erskine. Połać trawy była tam akurat na tyle duża, że mógł na niej stanąć jeden samochód bez blokowania szutrowej drogi i tam właśnie zaparkował daimler, dając dwóm swoim pasażerom widok na całą Clyde, aż po wzgórza Kilpatrick. Mężczyźni przebyli tego ranka drogę 15 z Edynburga, by zająć to właśnie miejsce, wyruszyli zaś z domu niemieckiego konsula generalnego na Szkocję. Daimler nosił znaki CD i tydzień wcześniej przywiózł obu panów z niemieckiej ambasady w Londynie do Edynburga, a wyprawa do Clyde była w całości pomysłem Kramera. Wielkie statki zawsze go fascynowały. Młody attache morski z ambasady londyńskiej, który służył za przewodnika i szofera wyprawy, podchwycił pomysł z wielką radością. I on pragnął zobaczyć to brytyjskie cudo. Poza tym, wycieczka stanowiła znakomite urozmaicenie zajęć ostatniego czasu — całej serii potajemnych obserwacji brytyjskich baz marynarki wojennej w okolicy ujścia rzeki Forth. Kramer był przystojnym mężczyzną, nadal po właściwej stronie pięćdziesiątki. Gładko ogolony — wedle tradycji marynarki wojennej — gładko uczesany, srebrnosiwy i wyprostowany, przypominał zaiste patrycjusza. Miał też wystarczająco dużo oleju w głowie, co stanowiło jeden z powodów mianowania go szefem departamentu marynarki przez dowódcę niemieckiego kontrwywiadu, admirała Canarisa. Kiedy „Queen Mary" z przyboczną gwardią holowników zbliżyła się do Erskine, Kramer i attache morski wyszli z daimlera, by przyjrzeć się transatlantykowi przez lornetki. — Wcale się nie dziwię, że Brytyjczycy są z niej dumni — stwierdził attache. — Kiedy ogląda się ją z bliska, dopiero widać, jaki z niej olbrzym. Jest większa niż się spodziewałem. Niech pan tylko spojrzy — w porównaniu z nią samochody tam w dole wyglądają jak pudełka zapałek. — Rzeczywiście imponująca — zgodził się Kramer. — Czy wie pan, że tylko dwa razy w roku statek tej wielkości może przebyć drogę ze stoczni do morza? Raz wiosną, a po raz drugi jesienią. W innym czasie przypływ nie jest wystarczająco wysoki. Niech pan tylko pomyśli — gdyby ten transatlantyk nie wypłynął dzisiaj, tkwiłby tu aż do października. Nagle zdało się, że statek jest tak blisko, że można go dotknąć. Obaj Niemcy stali na wzniesieniu, a jednak transatlantyk tak zdominował krajobraz, że czuli się jak dwa karły. — Niech pan sobie wyobrazi, gdyby tak namierzyć ją perysko- 16 pem na środku Atlantyku — powiedział młodszy mężczyzna. — Co za wspaniały cel! Nie dałoby się nie trafić. — I tu się pan myli — stwierdził Kramer. — Podobno robi ponad trzydzieści węzłów. W czasie, kiedy pan by ją namierzał, dawno zniknęłaby za horyzontem. O nie, żeby złowić taką rybę, trzeba by było osaczyć ją na kotwicy albo na płytkich wodach, tak by nie miała możliwości pełnego manewru. Młodszy mężczyzna popatrzył na Kramera w zadumie. — Czy pan sądzi, że ona może któregoś dnia stać się celem? Czy będziemy znowu walczyć z Brytyjczykami? Kramer uśmiechnął się. — Nie wiem. Nie jestem posiadaczem czarodziejskiej kuli. Z pewnością, gdyby tak wyszło, że znaleźlibyśmy się w stanie wojny z Brytyjczykami, ten wielki statek byłby jednym z głównych celów dla naszych U-bootów. „Mary" jest nie lada kąskiem. — A jak idzie program U-bootów? Kramer wzruszył ramionami. — Dużo wolniej niż byśmy chcieli. Od momentu uzyskania zgody naczelnego dowództwa, dwa lata temu, zbudowano jedynie trzydzieści. Wcale nieźle, ale Doenitz ma kłopoty z rozbudową floty w tempie, jakiego by sobie życzył. Lotnictwo ma priorytet. — Wcale mnie to nie dziwi — powiedział attache. — Mówi się, że następna wojna rozegra się w powietrzu. Kramer wzdrygnął się. — Któż tak mówi? — zapytał z rozgoryczeniem w głosie. — To siła marynarki wojennej przesądza o wyniku wojen. Potęga marynarki zawsze okazywała się decydująca w przeszłości i tak samo będzie w przyszłości. Jak pan sądzi, dlaczego Brytyjczycy byli w stanie utrzymać swoje imperium tak długo? Odpowiem panu — dlatego, że zawsze mieli mocną marynarkę i zawsze patrzyli w kierunku morza! Obaj mężczyźni obserwowali, jak na zakręcie rzeki na wysokości Bowling wielki statek powoli, przy pomocy holowników, ustawia się do nich lewą burtą. Poniżej Bowling rzeka miała ledwie pół mili szerokości, dalej zaczynała się poszerzać. Na wysokości Dumbar-ton — cztery mile z biegiem rzeki — szerokość sięgała już jednej mili. W Cadross, o trzy mile bliżej morza, miała dwie mile szerokości. Od tego punktu ujście rozlewało się szeroko, wpadając do ' *" 17 zatoki. Jak nieregularne kły trójzęba niebieskie jęzory jezior Gare Loch, Loch Long i Holy Loch sięgały w głąb lądu na północ. Na wysokości Gourock, miasteczka otwartego z północy na trzy morskie jeziora, kilkanaście statków na kotwicy oczekiwało momentu, kiedy „Queen Mary" wyłoni się z płytkich wód wąskiej rzeki. Wody jezior nakrapiane były małymi łódkami wypełnionymi widzami. Większość statków, w pełnej gali, oddawała cześć Królowej. Jedynie smętny wygląd niegdyś dumnego francuskiego transatlantyku „L'Atlantique" burzył obraz radosnego festynu. Jego zwęglona i pokryta bliznami po ogniu nadbudówka przypominała o tragedii, która go spotkała. Stał na wodzie spokojnie, jak szkielet po uczcie, w oczekiwaniu na krótką, ostatnią podróż przed pocięciem na żyletki. Wśród oczekujących statków był też „Baron Montrose". 5000--tonowy frachtowiec stał ciężko na wodzie, wypełniony ładunkiem zboża z Vancouveru. Jego burty i pokład pokrywała rdza po ciężkiej podróży południowym szlakiem przez Atlantyk, spowolnionej równikowymi sztormami. Atlantyk w marcu nie jest najmilszym z miejsc na świecie. Kevin O'Rourke, drugi oficer na „Baronie Montrose", pilnie studiował morskie mapy, znad których wyrwał go krzyk dolatujący z dolnego pokładu. „Queen Mary" i jej flotylla były już w zasięgu wzroku. Kakofonia wyjących syren dochodząca potężnym rykiem z zakotwiczonych statków witała transatlantyk. Kevin wyszedł na mostek z lornetką w ręku, by po raz pierwszy spojrzeć na to pływające cudo. Podobnie jak wszyscy, którzy widzieli ją po raz pierwszy, stał porażony jej rozmiarem. Miał podobne odczucia jak ci, którzy oczekiwali czegoś dość interesującego architektonicznie, a napotkali Taj Mahal. Realia przerosły oczekiwania. Kiedy wielki statek stanął na kotwicy, zainteresowanie O'Rour-ke'a nie ograniczyło się jedynie do kłębowiska kominów i masztów oraz dumnego wykroju dzioba przypominającego kliper. Obserwował kolorowe zbiorowisko ludzkie na spacerowym pokładzie zastanawiając się, kim byli i czym zasłużyli sobie na przywilej uczestnictwa w dziewiczym rejsie tego pałacu na wodzie. Nie odczuwał zazdrości. Tylko ciekawość. Zauważył, że niektóre z pań nosiły toalety bardzo odpowiednie na wyścigi w Ascot w tygodniu pucharowym, a budzące zdumienie 18 na rzece Clyde w marcu. Jakkolwiek rzeczywiście wyzierało słońce, mocna zachodnia bryza ciągnęła z kierunku Butę, tak że jedne panie musiały przytrzymywać podwiewane wiatrem spódnice swych wytwornych strojów, inne zaś udać się na poszukiwanie swych niedbale porzuconych futer. O'Rourke, znawca i wielbiciel zarówno sylwetek kobiecych jak i architektury statków, zabawiał się badaniem przez lornetkę co bardziej przyciągających spojrzenia członkiń zgromadzenia. Niewiele z nich zatrzymało jego wzrok na dłużej. Ale jedna zdecydowanie wyróżniała się urodą, którą podkreślał jeszcze czerwony strój i blond włosy. Miała w sobie coś z gorączkowej radości życia, a ostry chłoszczący wiatr zdawał się świetnie jej służyć. Co chwilę zwracała się z jakąś uwagą do mężczyzny o jasnych włosach stojącego tuż za nią. Pewnie ojciec, pomyślał. Zupełnie nie zdawał sobie sprawy, że kobietą tą była Greta Mortensen, a gdyby wiedział, i tak nie miałoby to w tym momencie żadnego znaczenia. W tym dniu wypełnionym nadzieją O'Rourke nie miał bladego pojęcia, że ścieżki jego życia skrzyżują się z tropami tej wolnej na razie od trosk dziewczyny. Nic nie wróżyło dramatu i tragedii, które miały ich spotkać. Szare wody zatoki Firth nie dawały żadnych wskazówek ani co do przeszłych, ani przyszłych wydarzeń. Toczyły się bezustannie, ciągle inne, a jednak stale te same; niemy świadek wszystkiego, co mogło się tu zdarzyć przy każdym wschodzie słońca i cichy wartownik milionów zmierzchów oraz wszelkich rzeczy, które raz tu rozpoczęte, mogły i tu znaleźć swoje zakończenie. CZĘŚĆ PIERWSZA I. GRETA Kramer był człowiekiem, który rzadko pozostawiał cokolwiek zrządzeniom przypadku, tak więc zjawił się na lotnisku Croydon przed ósmą rano — dobre dwie i pół godziny przed wejściem na pokład samolotu udającego się do Kolonii. Poczekalnia była niemal pusta. Bez kłopotu znalazł wolne miejsce i usiadł w oczekiwaniu na odlot. Ktoś zostawił egzemplarz wczorajszego News Chronicie na siedzeniu obok. Kramer rzucił nań niedbale okiem. Tytuły na pierwszej stronie obwieszczały ponury rozwój kryzysu hiszpańskiego. Nie było to jednak nowiną. Po drodze na lotnisko widział już doniesienia ogłaszające „Wojnę domową w Hiszpanii". — Pan Kramer? Podniósł wzrok i ujrzał urzędnika Imperialnych Linii Lotniczych stojącego nad nim. Mężczyzna trzymał w ręku jakieś papiery. — Tak, słucham? — powiedział Kramer. — To pan pragnął zasięgnąć przed chwilą informacji przy okienku? Na temat listy pasażerów pańskiego lotu do Kolonii? — Ach, tak. Lecę sam. Chciałem się po prostu dowiedzieć, czy ktoś znajomy jest na liście tego lotu. Czy mogę zobaczyć tę listę? Urzędnik zawahał się. — W zasadzie, sir, to wbrew przepisom. Być może dałoby się to załatwić, gdyby pan zechciał podać mi nazwiska pańskich znajomych. Kramer zerwał się ze złością i spojrzał z góry na urzędnika wykorzystując całą przewagę sześciu cali wzrostu. 23 — Ależ na Boga, dobry człowieku, ja mam setki znajomych! Czy naprawdę pan chce, bym mu recytował ich nazwiska? Jeden rzut oka na tę pańską listę powie mi, czy ktoś znajomy będzie na pokładzie. Urzędnik podał mu żółtą kartę maszynopisu. — To chyba nikomu nie zaszkodzi, sir — powiedział. Aż kurczył się cały pod władczym spojrzeniem Kramera. Kramer przejechał palcem po liście. Zatrzymał się na moment przy nazwisku „Miss G. Mortensen". Potem pojechał dalej. Po chwili zwrócił listę urzędnikowi. — Jak widać, moi znajomi są znacznie ode mnie rozsądniejsi — powiedział z chłodnym uśmiechem. — Zapewne obecnie wszyscy latają Lufthans. — Odprawił urzędnika. — To wszystko, dziękuję panu. Pracownik linii lotniczych oddalił się pospiesznie z twarzą czerwoną jak burak. Kramer stał jeszcze przez chwilę, po czym wyciągnął tureckiego papierosa ze srebrnej papierośnicy, usiadł i zapalił. Miał jeszcze przed sobą dwie godziny oczekiwania. Nie po raz pierwszy przeklinał wypracowaną dyscyplinę, która zawsze nakazywała mu zjawiać się na długo przed wyznaczonym terminem. W starych czasach w marynarce inni oficerowie śmiali się z niego. Twierdzili, że na własny pogrzeb zjawi się dzień wcześniej, byle się tylko nie spóźnić. Kramer wcale nie żałował, że wraca już do domu. Miał nieprzyjemne wrażenie braku rezultatów swej przydługawej misji w Wielkiej Brytanii. Zrobił wiele mil, ale nie była to owocna wyprawa. Wprawdzie przyjrzał się dobrze brytyjskim bazom marynarki wojennej, jednak druga część misji przyniosła niepowodzenie. Chciał znaleźć siedmiu lub ośmiu lojalnych wobec Niemiec agentów mieszkających w Wielkiej Brytanii, ale jedynie dwa z listy potencjalnych dwunastu nazwisk rokowały w ogóle jakieś nadzieje. Koncentrował swoje wysiłki na Niemcach mieszkających w Brytanii od czasu pierwszej wojny światowej. I co uzyskał? Parkę pieprzonych fryzjerów! Uśmiechnął się z goryczą. Dziwne, prawda, że z wszystkich możliwych zawodów, które może wykonywać szpieg, znalazł akurat dwoje praktyków sztuki golarstwa — fryzjerkę artystyczną dla pań na wschodzie Szkocji i fryzjera męskiego w Port-smouth. 24 Sam fakt, że przed chwilą zobaczył nazwisko Mortensen na liście pasażerów, nie był pozbawiony ironii. Wcale nie było to najpowszechniejsze z nazwisk. Zabawne, że akurat tu i w tym momencie się pojawiło. Mortensen było trzynastym z kolei nazwiskiem na liście Kramera. Ale Kramer nie spróbował nawet żadnego podejścia do Mortensena. Wykreślił go po prostu ze swojej listy na podstawie wstępnego raportu otrzymanego z Edynburga. Bardziej brytyjski niż sami Brytyjczycy, głosił raport. Szwed został naturalizowanym Brytyjczykiem czternaście lat temu i pomimo wcześniejszych ciepłych stosunków nie należało obecnie pokładać praktycznie żadnych nadziei na współpracę z nim. Mimo to Kramer zastanawiał się, czy nie było błędem skreślenie Mortensena bez choćby wstępnego wywiadu. Nagle z zadumy wyrwał go dźwięk nazwiska, które właśnie zajmowało jego myśli. Wypowiedziano je zaledwie o parę kroków od niego. Człowiekiem, który rzucił to nazwisko, był nikt inny jak właśnie urzędnik Imperialnych Linii Lotniczych, ten sam, który pokazywał listę pasażerów Kramerowi. Urzędnik prowadził starszą parę oraz śliczną blondynkę ku krzesłom. — To wygodne miejsce do spędzenia czasu w oczekiwaniu na lot. Miss Mortensen, może ma pani ochotę na filiżankę herbaty? Leci pani po raz pierwszy, prawda? Starszy pan o okrągłej twarzy, z mocno przerzedzonymi włosami i parą okularów w stalowych oprawkach na nosie, uciął monolog troskliwego urzędnika. — Dopilnujemy, żeby panna Mortensen miała właściwą opiekę w czasie oczekiwania na lot. Dziękujemy bardzo za pańską pomoc. Urzędnik wycofał się odmawiając napiwku, przy czym grzecznie przypomniał, że przyjmowanie materialnych wyrazów wdzięczności jest niezgodne z przepisami linii lotniczych. Starszy pan rozejrzał się po poczekalni, która z wolna wypełniała się ludźmi. Na ułamek sekundy jego oczy spotkały się ze wzrokiem Kramera. Pod wpływem impulsu Kramer uśmiechnął się. Przelotna odpowiedź, nie więcej niż leciutkie drgnięcie ust starszego pana i takie samo ledwie dostrzegalne skinienie głową — stanowiła jednak dla Kramera wystarczającą zachętę. Wstał z krzesła i ukłonił się szarmancko. 25 — Gdybym mógł służyć w czymkolwiek pomocą... — zaczął. Powiedział, że leci Liniami Imperialnymi do Kolonii. Jeśli młoda dama rzeczywiście leci po raz pierwszy i to bez żadnego towarzystwa, z radością jej pomoże i zatroszczy się o nią. Jeśli w ogóle mógłby w czymkolwiek pomóc... Kramer, jeśli tylko chciał, potrafił być naprawdę ujmujący. Tak więc natychmiast spodobał się starszemu panu i jego żonie. Ujął ich wygląd Kramera; wywierał znakomite wrażenie i wzbudzał zaufanie — pewnością siebie, stanowczością, świetnie skrojonym garniturem, znakomicie utrzymaną siwą czupryną. Wyglądał na dżentelmena w każdym calu. Dokonano wzajemnej prezentacji. Dziewczyna przedstawiła się jako Greta Mortensen. Kramer stuknął lekko obcasami, skłonił głowę i powiedział: — Nazywam się Heinrich Kramer. Ofertę pomocy złożył całkowicie spontanicznie, bez żadnego dodatkowego motywu. Dumny był z faktu, że reprezentuje starą szkołę niemieckich oficerów, więc zareagował z galanterią, która stanowiła część jego osobowości. Z drugiej zaś strony szok odkrycia, że dziewczyna była spokrewniona z Mortensenem, o którym rozmyślał ledwie chwilę temu, niemal odebrał mu dech w piersiach. Kramer często zastanawiał się, jak wielką rolę w życiu ludzkim odgrywają przypadki i zbiegi okoliczności, i nieodmiennie go to zaskakiwało. Także i tym razem ogarnęło go zdziwienie. Sam tak niewiele w życiu pozostawiał przypadkowi, że w konfrontacji z zadziwiającym zbiegiem okoliczności miał ochotę drzeć pazurami powietrze w poszukiwaniu racjonalnego wyjaśnienia. Racjonalne wyjaśnienie nigdy nie istniało. Należało po prostu przyjmować te przypadki tak, jak się pojawiały, podobnie jak zmiany kierunku wiatru. Tu akurat Kramer stosował swoistą filozofię żeglarską. Mądry marynarz nigdy nie kwestionował przyczyn zadziwiającej zmiany kierunku wiatru. Dziękował po prostu swojej szczęśliwej gwieździe i wykorzystywał ją do końca. — Współpracuję z ojcem Grety — mówił starszy pan. — Jest dyrektorem pewnej firmy na Szkocję, ja zaś prowadzę jej interesy londyńskie. Odebraliśmy Gretę z nocnego pociągu w Glasgow i obiecaliśmy jej rodzicom, że dopilnujemy, by wsiadła bezpiecznie w samolot do Niemiec. 26 Kramer popatrzył na Gretę. _ Nazwisko Mortensen nie jest bardzo popularne w tych stronach. — Uniósł brwi. — Czy nie jest pani przypadkiem córką Gustava Mortensena? Ze Szwedzkich Linii Międzynarodowych? Twarz dziewczyny pojaśniała uśmiechem. — Tak, jestem. Kramer wcale nie musiał udawać zdziwienia. Aż klasnął w dłonie. — No proszę, co za niespodzianka! — wykrzyknął. — Jaki ten świat mały! — Czy pan zna mojego ojca? — spytała Greta. Kramer odpowiedział z dozą ostrożności w głosie. — Nie, tak naprawdę nie mogę powiedzieć, że znam pani ojca. Ale mamy wspólnych znajomych. Słyszałem często, jak wymieniali jego nazwisko. — Czy pan także pracuje w liniach oceanicznych? — wtrącił zachwycony starszy pan, który przedstawił się jako Sonesson. Jego przeczucia co do Kramera w pełni znalazły potwierdzenie. Trudno byłoby znaleźć bardziej odpowiednią osobę do opieki nad Gretą. — Nie, osobiście nie — odpowiedział Kramer — ale mam w tym interesie wielu znajomych. Starych przyjaciół z czasów marynarki. Z pewnością znacie państwo Ottona Halbacha — pracował przez jakiś czas w Szwedzkich Liniach Oceanicznych w Sztokholmie... Obecnie jest w Hamburgu. — Oczywiście, że znam Halbacha — stwierdził Sonesson. — Służyliśmy wspólnie na starej „Kissengen"... W dziewięćset szesnastym. Sonesson wraz z żoną byli wręcz wniebowzięci, że udało im się znaleźć towarzysza podróży dla Grety, którego opiece mogli ją spokojnie powierzyć. W końcu dla samotnej osiemnastolatki mogła to być wyprawa pełna niebezpieczeństw. Przekonanie, że ktoś tak godny zaufania i szacowny jak Kramer będzie się nią opiekował przynajmniej przez znaczną część podróży, zrzucało z nich ciężar odpowiedzialności i bardzo uspokajało sumienie. Greta ze swej strony nie miała nic przeciw towarzystwu srebrnowłosego nieznajomego. Było w nim coś uspokajającego. Z podnieceniem czekała na swoją pierwszą powietrzną podróż, ale teraz, na dziesięć minut przed odlotem, nie do końca potrafiła wyzbyć się 27 uczucia lęku. Słyszała opowieści o paniach, które mdlały ze strachu przed wzbiciem się w powietrze. Inne przeżywały rozmaite sensacje. Jaka będzie jej reakcja? Dreszcz podniecenia przeleciał jej po plecach, kiedy beznamiętny głos oznajmił przez głośniki: — Pasażerów udających się Imperialnymi Liniami Lotniczymi do Brukseli i Kolonii prosimy do wejścia numer dwa. Wejście numer dwa na lot do Brukseli i Kolonii, a także połączenia do Antwerpii, Amsterdamu, Hamburga, Frankfurtu i Monachium. Pasażerowie udający się tym lotem do Chemnitz i Lipska przesiadają się w Kolonii. — To my — powiedział Kramer. Greta serdecznie pożegnała się z Sonessonami. Kramer uścisnął im dłonie, za każdym razem strzelając obcasami. — Proszę się nią zająć, dobrze? — powiedziała pani Sonesson. — Jak własną córką — uśmiechnął się Kramer. Zwrócił się do Grety. — Chodźmy, młoda damo. Nie ma się czego obawiać — i zapewniam panią, że Londyn wygląda cudownie z lotu ptaka. Pokażę pani Houses of Parliament i Tower Bridge, i katedrę St. Pauls'... I będziemy z politowaniem patrzeć z góry na biednych samochodowiczów, jak pan Sonesson, przepychających się przez londyńskie korki uliczne, co? Wielki dwupłatowiec Handley-Page Heracles rozgrzewał silniki na pasie startowym, kiedy podjechał pod niego autobus, który wyrzucił z wnętrza osiemnastu pasażerów. Kramer znalazł dla Grety miejsce przy oknie, a sam usiadł obok niej. Samolot zadrżał, kiedy pilot zwolnił hamulce i zwiększył moc silników. Samolot leciał wzdłuż Tamizy na wysokości trzech tysięcy stóp. Kramer pokazywał Grecie ważniejsze obiekty. Greta była we wspaniałym humorze, dawno już minęło jej zdenerwowanie, nie miała żadnych sensacji i upajała się lotem. Pomimo tylu nowych wrażeń, jej myśli krążyły stale wokół sprawy najważniejszej: za kilka godzin zobaczy znów Ricky'ego. Słowo w słowo pamiętała treść pół tuzina listów, które napisał do niej od ostatniego lata. Mówił w nich o tęsknocie i pragnieniu zobaczenia się z nią, co odpowiadało dokładnie jej uczuciom. — Czy była pani kiedyś w Niemczech? 28 Pytanie Kramera wtargnęło w jej myśli. Odsunęła je więc na chwilę i grzecznie uśmiechnęła się do srebrnowłosego pana. — Jeżdżę do Niemiec każdego lata od kiedy sięgam pamięcią — odpowiedziała — ale po raz pierwszy na własną rękę. Przedtem jeździła ze mną zawsze mama. — Czy zatrzymuje się pani u przyjaciół? ', Greta zaśmiała się. — Więcej niż u przyjaciół — u moich dziadków. — Ale przecież pani ojciec jest Szwedem? W oczach Grety pojawiło się rozbawienie. Często musiała opowiadać o swoim drzewie genealogicznym. — Ojciec urodził się w Szwecji, ale jest tylko pół-Szwedem. Jego matka jest Niemką. Tak samo jak moja matka, czyli ja jestem Niemką w trzech czwartych. — Więc pochodzi pani prawie tak samo z Niemiec jak ja — zaśmiał się Kramer. — Tyle że jestem Brytyjką — zauważyła Greta. — Mamusia i tatuś przyjęli obywatelstwo brytyjskie, kiedy byłam małą dziewczynką. Urodziłam się i wychowałam w Szkocji. — Stanowicie całkiem niezłą rodzinną Ligę Narodów — stwierdził Kramer. — I tak jest naprawdę — z głębokim przekonaniem rzuciła Greta. — Kocham Szkocję, ale takie samo uczucie żywię do Niemiec. Za każdym razem, kiedy tam jadę, mam wrażenie, że wracam do domu. Kramer przyjrzał się jej uważnie. Nagle zorientował się, że jego umysł zaczął pracować jakby na dwóch różnych poziomach. Na jednym prowadził zwykłą towarzyską rozmowę. Ale na drugim, wyższym, zaczął funkcjonować jak przystało na profesjonalnego mistrza sztuki szpiegostwa. — Może któregoś dnia wyjdzie pani za przystojnego Niemca i zmieni obywatelstwo? — zapytał. Greta raptownie zwróciła ku niemu twarz. To pytanie na swój sposób otworzyło jakby sekretny skarbczyk i wdarło się w jej myśli. Mimo woli zarumieniła się. I nic z tym nie mogła zrobić. — Aha! — rzucił Kramer. — Czyżbym w swojej naiwności powiedział coś, o czym wspominać nie należało? Nie martw się, moje 29 dziecko. Możesz zaufać mojej dyskrecji. Ten sekret pozostanie twoim sekretem. — I uśmiechnął się, by rozproszyć jej niepokój. — Czy to aż takie widoczne? — spytała Greta. — Przecież nie powiedziałam, że mam chłopaka. — Wcale nie musisz, drogie dziecko. Twoja twarz to mówi. Powiedz, czy ten młody człowiek jest przystojny? — Tak, przystojny — ale nie próżny i nie zadufany w sobie jak inni. Wysoki, ale nie za wysoki. Poważny i myślący, ale potrafi się też śmiać. Silny, ale łagodny i wrażliwy... — spojrzała na Kramera, który z otwartymi ustami słuchał jej pień na temat Ricky'ego. Kiedy ich oczy spotkały się, parsknęła śmiechem. — Proszę nie przerywać — zachęcał Kramer i dodał sucho: — Proszę mi opowiedzieć jeszcze coś o tym brylancie bez skazy. Zazdroszczę mu wrażenia, jakie wywarł na pani. — Na pewno by się panu spodobał — powiedziała Greta. — W końcu macie z sobą coś wspólnego. — Mam nadzieję, że nie łączy nas wiek — odparł z humorem Kramer. — Na podstawie tego, co pani dotąd wymieniła, muszę przyznać z żalem, że niewiele z tych cech posiadam. — Łączy was niemiecka marynarka wojenna — stwierdziła Greta. Kramer spojrzał na nią ze zdziwieniem. Po raz kolejny refleks szpiega zdominował jego myślenie. Czekał, by dodała coś jeszcze. — Nazywa się Friedrich Oestler — przyjaciele mówią na niego Ricky. Jest porucznikiem Kriegsmarine. — To wielka zaleta — stwierdził Kramer. — Niemiecka marynarka selekcjonuje i szkoli jedynie najwybitniejszych młodych ludzi z całej nacji do potrzeb swojego korpusu oficerskiego. A czym się zajmuje nasz młody Oestler? Czy dużo czasu spędza na morzu? — Teraz nie — odpowiedziała Greta. — Poprzednio służył na krążowniku „Emden", ale jego kapitan został przeniesiony do łodzi podwodnych i zabrał ze sobą Ricky'ego i jeszcze kilku oficerów. Ricky jest teraz na lądzie; ma coś wspólnego z administracją. — A więc pani młody człowiek jest w sztabie Karla Doenitza? Karl to mój stary przyjaciel. — Nie mogę sobie przypomnieć nazwiska jego kapitana. Ale może właśnie tak się nazywa. 30 — Mogę panią zapewnić, że właśnie tak — powiedział Kramer. — Karl był kapitanem na „Emdenie" kilka lat temu. Potem został szefem nowego programu łodzi podwodnych. Greta spojrzała z niepokojem na Kramera. — Muszę pana o coś poprosić... Proszę nikomu nie mówić o mnie i Rickym. Jesteśmy przecież... tylko przyjaciółmi. I nic więcej. Moi rodzice nic o tym nie wiedzą. Ani dziadkowie. Byłoby rzeczą zdecydowanie przedwczesną... Kramer poklepał dłoń Grety. — Mówiłem ci już, drogie dziecko. Jestem uosobieniem dyskrecji. Podoba ci się ten młody człowiek i ty podobasz się jemu — i tyle, prawda? Te sprawy należy pozostawiać ich własnemu biegowi. — Zupełnie się z panem zgadzam — powiedziała Greta. Po czym obdarzyła Kramera promiennym uśmiechem. — Herr Kramer, nie wiem, czy ktoś już panu to powiedział, ale jest pan po prostu znakomity. Jest pan bardzo wyrozumiałym człowiekiem. Kramer uśmiechnął się z zadowoleniem. — Jestem po prostu zatwardziałym starym kawalerem, troszczącym się o interesy wszystkich ludzi oprócz swoich własnych — stwierdził. Z powodu silnych wiatrów czołowych wielki dwupłatowiec musiał zatankować paliwo w Lympne jeszcze przed przekroczeniem Kanału. Kramer spojrzał na zegarek, kiedy zbliżali się do Brukseli. — Mamy ponad godzinę spóźnienia. Czy ktoś na panią czeka?' — Ricky wraz z przyjacielem oczekują mnie w Chemnitz. Greta nagle zaczęła opowiadać Kramerowi wszystko o swoich planowanych wakacjach. I o tym, jak poznała Ricky'ego poprzedniego lata, kiedy bawił w gościnie u jej dziadków. I o tym, jak został zaproszony ponownie. I o tym, że tego lata przywiezie z sobą najlepszego przyjaciela, Hansa von Dresky, który też jest porucznikiem marynarki wojennej i szkoli się na łodziach podwodnych. — Zawsze mi mówiono, że największym błędem jest przedstawić dziewczynie swego najlepszego przyjaciela — stwierdził Kramer. Greta parsknęła śmiechem. 31 — Ricky napisał dokładnie to samo w liście. Dodał jeszcze, że z pewnością Hans mi się spodoba, ale żebym pamiętała, że jego poznałam wcześniej. Heracles miał już dwie pełne godziny spóźnienia, kiedy wystartował z Brukseli do Kolonii. W powietrzu Kramer zdawał się być zadowolony z roli słuchacza. Dziewczyny wcale nie zastanawiało to, że kiedy ona opowiadała mu praktycznie o każdym szczególe swojego życia, srebrn