Douglas Scott UMRZEĆ ZA KRÓLOWĄ Poczucie winy zżerało ją nieubłaganie jak rak. Świadomość, że odpłaci zdradą za okazaną przyjaźń i zaufanie, zabijała w niej szacunek do samej siebie. Walczyła z wyrzutami sumienia wmawiając sobie, że przecież intencje miała czyste, że wynikały z miłości do Ricky'ego i ojca, że miała do spełnienia określone obowiązki. Szukała usprawiedliwienia w fakcie, że w tym co musiała zrobić, nie było złej woli. Wszystko było grą, a ona tylko jednym z jej uczestników. Nie mogła stale dręczyć się roztrząsaniem co dobre, a co złe. Gra musiała się toczyć wedle ustalonych reguł. A w końcu nie ona je ustalała. Inne powieści Douglasa Scotta: EAGLE'S BLOOD ORLA KREW IN THE FACE OF THE ENEMY W OBLICZU WROGA DOUGLAS SCOTT PRZEKŁAD ROMAN CZARNY Umrzeć za królową OFICYNA WYDAWNICZA GRAPH MEDIA FILM GDAŃSK 1993 Tytuł oryginału Die for the Queen Ilustracja na okładce Jarosław Wróbel Redaktor techniczny Elżbieta Smolarz Korekta Barbara Bukowska-Przychodzeń - 56006 Wydanie pierwsze Copyright © 1981 Douglas Scott Copyright © for the Polish edition and translation by Oficyna Wydawnicza „Graf", Gdańsk 1993 Wydawca: Oficyna Wydawnicza Graph Media Film, Gdańsk 1993 ISBN 83-85806-05-9 BEN GOLDSWORTHY Żaden pisarz nie znalazł się w sytuacji bardziej komfortowej niż ta, która stała się moim udziałem w czasie pisania tej książki. Powieść ta została oparta na oryginalnym opowiadaniu autorstwa Bena Goldsworthy'ego, wstępnie zatytułowanym A Trick To Us, fikcyjnej historii szpiegowskiej, której głównym bohaterem jest transatlantyk „Queen Elizabeth". Pan Goldsworthy był oficerem Marynarki Jego Królewskiej Mości na MS „Rona" operującym w podejściach do Clyde i, wykorzystując swoje doświadczenie i wiedzę, przyprawił opowieść intrygującym smaczkiem niemieckiego planu przechwycenia i zatopienia „Królowej Elżbiety" podczas jej dziewiczego rejsu. Dołączając do tego wszystkiego co nieco z moich marynarskich doświadczeń, na bazie opowieści Goldsworthy'ego stworzyłem powieść o miłości, zdradzie i obłudzie, z mam nadzieję ekscytującym zakończeniem. Ewentualne więc powodzenie książka zawdzięczać może w stopniu bynajmniej niebagatelnym mojemu przyjaznemu, a zarazem przewrotnemu, w dobrym sensie tego słowa, koledze z Północy, który jako pierwszy odkrył drzemiące w tej historii możliwości, a następnie chętnie udostępnił mi swoje materiały. Douglas Scott Prolog DNI POKOJU i NADZIEI Jedynie dwie olbrzymie liny cumownicze i dodatkowa ze stali trzymały potężny statek przy brzegu. Rufa olbrzyma już kierowała się w kierunku odpływu. Stalowa lina drżała z wysiłku utrzymując masywny dziób przy nabrzeżu. Nagle głośniki na mostku wyrzuciły z siebie serię rozkazów: — Zdjąć zacisk sprężynowy! — Zwolnić cumy! — Zwolnić zacisk! Dwie potężne cumy zanurzyły się z pluskiem w wodach doku. Robotnicy obsługujący zacisk zdjęli pętlę stalowej liny z cumowniczego pachołka i pozwolili jej wpaść do wody. Dwa holowniki rufowe — dziobem do szpringu transatlantyku — wycofały się na środek rzeki. Śruby zostawiały za sobą biały ślad na wzburzonej wodzie. Luźne liny łączące bok transatlantyku z odbijaczami holowników poczęły się z wolna napinać. Mniejszy z dwóch holowników jako pierwszy wziął na siebie ciężar olbrzyma i wydawało się, że pomimo wysiłku stoi w miejscu, bo zadanie przekracza jego możliwości. Dopiero potem „Romsey", blisko dwa razy większy od słabszego partnera, dodał moc swych silników do pracy w tandemie. Powoli gigantyczna rufa transatlantyku skierowała się w wąski przesmyk rzeki Cart. Teraz do pracy wzięły się dwa holowniki dziobowe. Kiedy dwa tandemy połączyły wysiłki, olbrzymi statek odwrócił dziób w kierunku miejsca, gdzie rzeka łączyła się z morzem. Z głębi wielkiego statku dobiegł pulsujący szum silników. Koło sterowe olbrzyma zareagowało na impuls i statek własnym napędem począł wolniutko posuwać się do przodu. Syrena okrętowa kolosa wyrzuciła z siebie narastający krzyk triumfu i pożegnania. Dźwięk niósł się ponad dachami Clydebank i odbijał echem w każdym sercu. Wibrował w marcowym powietrzu; głęboko emocjonalny ton wypełniony dumą, nadzieją i radością, a zarazem smutkiem pożegnania. Z gardeł tysięcy widzów zgromadzonych w doku wyrwał się okrzyk. Niektórzy jednak zachowali milczenie. Stoczniowcy obserwowali z mieszanymi uczuciami statek, który tak wiele dla nich znaczył. Na surowych, pooranych twarzach połyskiwały łzy, których nikt się nie wstydził. Mówiono, że to twardzi ludzie, ale w dniu dzisiejszym skrywane zazwyczaj uczucia uzewnętrzniły się. Kto mógł pozostać niewzruszony na widok takiego statku? W końcu czyż nie była to nasza Królowa Czyż nie była najwspanialszym statkiem na świecie, tak pięknym dla oka jak najcudniejsza katedra zbudowana przez człowieka? Kto mógłby patrzeć na nią i nie czuć dławienia w gardle i wzbierającego poczucia dumy? Potężny głos zabrzmiał raz jeszcze. Kobiety, wymachując ręcznikami, wychylały się z okien kamieniczek na Glasgow Road. Przez wiele miesięcy wysokie maszty i trzy potężne czerwono-czarne kominy dominowały nad horyzontem. Teraz zaczęły z wolna się oddalać i znikać. Statek Jego Królewskiej Mości „Queen Mary" zaczynał swoją podróż w morze. Królowa opuszczała miejsce swych narodzin. Tam gdzie tylko istniał dostęp do brzegów rzeki Clyde widniały tłumy żegnających. Poprzedniego dnia specjalne pociągi zwoziły do Glasgow tysiące obserwatorów z całej Wielkiej Brytanii. Wszystkie hotele w promieniu wielu mil nie miały ani jednego wolnego miejsca. Na polach wzdłuż Clyde rozbili się namiotowicze, którzy teraz całymi rojami, jak mrówki, zajmowali miejsca widokowe. Na farmie Inchinnan, położonej na brzegu rzeki, gospodarz kazał płacić ludziom depczącym mu pola po dwa pensy. Pieniądze te były uczciwą rekompensatą za straty na ziemi, która nadchodzącego roku na pewno nic nie urodzi. Szare brzegi Clyde miały w sobie coś z nastroju karnawału. Każdy mężczyzna, kobieta i dziecko chcieli złożyć hołd swojej 8 Królowej. Transatlantyk był symbolem świetlanej przyszłości nie tylko rejonu Clyde, ale i całego brytyjskiego społeczeństwa. Wspaniała Królowa zrodziła się w okresie rozpaczy i depresji. Stępkę położono w 1930 roku, kiedy to całe gromady mężczyzn bez pracy wystawały na rogach ulic, a bieda panoszyła się w każdym domu. Obecnie, po ponad pięciu latach, sytuacja jakby trochę się poprawiła. I to właśnie „Queen Mary" przyniosła po części tę zmianę, dając zatrudnienie czterem tysiącom w stoczni i pośrednio stwarzając miejsca pracy kolejnym stu tysiącom. Jej budowa była niemal aktem wiary. A teraz nadeszła pora spełnienia. Kiedy „Queen Mary" płynęła ku jasnej przyszłości, tysiące zgromadzonych na jej pożegnanie nie miały bladego pojęcia, co. przyszłość trzyma w zanadrzu dla wspaniałego statku i dla nich samych. Jednak dla niewielkiej grupki, która znalazła się w Clydesi-de tego marcowego dnia 1936 roku, przeznaczenie zaczęło się już splatać w określony wzór, którego poszczególne nitki miały połączyć się w sposób niezwykły. Przeznaczenie tej grupki osób, jak dotąd zupełnie ze sobą nie związanych, miało nierozerwalnie spleść się z losami innego wielkiego statku, który istniał podówczas jedynie w planach projektantów. Miały upłynąć bowiem jeszcze cztery lata, nim wspaniała wielka siostra „Queen Mary", statek o nazwie „Queen Elizabeth", popłynie w dół rzeki w całkowicie odmiennych okolicznościach. Ale to wszystko dotyczy już końca tej opowieści. Natomiast jej początek znaczyła data 24 marca 1936 roku, czyli dzień, kiedy „Queen Mary" opuściła Clydebank. Jej odejście nie obyło się jednak bez kłopotów. Dużo wcześniej nim zorientował się tłum, Rab Guthrie wyczuł, że sprawy z Królową nie całkiem dobrze się mają. Niemal stanęła w miejscu i Rab już wiedział, że dzieje się coś niedobrego. Zauważył bowiem, że dziób statku zaczyna zataczać niewielki krąg. Rab wczesnym rankiem zajął miejsce na łuku Clyde zwanym Dalmuir. Teraz, jak okiem sięgał, tłum składał się z pięciu, sześciu rzędów ludzi ustawionych na brzegu. Stopniowo i inni, obserwując jak holowniki męczą się bez żadnego widocznego rezultatu, zaczęli domyślać się, że olbrzymi transatlantyk popadł w jakieś tarapaty. — Dalej! Dalej! — popędzał holownik Rab. — Obróćcież ją! No, obróćcie! — Czy coś się stało? — odezwała się z boku Edie. Rab z wysiłkiem ukrył irytację wywołaną naiwnym pytaniem i uśmiechnął się tolerancyjnie do zgrabnej dziewczyny stojącej obok. Uparła się, że za nim polezie. I zawsze za nim łaziła, od czasu jak sięgał pamięcią — od momentu, kiedy zaczęli raczkować. Rodziny Guthrie i McGrath mieszkały naprzeciw siebie, na tym samym piętrze, zanim jeszcze urodzili się Rab i Edie. Parka ta w podskokach biegała do szkoły, wspólnie wagarowała i razem poznawała okolicę. To samo odnosiło się zresztą do gry w piłkę, gry w klasy i zabawy w chowanego. Rab nie mógł sobie przypomnieć momentu, kiedy Edie McGrath nie towarzyszyłaby mu jak cień. Edie w wieku lat czterech ogłosiła, że to właśnie Rab jest chłopakiem, za którego wyjdzie za mąż. Rab z wyniosłością i rezerwą człowieka o rok starszego przyjął namiętne oświadczyny, potraktował je ze zrozumieniem i wziął za komplement, po czym po dziesięciu mniej więcej minutach zapomniał, że kiedykolwiek i ktokolwiek takowe składał. Kiedy Edie powtarzała swą wolę w regularnych odstępach czasu w latach późniejszych, gdy już dorastali, Rab nie dawał po sobie poznać, że te deklaracje w ogóle do niego dotarły, bo kto to widział, żeby zaprzątać sobie głowę podobnymi wyznaniami. Od mniej więcej trzynastego roku życia Edie dyskretnie milczała. Milczenie jednak nie oznaczało wcale rezygnacji z małżeńskich planów. Rab i Edie pokazywali się wszędzie razem, nie żeby prowadzili szalone życie towarzyskie: ot, jakieś niespecjalnie premierowe kino w piątek — jeśli ich było na to akurat stać — i ewentualnie tańce w sobotę. Mieli ze sobą bardzo wygodny układ, który w niewielkim tylko stopniu różnił się od stosunku typu brat — siostra. Rab nie zmienił się nagle w amanta w rodzaju Ramona Novarro. Stopniowo weszli w etap nieśmiałych uścisków, a Rab nawet nie bardzo zdawał sobie sprawę, że Edie wyrosła na ładną i godną pożądania kobietę. Wydawało się, że inni chłopcy po prostu jej nie interesują. Ale oni, ci inni chłopcy, interesowali się nią zdecydowanie. Rab był tym nie tylko zaskoczony, ale zdawał się wręcz nie pojmować pełnych pożądania spojrzeń mężczyzn kiero- 10 wanych ku Edie. Ukradkiem badał wówczas tak świetnie sobie znaną twarz dziewczyny i zastanawiał się, co też prowokowało takie spojrzenia. Stałą i niezmienną miłością w życiu Raba były statki. Czytał o nich książki; potrafił przejść wiele mil jedynie po to, by na nie popatrzeć; robił modele galeonów, statków przybrzeżnych, wojennych, do połowu włókiem — od dnia, kiedy w prezencie na Boże Narodzenie dostał scyzoryk za sześć pensów. Ale prawdziwe statki fascynowały go najbardziej. Obserwował budowę „Queen Mary" od położenia kila, a w miarę jak żebra kadłuba rosły aż pod niebo, zainteresowanie jego rosło tak, jakby był właścicielem okrętu. Teraz statek był gotów i opuszczał Clyde. Rab na ten właśnie dzień czekał! Żaden prorok spodziewający się Powtórnego Przyjścia nie wypatrywał tego wydarzenia z takim podnieceniem. Dlatego też nie był przygotowany na jakiekolwiek trudności. Wlepiał oczy w transatlantyk, a jego zdenerwowanie stało się niemal namacalne. Nie wierzył wprost własnym oczom. Ale fakt był faktem. Ledwie kilkanaście jardów od miejsca, które* zajmował, wspaniałą Królową zatrzymało błotniste dno Clyde — ledwie o rzut kamieniem od punktu, skąd wyruszyła w swą pierwszą podróż w morze. A Edie pytała, czy coś się dzieje! Rufa statku znajdowała się mniej niż trzydzieści stóp od brzegu, a kadłub królował jak wieża ponad widzami wokół Raba i Edie. Królowa stanęła na wodzie prawie w poprzek, lekko skrzywiona wobec osi rzeki, z rufą bliższą przeciwnemu brzegowi. — Czy coś nie tak, Rab? — powtórzyła pytanie Edie. — Wpadła na mieliznę, dziewczyno. Nie mogą jej ruszyć. — Czy zatonie? — rzuciła z niepokojem Edie. Rab zaśmiał się. — Jasne, że nie zatonie. Jeśli sięgnęła dna, to nie może zatonąć, bo gdzie ma tonąć? Rany boskie, Edie, zadajesz strasznie głupie pytania. Edie wcale to nie zniechęciło. Wpatrywała się w statek przejęta samą jego wielkością. — Jest naprawdę piękna, Rab. W życiu nie widziałam piękniejszego statku. 11 Twarz Raba rozjaśniła się zachwytem. — Jeszcze jak! — Przez chwilę podziwiał w milczeniu. — Mówi się o następnym. Boss coś wczoraj o tym wspomniał. Powiedział, że Cunard rozpoczął już rozmowy z firmą John Brown's. Ma być nawet większy od „Mary", większy od „Normandie" — to będzie największy statek na świecie! — Mój ojciec twierdzi, że muszą zbudować kolejny — powiedziała Edie. — Inaczej trzeba by zwolnić połowę platerowników w stoczni. — Rzuciła na Raba spojrzenie z ukosa. — A ty musisz mieć niezłą pozycję u Tullocha, jeśli tak sobie gadasz z bossem. — Młody Andy jest całkiem w porządku — odpowiedział Rab. — Ma dużo większą siłę przebicia niż stary Tulloch. Sprawy stoją o wiele lepiej, od kiedy interesy przejął Andy. Twierdzi, że nie ma mowy, byśmy coś stracili w trakcie przekazywania przez firmę John Brown's roboty komuś od Cunarda. W każdym razie my też się załapiemy. Mieliśmy szansę dostać trochę zleceń na robotę przy „Mary", ale stary bał się, że weźmiemy więcej, niż będziemy w stanie przełknąć. Andy jest całkiem inny. Ma mnóstwo pomysłów jak rozwijać firmę. Nie, żeby pozwolił gadać coś na ojca. Powiedział mi, że nie ma co narzekać na staruszka za to, że nie chciał podjąć ryzyka. Firma o mało nie upadła w czasie kryzysu. — Miałeś szczęście, że udało ci się wystartować w tym czasie — stwierdziła Edie. — Mówisz, jakbym tego nie wiedział! — obruszył się Rab. Pracował dla Tullocha, od kiedy w wieku lat czternastu skończył szkołę. Była to nieduża firma inżyniersko-elektryczna, wykonująca głównie prace kontraktowe dla stoczni przy Clyde. Rab w czasie rozmowy nie przestawał uważnie śledzić zmagań na rzece. Przednie holowniki „Queen Mary" rzucały się jak rozjuszone psy na smyczy, kierując statek w stronę przeciwnego brzegu, natomiast „Romsey" i jego pomocnik usiłowali odsunąć część rufową od miejsca, w którym stali Rab i Edie. Nagle zerwała się lina łącząca „Romseya" z transatlantykiem. Okrzyk przerażenia rozległ się na brzegu, ale obsługa holowników nie straciła panowania nad sytuacją. W ciszy, metodycznie połączono holownik i wielki statek inną liną. Zmagania rozpoczęły się na nowo. Rab zaś powrócił do tematu nowego statku typu cunarder. 12 — Andy Tulloch jest pewny, że zlecą nam pracę przy nowym statku — powiedział. — Wyobrażasz sobie, co to dla nas oznacza, Edie? Dość pracy dla całego zakładu przynajmniej na pięć lat! Całe pięć lat! Będziemy nawet potrzebować więcej ludzi. A to jeszcze nie wszystko. Szef mówi, że chce oprzeć biznes na nowych ludziach, takich jak Mick Fraser i ja — takich, którzy chodzą wieczorami do technikum zamiast na wyścigi psów w Shawfield. Mówi, że w wieku lat dwudziestu trzech mogę być kierownikiem działu... Rab nagle przerwał, gdyż olbrzymia czarna rufa, stercząca nad nimi po same niebo, powoli zaczęła przesuwać się w kierunku rzeki. — Patrz, płynie! — krzyknął Rab. — Rusza się! — Jego głos zlał się z chórem okrzyków spontanicznej radości. Wrzeszczeli wszyscy na całej długości brzegu. Krzyk niósł się echem nad szarą wodą. Ludzie wymachiwali czapkami. Kryzys został przezwyciężony. Olbrzymi statek wolniutko, majestatycznie oddalał się wąską rzeką w kierunku morza. Wysoko na spacerowym deku „Queen Mary" Gretę Mortensen ogarnęło wzruszenie, kiedy usłyszała krzyk tłumów zgromadzonych wzdłuż brzegów zakrętu Dalmuir. Okrzyk radości dotarł do niej odbity echem od mostka kapitańskiego. Zdawało się, że ludzie na brzegu właśnie ją pozdrawiają. — Płyniemy! — krzyknęła w uniesieniu. — Płyniemy, tato! Gustav Mortensen uśmiechnął się ciepło, patrząc na radość córki. Był mężczyzną niespecjalnie imponującej postury, miał niebieskie oczy i grzywę lnianych włosów, zdradzających skandynawskie pochodzenie. Nordyckie piękno Mortensena, jego żony Lotte i osiemnastoletniej Grety czyniło z rodziny rzeczywiście interesujące trio. Wyróżniali się zdecydowanie w grupie ponad pięciuset gości zaproszonych przez Cunarda na pokład „Królowej Marii" na krótką przejażdżkę ze stoczni w Clydebank do przystani w Taił o'the Bank. na pewno zauważył ich Mallory. Dziewczyna w pięknie skrojonej, czerwonej sukience i z długimi blond włosami. Także rzucała się w oczy starsza, Dobiegająca pięćdziesiątki, przyciągała wzrok, chociaż Nabrała trochę ciała w biodrach, ale 13 z pewnością jeszcze kilka lat temu trudno było nie gwizdać z podziwu na jej widok. — Co to za złotowłosa trójka? — zapytał Mallory swego szczupłego, wysokiego kompana w mundurze marynarki wojennej. — To szwedzka rodzina Mortensenów — padła odpowiedź. — Która ci się bardziej podoba, matka czy córka? Mallory odpowiedział grymasem twarzy. — Żadnej nie wyrzuciłbym z łóżka, ale najbardziej interesuje mnie tatuś. Skądś chyba znam tę twarz. — Mallory zamyślił się, głęboko sięgając do pokładów pamięci. — Mortensen, mówisz? Nazwisko też zdaje się być znajome. Natrafiłem na nie niedawno. — To człowiek znany w Glasgow — wyjaśnił oficer marynarki. — Jest dyrektorem szkockiego oddziału Szwedzkich Linii Międzynarodowych, wielkiego koncernu morskiego. Czy twoje zainteresowanie wynika z pobudek towarzyskich czy profesjonalnych? Mallory rzucił swemu kompanowi spojrzenie pełne wyrzutu. — Daruj sobie lepiej, Malcolm — powiedział jak do dziecka. — Przecież wiesz dobrze, że nie powinieneś pytać, skąd się bierze moja ciekawość na jakikolwiek temat. — Przepraszam — burknął Malcolm, leciutko się czerwieniąc. — Stale zapominam, że jestem tylko zwykłym oficerem w sztabie oficera flagowego Szkocji. Wcale nie chciałem, żebyś posądzał mnie o wścibianie nosa w sekrety admiralicji. Mallory westchnął. — Na Boga, Malcolm, nie ma żadnego powodu, żeby się obrażać. Wspomniałem ci już przecież, że po prostu nie mogę mówić o swojej pracy. Więc niech tak zostanie, co? Kompan Mallory'ego wykrzywił twarz, co miało oznaczać przeprosiny. — Przepraszam — powiedział raz jeszcze. — Wiesz, to nie takie łatwe, kiedy przeżyło się z facetem dwa lata na tej samej łajbie... dzieliło te same dziewczyny i te same kace... a ten nagle pojawia się w cywilnych łachach i zadaje różniste pytania, i nigdy nie daje żadnych odpowiedzi. — Rzucił okiem na zegarek i uśmiechnął się do Mallory'ego. — Już prawie czas, żeby zaczęły strzelać szampany. Masz zamiar tu stać i delektować się scenerią, czy też raczej kielichem na dole? 14 — Skoro już mówimy o szampanie, to mam wrażenie, że jakaś dziwna suchość panuje w powietrzu. Puchar bąbelków jest jak najbardziej na miejscu. Masz plan statku, żeby dotrzeć do właściwego wodopoju? — Zapamiętałem drogę, zanim jeszcze weszliśmy na pokład — uśmiechnął się oficer. — Idź moim śladem. Mallory nie ruszył od razu. — Słuchaj, ten gość, Mortensen. Czy on ma na imię Gustav? — Tak, chyba tak. Mallory skinął głową. Teraz przypomniał sobie, gdzie trafił na fotografię Mortensena. Ciekawe, że zetknął się z nim twarzą w twarz tak szybko. Zanotował w pamięci, że po powrocie do Londynu musi jeszcze raz zajrzeć do akt Mortensena. Na obu przystaniach promu w Erskine ruch został zatrzymany, by przepuścić Królową. Choć -raz kierowcy oczekujący po obu stronach Clyde na przewóz nie złościli się i nie narzekali na długi postój. W tym właśnie miejscu, gdzie szerokość rzeki nie przekraczała szerokości strumienia w górnym biegu, krajobraz był górzysty i wiejski, a widok olbrzymiego transatlantyku z godnością przesuwającego się wśród zielonych wzgórz wprost zapierał dech w piersiach. Statek znajdował się już niedaleko zakola przy Bowling, czego dowodziła obecność dwóch pilotów rzeki Clyde na pokładzie. Zakręt ten był tak trudny, jak przebyte już zakole Dalmuir. Po północnej stronie rzeki Clyde, między Old Kilpatrick a Bowling, samochody wypełnione ciekawskimi stały potrójnym szeregiem. Po strome zwanej Erskine panował równie potężny tłok, nieco tylko rozluźniony dzięki farmerom, którzy wynajęli swe pola na miejsca widokowe. Duży, czarny daimler ominął tłumne zgromadzenie, by zająć świetne miejsce na górskiej drodze powyżej Erskine. Połać trawy była tam akurat na tyle duża, że mógł na niej stanąć jeden samochód bez blokowania szutrowej drogi i tam właśnie zaparkował daimler, dając dwóm swoim pasażerom widok na całą Clyde, aż po wzgórza Kilpatrick. Mężczyźni przebyli tego ranka drogę 15 z Edynburga, by zająć to właśnie miejsce, wyruszyli zaś z domu niemieckiego konsula generalnego na Szkocję. Daimler nosił znaki CD i tydzień wcześniej przywiózł obu panów z niemieckiej ambasady w Londynie do Edynburga, a wyprawa do Clyde była w całości pomysłem Kramera. Wielkie statki zawsze go fascynowały. Młody attache morski z ambasady londyńskiej, który służył za przewodnika i szofera wyprawy, podchwycił pomysł z wielką radością. I on pragnął zobaczyć to brytyjskie cudo. Poza tym, wycieczka stanowiła znakomite urozmaicenie zajęć ostatniego czasu — całej serii potajemnych obserwacji brytyjskich baz marynarki wojennej w okolicy ujścia rzeki Forth. Kramer był przystojnym mężczyzną, nadal po właściwej stronie pięćdziesiątki. Gładko ogolony — wedle tradycji marynarki wojennej — gładko uczesany, srebrnosiwy i wyprostowany, przypominał zaiste patrycjusza. Miał też wystarczająco dużo oleju w głowie, co stanowiło jeden z powodów mianowania go szefem departamentu marynarki przez dowódcę niemieckiego kontrwywiadu, admirała Canarisa. Kiedy „Queen Mary" z przyboczną gwardią holowników zbliżyła się do Erskine, Kramer i attache morski wyszli z daimlera, by przyjrzeć się transatlantykowi przez lornetki. — Wcale się nie dziwię, że Brytyjczycy są z niej dumni — stwierdził attache. — Kiedy ogląda się ją z bliska, dopiero widać, jaki z niej olbrzym. Jest większa niż się spodziewałem. Niech pan tylko spojrzy — w porównaniu z nią samochody tam w dole wyglądają jak pudełka zapałek. — Rzeczywiście imponująca — zgodził się Kramer. — Czy wie pan, że tylko dwa razy w roku statek tej wielkości może przebyć drogę ze stoczni do morza? Raz wiosną, a po raz drugi jesienią. W innym czasie przypływ nie jest wystarczająco wysoki. Niech pan tylko pomyśli — gdyby ten transatlantyk nie wypłynął dzisiaj, tkwiłby tu aż do października. Nagle zdało się, że statek jest tak blisko, że można go dotknąć. Obaj Niemcy stali na wzniesieniu, a jednak transatlantyk tak zdominował krajobraz, że czuli się jak dwa karły. — Niech pan sobie wyobrazi, gdyby tak namierzyć ją perysko- 16 pem na środku Atlantyku — powiedział młodszy mężczyzna. — Co za wspaniały cel! Nie dałoby się nie trafić. — I tu się pan myli — stwierdził Kramer. — Podobno robi ponad trzydzieści węzłów. W czasie, kiedy pan by ją namierzał, dawno zniknęłaby za horyzontem. O nie, żeby złowić taką rybę, trzeba by było osaczyć ją na kotwicy albo na płytkich wodach, tak by nie miała możliwości pełnego manewru. Młodszy mężczyzna popatrzył na Kramera w zadumie. — Czy pan sądzi, że ona może któregoś dnia stać się celem? Czy będziemy znowu walczyć z Brytyjczykami? Kramer uśmiechnął się. — Nie wiem. Nie jestem posiadaczem czarodziejskiej kuli. Z pewnością, gdyby tak wyszło, że znaleźlibyśmy się w stanie wojny z Brytyjczykami, ten wielki statek byłby jednym z głównych celów dla naszych U-bootów. „Mary" jest nie lada kąskiem. — A jak idzie program U-bootów? Kramer wzruszył ramionami. — Dużo wolniej niż byśmy chcieli. Od momentu uzyskania zgody naczelnego dowództwa, dwa lata temu, zbudowano jedynie trzydzieści. Wcale nieźle, ale Doenitz ma kłopoty z rozbudową floty w tempie, jakiego by sobie życzył. Lotnictwo ma priorytet. — Wcale mnie to nie dziwi — powiedział attache. — Mówi się, że następna wojna rozegra się w powietrzu. Kramer wzdrygnął się. — Któż tak mówi? — zapytał z rozgoryczeniem w głosie. — To siła marynarki wojennej przesądza o wyniku wojen. Potęga marynarki zawsze okazywała się decydująca w przeszłości i tak samo będzie w przyszłości. Jak pan sądzi, dlaczego Brytyjczycy byli w stanie utrzymać swoje imperium tak długo? Odpowiem panu — dlatego, że zawsze mieli mocną marynarkę i zawsze patrzyli w kierunku morza! Obaj mężczyźni obserwowali, jak na zakręcie rzeki na wysokości Bowling wielki statek powoli, przy pomocy holowników, ustawia się do nich lewą burtą. Poniżej Bowling rzeka miała ledwie pół mili szerokości, dalej zaczynała się poszerzać. Na wysokości Dumbar-ton — cztery mile z biegiem rzeki — szerokość sięgała już jednej mili. W Cadross, o trzy mile bliżej morza, miała dwie mile szerokości. Od tego punktu ujście rozlewało się szeroko, wpadając do ' *" 17 zatoki. Jak nieregularne kły trójzęba niebieskie jęzory jezior Gare Loch, Loch Long i Holy Loch sięgały w głąb lądu na północ. Na wysokości Gourock, miasteczka otwartego z północy na trzy morskie jeziora, kilkanaście statków na kotwicy oczekiwało momentu, kiedy „Queen Mary" wyłoni się z płytkich wód wąskiej rzeki. Wody jezior nakrapiane były małymi łódkami wypełnionymi widzami. Większość statków, w pełnej gali, oddawała cześć Królowej. Jedynie smętny wygląd niegdyś dumnego francuskiego transatlantyku „L'Atlantique" burzył obraz radosnego festynu. Jego zwęglona i pokryta bliznami po ogniu nadbudówka przypominała o tragedii, która go spotkała. Stał na wodzie spokojnie, jak szkielet po uczcie, w oczekiwaniu na krótką, ostatnią podróż przed pocięciem na żyletki. Wśród oczekujących statków był też „Baron Montrose". 5000--tonowy frachtowiec stał ciężko na wodzie, wypełniony ładunkiem zboża z Vancouveru. Jego burty i pokład pokrywała rdza po ciężkiej podróży południowym szlakiem przez Atlantyk, spowolnionej równikowymi sztormami. Atlantyk w marcu nie jest najmilszym z miejsc na świecie. Kevin O'Rourke, drugi oficer na „Baronie Montrose", pilnie studiował morskie mapy, znad których wyrwał go krzyk dolatujący z dolnego pokładu. „Queen Mary" i jej flotylla były już w zasięgu wzroku. Kakofonia wyjących syren dochodząca potężnym rykiem z zakotwiczonych statków witała transatlantyk. Kevin wyszedł na mostek z lornetką w ręku, by po raz pierwszy spojrzeć na to pływające cudo. Podobnie jak wszyscy, którzy widzieli ją po raz pierwszy, stał porażony jej rozmiarem. Miał podobne odczucia jak ci, którzy oczekiwali czegoś dość interesującego architektonicznie, a napotkali Taj Mahal. Realia przerosły oczekiwania. Kiedy wielki statek stanął na kotwicy, zainteresowanie O'Rour-ke'a nie ograniczyło się jedynie do kłębowiska kominów i masztów oraz dumnego wykroju dzioba przypominającego kliper. Obserwował kolorowe zbiorowisko ludzkie na spacerowym pokładzie zastanawiając się, kim byli i czym zasłużyli sobie na przywilej uczestnictwa w dziewiczym rejsie tego pałacu na wodzie. Nie odczuwał zazdrości. Tylko ciekawość. Zauważył, że niektóre z pań nosiły toalety bardzo odpowiednie na wyścigi w Ascot w tygodniu pucharowym, a budzące zdumienie 18 na rzece Clyde w marcu. Jakkolwiek rzeczywiście wyzierało słońce, mocna zachodnia bryza ciągnęła z kierunku Butę, tak że jedne panie musiały przytrzymywać podwiewane wiatrem spódnice swych wytwornych strojów, inne zaś udać się na poszukiwanie swych niedbale porzuconych futer. O'Rourke, znawca i wielbiciel zarówno sylwetek kobiecych jak i architektury statków, zabawiał się badaniem przez lornetkę co bardziej przyciągających spojrzenia członkiń zgromadzenia. Niewiele z nich zatrzymało jego wzrok na dłużej. Ale jedna zdecydowanie wyróżniała się urodą, którą podkreślał jeszcze czerwony strój i blond włosy. Miała w sobie coś z gorączkowej radości życia, a ostry chłoszczący wiatr zdawał się świetnie jej służyć. Co chwilę zwracała się z jakąś uwagą do mężczyzny o jasnych włosach stojącego tuż za nią. Pewnie ojciec, pomyślał. Zupełnie nie zdawał sobie sprawy, że kobietą tą była Greta Mortensen, a gdyby wiedział, i tak nie miałoby to w tym momencie żadnego znaczenia. W tym dniu wypełnionym nadzieją O'Rourke nie miał bladego pojęcia, że ścieżki jego życia skrzyżują się z tropami tej wolnej na razie od trosk dziewczyny. Nic nie wróżyło dramatu i tragedii, które miały ich spotkać. Szare wody zatoki Firth nie dawały żadnych wskazówek ani co do przeszłych, ani przyszłych wydarzeń. Toczyły się bezustannie, ciągle inne, a jednak stale te same; niemy świadek wszystkiego, co mogło się tu zdarzyć przy każdym wschodzie słońca i cichy wartownik milionów zmierzchów oraz wszelkich rzeczy, które raz tu rozpoczęte, mogły i tu znaleźć swoje zakończenie. CZĘŚĆ PIERWSZA I. GRETA Kramer był człowiekiem, który rzadko pozostawiał cokolwiek zrządzeniom przypadku, tak więc zjawił się na lotnisku Croydon przed ósmą rano — dobre dwie i pół godziny przed wejściem na pokład samolotu udającego się do Kolonii. Poczekalnia była niemal pusta. Bez kłopotu znalazł wolne miejsce i usiadł w oczekiwaniu na odlot. Ktoś zostawił egzemplarz wczorajszego News Chronicie na siedzeniu obok. Kramer rzucił nań niedbale okiem. Tytuły na pierwszej stronie obwieszczały ponury rozwój kryzysu hiszpańskiego. Nie było to jednak nowiną. Po drodze na lotnisko widział już doniesienia ogłaszające „Wojnę domową w Hiszpanii". — Pan Kramer? Podniósł wzrok i ujrzał urzędnika Imperialnych Linii Lotniczych stojącego nad nim. Mężczyzna trzymał w ręku jakieś papiery. — Tak, słucham? — powiedział Kramer. — To pan pragnął zasięgnąć przed chwilą informacji przy okienku? Na temat listy pasażerów pańskiego lotu do Kolonii? — Ach, tak. Lecę sam. Chciałem się po prostu dowiedzieć, czy ktoś znajomy jest na liście tego lotu. Czy mogę zobaczyć tę listę? Urzędnik zawahał się. — W zasadzie, sir, to wbrew przepisom. Być może dałoby się to załatwić, gdyby pan zechciał podać mi nazwiska pańskich znajomych. Kramer zerwał się ze złością i spojrzał z góry na urzędnika wykorzystując całą przewagę sześciu cali wzrostu. 23 — Ależ na Boga, dobry człowieku, ja mam setki znajomych! Czy naprawdę pan chce, bym mu recytował ich nazwiska? Jeden rzut oka na tę pańską listę powie mi, czy ktoś znajomy będzie na pokładzie. Urzędnik podał mu żółtą kartę maszynopisu. — To chyba nikomu nie zaszkodzi, sir — powiedział. Aż kurczył się cały pod władczym spojrzeniem Kramera. Kramer przejechał palcem po liście. Zatrzymał się na moment przy nazwisku „Miss G. Mortensen". Potem pojechał dalej. Po chwili zwrócił listę urzędnikowi. — Jak widać, moi znajomi są znacznie ode mnie rozsądniejsi — powiedział z chłodnym uśmiechem. — Zapewne obecnie wszyscy latają Lufthans. — Odprawił urzędnika. — To wszystko, dziękuję panu. Pracownik linii lotniczych oddalił się pospiesznie z twarzą czerwoną jak burak. Kramer stał jeszcze przez chwilę, po czym wyciągnął tureckiego papierosa ze srebrnej papierośnicy, usiadł i zapalił. Miał jeszcze przed sobą dwie godziny oczekiwania. Nie po raz pierwszy przeklinał wypracowaną dyscyplinę, która zawsze nakazywała mu zjawiać się na długo przed wyznaczonym terminem. W starych czasach w marynarce inni oficerowie śmiali się z niego. Twierdzili, że na własny pogrzeb zjawi się dzień wcześniej, byle się tylko nie spóźnić. Kramer wcale nie żałował, że wraca już do domu. Miał nieprzyjemne wrażenie braku rezultatów swej przydługawej misji w Wielkiej Brytanii. Zrobił wiele mil, ale nie była to owocna wyprawa. Wprawdzie przyjrzał się dobrze brytyjskim bazom marynarki wojennej, jednak druga część misji przyniosła niepowodzenie. Chciał znaleźć siedmiu lub ośmiu lojalnych wobec Niemiec agentów mieszkających w Wielkiej Brytanii, ale jedynie dwa z listy potencjalnych dwunastu nazwisk rokowały w ogóle jakieś nadzieje. Koncentrował swoje wysiłki na Niemcach mieszkających w Brytanii od czasu pierwszej wojny światowej. I co uzyskał? Parkę pieprzonych fryzjerów! Uśmiechnął się z goryczą. Dziwne, prawda, że z wszystkich możliwych zawodów, które może wykonywać szpieg, znalazł akurat dwoje praktyków sztuki golarstwa — fryzjerkę artystyczną dla pań na wschodzie Szkocji i fryzjera męskiego w Port-smouth. 24 Sam fakt, że przed chwilą zobaczył nazwisko Mortensen na liście pasażerów, nie był pozbawiony ironii. Wcale nie było to najpowszechniejsze z nazwisk. Zabawne, że akurat tu i w tym momencie się pojawiło. Mortensen było trzynastym z kolei nazwiskiem na liście Kramera. Ale Kramer nie spróbował nawet żadnego podejścia do Mortensena. Wykreślił go po prostu ze swojej listy na podstawie wstępnego raportu otrzymanego z Edynburga. Bardziej brytyjski niż sami Brytyjczycy, głosił raport. Szwed został naturalizowanym Brytyjczykiem czternaście lat temu i pomimo wcześniejszych ciepłych stosunków nie należało obecnie pokładać praktycznie żadnych nadziei na współpracę z nim. Mimo to Kramer zastanawiał się, czy nie było błędem skreślenie Mortensena bez choćby wstępnego wywiadu. Nagle z zadumy wyrwał go dźwięk nazwiska, które właśnie zajmowało jego myśli. Wypowiedziano je zaledwie o parę kroków od niego. Człowiekiem, który rzucił to nazwisko, był nikt inny jak właśnie urzędnik Imperialnych Linii Lotniczych, ten sam, który pokazywał listę pasażerów Kramerowi. Urzędnik prowadził starszą parę oraz śliczną blondynkę ku krzesłom. — To wygodne miejsce do spędzenia czasu w oczekiwaniu na lot. Miss Mortensen, może ma pani ochotę na filiżankę herbaty? Leci pani po raz pierwszy, prawda? Starszy pan o okrągłej twarzy, z mocno przerzedzonymi włosami i parą okularów w stalowych oprawkach na nosie, uciął monolog troskliwego urzędnika. — Dopilnujemy, żeby panna Mortensen miała właściwą opiekę w czasie oczekiwania na lot. Dziękujemy bardzo za pańską pomoc. Urzędnik wycofał się odmawiając napiwku, przy czym grzecznie przypomniał, że przyjmowanie materialnych wyrazów wdzięczności jest niezgodne z przepisami linii lotniczych. Starszy pan rozejrzał się po poczekalni, która z wolna wypełniała się ludźmi. Na ułamek sekundy jego oczy spotkały się ze wzrokiem Kramera. Pod wpływem impulsu Kramer uśmiechnął się. Przelotna odpowiedź, nie więcej niż leciutkie drgnięcie ust starszego pana i takie samo ledwie dostrzegalne skinienie głową — stanowiła jednak dla Kramera wystarczającą zachętę. Wstał z krzesła i ukłonił się szarmancko. 25 — Gdybym mógł służyć w czymkolwiek pomocą... — zaczął. Powiedział, że leci Liniami Imperialnymi do Kolonii. Jeśli młoda dama rzeczywiście leci po raz pierwszy i to bez żadnego towarzystwa, z radością jej pomoże i zatroszczy się o nią. Jeśli w ogóle mógłby w czymkolwiek pomóc... Kramer, jeśli tylko chciał, potrafił być naprawdę ujmujący. Tak więc natychmiast spodobał się starszemu panu i jego żonie. Ujął ich wygląd Kramera; wywierał znakomite wrażenie i wzbudzał zaufanie — pewnością siebie, stanowczością, świetnie skrojonym garniturem, znakomicie utrzymaną siwą czupryną. Wyglądał na dżentelmena w każdym calu. Dokonano wzajemnej prezentacji. Dziewczyna przedstawiła się jako Greta Mortensen. Kramer stuknął lekko obcasami, skłonił głowę i powiedział: — Nazywam się Heinrich Kramer. Ofertę pomocy złożył całkowicie spontanicznie, bez żadnego dodatkowego motywu. Dumny był z faktu, że reprezentuje starą szkołę niemieckich oficerów, więc zareagował z galanterią, która stanowiła część jego osobowości. Z drugiej zaś strony szok odkrycia, że dziewczyna była spokrewniona z Mortensenem, o którym rozmyślał ledwie chwilę temu, niemal odebrał mu dech w piersiach. Kramer często zastanawiał się, jak wielką rolę w życiu ludzkim odgrywają przypadki i zbiegi okoliczności, i nieodmiennie go to zaskakiwało. Także i tym razem ogarnęło go zdziwienie. Sam tak niewiele w życiu pozostawiał przypadkowi, że w konfrontacji z zadziwiającym zbiegiem okoliczności miał ochotę drzeć pazurami powietrze w poszukiwaniu racjonalnego wyjaśnienia. Racjonalne wyjaśnienie nigdy nie istniało. Należało po prostu przyjmować te przypadki tak, jak się pojawiały, podobnie jak zmiany kierunku wiatru. Tu akurat Kramer stosował swoistą filozofię żeglarską. Mądry marynarz nigdy nie kwestionował przyczyn zadziwiającej zmiany kierunku wiatru. Dziękował po prostu swojej szczęśliwej gwieździe i wykorzystywał ją do końca. — Współpracuję z ojcem Grety — mówił starszy pan. — Jest dyrektorem pewnej firmy na Szkocję, ja zaś prowadzę jej interesy londyńskie. Odebraliśmy Gretę z nocnego pociągu w Glasgow i obiecaliśmy jej rodzicom, że dopilnujemy, by wsiadła bezpiecznie w samolot do Niemiec. 26 Kramer popatrzył na Gretę. _ Nazwisko Mortensen nie jest bardzo popularne w tych stronach. — Uniósł brwi. — Czy nie jest pani przypadkiem córką Gustava Mortensena? Ze Szwedzkich Linii Międzynarodowych? Twarz dziewczyny pojaśniała uśmiechem. — Tak, jestem. Kramer wcale nie musiał udawać zdziwienia. Aż klasnął w dłonie. — No proszę, co za niespodzianka! — wykrzyknął. — Jaki ten świat mały! — Czy pan zna mojego ojca? — spytała Greta. Kramer odpowiedział z dozą ostrożności w głosie. — Nie, tak naprawdę nie mogę powiedzieć, że znam pani ojca. Ale mamy wspólnych znajomych. Słyszałem często, jak wymieniali jego nazwisko. — Czy pan także pracuje w liniach oceanicznych? — wtrącił zachwycony starszy pan, który przedstawił się jako Sonesson. Jego przeczucia co do Kramera w pełni znalazły potwierdzenie. Trudno byłoby znaleźć bardziej odpowiednią osobę do opieki nad Gretą. — Nie, osobiście nie — odpowiedział Kramer — ale mam w tym interesie wielu znajomych. Starych przyjaciół z czasów marynarki. Z pewnością znacie państwo Ottona Halbacha — pracował przez jakiś czas w Szwedzkich Liniach Oceanicznych w Sztokholmie... Obecnie jest w Hamburgu. — Oczywiście, że znam Halbacha — stwierdził Sonesson. — Służyliśmy wspólnie na starej „Kissengen"... W dziewięćset szesnastym. Sonesson wraz z żoną byli wręcz wniebowzięci, że udało im się znaleźć towarzysza podróży dla Grety, którego opiece mogli ją spokojnie powierzyć. W końcu dla samotnej osiemnastolatki mogła to być wyprawa pełna niebezpieczeństw. Przekonanie, że ktoś tak godny zaufania i szacowny jak Kramer będzie się nią opiekował przynajmniej przez znaczną część podróży, zrzucało z nich ciężar odpowiedzialności i bardzo uspokajało sumienie. Greta ze swej strony nie miała nic przeciw towarzystwu srebrnowłosego nieznajomego. Było w nim coś uspokajającego. Z podnieceniem czekała na swoją pierwszą powietrzną podróż, ale teraz, na dziesięć minut przed odlotem, nie do końca potrafiła wyzbyć się 27 uczucia lęku. Słyszała opowieści o paniach, które mdlały ze strachu przed wzbiciem się w powietrze. Inne przeżywały rozmaite sensacje. Jaka będzie jej reakcja? Dreszcz podniecenia przeleciał jej po plecach, kiedy beznamiętny głos oznajmił przez głośniki: — Pasażerów udających się Imperialnymi Liniami Lotniczymi do Brukseli i Kolonii prosimy do wejścia numer dwa. Wejście numer dwa na lot do Brukseli i Kolonii, a także połączenia do Antwerpii, Amsterdamu, Hamburga, Frankfurtu i Monachium. Pasażerowie udający się tym lotem do Chemnitz i Lipska przesiadają się w Kolonii. — To my — powiedział Kramer. Greta serdecznie pożegnała się z Sonessonami. Kramer uścisnął im dłonie, za każdym razem strzelając obcasami. — Proszę się nią zająć, dobrze? — powiedziała pani Sonesson. — Jak własną córką — uśmiechnął się Kramer. Zwrócił się do Grety. — Chodźmy, młoda damo. Nie ma się czego obawiać — i zapewniam panią, że Londyn wygląda cudownie z lotu ptaka. Pokażę pani Houses of Parliament i Tower Bridge, i katedrę St. Pauls'... I będziemy z politowaniem patrzeć z góry na biednych samochodowiczów, jak pan Sonesson, przepychających się przez londyńskie korki uliczne, co? Wielki dwupłatowiec Handley-Page Heracles rozgrzewał silniki na pasie startowym, kiedy podjechał pod niego autobus, który wyrzucił z wnętrza osiemnastu pasażerów. Kramer znalazł dla Grety miejsce przy oknie, a sam usiadł obok niej. Samolot zadrżał, kiedy pilot zwolnił hamulce i zwiększył moc silników. Samolot leciał wzdłuż Tamizy na wysokości trzech tysięcy stóp. Kramer pokazywał Grecie ważniejsze obiekty. Greta była we wspaniałym humorze, dawno już minęło jej zdenerwowanie, nie miała żadnych sensacji i upajała się lotem. Pomimo tylu nowych wrażeń, jej myśli krążyły stale wokół sprawy najważniejszej: za kilka godzin zobaczy znów Ricky'ego. Słowo w słowo pamiętała treść pół tuzina listów, które napisał do niej od ostatniego lata. Mówił w nich o tęsknocie i pragnieniu zobaczenia się z nią, co odpowiadało dokładnie jej uczuciom. — Czy była pani kiedyś w Niemczech? 28 Pytanie Kramera wtargnęło w jej myśli. Odsunęła je więc na chwilę i grzecznie uśmiechnęła się do srebrnowłosego pana. — Jeżdżę do Niemiec każdego lata od kiedy sięgam pamięcią — odpowiedziała — ale po raz pierwszy na własną rękę. Przedtem jeździła ze mną zawsze mama. — Czy zatrzymuje się pani u przyjaciół? ', Greta zaśmiała się. — Więcej niż u przyjaciół — u moich dziadków. — Ale przecież pani ojciec jest Szwedem? W oczach Grety pojawiło się rozbawienie. Często musiała opowiadać o swoim drzewie genealogicznym. — Ojciec urodził się w Szwecji, ale jest tylko pół-Szwedem. Jego matka jest Niemką. Tak samo jak moja matka, czyli ja jestem Niemką w trzech czwartych. — Więc pochodzi pani prawie tak samo z Niemiec jak ja — zaśmiał się Kramer. — Tyle że jestem Brytyjką — zauważyła Greta. — Mamusia i tatuś przyjęli obywatelstwo brytyjskie, kiedy byłam małą dziewczynką. Urodziłam się i wychowałam w Szkocji. — Stanowicie całkiem niezłą rodzinną Ligę Narodów — stwierdził Kramer. — I tak jest naprawdę — z głębokim przekonaniem rzuciła Greta. — Kocham Szkocję, ale takie samo uczucie żywię do Niemiec. Za każdym razem, kiedy tam jadę, mam wrażenie, że wracam do domu. Kramer przyjrzał się jej uważnie. Nagle zorientował się, że jego umysł zaczął pracować jakby na dwóch różnych poziomach. Na jednym prowadził zwykłą towarzyską rozmowę. Ale na drugim, wyższym, zaczął funkcjonować jak przystało na profesjonalnego mistrza sztuki szpiegostwa. — Może któregoś dnia wyjdzie pani za przystojnego Niemca i zmieni obywatelstwo? — zapytał. Greta raptownie zwróciła ku niemu twarz. To pytanie na swój sposób otworzyło jakby sekretny skarbczyk i wdarło się w jej myśli. Mimo woli zarumieniła się. I nic z tym nie mogła zrobić. — Aha! — rzucił Kramer. — Czyżbym w swojej naiwności powiedział coś, o czym wspominać nie należało? Nie martw się, moje 29 dziecko. Możesz zaufać mojej dyskrecji. Ten sekret pozostanie twoim sekretem. — I uśmiechnął się, by rozproszyć jej niepokój. — Czy to aż takie widoczne? — spytała Greta. — Przecież nie powiedziałam, że mam chłopaka. — Wcale nie musisz, drogie dziecko. Twoja twarz to mówi. Powiedz, czy ten młody człowiek jest przystojny? — Tak, przystojny — ale nie próżny i nie zadufany w sobie jak inni. Wysoki, ale nie za wysoki. Poważny i myślący, ale potrafi się też śmiać. Silny, ale łagodny i wrażliwy... — spojrzała na Kramera, który z otwartymi ustami słuchał jej pień na temat Ricky'ego. Kiedy ich oczy spotkały się, parsknęła śmiechem. — Proszę nie przerywać — zachęcał Kramer i dodał sucho: — Proszę mi opowiedzieć jeszcze coś o tym brylancie bez skazy. Zazdroszczę mu wrażenia, jakie wywarł na pani. — Na pewno by się panu spodobał — powiedziała Greta. — W końcu macie z sobą coś wspólnego. — Mam nadzieję, że nie łączy nas wiek — odparł z humorem Kramer. — Na podstawie tego, co pani dotąd wymieniła, muszę przyznać z żalem, że niewiele z tych cech posiadam. — Łączy was niemiecka marynarka wojenna — stwierdziła Greta. Kramer spojrzał na nią ze zdziwieniem. Po raz kolejny refleks szpiega zdominował jego myślenie. Czekał, by dodała coś jeszcze. — Nazywa się Friedrich Oestler — przyjaciele mówią na niego Ricky. Jest porucznikiem Kriegsmarine. — To wielka zaleta — stwierdził Kramer. — Niemiecka marynarka selekcjonuje i szkoli jedynie najwybitniejszych młodych ludzi z całej nacji do potrzeb swojego korpusu oficerskiego. A czym się zajmuje nasz młody Oestler? Czy dużo czasu spędza na morzu? — Teraz nie — odpowiedziała Greta. — Poprzednio służył na krążowniku „Emden", ale jego kapitan został przeniesiony do łodzi podwodnych i zabrał ze sobą Ricky'ego i jeszcze kilku oficerów. Ricky jest teraz na lądzie; ma coś wspólnego z administracją. — A więc pani młody człowiek jest w sztabie Karla Doenitza? Karl to mój stary przyjaciel. — Nie mogę sobie przypomnieć nazwiska jego kapitana. Ale może właśnie tak się nazywa. 30 — Mogę panią zapewnić, że właśnie tak — powiedział Kramer. — Karl był kapitanem na „Emdenie" kilka lat temu. Potem został szefem nowego programu łodzi podwodnych. Greta spojrzała z niepokojem na Kramera. — Muszę pana o coś poprosić... Proszę nikomu nie mówić o mnie i Rickym. Jesteśmy przecież... tylko przyjaciółmi. I nic więcej. Moi rodzice nic o tym nie wiedzą. Ani dziadkowie. Byłoby rzeczą zdecydowanie przedwczesną... Kramer poklepał dłoń Grety. — Mówiłem ci już, drogie dziecko. Jestem uosobieniem dyskrecji. Podoba ci się ten młody człowiek i ty podobasz się jemu — i tyle, prawda? Te sprawy należy pozostawiać ich własnemu biegowi. — Zupełnie się z panem zgadzam — powiedziała Greta. Po czym obdarzyła Kramera promiennym uśmiechem. — Herr Kramer, nie wiem, czy ktoś już panu to powiedział, ale jest pan po prostu znakomity. Jest pan bardzo wyrozumiałym człowiekiem. Kramer uśmiechnął się z zadowoleniem. — Jestem po prostu zatwardziałym starym kawalerem, troszczącym się o interesy wszystkich ludzi oprócz swoich własnych — stwierdził. Z powodu silnych wiatrów czołowych wielki dwupłatowiec musiał zatankować paliwo w Lympne jeszcze przed przekroczeniem Kanału. Kramer spojrzał na zegarek, kiedy zbliżali się do Brukseli. — Mamy ponad godzinę spóźnienia. Czy ktoś na panią czeka?' — Ricky wraz z przyjacielem oczekują mnie w Chemnitz. Greta nagle zaczęła opowiadać Kramerowi wszystko o swoich planowanych wakacjach. I o tym, jak poznała Ricky'ego poprzedniego lata, kiedy bawił w gościnie u jej dziadków. I o tym, jak został zaproszony ponownie. I o tym, że tego lata przywiezie z sobą najlepszego przyjaciela, Hansa von Dresky, który też jest porucznikiem marynarki wojennej i szkoli się na łodziach podwodnych. — Zawsze mi mówiono, że największym błędem jest przedstawić dziewczynie swego najlepszego przyjaciela — stwierdził Kramer. Greta parsknęła śmiechem. 31 — Ricky napisał dokładnie to samo w liście. Dodał jeszcze, że z pewnością Hans mi się spodoba, ale żebym pamiętała, że jego poznałam wcześniej. Heracles miał już dwie pełne godziny spóźnienia, kiedy wystartował z Brukseli do Kolonii. W powietrzu Kramer zdawał się być zadowolony z roli słuchacza. Dziewczyny wcale nie zastanawiało to, że kiedy ona opowiadała mu praktycznie o każdym szczególe swojego życia, srebrnowłosy pan, jej towarzysz podróży, nie mówił prawie zupełnie nic o sobie. Wydawało się, że słuchanie jej radosnego i niezobowiązującego szczebiotu całkowicie go zadowala. Poza tym sprawiał wrażenie, jakby to słuchanie sprawiało mu wielką przyjemność. Pożegnali się na lotnisku w Kolonii, gdzie Kramer ucałował dłoń Grety i złożył jej staroświecki ukłon. Następnie przekazał dziewczynę pod opiekę pracownika portu lotniczego, który szukał jej od momentu wylądowania samolotu z Londynu. Urzędnik poinformował ją, że samolot do Chemnitz nie mógł czekać na jednego pasażera z Londynu i odleciał zgodnie z rozkładem lotów. Przygotowano jednak rozwiązanie zastępcze. Samochód podwiózł ją na drugą stronę lotniska w pobliże błyszczącego jednopłatowca — dornier jupitera. Była jedynym pasażerem i na zaproszenie pilota zajęła miejsce w kabinie, natomiast drugi pilot zasiadł na miejscu dla pasażerów. Kapitan był bardzo serdeczny i z chęcią odpowiadał na pytania dotyczące zapierającego dech w piersiach zestawu wskaźników i przyrządów. Uśmiechał się także z zadowoleniem, kiedy zauważyła, jak cichutko pracowały podwójne silniki umiejscowione w skrzydłach. — Tak, jest cichy jak samochód — zgodził się z jej opinią, po czym skomplementował biegłość jej niemieckiego, co stanowiło rzadkość w jego doświadczeniach z osobami podróżującymi na brytyjskim paszporcie. — Mogłaby pani uchodzić za jedną z naszych — powiedział. — Mówię po niemiecku od dziecka — odparła i po raz drugi tego dnia wyjaśniła swoje szwedzko-niemieckie pochodzenie. — Szwedzkie dziewczęta są najpiękniejsze na świecie — stwierdził pilot. — Tak przynajmniej dotąd uważałem. Teraz skłonny 32 byłbym upierać się, że dziewczyny w trzech czwartych krwi niemieckiej i jednej czwartej krwi szwedzkiej są najpiękniejsze ze wszystkich. Greta zarumieniła się, ale nie ukrywała przyjemności, jaką sprawił jej ten komplement. Rozgrzał ją, potwierdził jej kobiecość. Podczas poprzedniego pobytu w Niemczech była jeszcze uczennicą i wszyscy, z jakże istotnym wyjątkiem Ricky'ego, właśnie tak ją traktowali. Obecnie skończyła szkołę i zerwała z wszystkim, co ten stan niedorosłości niósł ze sobą. Przez ostatnie dwa lata nienawidziła etykietki uczennicy. Jej ciało nie było już ciałem uczennicy lecz kobiety. Była wystarczająco dojrzała, by kochać mężczyznę i być przez niego kochaną, by rodzić dzieci. Świadoma swego seksu, jak czegoś niegodziwego rodzącego się w niej — po części się go bała, a po trosze czekała na jego pełne rozbudzenie. W pełni zdawała sobie sprawę, jakie wrażenie robi na mężczyznach, ale ta siła interesowała ją tylko na tyle, na ile mogła być pomocna w uwiedzeniu tego jednego. Człowieka, którego pragnęła przede wszystkim i nade wszystko, i jedynie. Ric-ky'ego. Wcale nie doznała zawodu, kiedy pilot przestał zwracać uwagę na jej wdzięki, gdy samolot wpadł w turbulencję. Pilot miał teraz inne rzeczy na głowie. — Może nami trochę potrzepać — zauważył. Za oknami szybko przepływały chmury. Im bliżej Chemnitz, tym bardziej pogarszała się pogoda. O dwie godziny lotu od Kolonii znaleźli się w rozrzedzonych chmurkach na wysokości ośmiuset stóp i szukali prześwitów w ciemnoburej masie poniżej. Szarość zdawała się sięgać aż do samej ziemi. Jupiter robił właśnie drugie okrążenie, kiedy nagle pojawiły się kolorowe smugi, jak gwiazdy wzlatujące z ziemi ku niebu. — Dwie czerwone, żółta i niebieska — powiedział pilot. — A niech to diabli! Greta rzuciła mu pytanie wzrokiem. — Rakiety sygnałowe — wyjaśnił. — Pułap chmur jest zbyt nisko. Musimy lecieć dalej, aż do Halle. Greta wróciła do kabiny pasażerskiej, a drugi pilot sprawdził, czy ma dobrze zapięte pasy. 33 — Przepisy — stwierdził i wykrzywił twarz w grymasie. — Bezpieczniej tu niż z przodu, gdybyśmy musieli siadać na łące. Spojrzała na niego wielkimi ze strachu oczami. — Na pewno do tego nie dojdzie — uśmiechnął się uspokajająco. — Dowieziemy panią bezpiecznie do Halle za jakieś dwadzieścia minut. I rzeczywiście: dwadzieścia pięć minut później dornier przebił się przez dziurę w chmurach i Greta zobaczyła pasmo zielonych pól w dole. W tym miejscu pułap chmur wynosił osiemset stóp. Greta dostrzegła jeszcze dachy i wieżę kościoła, kiedy samolot położył się w skręcie tuż przed zgrabnym lądowaniem. Otyły mężczyzna w skórzanym płaszczu i brązowym kapeluszu o szerokim rondzie z zainteresowaniem obserwował scenę rozgrywającą się przy wejściu do baraku lotniska. Widział, jak blond-włosa piękność z uczuciem składa podziękowania dwóm umundurowanym lotnikom. Jeden z pilotów wręczył dziewczynie coś, co mogło być monetą i wskazał jej budkę telefoniczną. Dziewczyna uścisnęła dłoń obu mężczyznom. Następnie wzięła walizkę i srebrny folder (podarunek od Imperialnych Linii Lotniczych) i ruszyła w kierunku telefonu. Przeszła tuż obok mężczyzny w skórze, który nie odrywał od niej oczu. Telefon w Chemnitz odebrała babcia. Gdzie jest? Co się stało? Ricky i Hans von Dresky czekali na nią na lotnisku w Chemnitz od paru dobrych godzin i okropnie się martwili. Powiedziano im, że spóźnił się samolot, następnie nie było jej wśród pasażerów przybyłych z Kolonii, a potem dowiedzieli się, że leci do Chemnitz samolotem specjalnym, który nie może wylądować ze względu na pogodę. Greta przeszła ciężką próbę cierpliwości, zanim udało jej się wtrącić coś konkretnego do potoku słów babci. Babcia zatelefonuje do Ricky'ego na lotnisko w Chemnitz i powie, że Greta jest w Halle oraz poprosi, żeby natychmiast tam jechał. Greta ma się nigdzie nie ruszać i czekać w umówionym miejscu. Ricky pojawi się za jakąś godzinę. Greta uśmiechnęła się z niedowierzaniem słuchając ostrych rozkazów babci. Wychodząc z budki telefonicznej wpadła na otyłego 34 mężczyznę w skórze. Impet zderzenia odrzucił ją kilka kroków w tył, tak że stuknęła łokciem w drzwi. Zdawało się, że człowiek ten pojawił się znikąd. Stał tak blisko drzwi budki telefonicznej, że nie mogła po prostu się z nim nie zderzyć. Grubas zajął stanowisko między drzwiami a walizką pozostawioną przez Gretę ledwie kilka stóp od telefonu. Mężczyzna nie próbował ani pomóc Grecie, ani przeprosić. Miał grube usta i paciorkowate, świdrujące oczy. Gapił się na nią bez zmrużenia powiek. Małe oczka zdawały się pożerać jej postać, natrętnie ją obmacując. Wzdrygnęła się pod tym spojrzeniem. — Jesteś tą pasażerką z Londynu. — Było to właściwie stwierdzenie, a nie pytanie. Ton głosu bardzo agresywny, słowa rzucane jak oskarżenie. — Tak — szepnęła. — Czego pan sobie życzy? — Pójdziesz ze mną, panienko. Weź swoją walizkę. Przez moment wahała się. — No już! — warknął. Poszła za nim do maleńkiego pokoju z dwoma biurkami. Człowiek o ziemistej cerze siedzący przy jednym z nich podniósł na chwilę głowę, po czym znów spojrzał w dół, wracając do papierzysk na biurku. — Proszę mi powiedzieć, o co chodzi? — poprosiła Greta. Grubas usiadł przy wolnym biurku. Nie było więcej krzeseł, więc Greta musiała stać, czy jej się to podobało czy nie. Grubas skrzyżował ręce i podparł je łokciami na biurku. Wlepił wzrok w Gretę. — Fraulein, w Niemczech nie ma zwyczaju, by cudzoziemcy rozkazywali urzędnikom państwowym. Jest akurat odwrotnie. Pokazać paszport! Greta wręczyła mu nad biurkiem swój brytyjski paszport. — Mortensen — przeczytał grubas cedząc przez zęby nazwisko. — Chyba żydowskie, co? — O ile mi wiadomo, to szwedzkie — odpowiedziała cierpko Greta. Obecnie złość wzięła w niej górę nad strachem. — Dlaczego nikt tu na ciebie nie czeka? — pytał dalej grubas. — Bo miałam wylądować w Chemnitz. Znajomi czekali tam na mnie. Powinni tu być lada moment. '' 35 — Czyżby? I mogą poświadczyć za ciebie? — Oczywiście. To oficerowie niemieckiej marynarki wojennej. Grubas aż wyprostował się na krześle. — Oficerowie marynarki wojennej, co? A co wspólnego z oficerami niemieckiej marynarki wojennej może mieć Szwedka na brytyjskim paszporcie? — A cóż to pana może obchodzić! — rzuciła ze złością Greta czerwieniejąc na twarzy. — A właśnie że obchodzi, panienko — rozbłysły mu oczy. — Twoja pupeńka w ogóle mnie nie kusi, nawet gdybyś ją wypięła na wysokości mojej twarzy, ale tych dwóch niczego nie podejrzewających oficerów marynarki, pewnie do tego jeszcze młodych... Trudno przewidzieć, jakie tajemnice państwowe mogą sprzedać, byle tylko móc wsadzić łapę pod tę kieckę... Grecie krew zdawała się tryskać z twarzy. — O, ty podły, paskudny... — nie potrafiła nawet znaleźć słowa, które wyraziłoby jej pogardę i wstręt. Poszukiwania przerwał głośny dzwonek telefonu na biurku człowieka o ziemistej twarzy. On właśnie podniósł słuchawkę. Grubas wstał. — Ja odbiorę — wyrwał słuchawkę z ręki tamtego. Greta słyszała tylko część rozmowy, która teraz nastąpiła. — Mówi oficer bezpieczeństwa lotów... Nikt nie przyjeżdża ani nie wyjeżdża z Halle bez mojej wiedzy... Jakie ma pan prawo rozpytywać o pasażerów...? Mówi pan z Kolonii? Hm, guzik im zależy na ochronie tajemnicy państwowej, jeśli wpuszczają brytyjskich szpiegów na brytyjskich paszportach nawet bez... Tak, chodzi mi o tę dziewczynę... Tak, Mortensen... Grubas umilkł w tym punkcie rozmowy i nie powiedział już nic przez dobrych kilka minut. W tym czasie przeszedł zadziwiającą zmianę postawy. Wyraz twarzy z aroganckiej pewności siebie przeszedł w służalczą pokorę całkowitego podleca. Jego rozwalone cielsko półleżące na biurku stopniowo prostowało się, aż stanęło sztywno na baczność, na tyle, na ile tę wojskową postawę pozwalała mu przyjąć obfitość jego ciała. Kiedy znowu przemówił, w jego głosie pobrzmiewał szacunek, jeśli wręcz nie strach. Zniknął gdzieś agresywny, napastliwy ton głosu. 36 ._ Tak jest... Rozumiem... Tak, tak, dopiero co przyleciała... Tak, dwóch oficerów marynarki wojennej, z Chemnitz... Tak jest, panie Kratner, osobiście dopilnuję... Wszelkie wygody... Może pan na mnie polegać. Tak jest, panie Kramer. Heil Hitler. Odłożył słuchawkę. Twarz jego miała barwę buraka. — Rozmawiałem z pani znajomym, herr Kramerem — powiedział słabym głosem. Po czym nastąpiła nieudana próba równie słabego uśmiechu skierowanego do Grety. — Dowiedział się, że Chemnitz nie przyjmuje z powodu złej pogody i że musiała pani polecieć aż do Halle. Wykazał dużą troskę, czy pani dotarła bezpiecznie i czy jest pani należycie traktowana. Zmuszony jestem panią przeprosić, frau-lein, za to małe nieporozumienie. Zdaje się, że popełniłem błąd — pomyłkę, która może przytrafić się każdemu, rozumie pani... Greta nigdy nie dowiedziała się, czym przez telefon straszył go Kramer. Była jedynie świadkiem skutku, jaki groźby te wywołały na grubasie. Przekonała się także, że jego obecna służalczość jest tak samo obrzydliwa jak uprzednia agresywna szorstkość. Zwrócił jej paszport z milionem przeprosin; uparł się, że musi jej natychmiast podać własne krzesło zza biurka, by mogła spocząć, po czym pobiegł, by przynieść kawę, mimo iż Greta stanowczo stwierdziła, że nie ma ochoty na żadną kawę. Usiadła wyczerpana i zadowolona, że człowiek ten wyszedł choć na chwilę. Ziemisty facet uśmiechnął się do niej zza drugiego biurka. — Musi pani mieć wysoko postawionych przyjaciół, fraulein. Nigdy jeszcze nie widziałem starego Kurta tak robiącego w portki. I wie pani co — już czas najwyższy, żeby ktoś ustawił tę grubą świnię na właściwym miejscu. — Zdaje się, że wziął mnie za szpiega — powiedziała Greta. — Paradne. — On bierze wszystkich za szpiegów. Szpiegów albo Żydów. Słyszała pani, co wygadywał przez telefon? „Mówi oficer bezpieczeństwa lotów!" Wymyślił sobie ten tytuł, kiedy Brunatne Koszule wsadziły go tutaj, żeby nas wszystkich szpiegował. To takie zwyczajne nic, które nagle awansowało... Urwał w pół zdania i nagle popatrzył ze strachem na Gretę. — Ale pani nie ma powiązań z partią, prawda? Ten pani znajomy, herr Kramer...? 37 Greta nie pojmowała zdenerwowania tego człowieka. — Herr Kramer? Spotkałam go dziś rano po raz pierwszy w życiu. Podróżowaliśmy wspólnie do Kolonii. A jeśli chodzi o powiązania z jakąś partią, to nie wiem, o czym pan mówi. Jej zdumienie nie mogło być udawane. Ziemisty odetchnął głośno z ulgą. Wymamrotał coś na temat konieczności wzięcia się za robotę i powrócił do swych papierzysk. Po chwili wrócił grubas z tacką, na której wniósł dzbanek z kawą, mleczko, cukier, zastawę i talerzyk herbatników. Ku wielkiej uldze Grety nie pozostał w pokoiku, by śledzić czy pije kawę, ale wyszedł z obietnicą, że będzie wyglądał przyjazdu dwóch oficerów marynarki wojennej. Greta wypiła kawę, ale ciastek nawet nie ruszyła. Gorący napój wprowadził ją w zdecydowanie lepszy nastrój. Ten gruby dureń popsuł jej ten cudowny i ekscytujący dzień. Nawet nie miała siły ani ochoty zastanawiać się, co by się stało, gdyby herr Kramer nie zatelefonował w najbardziej odpowiednim momencie. Jakiż to miły i uprzejmy człowiek, że zainteresował się jej losem natychmiast po uzyskaniu wiadomości, że w Chemnitz pogoda nie pozwalała na lądowanie. Jedyną przyjemną stroną tego nieprzyjemnego epizodu było obserwowanie skutku, jaki wywarły słowa Kramera na tym obmierzłym grubasie. Domyśliła się, że herr Kramer piastuje jakieś wysokie stanowisko rządowe. Prawie na pewno, skoro był po imieniu z admirałem Ricky'ego. W każdym razie miała nadzieję, że spotka się jeszcze kiedyś z nim i podziękuje mu osobiście. Uśmieją się serdecznie z faktu, że chorobliwie podejrzliwe „takie nic, co nagle awansowało" wzięło ją za szpiega. Kiedy zwrócono jej poczucie godności, dostrzegała coraz więcej zabawnych stron incydentu. Mało nie zachichotała, kiedy wyobraziła sobie zapis w paszporcie: Nazwisko — Mortensen; zawód — szpieg. W odległej o wiele mil Kolonii herr Kramer sadowił się w nocnym ekspresie do Berlina. On także myślał o Grecie Mortensen jako o szpiegu. I wcale go to nie bawiło. Kłopotem były jedynie jej młodość i oczywista niewinność. Ale Kramer miał czas. Interesowało go jutro, a nie dzień dzisiejszy. Za kilka lat nie będzie już taka młodziutka. I, być może, już nie taka niewinna. 38 II. LATO W SAKSONII Jechali krętą, szutrową drogą przez szkółkę drzewek iglastych, która kończyła się polanką, kiedyś wykorzystywaną jako składowisko sosen wyciętych ze starego lasu za plantacją. Wysokie drzewa maszerowały całymi pułkami w górę stromych wzniesień nad polanką, jak ciemnozielony wzór na fartuchu, z którego wyrastał skalisty majestat wysokich gór Harzu. Ricky zaparkował mały, czarny samochód sportowy na trawie i wyładował piknikowy koszyk z jedzeniem. Trzymając się za ręce, Ricky i Greta zaczęli wspinać się ścieżynką wśród drzew. Czubki sosen ledwie drgały pod podmuchem słabego wiatru. Słońce królowało niepodzielnie ze swego nieskazitelnie niebieskiego obszaru. Sam środek lata wypełniony był jedynie śpiewem ptaków i monotonnym brzęczeniem miriadów uskrzydlonych insektów. Zauroczona radosnym, nieustannym szmerem toczącej się wody, Greta pobiegła do przodu w poszukiwaniu rozświetlonego słońcem trawiastego brzegu górskiego strumienia. Idealne miejsce: stół przygotowany przez naturę właśnie dla nich. — Tutaj, Ricky! — zawołała. Ricky wyłonił się spośród drzew uginając się z udawanym wysiłkiem pod ciężarem koszyka. Miękka ściółka wyłożona sosnowymi igłami sprawiała, że posuwał się zupełnie bezszelestnie. Przeszedł kilka kroków po rozświetlonej słońcem wrzosowej polanie i zatrzymał się, oczarowany wyglądem Grety. Stała na przeciwnym brzegu strumienia, z ramionami uniesionymi ku górze, chłonąc całym ciałem promienne ciepło słońca i zaciszne piękno otoczenia. — Wyglądasz jak obrazek z Jung Madel — zawołał z podziwem z odległości dwudziestu stóp, które ich oddzielały. — Złote nogi, złote ramiona, złote włosy. Prawdziwa złota boginka. Opuściła ręce. — Co to jest Jung MddeH — spytała. — Nie próbuj mi wmówić, że nie słyszałaś nigdy o wspaniałym, nowym ruchu młodzieżowym stworzonym przez naszego przecudnego Fiihrera. — Ricky jednym susem przeskoczył zgrabnie strumyk i postawił na ziemi koszyk zjedzeniem. 39 — Ton twojego głosu sugeruje, że tobie ten ruch nie najbardziej się podoba — stwierdziła Greta. — Zdecydowanie podobają mi się złotowłose boginki — zaśmiał się. — Popieram je całkowicie. Nie jestem natomiast przekonany, czy koniecznie trzeba w to mieszać polityczną indoktrynację. Nie bardzo dociera do mnie cały ten nonsens na temat hodowli super-aryjskiej rasy ku chwale Niemiec. Bardziej przemawia do mnie podejście Brytyjczyków — takie rzeczy jak skauting, głoszenie braterstwa młodych ludzi całego świata; uważam, że to zdecydowanie zdrowsze. — Czy ta Jung Madel propaguje wolną miłość? Ricky wykrzywił się. — Ależ, ależ, chyba panienki z dobrych domów w Szkocji nie rozmawiają na takie tematy? — Oczywiście, że rozmawiają — przyznała z przekorą Greta. — Dziewczyny w mojej szkole nie rozmawiały praktycznie o niczym innym. — To dla mnie szok — rzucił Ricky, ale ton głosu zaprzeczał szczerości tego stwierdzenia. — Ale ty z pewnością nie wierzysz w wolną miłość? — Szczerze mówiąc, nie wiem — przyznała otwarcie Greta. — Ideały moralne stale się zmieniają. Uważam, że mężczyźni już za długo decydują o wszystkim. Czas najwyższy, żeby kobiety miały tę samą dozę wolności we wzajemnych stosunkach, szczególnie kiedy są niezamężne i bez zobowiązań. Uważnie popatrzył na nią. — Nie bardzo wiem, jak powinienem to rozumieć — powiedział. — Niektórzy mężczyźni przyjęliby to jako zaproszenie do pójścia na całość, bez zmartwienia, że zaciągają zobowiązanie małżeńskie. Inni wzięliby to za poważne ostrzeżenie... Za sygnał, że nie ma co w ogóle zaczynać z dziewczynami, bo to właśnie one i tylko one dokonują wyboru. — Ty nie powinieneś się chyba specjalnie obawiać, że dziewczyna mogąca wybierać nie wybierze ciebie — uśmiechnęła się przekornie. — Był taki czas w moim życiu, że w ogóle by mi to nie przyszło do głowy. Co pewnie dowodzi, że wtedy nie było dziewczyny, na 40 której by mi naprawdę zależało. Ale teraz sytuacja się zmieniła, Greto. — Uśmiechnął się. — Może to znak starzenia się, ale odpowiedź brzmi — tak, czasem boję się, że znajomość, którą traktuję bardzo poważnie, może być potraktowana zupełnie lekko, jak zwykła rozrywka czy zabawa. Uśmiech zniknął z twarzy Grety. — Czy inasz mnie na myśli, Ricky? Czy to wobec mnie masz takie obawy? Spojrzał jej prosto w oczy. Po czym spokojnie, wolno powiedział: — Tak, Greto, właśnie wobec ciebie. Podniosła ręce w geście bezradności, po czym pozwoliła, by bezwładnie opadły wzdłuż ciała. Jej oczy patrzyły na niego z niemym błaganiem. Słowa, które desperacko wzywała, nie chciały przybyć. Od przyjazdu do Chemnitz tak bardzo próbowała ukryć głębię swoich uczuć do niego, że nawet i jego wyprowadziła w pole. Sądziła, że zdradziła mu swoje zauroczenie setki razy — spojrzeniem, słowem, gestem, ale natychmiast starała się to ukryć, uciekając w nadmierną wesołość i żart. — Greto... — ruszył do niej z szeroko rozłożonymi ramionami. Ze zdławionym okrzykiem rzuciła mu się w ramiona. Przytulił ją i głaskał po włosach. Czuł, jak mocno bije jej serce. — Już myślałem, że nie uda mi się być z tobą sam na sam przez dłużej niż dwie minuty — powiedział miękko. — Od momentu spotkania na lotnisku w Halle stale był ktoś: Hans, ktoś z rodziny, twoja babka ze swym orlim okiem. Tak bardzo chciałem z tobą porozmawiać. — Ja też — szepnęła Greta drżącym głosem i podniosła głowę. — Chciałam, żebyś mnie tak właśnie przytulił. Sądziłam, że po stokroć się wydałam, że cały świat widzi, co czuję do ciebie. Ale przecież dziewczynie nie wolno tego powiedzieć pierwszej, to nie ona daje sygnał. — Czy wiesz, że kocham cię, Greto? — Tak bardzo chciałam to właśnie usłyszeć. — Kocham cię, Greto. Pocałował ją delikatnie w policzek, a potem spotkały się ich usta. Na pobliskim drzewie kos pełnym głosem dokończył swą arię. Górski strumyk wygrywał arpeggio w nieskończoność je powtarza- 41 jąc. Słowik nadlatujący z gór dołożył swą drżącą sonatę. Te piękne dźwięki były jednak stracone dla pary zagubionej we wzajemnym podziwie i odkrywaniu miłości. Wszelkie wątpliwości i niepewność żywiona przez jedno i drugie jeszcze tego dnia rano zostały rozwiane. Greta rozkładała na trawiastym brzegu obrus w czerwono-białą szachownicę i wykładała rzeczy z koszyka. Ricky wstawił butelkę białego wina do strumyka, by ją schłodzić, a Greta smarowała masłem ciemny chleb i kroiła plastry trzech rodzajów wędliny. Jedli w ciszy z oczami wpatrzonymi w siebie, często się uśmiechając. Świeżo zdobyta pewność pozwalała jej pławić się w jego podziwie. Nie odrzucała i nie ganiła jego spojrzeń błądzących przy wycięciu jej bluzki i po kształtnych opalonych nogach okrytych krótkimi, kremowymi spodenkami. Te spojrzenia sprawiały jej przyjemność, niemal się ich dopraszała. — Czy naprawdę sądziłeś, że tylko flirtuję, że tylko się tobą bawię, Ricky? — spytała. — Jestem od ciebie, Greto, o dziesięć lat starszy. Nie bardzo wiedziałem, co o tym sądzić. W zeszłym roku byłaś jeszcze uczennicą i bałem się, że istnieje między nami... po prostu przepaść nie do przebycia. Wiedziałem, że się tobie podobam, ale u bardzo młodych ludzi upodobania szybko się zmieniają. Obawiałem się, że mogę być tylko chwilową miłostką. — A teraz? Czy teraz masz pewność, że to więcej niż chwilowa miłostka? •- -Uśmiechnął się. — Nie, musisz mnie stale przekonywać. Zaśmiała się. — Może to bezwstydne, Ricky, ale chciałabym spędzić resztę mojego życia na tym przekonywaniu. — Wspaniale — powiedział. — Mam teraz dwadzieścia osiem lat, czyli w porównaniu z tobą jestem prawie starcem. Dawno już przeszedłem okres chwilowych zauroczeń i tygodniowych romansów. Wiem, czego chcę i wiem, że się to nie zmieni. Za pięćdziesiąt lat będę czuł do ciebie dokładnie to samo co dzisiaj. Powaga jego ściszonego głosu wyzwoliła w niej lawinę uczuć. Poczuła, że mięknie cała, cała wilgotnieje. W jej oczach zabłyszczały 42 dwie łzy, jakby fizyczny znak, że narastająca w niej fala musi znaleźć ujście. Podszedł do niej, ukląkł tuż obok i po raz kolejny wziął ją w ramiona. Delikatnie wytarł łzy spływające po policzkach. _ To dla mnie? — szepnął zaskoczony. — Dla mnie? Spróbowała się uśmiechnąć. _ Pies macha ogonem, kot pręży się z rozkoszy... Kiedy jestem tak szczęśliwa, że nie mogę mówić, zawsze płaczę. Głupie nie? — Nikt nigdy w życiu nie powiedział mi większego komplementu — wyszeptał. Delikatnie musnął ją wargami po policzku, a następnie ich usta spotkały się znowu. Słońce dawno już przeszło przez swój najwyższy punkt, kiedy Ricky skręcił małym czarnym samochodem w kamienną bramę rezydencji Frogłów. Dom pochodził z drugiej połowy dziewiętnastego wieku, a zbudował go pradziadek Grety. W tamtych czasach jego nowa fabryka tekstyliów była najnowocześniejszą i najbardziej dochodową w Chemnitz. Sam wyniósł się z miasta i zbudował swój elegancki dom z dala od hałasu i szumu. Na budowę poszło mnóstwo drewna i dom ze skrzydłami o wysokich, stromych dachach oraz pomocniczymi budynkami typu stajnie i przybudówki sprawiał z daleka wrażenie zamku z klocków. Za to przy całej swojej wspaniałości miał zupełnie niepretensjonalną nazwę — Domek. Był natomiast zdecydowanie okazalszy od willi Mortensenów w dzielnicy Glasgow o nazwie Whitecraigs, a do tego obsługiwało go sześcioro służby. Greta uwielbiała taki niespecjalnie uporządkowany splendor. Kolacja w Domku nigdy nie była szczególnie sformalizowanym wydarzeniem, niemniej pozostali domownicy czekali na nich aż do chwili, kiedy wpadli do jadalni po pośpiesznym odświeżeniu się i zmianie strojów. Dziadek Frogel zajmował naczelne miejsce przy jednym końcu potężnego dębowego stołu, natomiast babcia Grety kierowała z drugiego pojawianiem się i rozmieszczaniem kolejnych dań. Pomiędzy tą dwójką goście siadali jak chcieli. Oprócz Ricky'ego, Grety i Hansa von Dresky'ego obecne były także trzy kuzynki 43 Grety, panienki po lat dwadzieścia kilka, dwóch wujków i dwie ciotki oraz narzeczony jednej z kuzynek. Jeśli nawet ktoś zauważył rumieńce szczęścia na twarzach Grety i Ricky'ego, nikt nie skomentował tego ani słowem. Jedynie Hans von Dresky uśmiechnął się do Ricky'ego znacząco i mrugnął okiem, jakby chciał powiedzieć: „Wyglądasz na zadowolonego z siebie, chłopie". Hans przeszedł w tym dniu ciężką próbę. Dziadek Frogel właśnie zabawiał towarzystwo przy stole opowieścią, jak to udzielił młodemu kompanowi godzinnej lekcji na temat sztuki wędkowania i jak to młody oficer okazał się pojętnym uczniem łowiąc cztery piękne pstrągi tego popołudnia. Pozostali spędzili dzień na wyścigach konnych w Sachsenring, z wyjątkiem jednej z kuzynek i babci Frogel. Te dwie pojechały do Lipska na zakupy. Dziadzio Frogel nie przejawiał jednakże szczególnego zainteresowania wypadami na zakupy. Stąd usilnie namawiał swego uzdolnionego ucznia, by ten opowiadał o służbie na okrętach podwodnych. — Kiedy dostanie pan pierwsze dowództwo? — zapytał. — Być może już niedługo. Na to trzeba czasu. Jestem pierwszym oficerem „U 20" dopiero od maja. — Proszę nam opowiedzieć, co pan robił — poprosił Frogel. — Chyba że o tym mówić panu nie wolno. Hans uśmiechnął się. — Ależ proszę pana, to żaden sekret. Ostatnie dwa miesiące spędziliśmy na manewrach na Bałtyku... Ćwiczymy działania na wypadek zagrożenia. Prowadzimy markowane ataki na statki. Pływamy w zanurzeniu dniami i po powierzchni w nocy. Zatopiliśmy na niby połowę statków marynarki handlowej między Danią a Leningradem. Nawet nie zdawali sobie sprawy, że tam jesteśmy. — A jak z utrzymaniem dyscypliny? — zapytał starszy pan. — Ćwiczenia, ćwiczenia i jeszcze raz ćwiczenia? — Cóż, może nie powinienem tego mówić, ale zaskoczyli nas raz czy dwa. Bierzemy udział we wspólnych ćwiczeniach z naszymi E-bootami i lotnictwem i muszę przyznać, że nie zawsze udaje nam się wygrać. Na szczęście dla nas używają tylko ćwiczebnych bomb 44 i takich samych głębinowych. W przeciwnym przypadku nie siedziałbym tutaj! — A ty, Friedrich? — zwrócił się do Ricky'ego dziadek Grety. — Hans jest szczęściarzem, który ma monopol na wszystkie przygody, proszę pana. Od czasu kiedy przeszedłem do łodzi podwodnych, cała moja nawigacja odbywa się wyłącznie zza biurka, niestety. — A moja podróż statkiem, dziadziu? — wtrąciła z uśmiechem Greta. — Nie chcesz o niej usłyszeć? — O jakiej podróży mówisz, Greto? — spytał Hans. Opowiedziała im o swojej wyprawie brytyjskim superatlantykiem „Queen Mary" z Clydebank do miejsca kotwiczenia w Gourock. — Szczęściara z ciebie — powiedział Frogel. — Twoja babcia i ja odbyliśmy kiedyś podróż do Ameryki na „Europie", ale jak mówią — „Queen Mary" to podobno szczyt luksusu. — A może Greta zechciałaby zobaczyć doprowadzenie do gotowości bojowej jednego z naszych nowych okrętów — powiedział Hans von Dresky. — Co o tym sądzisz, Friedrich? Da się to zaaranżować? Greta zwróciła się z nadzieją w stronę Ricky'ego. — Czy to możliwe, Ricky? Bardzo chciałabym pojechać. — To by oznaczało wyjazd do Wilhelmshaven na dwudziestego piątego — powiedział Ricky. — Wracasz do domu via Hamburg, prawda? — Ale dopiero dwudziestego siódmego. A Hamburg nie jest daleko od Wilhelmshaven. Mogę przecież przerwać podróż i wziąć udział w tym wydarzeniu. Czy to jest okręt wojenny, Hans, czy łódź podwodna? — To łódź podwodna, Greto — i jeden z naszych starych przyjaciół z „Emdena" obejmuje na niej dowództwo. Będzie to wydarzenie warte zobaczenia. — Hans zwrócił się teraz do dziadków Grety. — Państwo, mam nadzieję, nie macie nic przeciw temu? Dziadek Frogel roześmiał się tylko. — Jestem pewien, że Greta będzie całkowicie bezpieczna pod opieką dwóch uczciwych młodych oficerów poświęcających jej dużo uwagi. Uważam, że samą podróż do Hamburga można bez większego problemu zaaranżować inaczej. 45 — Greta mogłaby pojechać do Wilhelmshaven samochodem ze mną i Hansem — powiedział Ricky. — Uniknęłaby wtedy męczącej podróży pociągiem. Po ceremonii moglibyśmy ją podwieźć do Hamburga i pomóc jej wsiąść na statek do Londynu. — Znakomity pomysł — stwierdziła babcia Grety. — Bałam się tej okropnej, samotnej podróży Grety pociągiem do Hamburga. Byłabym spokojniejsza, gdyby Hans i Friedrich zaopiekowali się nią. I na tym stanęło. Pozostałe dni pobytu Grety szybko upływały. Miała je zapamiętać jako jedne z najszczęśliwszych w życiu — dni słońca i radości. Przeważnie przebywali we czworo: Ricky i Greta, Hans i jedna z kuzynek. Pływali łódką po jeziorze Zchopan, jeździli konno po wsiach Saksonii i odwiedzili skamieniały las w Chemnitz, gdzie z podziwem przyglądali się kamiennym drzewom sprzed dwustu pięćdziesięciu milionów lat. Pewnego wieczoru pojechali do Scho-nebech na wspaniały bal, który trwał aż do czwartej rano. Hans i Ricky wystąpili w galowych mundurach — Greta po raz pierwszy widziała ich w takim stroju — i stanowiło to dodatkową atrakcję podczas walcowania w ramionach Ricky'ego po lśniącym parkiecie udekorowanej, olbrzymiej sali balowej. Po zakończeniu tańców Greta, chcąc przedłużyć wspólną noc, zaproponowała spacer po miasteczku, by wywietrzało im w głowach. Ricky i Hans ochoczo podchwycili pomysł. Obaj wypili sporą ilość wina, a przed sobą mieli długą podróż z powrotem do Chemnitz. Poza tym należało załatwić dyplomatycznie problem Helgi, kuzynki Grety, i odwieźć ją do Domku w stanie nadającym się do obejrzenia przez dziadków. Helga wypiła swoją porcję wina i nikt nie mógł jej zarzucić, że się oszczędzała, i teraz, zdecydowanie wstawiona, chichotała z byle czego. Cała czwórka radośnie spacerowała w balowych strojach wyludnionymi ulicami. Hans jako pierwszy poczuł smakowity zapach świeżo upieczonego chleba wprost drażniący nozdrza. Stwierdził stanowczo, że nie jest mu się w stanie oprzeć, że dręczy go potworny głód, który może uśmierzyć jedynie kawałkiem dobrze wypieczonego, świeżutkiego chleba z masłem topiącym się na wierzchu. 46 Czeladnik piekarski Max Schiller — chłopak piętnastoletni — przeżył największy szok swojego życia, kiedy zobaczył dwóch oficerów marynarki wojennej oraz dwie dziewczyny w balowych sukniach wchodzących przez tylne drzwi piekarni. Takie samo wrażenie wywarła na nim prośba o świeży chleb. Szef piekarni chętnie się zgodził i posłał młodego Schillera do pobliskiej mleczarni po mleko i masło, którego także sobie zażyczyli balowicze. Tu, na tyłach piekarni, wesoła czwórka odbyła ucztę. Młody chłopak odważył się powiedzieć, że marzy o służbie w marynarce, kiedy tylko osiągnie odpowiedni wiek. A najbardziej chciałby pływać na łodziach podwodnych. — Oto młodzian o szlachetnych ambicjach — stwierdził Hans. — Zdradzę ci pewną tajemnicę. Porucznik Oestler i ja służymy właśnie na łodziach podwodnych. Może kiedy dorośniesz, trafisz na łódź pod dowództwem któregoś z nas. Jak się nazywasz? — Schiller, proszę pana. Max Schiller. — No dobrze, Max — powiedział Hans — do łodzi podwodnych bierzemy tylko ochotników. Jeśli dostaniesz się rzeczywiście do marynarki i skończysz podstawowe szkolenie, zgłoś się na służbę na łodziach podwodnych i skontaktuj z którymś z nas. Zrobimy z ciebie podwodniaka. Zachęcając chłopaka, Hans von Dresky wcale nie popisywał się przed dziewczętami. Zareagował w sposób naturalny na młodociany entuzjazm, który niegdyś kierował nim samym. Nie potrafił mu , się oprzeć tak samo, jak nie był w stanie odmówić sobie kawałka świeżo upieczonego chleba. W przyszłości ta cecha dodawania otuchy wszystkim, w których widział odzwierciedlenie własnego entuzjazmu, miała uczynić zeń wybitnego dowódcę, cenionego i wprost uwielbianego przez podwładnych. Musiały jednak upłynąć jeszcze trzy lata, nim miano mu przypomnieć jego łaknienie świeżo upieczonego chleba o piątej rano w letni poranek. W wigilię odjazdu Grety, Ricky'ego i Hansa Froglowie wydali w Domku przyjęcie. Zaprosili niewielką grupkę przyjaciół i krewnych z okolicy. W miejsce konwencjonalnych potraw wspaniały, dębowy stół zastawiono całą paletą serów, kiełbas i mięs na zimno. 47 Podano w obfitości piwo dla młodszych, a dla starszej generacji różnorodność win ze znakomicie zaopatrzonych piwnic Frogla. Spontanicznie zorganizowano występy i wymuszono na Grecie, by odśpiewała kilka szkockich pieśni. Hitem wieczoru bez wątpienia była zaśpiewana przez nią sławna pieśń miłosna Roberta Burnsa Moja miłość jest jak czerwona róża. Wszyscy widzieli, że w trakcie śpiewania ani na moment nie spuściła wzroku z Friedricha Oestlera. Słowa interpretowała z takim uczuciem, że wszyscy obecni, włączając w to oczywiście Ricky'ego, wiedzieli, iż śpiewa ze szczerego serca i wyłącznie do niego je kieruje. Ricky jako pierwszy podbiegł do niej z gratulacjami. A ona miała zapamiętać jego słowa na długo: — Nigdy już nie spojrzę na różę tak, bym nie myślał o tobie — powiedział. — Obojętnie, co będę robił, wystarczy, bym zobaczył różę i wówczas będziesz ze mną. Greta wraz z towarzyszami podróży wyruszyła do Wilhelmshaven następnego ranka. Von Dresky chciał zająć miejsce na niewygodnym tylnym siedzeniu sportowego samochodu, aby Greta mogła siedzieć z przodu przy Rickym, ale dziewczyna nie chciała nawet o tym słyszeć i uparła się, że usiądzie z tyłu razem z całym bagażem. Podróż przez Niemcy zdawała się nie mieć końca, choć gdzieniegdzie jechali szybciej dzięki dłuższym odcinkom nowej autostrady. Nowe szosy budowano dosłownie wszędzie, i to nie tylko w ciągu dnia, ale i nocami. Ricky mocno przyciskał pedał gazu i mały sportowy samochodzik wprost pożerał mile. Dwukrotnie zagotowała się woda w chłodnicy — co wymusiło postoje — i w ten sposób już w dość spokojnym tempie przebyli ostatni odcinek drogi do Wilhelmshaven. Po ulokowaniu Grety w małym hoteliku prowadzonym przez jakąś rodzinę, nikt nawet nie wspomniał o tym, by położyć się tego wieczoru wcześniej ze względu na wielkie wydarzenia, które miało przynieść jutro. Grecie dano godzinę czasu na odświeżenie się i przebranie, po czym w hotelowym hallu pojawił się Ricky, by zabrać ją na tańce organizowane tego wieczoru w klubie oficerskim. Piękna blondynka jako partnerka do tańca miała olbrzymie powodzenie i to do tego stopnia, że Ricky zaczął się poważnie 48 zastanawiać, czy przedstawienie jej przyjaciołom było w ogóle dobrym pomysłem. Następnego dnia Greta patrzyła z dumą, jak Ricky i Hans biorą wraz z innymi oficerami udział w paradzie związanej z uroczystością objęcia dowództwa na nowym U-boocie. Powiewały sztandary. Orkiestra grała chwytającą za serce marszową melodię. Później Ricky przedstawił ją młodemu oficerowi, który odbył w łodzi ćwiczebny rejs po Bałtyku, a teraz obejmował na niej swe pierwsze dowództwo. — To z pewnością dla pana dzień szczególny — powiedziała Greta. — Najważniejszy dzień w życiu marynarza — zgodził się. — Ale chciałbym już, żeby się to wszystko skończyło i bym znalazł się tam, gdzie być powinienem — na morzu. — Zazdroszczę ci — stwierdził Ricky. — Czasami myślę sobie, że będę siedział przykuty do biurka aż do czasu, kiedy przyjdzie mi pójść na emeryturę. Kapitan U-boota wykrzywił usta w uśmiechu. — Cierpliwości, Friedrich. Przyjdzie i twoja kolej. Zawsze myślałem, że stary pokłada w tobie większe nadzieje niż we mnie czy Hansie. Jesteś jego pupilkiem. Pewnie trzyma dla ciebie w zanadrzu coś specjalnego. — Zwrócił się teraz do Grety. — Ale proszę mi powiedzieć, fraulein Mortensen, co pani sądzi o mojej łodzi? Czyż nie jest najpiękniejsza na świecie? Nie było to słowo, które narzucałoby się Grecie przy próbie opisu U-boota — nawet po świeżym malowaniu i przy całej dekoracji flagowej — ale rozumiała dumę kapitana. — Jest nieco mniejsza, niż sobie wyobrażałam — stwierdziła Greta, unikając odpowiedzi wprost. — Chyba wam tam będzie ciasno. — Musisz wybaczyć Grecie sąd, wedle którego duże jest piękne — tłumaczył Ricky. — Płynęła w dół rzeki Clyde na „Queen Mary"... Skutek — wszystko poniżej siedemdziesięciu tysięcy ton wyporności nie robi na niej większego wrażenia. — Ależ to nieprawda — powiedziała ze śmiechem i dała Ric-ky'emu potężną sójkę w bok, ale i tak niemiłosiernie z niej kpili aż do czasu oficjalnego lunchu. , ' ' 49 Wczesnym popołudniem Greta i Ricky wyruszyli małym czarnym samochodem w drogę do Hamburga. Hans von Dresky tym razem im nie towarzyszył. — Przecież do niczego, na Boga, nie jestem wam potrzebny! — powiedział Ricky'emu. — Dość już miałem podróży z wami z Che-mnitz, kiedy wpatrywaliście się w siebie maślanymi oczyma. Czy nikt ci nie mówił, że dwoje to towarzystwo, a troje to tłum? Greta i Ricky przyjęli tę decyzję bez specjalnych oporów. Wybrali „Excelsior", najlepszy hotel w Hamburgu. Greta stanęła trochę z tyłu, jakby niepewna siebie, kiedy Ricky wręczył walizy bagażowemu i poszedł do recepcjonisty. — Poproszę o dwa pojedyncze pokoje, tylko na dzisiejszą noc. Greta wzdrygnęła się mimowolnie. Zdała sobie sprawę, że chciała sprawdzić, czy poprosi o dwuosobowy pokój. I zastanawiała się, czy zaprotestowałaby, gdyby tak rzeczywiście zrobił. Nie próbowała nawet znaleźć wytłumaczenia, dlaczego się wzdrygnęła. Być może był to wyraz ulgi. A może zawód. Recepcjonista sprawdzał duży grafik pokojów hotelowych. — Zaraz zobaczę, herr leutnant. Ach, tak, możecie państwo zająć pokoje numer dziewięć i dziesięć. Zwykle wynajmujemy je en suitę, ale jestem pewny, że się państwu spodobają. Najlepsze w naszym hotelu. Wprawdzie łazienka jest wspólna, ale mam nadzieję, że to do przyjęcia przez pana i fraułein. Nie potrzebował się nawet uśmiechnąć, by dostać zgodę Ric-ky'ego i nadmiernie hojny napiwek. Pokoje były znakomite wedle każdych standardów. Łazienka wspaniała — cała we włoskim marmurze, z pozłacanymi kurkami i armaturą. Greta zwiedzała pokoje i rozpakowywała bagaże, a Ricky poszedł do hallu, żeby dowiedzieć się, jakie rozrywki miał do zaoferowania Hamburg nocą. Ogłoszenie przy recepcji głosiło, że państwowa opera wystawia Der Rosenkavalier. — Czy może pan zarezerwować nam bilety? — zapytał recepcjonistę. — Przykro mi, proszę pana, ale na dzisiejsze przedstawienie już od dawna nie ma miejsc. — Zobaczył zawód malujący się na twarzy Ricky'ego i dodał: — Ale czemu nie mielibyście państwo i tak tam pojechać? Jestem 50 pewien, że jeśli pojedzie pan w mundurze, herr leutnant, coś się znajdzie. Na pana miejscu z pewnością bym tak właśnie zrobił. Ricky zamówił wczesną kolację i taksówkę do opery, a potem poszedł na górę, by przekazać wieści Grecie. Miała na sobie tiulową suknię w kwiaty, w której wyglądała jak z obrazka, a swoją urodę podkreśliła jeszcze założeniem najlepszej biżuterii — trzech sznurów pereł zapierających dech w piersiach. Był to rodzinny skarb, który na urodziny ofiarowała jej babka. Tworzyli piękną parę i, tak jak przewidział recepcjonista, znalazły się dla nich miejsca. Siedzieli przez całe przedstawienie trzymając się za ręce. Złączyli się w jedno, wsłuchani w muzykę. Przeżywali jej uniesienia i smutki, świadomi, że jutro przyniesie im rozstanie, a jednak ciesząc się każdą chwilą, która pozwalała im na przebywanie razem. W taksówce wiozącej ich do hotelu „Excelsior" wtuliła się w niego. W ich pocałunkach była jakaś nagląca raptowność, pośpiech wynikający ze świadomości, że każda upływająca sekunda przynosi nieubłagane jutro; jutro znaczące całą wieczność rozstania. Greta nie mogła znieść myśli o nadchodzącym dniu. Chciała zatrzymać tę noc, chciała, by trwała wiecznie. Stanęła przed drzwiami do swojego pokoju zasmucona, czując, jak ucieka szczęście doznane tego wieczora. Czekało ją wyszeptane dobranoc, a potem samotność hotelowego łóżka i świadomość, że ukochany mężczyzna przebywa w pokoju obok, być może nie mogąc zasnąć, i stacza swoją prywatną bitwę z pożądaniem. — Lepiej powiem ci już dobranoc, Ricky. — Za wcześnie jeszcze na pójście do łóżka. Myślałem, że zaprosisz mnie na strzemiennego. — Chyba na wodę z kranu. Nie mam nic mocniejszego. — Mogę pić nawet z kubka do mycia zębów, ale zapytam służbę hotelową, czy to rzeczywiście najlepsze, co mają do zaoferowania. Uniosła brwi w zdziwieniu, nie całkiem rozumiejąc, o co chodzi. — Pozwoliłem sobie na małą ekstrawagancję w przewidywaniu, że nie zostanę odesłany wprost do łóżka z wybiciem jedenastej. W jej oczach zobaczył błysk udawanego wyrzutu. Istniał tylko jeden sposób, by odkryć tajemnicę. Otworzyła drzwi i zajrzała do środka. Na stole, w całej krasie widniał wazon z dwunastoma .51 czerwonymi różami. Obok stał pojemnik z lodem, w którym chłodziła się butelka szampana. Dalej prezentowały się dwa kielichy na cienkich, wysokich nóżkach. Przepełniła ją wielka radość, ale jedyną zewnętrzną reakcją był wyrzut. — O, Ricky, nie trzeba było! Przecież musiało cię to kosztować ponad połowę miesięcznej pensji. — Rzuciła mu spojrzenie, które miało być pełne pretensji, ale zbyt wiele mieściło się w nim czułości, by je poważnie traktować. — Naprawdę nie powinieneś — powtórzyła. — Moja miłość jest jak czerwona róża — zacytował z uśmiechem pełnym czułości. Rozłożył ręce w geście, który miał usuwać wszelką dwuznaczność. — Miałem nadzieję, że sprawię ci przyjemność. — Ależ sprawiłeś, naprawdę! — Podbiegła i pocałowała go. — Dziękuję, Ricky. Jesteś wspaniały. — Oderwała się od niego i spojrzała błyszczącymi oczami. — Nie ma mowy, żebym wypiła sama całego szampana. Skoro już tu jesteś, wypij strzemiennego, o którego tak się dopominałeś — tyle że musisz sam nalać. Przeszła przez pokój i zamknęła drzwi, kiedy otwierał szampana. Korek wyskoczył z hukiem, a on sprawnie nalewał pieniący się płyn do dwóch kieliszków. — Wypijmy za nas, kochanie. Za nasze szczęście w przyszłości. Za moją miłość do ciebie i twoją do mnie. — Mówił to z teatralną przesadą, niemal bufonadą, ale nagle zniżył głos i wpatrywał się w nią z kieliszkiem wzniesionym ku górze. — Za nas, kochana... Prosit. — Za nas — powtórzyła echem po niemiecku. A potem dodała szkocki toast: — Slainte Mhah. Wychylili kielichy do dna. Greta próbowała szampana tylko dwa razy w życiu i to zaledwie odrobinę. Jego łagodny, lemoniadowy smak oszukał ją przedtem i tak samo było tym razem — swą mocą upajał i usypiał zarazem zmysły. Kielichy napełniły się powtórnie. — Kolejny toast — oświadczył radośnie. — Za twojego ojca i matkę, którzy poczęli tak śliczną córkę. I za dzień, kiedy im ją zabiorę. 52 Nastrój Grety odzwierciedlał jego rozbawienie. Porwała wojskową czapkę Ricky'ego i założyła sobie na blond czuprynę. — Teraz moja kolej — upierała się, żądając, by raz jeszcze napełnić kieliszki. — Za dumę Kriegsmarine — admirała Fried-richa Oestlera. Ricky zaśmiał się. — Hej, jeszcze nie jestem nawet kapitanem! Greta zachichotała. — Różnica między mną a niemiecką marynarką wojenną — stwierdziła konspiracyjnym tonem — polega na tym, że ja znam twoją prawdziwą wartość. A więc powiem to raz jeszcze. Za admirała Friedricha Oestlera. — No dobrze — poddał się Ricky. — Wypiję za to. A kiedy wrócę do Wilhelmshaven, zrobię co w mojej mocy, żebyś weszła do rady przyznającej awanse. Butelka szampana opróżniła się w zadziwiająco krótkim czasie. Odkrycie to wprawiło Gretę niemal w histeryczny śmiech. Udawała nawet, że próbuje wyżąć butelkę, by wycisnąć z niej choć kilka kropel. — Pusta, Ricky — powiedziała z wielkim zdziwieniem. — Całkiem pusta! — Odstawiła butelkę z powrotem do kubełka. — Jest na to tylko jedna rada. Będę musiała zadzwonić po kolejną. Ale ja za nią zapłacę. Mam jeszcze przeszło połowę kieszonkowego na wakacje. — Zaśmiała się po raz kolejny i zachwiała się, usiłując dojść do telefonu na stole. Ricky wstał i łagodnie podprowadził ją z powrotem do sofy na rzeźbionych nogach, na której siedzieli przedtem. Posadził ją i pochylił się nad nią ze srogim grymasem twarzy. — Panienko szanowna. Odnoszę wrażenie, że jest pani pijana. Spojrzała na niego zalotnie. — Ale tylko ociupinkę — powiedziała z chichotem. Ricky uśmiechnął się. — Moja wina. Twoja babcia udusiłaby mnie gołymi rękami, gdyby cię zobaczyła w tym stanie. Chyba wyobrażasz sobie, co by powiedziała? — Naśladował frau Frogel, przedrzeźniając jej rozbudowane poczucie godności: — Friedrich, ty podlecu jeden! Zaufałam ci powierzając wnucz- . " s '- 53 kę, a ty wlewasz w nią trunki, aż jej się uszami wylewa! Zabiję cię na śmierć przy pomocy tej oto parasolki! Greta pokładała się ze śmiechu. — Ty zbereźniku! — wykrzykiwała. — Przypominasz bardziej babcię niż ona sama. — A teraz coś naprawdę ode mnie — powiedział z uśmiechem. — Czas, żebyś się znalazła w łóżku, młoda panienko. Jak sądzisz, uda ci się tam dotrzeć o własnych siłach? — Wypiłabym jeszcze trochę szampana. — Ja też, Greto. Ale gdybym to zrobił, nie miałbym pewności, że zachowam się w sposób odpowiedni. Już i teraz mi ciężko. Otrzeźwiała nieco. — Naprawdę musisz iść? — I nim zdążył się odezwać, odpowiedziała na własne pytanie: — No tak, musisz. — Uśmiechnęła się blado. Przecież widziała, że wcale nie chciał iść, że się zmuszał. Zapewne jej twarz zdradzała podobne odczucia. Dlaczego już nie szedł, natychmiast? Czy nie zdawał sobie sprawy, że każda sekunda czyni sytuację jeszcze trudniejszą? Za chwilę przestanie się zupełnie kontrolować i zacznie błagać, by został. — Dasz sobie radę? — zapytał z ociąganiem. — Tak. — To ja już sobie pójdę. — Tak, Ricky. — Mogę wrócić? Tylko żeby powiedzieć dobranoc i upewnić się, że wszystko w porządku? — Tak, proszę. To był cudowny dzień, Ricky. Bardzo ci dziękuję. Za wszystko. Rozebrała się i właśnie wdrapywała się do wielkiego podwójnego łoża, kiedy usłyszała, że otwierają się drzwi łączące ich pokoje. — Czy jesteś już w łóżku, Greto? — Prawie. Możesz wejść. Siedziała na łóżku, przykryta kołderką po talię; przyzwoicie, w niebiesko-żółtej koszulce nocnej. Koszula nie miała rękawów, jedynie dwie szerokie szelki biegnące wzdłuż pleców. Greta siedziała z podkurczonymi nogami, obejmując rękami okryte kołdrą kolana. On miał na sobie zielony, jedwabny szlafrok okrywający pidżamę w kolorze złota. 54 Usiadł na kraju łóżka i ujął jej dłonie. Czuła bijący od niego kwaśnosłodkawy zapach cytrynowego mydła. — Wyglądasz jak obrazek, do którego chciałbym wracać co wieczór — powiedział miękko. Przesunął dłoń wzdłuż jej lewego ramienia, by ją ująć tuż pod barkiem. A potem w zdziwieniu wpatrzył się w miejsce, gdzie zaskoczona dłoń dotknęła gołego ciała. — Cała drżysz. Czy jest ci zimno? — To nie zimno, Ricky. To twój dotyk. Natychmiast cofnął dłoń, a usta układały się już do przeprosin. — Chcę, żebyś mnie dotykał — powiedziała. Z okrzykiem „Greto, kochana moja" wziął ją w ramiona. Przycisnął mocno jej policzek wtulony w jego ramię. Słyszała głośne łomotanie serca Ricky'ego. Odwróciła ku niemu twarz i jej rozpalone usta napotkały jego wargi. Zaczęło ogarniać ją szaleństwo, kiedy poczuła jego język w swoich ustach. Opadła na łóżko pociągając Ricky'ego za sobą. Kołdra osunęła się niżej kolan, kiedy w rozkoszy wyprostowała nogi. Szukali największej bliskości w uścisku. Poczuła, że koszula nocna wędruje powyżej talii, ale dawno już zapomniała o skromności i nie obchodziło ją nic więcej ponad to, co się w tej chwili działo. Wiedziała tylko, że cała płonie. Przepełniło ją szczęście, że ten stan wywołał mężczyzna, który zdecydował się ją właśnie pokochać. Przebiegły ją dreszcze, kiedy jego dłoń wędrowała po jej nagim biodrze i wzdłuż pleców. Przytuleni do siebie przewracali się na łóżku. Koszula nocna podeszła zupełnie do góry i zatrzymała się na szyi. Greta walczyła, usiłując ją zrzucić. Jakby odgadując jej życzenie, pomógł jej przełożyć ją przez głowę i odrzucił daleko. Usłyszała jego westchnienie i poczuła dreszcz rozkoszy, kiedy ujął w dłonie jej twarde piersi o nabrzmiałych sutkach. Zagubił się w szaleństwie pożądania tak samo jak i ona. — Greta, kochanie moje, kochana, kochana — powtarzał szeptem raz za razem. Nie mogła znieść bariery jego ubrania oddzielającej ich ciała. Szarpała w szale, próbując go z niego uwolnić. Teraz, oboje nadzy, mogli się połączyć w jedno. Jego ciało szukało jej, tak samo jak ona jego. 55 Szok rozkoszy sprawił, że głośno krzyknęła czując twardość na swoich udach. Pragnęła teraz pchnięcia, które dopełniłoby połączenia i doprowadziło do szczytu rozkoszy. Ale nigdy nie nadeszło. Odsunął się od niej. Usiadł na łóżku, u jej stóp. — Ricky — szepnęła — Ricky? — Spojrzała na niego zdumiona. Położył się obok niej i delikatnie wziął ją w ramiona. Przytulił ją i całował jej włosy. — Przepraszam, kochana. To szaleństwo. Wypiłaś za dużo szampana, a ja z tego skorzystałem. Mam nadzieję, że mi wybaczysz. Po prostu nie mogłem się powstrzymać. — Ricky, kochany. Jestem twoja. Nieważne, co się stanie. Możesz mnie mieć, jeśli tylko chcesz. — I Bóg świadkiem, że chcę — powiedział miękko. — Pragnę cię bardziej niż czegokolwiek dotąd. Chcę cię. Ale nie tak. Powierzono mi opiekę nad tobą. Miałem o ciebie dbać — a nie uwieść. I będziesz moja, kochana, ale tak, jak być powinno. Weźmiemy ślub. — Chyba masz rację, powinniśmy poczekać — zgodziła się. — Ale czy będziesz mnie pragnął tak samo, Ricky? Po tym, co stało się dziś w nocy? Popatrz tylko, ani kawałka ubrania i w ogóle nie czuję wstydu. Co ty sobie o mnie myślisz? — Kocham cię, Greto. Nie wolno ci mieć poczucia winy. Wina leży po mojej stronie. To ja zawiodłem zaufanie twoich dziadków. Ale na swoje usprawiedliwienie mam to, że cię kocham — i będę kochał tak długo, jak starczy mi w życiu tchu. Musisz mi wierzyć. Przytuliła się do niego. — Przecież tak naprawdę nic się nie stało, Ricky. Przecież nie... — urwała w pół zdania, a on uśmiechnął się. — Wiem, kochana. A teraz lepiej, żebym wrócił do swego łóżka. — Popatrzył na nią. — Jesteś piękna... Nie wiem, jak będę w stanie oderwać się od ciebie. Przejechała palcem po jego nagim boku. — Wcale nie musisz już uciekać. Połóżmy się jeszcze na chwilę. Tym razem ja będę tą mocniejszą stroną. Jeśli posuniesz się za daleko, wyrzucę cię z łóżka. Ricky wykrzywił twarz w grymasie. 56 — Obiecuję przyzwoitość — powiedział. Leżeli wtuleni w siebie. Całowali się. Pieścili. W końcu zasnęli. Zegar na wieży kościoła wybił piątą, kiedy Ricky wysunął się spod ramienia Grety, zebrał ubranie i na palcach wrócił do swojego pokoju. III. O'ROURKE W zupełnie innej części Hamburga Kevin O'Rourke słyszał, jak zegar z wieży kościoła wybija godzinę piątą. Ostatni tragarz przeszedł w drodze na molo. Człowiek ten przyjaźnie życzył drugiemu oficerowi „Barona Montrose" dobrej nocy i pomachał ręką na pożegnanie. O'Rourke odpowiedział pozdrowieniem. Oparł się o reling statku chłonąc ciszę lipcowego poranka. Doki stały w ciszy od momentu, gdy przestały hałasować dźwigi „Barona Montrose". Ostatnia część ładunku złomu z Baltimore znajdowała się w wagonach na nabrzeżu załadowczym. Pewnie zostanie przetopiona na armaty, myślał O'Rourke. Łobuzy rządzące teraz Niemcami zdawali się kochać w broni. Otwarcie lekceważyli warunki Traktatu Wersalskiego i uzbrajali kraj, jak się tylko dało najszybciej. Wszyscy odwiedzający Niemcy widzieli, co się wyprawia, ale rządy w Londynie i Paryżu pozostały głuche i ślepe na to, co się dzieje. A może nie miały możliwości, by cokolwiek w tej sprawie zrobić. Nawrót militaryzmu w Niemczech dokonujący się w sposób tak otwarty nie bardzo martwił O'Rourke'a. Był to bowiem tylko wierzchołek góry lodowej. Bóg jedyny natomiast wiedział, co Niemcy wyprawiali w sekrecie. Najbardziej przerażało i bolało O'Rourke'a to, co wyczyniały w Niemczech siły paramilitarne. Nienawidził tłuszczy. Widok dorosłych ludzi wykrzykujących slogany i maszerujących po ulicach w wielotysięcznym tłumie wzbudzał w nim obrzydzenie. Jako zaprzysięgły indywidualista nie mógł wprost pojąć potrzeby gromadzenia się w taki sposób i prezentowania poglądów w bezmyślnej masie. Stanowiło to zaprzeczenie .-''/'' 57 zdrowego rozsądku. Świadczyło także o bezwolności jednostki i podporządkowaniu się wyjącemu stadu. O'Rourke dawał sobie taką samą szansę na dobrowolne uczestnictwo w demonstracji publicznej celem prezentacji swoich poglądów politycznych — obojętnie, czy Lewicy, Centrum czy Prawicy —jak na lot na Księżyc. Żeby wrzeszczeć w tłumie, trzeba się najpierw wypisać z rasy ludzkiej. O'Rourke miał świeżo w pamięci zdarzenie, którego był świadkiem w dniu wczorajszym. Wracał na statek przez jedną z biedniejszych dzielnic miasta i natrafił na kordon Brunatnych Koszul. Uzbrojeni w styliska szalejący fanatycy nazistowscy rozdzielili się na mniejsze grupki i ruszyli w poszukiwaniu żydowskich sklepów. Przebiegli obok niego i wybili wszystkie szyby w komisie meblowym. Wyciągnęli przerażonego właściciela na ulicę i bezlitośnie go skatowali. A potem wywlekli ze sklepu używane meble i zrobili na środku ulicy wielkie ognisko. O'Rourke chciał rzucić się w ten tłum z pięściami i rozpędzić dręczycieli Żydów. Ale tego nie uczynił. Stał i przyglądał się bez kiwnięcia palcem. I ta prawda dręczyła go teraz nie dając spokoju. Dał się zastraszyć. Wiedział, że gdyby się wtrącił, ściągnąłby na siebie gniew tych wariatów i zapewne podzielił los Żyda. Rozbita głowa za taki gest, bowiem byłby to tylko gest, zdawała się zbyt wysoką ceną. Na pocieszenie został mu gniew, który te wypadki w nim wywołały. Inni przechodnie śmiali się, a nawet podjudzali gwałtowników. Inni pośpiesznie przechodzili, udając, że nic się nie dzieje. O'Rourke miał przynajmniej swój gniew i swój wstyd. Palił go teraz równym płomieniem. Kevin nienawidził swojego tchórzostwa, gardził sobą za to, że nie stać go było na działanie godne człowieka. Powtarzał sobie setki razy, że gdyby kiedykolwiek jeszcze przyszło mu być świadkiem takiego incydentu, nie cofnie się już przed działaniem. Teraz tak myślał, wiedząc, że nic już nie zmieni losu tamtego nieszczęsnego Żyda. Za cichym rejonem towarowych doków spał Hamburg. W ciszy budzącego się dnia O'Rourke w duchu sam sobie złożył ślubowanie. Nigdy więcej, przenigdy nie zdradzi swoich ideałów i szacunku do samego siebie, nie wypełniając tego, co nakazuje mu człowieczeństwo. 58 Na bezgłośną przysięgę nie odpowiedział grom z jasnego nieba, ale życie zadziwiająco szybko wystawiło jego przyrzeczenie na próbę. Tak jakby bezsenne bogi, nudząc się brakiem petycji o tej porze, z olbrzymim entuzjazmem rzuciły się na człowieka, który pamiętał o ich istnieniu. W każdym razie przysięga, ledwie poczęta i zapisana w umyśle O'Rourke'a, nagle postawiła go w obliczu sytuacji, która miała przetestować jego odwagę i nadać nowy kierunek całemu życiu. Jak na ironię, dziewczyna, której przypisano główną rolę w wydarzeniach zmieniających jego losy, spała nieświadoma tych wypadków w hotelu oddalonym ledwie o kilka mil. Greta Mortensen, jako dobrowolna niewolnica miłości, która nigdy nie miała wygasnąć, weszła już nieodwołalnie na tę ścieżkę przeznaczenia. O'Rourke stał u początku swojej, a złożona przysięga miała oznajmić mu przyszły los tupotem biegnących stóp. Usłyszał kroki biegnącego człowieka na długo przedtem, zanim go zobaczył. Dźwięk zdawał się dochodzić z wybrukowanej uliczki, zza baraku przeładunkowego z czerwonej cegły. Kroki odbijały się echem w spokojnym powietrzu poranka, co sprawiło, że O'Rourke jakby dzielił cały świat doków jedynie z tym człowiekiem. Odgłos stóp w biegu nie wzbudził w nim żadnych uczuć prócz zwykłej ciekawości. Nawet podczas najspokojniejszej wachty czyjaś obecność w dokach nie była niczym szczególnym. Odgłos kroków o piątej rano — czy to spokojnego stąpania nocnego stróża, czy zygzakowatego kroku wstawionego marynarza — nie wzbudzał niczyjej ciekawości. Ale bieg wskazywał na rozgrywający się dramat. Po cóż taki pośpiech, kiedy wszystko śpi? Tempo kroków stało się wolniejsze. O'Rourke zobaczył człowieka. Wyłonił się zza ostatniego wagonu. Twarz przykrywał rękami; zdawał się szlochać. Wyglądał na wyczerpanego; słaniał się na nogach. Nagle jakby zebrał się w sobie. Wyprostował się i zaczął iść wzdłuż mola chwiejnym, zmęczonym krokiem. O'Rourke słyszał jego ciężki oddech. Człowiek zatrzymał się u wejścia na schodnię. Obejrzał się w lewo, potem w prawo. Wszedł na pierwszy schodek i popatrzył w górę. W tym momencie dojrzał twarz O'Rourke'a. Cofnął się z takim przerażeniem, że O'Rourke zaczął się zastanawiać, co też może wywołać w drugim człowieku tak potworny strach. 59 — Dzień dobry — powiedział grzecznie O'Rourke. — Szukasz kogoś? W oczach człowieka zamigotała nadzieja. — Anglik? — zapytał. O'Rourke identyfikował się z wszystkim co celtyckie, tak że pozwolił sobie jedynie na uśmieszek z racji tego, że nieznajomy z mola od razu utożsamia język angielski z narodowością. Powstrzymał się jednak przed komplikowaniem sprawy i oświadczeniem, że tak naprawdę to jest Irlandczykiem, a dokładniej pół-Irlandczykiem, czy też Brytyjczykiem. — Tak, masz jakieś kłopoty? Błagalne spojrzenie nieznajomego zdradzało desperację. — Proszę mi pomóc. Jestem prawie wykończony. Już nie mogę biec dalej. Błagam, niech mi pan pomoże. — Jego angielski miał silny akcent obcy, ale był płynny. O'Rourke wpatrywał się w przybysza. — Uciekasz przed prawem? Twarz człowieka wyrażała cierpienie. — Nie popełniłem żadnego przestępstwa. Proszę mi wierzyć. — To dlaczego uciekasz? — Aresztowali moich rodziców... Czekali na mnie... —przerwał, a w jego oczach malował się strach. Zza baraku z czerwonej cegły dobiegł odgłos pościgu. Tym razem biegło wielu ludzi. Ich głosy niosły się w powietrzu jak rozkazy; słychać było podawanie kierunku. Mężczyzna zawisnął bezsilnie na pierwszym stojaku schodni. Zwiesił ramiona i spojrzał na O'Rourke'a jak w agonii. — To oni — powiedział ochrypłym głosem. — Teraz już za późno. O'Rourke tym razem poszedł za głosem instynktu. — Szybko! — krzyknął. — Tutaj! Człowiek zareagował, jakby ktoś wstrzyknął mu zastrzyk z witamin. Potykając się wbiegł na szczyt trapu. O'Rourke przeprowadził go przez przejście i otworzył drzwi do swojej kajuty. Mężczyzna rozejrzał się ze zdziwieniem po pokoiku o powierzchni dziewięciu stóp kwadratowych, zaniepokojony brakiem awaryjnego wyjścia. — Nic ci się tutaj nie stanie — uspokajał wcale nie przekonany O'Rourke. — Siedź tu cicho i nie pokazuj się nikomu. — Otworzył 60 drzwi do szafy. — Właź tutaj. Masz dosyć miejsca, żeby usiąść. Ubrania cię przykryją. — Porwał dodatkowy koc zwinięty starannie na siedzisku. — Przykryj tym głowę. Nie będzie cię widać. I nie panikuj, kiedy cię zamknę na klucz. Nie otworzę tych drzwi, chyba że będą przeszukiwać statek i mnie do tego zmuszą. Jeśli tak się stanie, to i ja jestem załatwiony na cacy. Ale wcześniej muszą mi wydrzeć ten klucz. Człowiek wahał się tylko moment. Rzucił się na podłogę w szafie i wcisnął w sam kąt. Nasunął na głowę koc i z wdzięcznością skinął do O'Rourke'a, który przesunął ubrania, by go jeszcze lepiej ukryć. — Siedź tu spokojnie — dodawał mu odwagi. — I zostaw tych łobuzów mnie. Już ja ich zbiję z tropu. — Zamknął drzwi, przekręcił klucz i wsadził go do kieszeni. Potem wyszedł z kajuty, którą także zamknął na klucz. Kiedy znalazł się na pokładzie, usłyszał ludzi przeszukujących z wrzaskami rejon wagonów. Przez moment patrzył na wielkoluda o kręconych blond włosach, który zniknął między wagonami. To wystarczyło, by wiedział, co się stało. Ścigający miał na sobie brunatną koszulę w odcieniu khaki, ze znajomą swastyką na rękawie. O'Rourke wycofał się szybko, by go nie dostrzegli. Oczyma przebiegał po pokładzie w poszukiwaniu czegoś, co by odwróciło ich uwagę. W głowie rodził mu się pewien plan. Zatrzymał wzrok na ciężkiej szekli, używanej do mocowania końcówki brezentowej pokrywy luku. O'Rourke wykrzywił twarz w uśmiechu. Stary by się wściekł, gdyby kiedykolwiek poznał szczegóły, ale teraz O'Rourke kichał na starego, jak i na uszczerbek ekwipunku statku. Warto było poświęcić szeklę. Podniósł ciężkie żelastwo i zarzucił je na barki. Ważyło dobrze ponad siedemdziesiąt kilo. Chwiejnym krokiem podszedł do burty przeciwległej do mola i z zamachem wrzucił szeklę do wody. Rozległ się potężny plusk i żelastwo zniknęło. O'Rourke patrzył na kręgi w wodzie, a potem zaczął wrzeszczeć ile sił w płucach. — Wracaj, ty sakramencki łobuzie! Wracaj, wracaj! Zatrzymując się tylko na moment, by porwać ze stolarni potężny kawał deski, zbiegł po trapie na molo. Wymachując dechą jak , '- • 61 maczugą wrzasnął jeszcze parokrotnie i miotał się po nabrzeżu jak zeźlony łowca głów na ścieżce wojennej. W pełnym biegu wpadł na cztery brunatne koszule, które wybrały akurat ten moment, by wyleźć spod wagonów. O'Rourke jazgotał na nich wściekle po angielsku, z radością rzucając przekleństwa na zaskoczonych mężczyzn. Najpierw wzięli go za swoją ofiarę, co okazało się błędem aż nazbyt widocznym w momencie, kiedy rozzłoszczony Irlandczyk zaczął na nich wrzeszczeć po angielsku i wymachiwać rękami. Zaniepokojeni nieco kawałem drewna, którym wymachiwał O'Rourke, mężczyźni odetchnęli z ulgą, kiedy pojawił się ich oficer mówiący po angielsku, by zająć się tym maniakiem. Nastawienie nazistowskiego oficera zmieniło się z zimnej nienawiści w śliską uprzejmość, gdy zorientował się, że wściekły Brytyjczyk o mało co nie złapał człowieka, którego poszukiwał jego oddział specjalny. Człowiek ten wyskoczył z pokładu statku, by umknąć przed gniewem brytyjskiej maczugi. Tak naprawdę, gdyby nie głupota patrolu, który nie zrozumiał, co mówi Brytyjczyk, zapewne złapaliby uciekiniera. Teraz pewnie przepłynął już przez doki i uciekł na dobre. Oficer zwymyślał patrol. Któryś wymamrotał coś o plusku wody i o tym, że chcieli pobiec i sprawdzić, ale że wtedy wpadł na nich ten cudzoziemski oficer. Ludzie otrzymali rozkazy, by przeszukać miejsca możliwego wyjścia z wody poszukiwanego. — Będę musiał sporządzić raport z tego wydarzenia — stwierdził mówiący po angielsku nazista. — Może będzie pan tak dobry i zgłosi się do Oddziału Ochrony Wybrzeża, powiedzmy o dziesiątej. Będziemy potrzebować pańskiego zeznania. — Czy to naprawdę konieczne? — spytał O'Rourke. — O ósmej przesuwamy statek na nabrzeże węglowe i około północy ruszamy w rejs. W ogóle nie spałem. — Przykro mi, ale muszę nalegać. Tropiliśmy tego kryminalistę aż do doków, ale to — tu machnął ręką w bliżej nieokreślonym kierunku — nie nasze terytorium. Doki pozostają pod jurysdykcją Oddziału Ochrony Wybrzeża i, czy mi się podoba czy nie, muszę ich obarczyć odpowiedzialnością za aresztowanie kryminalisty. Oni znają teren i mają prawo dokonać inspekcji na obcych statkach. 62 O'Rourke musiał to przełknąć. Podał naziście swoje nazwisko, stopień i nazwę statku, a następnie otrzymał adres, pod który miał się zgłosić o dziesiątej wraz z jakimś dokumentem tożsamości. — Dlaczego ścigaliście tego człowieka? — spytał nazistę. — To kryminalista i wróg państwa. — Ale czy kogoś zabił albo coś ukradł? Co takiego zrobił? — Udawał lekarza. Dokonywał nielegalnych operacji. O'Rourke z wysiłkiem przełknął ślinę. Czyżby nadstawiał karku za faceta od skrobanek? — Ale zapłaci za swoje zbrodnie — stwierdził nazista. — No tak — rzucił O'Rourke i zmusił się, by popatrzeć naziście w oczy. — Mam nadzieję, że go dopadniecie. — Patrzył, jak oficer udaje się w poszukiwaniu rozproszonego patrolu. Następnie powrócił na „Barona Montrose". Chciał przeprowadzić męską rozmowę z uciekinierem, póki nie zanurzy się w to bagno po samą szyję. O'Rourke podjął już wszystkie najistotniejsze decyzje, zanim doszedł do bliżej nieokreślonego, szarawego budynku, który stanowił siedzibę Oddziału Ochrony Wybrzeża. Nie tylko miał zamiar ukryć uciekiniera, ale zrobić wszystko co w swojej mocy, by wywieźć go z Niemiec do Londynu. I nie powie o tym absolutnie nikomu. Ani pierwszemu oficerowi, ani kapitanowi, ani swojemu kumplowi, drugiemu mechanikowi. Nikomu. Jego zamiary były niezgodne z prawem i nie myślał nikogo w to mieszać. Zdecydował także, jaką linię postępowania przyjąć wobec władz niemieckich. Jeśli u nich liczyło się wyłącznie uwielbienie dla Hitlera, to dorówna im w miłości do tego nadętego pyszałka. Zauważył na podstawie własnych kontaktów z Niemcami, że zaprzysięgli naziści wywoływali u właścicieli sklepów, barmanów, a nawet znaczniejszych obywateli coś na podobieństwo służalczości. Przecież nie wygra z nimi okazując pogardę i niesmak wobec ich reżymu, ale może ich rozbroić udając dlań bezkrytyczny podziw. Przecież prosperowali dzięki kłamstwu. A więc, do diabła, nakarmi ich kłamstwami. Może odezwała się w nim irlandzka dusza, ' '" 63 ale już on z nimi zagra w zielone, a dysponuje przecież i odpowiednim językiem, i wyobraźnią. Jakakolwiek bojaźń czy niepokój, obecne wcześniej, zniknęły całkiem, kiedy dotarł do szarawego budynku Ochrony Wybrzeża. Miast strachu ogarnęło go podniecenie, radość z tego, co zamierzał uczynić. „Kryminalista" — tak określił nazista uciekiniera. „Dokonywał nielegalnych operacji", mówił. „Wróg państwa". O'Rourke wiedział, komu wierzyć po przeprowadzonym szeptem przesłuchaniu człowieka w kajucie. Uciekinierem był doktor Johann Rabin, lat trzydzieści dziewięć. Jego przestępstwo wobec państwa polegało na tym, że urodził się z żydowskich rodziców. Jego nielegalne operacje ograniczyły się do jednej, która polegała na usunięciu czterech kul z ciała piętnastoletniego chłopaka przyniesionego do gabinetu przez zapłakanego ojca. Chłopak umarł na stole operacyjnym, a Rabin sporządził opis przypadku wedle normalnego w takich sytuacjach trybu. Przed kolacją wyszedł na spacer i tuż przed powrotem do domu został ostrzeżony, że naziści aresztowali rodziców, a teraz czekają na niego. Rabin wiedział zbyt dobrze, co działo się z aresztowanymi Żydami. Uciekł, mimo że dostrzegli go ścigający. O'Rourke zgłosił się do znudzonego urzędnika w informacji tuż przy wejściu do budynku. Kazano mu czekać w korytarzu. Wokół siedzieli ludzie najprzeróżniejszego typu. Widok brytyjskiego oficera nikogo nie zainteresował. W końcu wywołano jego nazwisko. Wprowadzono go do pokoju zajmowanego przez człowieka w mundurze marynarki, cywila o zawziętej gębie i dwie Brunatne Koszule w oficerkach. Nie dokonano żadnej prezentacji, ale O'Rourke szybko zorientował się, że ten z marynarki był rzeczywiście od ochrony wybrzeża, podczas gdy pozostali stanowili jakąś polityczną policję. Obejrzeli jego dokumenty. Pokazali fotografię Johanna Rabina. Czy tego człowieka widział na statku? O'Rourke przytaknął. Tak jest, to właśnie ten pieprzony złodziej prowiantu. Dostałby tęgie baty, gdyby go tylko dopadł. Pierdzielony Żydek, co? Człowiek z marynarki przetłumaczył ostatnie stwierdzenie pozostałym, którzy nie całkiem złapali sens wypowiedzi. Przyglądał się 64 O'Rourke'owi jakby z niesmakiem, ale lodowate twarze pozostałych nieco stajały. O'Rourke czuł satysfakcję. A przecież jeszcze tak naprawdę nie zaczął. — Jakie ma pan odczucia co do Niemiec? — spytał go cywil. Powiedział im, że to państwo rozwijające się. Nie to co Brytania, kraj dekadencki i praktycznie skończony. Niemcy pod dynamicznym dowództwem na pewno do czegoś dojdą. W końcu wygrywały walkę z bezrobociem, inflacją, dochodziły do należnego miejsca w Europie. O'Rourke nie miał wprost słów zachwytu dla Niemiec. Cywil omal nie zamruczał z błogości. — Niektórzy z polityków angielskich zdają się nie podzielać takich poglądów — zauważył. — Wypowiadają się przeciw Fiih-rerowi i temu, co dokonuje się w Niemczech. — Angielscy politycy wcale nie są moi — stwierdził z oburzeniem O'Rourke. — Jestem Irlandczykiem. Jeśli chce pan wywołać bitkę z Irlandczykiem, wystarczy nazwać go Anglikiem. Po jakichś piętnastu minutach typ z marynarki miał już serdecznie dość człowieka o nazwisku O'Rourke. Zanotował skrupulatnie wszystkie odpowiedzi, które cokolwiek wnosiły do sprawy poszukiwania Johanna Rabina, sprawy, której nie zamierzał poświęcić całej swej energii. Ci pałający nienawiścią do Żydów mogli się sami zająć swą brudną robotą. On miał na głowie mnóstwo prawdziwych kryminalistów. — Dam zeznania Brytyjczyka do przepisania na maszynie — powiedział do cywila. — Niech je przed wyjściem podpisze. Człowiek z marynarki zostawił zeznania w pokoju maszynistek, a potem poszedł odetchnąć do malutkiego pokoiku zajmowanego przez sekcję marynarki Abwehry. Jak się spodziewał, dwaj oficerowie zajmujący pokój raczyli się właśnie kawą i zaprosili go do towarzystwa. — Nie znoszę ludzi, którzy najeżdżają na własny kraj — zwierzył się oficerom Abwehry i opowiedział im o O'Rourke'u. — Tak kadzi temu wieprzowi Ebhardtowi, jakby chciał wstąpić do partii. Ebhardt pewnie już go zapisuje. Dwaj abwehrowcy wymienili spojrzenia, których nie zauważył człowiek z marynarki. Na biurku przed oficerem starszym stopniem leżało pismo od Heinricha Kramera, dostarczone dziś rano. 65 Przypominało, by stale pamiętać o możliwości rekrutowania agentów i informatorów spośród tysięcy cudzoziemskich marynarzy przewijających się przez port w Hamburgu. — Chcielibyśmy poznać tego żydożercę o irlandzkim nazwisku — stwierdził starszy stopniem oficer z Abwehry. — Żeby mu pokazać, kto tu rządzi. Człowiek z marynarki skrzywił się. — Stale zapominam, że wy od spraw pst-pst wykazujecie niezdrowe zainteresowanie wszelkim barachłem przewijającym się przez ten port. Serdecznie zapraszam. Tak więc, kiedy O'Rourke podpisał zeznanie i odeszła trójka nazistów, człowiek z marynarki wpakował go do pokoju z kolejnym cywilem; facet w wieku lat czterdziestu paru o dość surowej twarzy, na której jakby wypisano słowo „marynarka". Twarz wskazywała, że spędził mnóstwo czasu na morzu. O'Rourke szybko przekonał się, że to całkiem inna para kaloszy niż ci, którzy przesłuchiwali go uprzednio. Po pierwsze ten gość był wykształcony. Zadawał celne pytania i do tego wprost. Poza tym w ogóle zdawało się go nie wzruszać O'Rour-ke'owe uwielbienie Hitlera i nowej Rzeszy. Reakcją były pytania rzucane wprost, po których serce Irlandczyka na moment zamarło. — Twierdzi pan, że podziwia Niemcy i stawia je wyżej nad własny kraj? Czy byłby pan w związku z tym gotów służyć Niemcom i ich interesom? — A kto wspominał cokolwiek o pracy na rzecz Niemiec? — postawił się O'Rourke. — Ja — warknął oficer Abwehry. — Jeżeli ten kraj jest rzeczywiście taki, jak pan twierdzi, a pański tak podły, jak pan utrzymuje, czy nie chciałby pan pracować dla Niemiec, a przeciwko ludziom, którzy chcą Niemcy poniżyć? A może pański sentyment do Niemiec to tylko czcze gadanie? O'Rourke, którego cieszyło wywiedzenie w pole pierwszego zestawu przesłuchujących, przekonał się, że takie udawanie nie działa na tego faceta. Ten gość nie zadawał pytań jedynie po to, by je zadać. O'Rourke uśmiechnął się więc szeroko. — Jestem tylko ciężko pracującym marynarzem — powiedział 66 i rozbrajająco rozłożył ręce. — W jakiż to sposób miałbym przysłużyć się Niemcom? — Ciężko pracujący marynarz ogląda wiele portów i statków — odpowiedział abwehrowiec. Popatrzył Irlandczykowi prosto w oczy. — Mógłby pan przekazywać interesujące naszą marynarkę informacje o marynarce brytyjskiej. Zostałby pan dobrze wynagrodzony. Dreszcz przebiegł po plecach Irlandczykowi. — Pewnie trzydziestoma srebrnikami, co? Nie owija pan rzeczy w bawełnę, nieprawdaż? Abwehrowiec nieco się zreflektował. — Przedstawiłem panu hipotezę. Moim kolegom naświetlił pan swe nastawienie do tego kraju. Chcę sprawdzić prawdziwość tych stwierdzeń. O'Rourke zmusił się do bladego uśmiechu. — No cóż, skoro to tylko hipoteza, to nie mam nic przeciw hipotetycznej odpowiedzi. Chce pan wiedzieć, pod jakim warunkiem wziąłbym się za szpiegostwo na rzecz Niemiec? Nie sądzę, żebym mógł to robić wyłącznie dla pieniędzy. Nie jestem typem najemnika. Musiałoby w tym być coś znacznie istotniejszego. Jakiś ideał. — Mówił pan o swoim podziwie dla niemieckich ideałów. O'Rourke uśmiechnął się znowu. — No cóż, podziw dla ideału to jedno, a umieranie zań to drugie. — A co z irlandzkimi ideałami? — warknął oficer, zaskakując O'Rourke'a. — Nie chciałby pan zobaczyć końca panowania Brytyjczyków na północy? Niemiec dotknął materii tak drażliwej i szokującej dla O'Rour-ke'a jak szpiegowanie przeciw Królewskiej Marynarce. Ale przecież ten człowiek nie wiedział, jak zginął ojciec Irlandczyka, ani jaka śmierć spotkała w trzy lata później jego matkę. O'Rourke wytężył wszystkie siły, by nie zdradzić swych uczuć i właściwie dobrać słowa. — Żadnego dobrego katolika irlandzkiego nie cieszy bieg spraw na północy. — A pan jest dobrym irlandzkim katolikiem? 67 O'Rourke wykrzywił usta w grymasie. Znów zmuszał się, by zapanować nad sobą. Zabawa w kotka i myszkę trwała już zbyt długo. Desperacko chciał już stąd wyjść. Powiedział: — Szczerze mówiąc, nieczęsto chodzę do kościoła, jeśli pan o to pyta. — Nie o tym mówiłem. Chciałem się dowiedzieć; bo jeśli pan nie jest skory ryzykować powieszenia za Niemcy, to może byłby pan skłonny zaryzykować powieszenie za Irlandię. Dla większości pańskich rodaków wieszanie przez Brytyjczyków zdaje się być ulubioną rozrywką. O'Rourke wiedział dokładnie, do czego pije Niemiec. Widząc, jak oficer zatrzymał oddech w oczekiwaniu na odpowiedź, zdał sobie sprawę, że Niemiec uzależnia wszystko od tego, co teraz ma usłyszeć. — Oddałbym za Irlandię życie — stwierdził O'Rourke, tym razem szczerze. Na twarzy tamtego pojawił się wyraz satysfakcji. Właśnie to pragnął usłyszeć. O'Rourke wiedział, że Niemiec wyczytał w tej poważnej odpowiedzi polityczne przekonania, które były Irlandczykowi całkowicie obce. Teraz Niemiec chciał, by O'Rourke wyłożył swe przekonania czarno na białym. — Czy jest pan członkiem Irlandzkiej Armii Republikańskiej? Błysk w oczach Irlandczyka rzucał wyzwanie. Wiedział teraz, na czym stoi. Wiedział, jak walczyć z Niemcem. — Przecież pan świetnie wie, że takich pytań się nie zadaje. Gdybym nim był, zaprzeczyłbym. Tak samo — gdybym nim nie był. Niemiec uśmiechnął się. Nie miał już cienia wątpliwości, że O'Rourke jest tajnym członkiem IRA. To właśnie podejrzewał i w tym pokładał swe nadzieje, kiedy po raz pierwszy usłyszał nazwisko O'Rourke. — A co z hipotezą, którą panu przedstawiłem, z możliwością pańskiej pracy dla Niemiec? Byłby to sposób na służenie Irlandii. Wasi ludzie potrzebują broni, środków wybuchowych. Moglibyśmy to jakoś załatwić. Jasne, ty skurwielu, na pewno, pomyślał O'Rourke. — Potrzebuję czasu — stwierdził O'Rourke. — Muszę się zobaczyć z pewnymi ludźmi, parę rzeczy przemyśleć. Czy pan rozumie? 68 — Rozumiem. Pośpiech nie najlepiej tu służy. Będzie pan jeszcze kiedyś w Hamburgu? — Za jakieś trzy miesiące. Mamy wziąć kolejny ładunek złomu ze Stanów i przewieźć go albo do Hamburga, albo do Bremy. Możecie do tego czasu poczekać? — Jeśli to konieczne. Dam panu dwa numery telefonu; jeden do tego biura, drugi do Bremy. Kiedy pan wróci, zorganizujemy spotkanie. Obiecuję, że nie będzie pan żałował. Serdecznie uścisnął dłoń Irlandczyka na pożegnanie. Kiedy O'Rourke wyszedł z budynku, szybko pomaszerował w dół ulicy. Dopiero za rogiem, po zniknięciu z pola widzenia Ochrony Wybrzeża, zwolnił kroku. Wszedł w tylną uliczkę i oparł się o ścianę. Wyrzucił z siebie powietrze w potężnym westchnieniu. Cały dygotał od wysiłku trzymania nerwów na wodzy przez przeszło dwie godziny. Teraz pozwolił, by napięcie zelżało. Pomogło zapalenie papierosa. Ty pieroński głupku! Ty patentowany idioto! W ciszy obrzucał się wyzwiskami, przeklinając pomysł udawania wielbiciela wszystkiego co niemieckie. Ale wyszedł cało. Prawie. Był wściekły na siebie i na nieoczekiwany rozwój wypadków. Żeby jemu, Kevinowi O'Rourke, złożyć propozycję szpiegostwa! Z nienawiści do tego reżymu specjalnie chciał mu dać prztyczka w nos, a skończyło się na tym, że dostał propozycję pracy na jego rzecz! Toż to całkowity absurd! Kiedy O'Rourke powrócił na „Barona Montrose" znalazł kapitana Copperthwaite'a w bardzo podłym nastroju. Stary narzekał głośno, że O'Rourke zadaje się z niemieckimi władzami, kiedy powinien pomagać Pierwszemu w załadunku węgla. Fakt, że O'Rourke pracował całą noc, nic go nie obchodził. O'Rourke miał przede wszystkim spełniać obowiązki wobec kapitana i statku. A czy nasz drugi oficer nie spał przypadkiem w czasie swojej wachty, zamiast chodzić po pokładzie? Bo jakiś złodziejski Szwab zwinął nocą z pokładu ciężką szeklę. W każdym razie bosman stracił pół dnia na jej poszukiwaniu, a ta przepadła jak kamień w wodę. Steward też nie był w specjalnie dobrym humorze. Jeśli O'Rourke będzie zamykał swoją pieprzoną kajutę na cały dzień i noc, to on nie będzie tego pierońskiego miejsca w ogóle sprzątał. No i bardzo / .- 69 dobrze, stwierdził O'Rourke, sam sobie będzie sprzątał. Jego kajucie steward i tak nie poświęcał zbyt wiele swego niewątpliwie cennego czasu, więc jedyną różnicą będzie liczba papierosów, które mu zostaną. Steward zaklinał się, że jego chłopaki nie podprowadzają nikomu papierosów i odszedł wściekły. To bardzo odpowiadało Irlandczykowi. Lepiej, żeby nikt nie wchodził do kajuty, dopóki ukrywa się w niej Johann Rabin. A jeżeli ktoś myślał, że jedynym powodem trzymania kajuty pod kluczem był strach o papierosy — to i bardzo dobrze. Rabin ze wzruszeniem dziękował Irlandczykowi. Obiecał, że nie zrobi nic, co mogłoby go zdradzić. Zdawał sobie sprawę, że cisza była absolutnie niezbędna i nie protestował przeciw konieczności siedzenia po ciemku w szafie przez trzy dni. Potem, kiedy statek znajdzie się w Londynie, chętnie zda się na łaskę brytyjskich władz portowych. Tego wieczoru O'Rourke przyglądał się, jak odpływa szwedzki statek „Lindstrom". Rozpoznał barwy Szwedzkich Linii Oceanicznych i poczuł ukłucie zazdrości, że niektórzy mogą pływać po morzu tak czystym statkiem. „Lindstrom" połyskiwał bielą od linii wodnej po krążek fokmasztu, a komin lśnił żółto-niebieskimi szwedzkimi barwami narodowymi. O'Rourke miał wkoło siebie pełno pyłu po operacji napełniania węglowni. Czuł ten pył we włosach i kącikach oczu. Był po prostu wszędzie. O'Rourke nie mógł się już doczekać wyjścia w morze. Na „Lindstromie" Greta Mortensen siedziała na brzegu łóżka swej małej, ale perfekcyjnie czystej kajuty pokładowej. Przejechała palcem po ustach, jakby chcąc zatrzymać na nich ciepło pożegnalnego pocałunku Ricky'ego. IV. SEKRETY Kapitan Copperthwaite miał mizerne pięć stóp i dwa cale wzrostu. Do tego był korpulentny. Podły wzrost i przysadzistą figurę nadrabiał opinią o sobie samym, która daleka była od skromności. 70 O'Rourke doszedł dawno temu do wniosku, że jedyną przyczyną, dla której Copperthwaite nie twierdzi, że jest Synem Bożym, wcale nie jest pokora, lecz szczere przekonanie, iż pod względem statusu znajduje się po prostu znacznie wyżej. O'Rourke stał teraz z nim twarzą w twarz w kapitańskiej kajucie, wcale nie usiłując ukryć swojej niechęci do tego człowieka. Spokojnie przetrzymał już kwadrans obelg rzucanych przez Copperthwaite^, ani raz nie usiłując wtrącić choć słówka w swojej obronie. Zapewne nie miałoby to żadnego znaczenia. Copperthwaite i tak nie wsłuchiwał się w inne wypowiedzi prócz swoich własnych. Tylko jego głos brzmiał przyjemnie, oczywiście dla jego ucha. Kiedy po piętnastu minutach nadętej mowy Copperthwaite'owi na moment zabrakło pary w płucach, odezwał się O'Rourke. — Powiedziałem już na wstępie, sir, że biorę na siebie całą odpowiedzialność za obecność doktora Rabina na pokładzie. Wiedziałem, co robię i jestem gotów ponieść konsekwencje swojego działania. Copperthwaite wlepił w niego złośliwe spojrzenie. — Skoro mowa o konsekwencjach, mister O'Rourke, to jeśli chodzi o mnie, jest pan skończony. Nigdy już nie popłynie pan pod moim dowództwem ani też na statku naszego armatora. Będzie pan miał cholerne szczęście, jeśli w ogóle dostanie robotę na morzu. Zwalniam pana z wilczym biletem. O'Rourke aż zesztywniał. Tego się nie spodziewał. Notorycznie pijani majtkowie albo palacze, którzy mieli zwyczaj prać pierwszych mechaników łopatami — ci dostawali wilczy bilet, ale nie oficer nawigacyjny, nigdy. Dla Irlandczyka był to jakby pocałunek śmierci, który przekreślał nadzieje na zatrudnienie w zawodzie. Wystarczyło tylko, by dowódca statku napisał dwie literki „BW" w książeczce marynarskiej, w rubryce przeznaczonej na uwagi dotyczące służby i cech charakteru delikwenta. Literki oznaczały „Brak Weryfikacji", co przekładało się na wilczy bilet. Nie pisząc nic na temat przebiegu służby i charakteru marynarza, kapitan w praktyce pozbawiał go możliwości wykonywania zawodu. O'Rourke zagryzł wargi, kuszony chęcią, by poprosić Copperthwaite^ o powtórne przemyślenie decyzji o zwolnieniu z tak paskudną adnotacją. Przecież wystarczającą karą było już wylanie z pracy 71 Czy znamię Kaina też było konieczne? Będzie się to za nim wlokło przez całe marynarskie życie jako ostrzeżenie dla ewentualnych pracodawców, że nie jest w porządku w profesjonalnym podejściu do zawodu. Ale O'Rourke ostatecznie nie wyrzekł ani słowa. — Nie ma pan nic do powiedzenia? — spytał Copperthwaite. Spokój Irlandczyka sprawił mu jakby zawód, powodował jakąś niepewność. — Powiedziałem, że poniosę wszelkie konsekwencje — stwierdził spokojnie O'Rourke. — Pójdę spakować swoje rzeczy. — Odwrócił się na pięcie, by odejść, kiedy zatrzymał go ostry głos Copperthwaite'a. — Do jasnej cholery, człowieku, nie zamierzasz mnie nawet prosić, żebym zmienił decyzję? Ciężko dziś o pracę. Jesteś zbyt dumny, żeby upaść na kolana i błagać? O'Rourke spojrzał Copperthwaite'owi wprost w oczy, a na twarzy malowała mu się pogarda i niesmak. — Nie zapytałbym pana nawet o godzinę, choćby pan nosił najdroższy zegarek świata — skwitował. — Jedyna rzecz, o jaką chciałbym rzeczywiście prosić, to żeby pan trzymał twarz z dala od mojego wzroku, i to do końca życia. Nie chcę pana więcej widzieć. Do widzenia, kapitanie Copperthwaite. Tym razem udało mu się dotrzeć aż do drzwi, zanim zastopował go wrzask kapitana. — Zapamiętam sobie te impertynencje, O'Rourke! Już ja sobie zapamiętam! I powiem ci coś jeszcze... Opłata za przejazd tego parcha z Hamburga do Londynu zostanie ci potrącona z poborów... Będzie cię to kosztować dziesięć funtów dziennie. Dziesięć dziennie! Jeśli spodziewał się złości albo sprzeczki ze strony Irlandczyka, srodze się zawiódł. O'Rourke tylko szeroko się uśmiechnął. Wrócił przez całą długość kajuty, szukając czegoś po kieszeniach. Wyciągnął półkoronówkę i położył na stole przed Copperthwaitem. — Zawsze płacę swoje rachunki, kapitanie. Bardzo proszę, niech pan odciąga dziesięć funciaków dziennie za przejazd mojego znajomego. A ta moneta to tylko napiwek. Myślałem, żeby go podnieść do jakichś pięciu szylingów, ale na to obsługa jest za podła. 72 O'Rourke odwrócił się i wyszedł z kajuty, pozostawiając Copper-thwaite'a na granicy ataku apopleksji. Oczy kapitana zdawały się wyskakiwać z orbit, twarz prawie tryskała krwią, usta miał otwarte jak do mówienia, ale nie był w stanie wyrzucić z siebie żadnego zrozumiałego dźwięku. Taksówka zawiozła Irlandczyka i jego dobytek z doków w Rother-hithe do pozbawionego najmniejszych pretensji hotelu w Sussex Gardens. Miał zamiar przez dwa lub trzy dni zażywać przyjemności Londynu. Dopiero wówczas, nie wcześniej, chciał zastanowić się, w jakie wpadł bagno zawodowe i co z tym wszystkim zrobić. Od momentu kiedy zaczęli płynąć w górę Tamizy i gdy powiedział kapitanowi, że ma w swojej kajucie nielegalnego imigranta, zaczęło mu się palić pod nogami. Stary się wściekł. On, kapitan, dostanie po głowie od urzędu imigracyjnego. To na niego zrzuci winę armator. I tak dalej, i dalej, mimo zapewnień Irlandczyka, że bierze na siebie wszelkie konsekwencje. Początkowo rzeczywiście wydawało się, że cała machina biurokratyczna urwie głowę Copperthwaite'owi. Urzędnicy imigracyjni, spece medyczni, celnicy i poborcy akcyzy, nawet oficerowie służb specjalnych — wszyscy pukali do drzwi kapitana. Należało złożyć mnóstwo oświadczeń, wypełnić dziesiątki formularzy. Wszystko to zajęło wiele czasu, ale w ostatecznym rozrachunku nikt nie poniósł szkody. Z wyjątkiem Irlandczyka, i to tylko z powodu złośliwości kapitana. Rabinowi pozwolono wysiąść na ląd. Dla Niemców był być może „udającym lekarza" człowiekiem, który dokonywał „nielegalnych operacji", ale w Brytanii znano go jako znakomitego naukowca. Żydowska społeczność w Anglii przyjęła go ciepło, a sławy medyczne gotowe były ująć się za nim w odpowiednich instancjach. Zrozumiałe, że O'Rourke miał wiele do czynienia z urzędnikami, którzy opadli „Barona Montrose". Po wielekroć musiał opowiadać o okolicznościach, w jakich Rabin zjawił się na pokładzie i o swojej roli w uratowaniu lekarza. Copperthwaite w przesłuchaniach dokonywanych przez różne władze przyjął mocno ambiwalentną postawę. Na początku, w obawie o własną skórę, całą winę za potajemny, nielegalny przewóz doktora do Brytanii zrzucał na Irlandczyka. Podkreślał także, że ' 73 w ogóle nie wiedział o obecności Rabina na pokładzie. Ale szybko wyczuł zmianę wiatru i to w zależności od osoby, z którą rozmawiał. Niby prawda, że cała rzecz była nielegalna, ale w końcu władze imigracyjne nikogo nie potępiały za udzielenie pomocy człowiekowi ściganemu przez nazistów. Niektórzy uważali tę pomoc za czyn heroiczny i godny pochwały. Tę właśnie zmianę wyczuł Copperthwaite i natychmiast próbował wykorzystać ją dla swojej chwały, i to do tego stopnia, że zaczął sugerować, iż gdyby nie on, biedny uciekinier zapewne nadal pozostawałby w Hamburgu, w więzieniu. Jeden człowiek natychmiast podsumował Copperthwaite'a i nie usiłował nawet ukryć dlań pogardy za próby manipulowania faktami zależnie od tego, czy cała sprawa skończy się obarczeniem winą czy przyznaniem nagrody. Człowiekiem tym był nadinspektor Owen Morgan ze służb specjalnych. Normalnie nie zajmowałby się w ogóle rutynowym działaniem w sprawach imigracyjnych, ale przyjaciel — współpracujący z nim chirurg zainteresowany przypadkiem Rabina — poprosił go o pomoc. Morgan przesłuchał zarówno Copperthwaite'a, jak i Irlandczyka, i szybko ustalił fakty. Copperthwaite był godny pogardy, a do tego bezczelnie wykorzystywał swój stopień i łgarski język, by całkowicie pogrążyć Irlandczyka. Natomiast O'Rourke mu się spodobał. Zaintrygowało go także, że O'Rourke — znając trochę zadania służb specjalnych — opowiedział mu o ofercie szpiegowania na rzecz Niemiec. — To nie całkiem moja działka — stwierdził Morgan — ale o takich rzeczach powinno wiedzieć Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Mogę sporządzić oficjalny raport. Może jednak lepiej byłoby potraktować to mniej oficjalnie, choć przez chwilę. Czy pozwoliłby mi pan szepnąć parę słów na ucho kilku osobom, żeby się dowiedzieć, które departamenty mogłyby być tym zainteresowane? Proszę tylko nikomu o tym nic na razie nie mówić. Wrócimy do tematu. Skontaktował się dwa dni później. Poprosił, żeby O'Rourke spotkał się z nim w pubie na St. James. Wypiją drinka i być może później wpadnie kumpel Morgana, który chciał Irlandczyka poznać. 74 I tak O'Rourke poznał kapitana Mallory'ego. Zgodził się na spotkanie z Morganem na St. James nie wiedząc, że umówiony dzień będzie dla niego ostatnim jako drugiego oficera na „Baronie Montrose". Wcale jednak nie miał zamiaru nie dotrzymać słowa. Wyszedł z hotelu w Sussex Gardens tuż po piątej trzydzieści i postanowił przejść spacerkiem przez Green Park i St. James's Park. Odszukał pub i stał przy barze z kuflem piwa w ręku, kiedy dokładnie z wybiciem siódmej wkroczył Morgan. Człowiek ze służb specjalnych nawet nie nawiązał do propozycji Niemców złożonej Irlandczykowi w Hamburgu. Od razu powiedział, że ekspert od tych spraw pojawi się później. Kiedy pokaże się ten dżentelmen, on, Morgan, dokona prezentacji i zaraz się wyniesie. Byli przy trzecim piwie, kiedy pojawił się Mallory. Po odejściu Morgana Mallory zaprowadził Irlandczyka do zakątka w najmniej tłocznej części pubu. Wydawało się, że nie zależy mu specjalnie, żeby od razu przejść do tematu spotkania. Zamiast tego skierował rozmowę na służbę Irlandczyka w marynarce handlowej i zachęcił go do opowiadania, rzucając kilka anegdot ze swojej przeszłości, kiedy to jako młody oficer służył w Królewskiej Marynarce Wojennej. Po godzinie rozmowy Mallory wyrobił już sobie pogląd na temat Irlandczyka i okazało się, że podziela opinię Morgana. O'Rourke okazał się sympatycznym i wysoce inteligentnym młodym człowiekiem. Było w nim trochę z domorosłego filozofa. Tego dnia stracił pracę i chyba też jakąkolwiek nadzieję na zatrudnienie w zawodzie, a jednak nie zgorzkniał i nikogo za te wypadki nie winił. Być może złamał reguły gry, ale za to działał z najszlachetniejszych pobudek i miał absolutnie czyste sumienie. Mallory dokładnie odpytał Irlandczyka, co naprawdę zdarzyło się w Hamburgu. O'Rourke chętnie opowiedział, niczego nie ukrywając. Zakończył mówiąc: — Więc teraz już pan wie, jaki ze mnie idiota. Czysta głupota, nie? Wmawiać Niemcom, że Hitler to najlepsza rzecz, jaka im się przydarzyła od czasu wymyślenia prochu. Mallory tylko się uśmiechnął. — Albo niesłychanie głupie, albo tak samo odważne. Skłaniam się raczej ku temu drugiemu. Podziwiam pańską odwagę, panie O'Rourke. Największe wrażenie wywiera na mnie nie to, że się pan 75 na coś takiego porwał, ale że się panu udało. Proszę mi powiedzieć, czemu zdecydowanie nie odrzucił pan propozycji szpiegowania na ich rzecz? Mówił pan przecież, że dosłownie to panem wstrząsnęło. — Bo tak było — odpowiedział O'Rourke. — Przeżyłem szok. Ale gdybym dał poznać temu Szwabowi, jakie to na mnie zrobiło wrażenie... gdybym mu powiedział, żeby się odwalił, od razu domyśliłby się, na czym polega moje udawanie. Starałem się tylko zyskać trochę na czasie. Nie powiedziałem więc ani nie, ani tak — powiedziałem może. — Hmmm. Mógłby pan zarobić niemało pieniędzy, Mr O'Rour-ke. Wystarczyło tylko podać im różne informacje na temat naszych doków i temu podobne. Dlaczego pan tego nie zrobił? W oczach Irlandczyka zamigotał gniew. — Za kogo tak naprawdę pan mnie bierze, kapitanie Mallory? — Jego głos brzmiał ostro. Mallory uśmiechnął się. — Na samą myśl o sprzedaniu tego kraju wywraca się panu żołądek, co? Dlaczego, panie O'Rourke? Patriotyzm? — Coś na kształt i podobieństwo — stwierdził miękko O'Rour-ke. — Może po prostu jestem synem swojego ojca. — Dlaczego pan tak mówi? — Jest pan człowiekiem marynarki, kapitanie Mallory... Albo kiedyś pan był. Tak samo mój ojciec. Nie bardzo go pamiętam, bo zginął, kiedy miałem sześć lat. Ale mam list, który napisał do matki na tydzień przed śmiercią. Nie jest to list, który zdobyłby nagrody literackie, ale to list szczery, list prostego człowieka. Mówi w nim o możliwości oddania życia za swój kraj i swoją służbę, i o tym, co powinien na ten temat wiedzieć jego syn. Mówi o rzeczach, w które wierzył i pragnie, aby syn także w nie wierzył — bo to niezłe rzeczy, za które warto umrzeć. — A jak zginął? — spytał cicho Mallory. — Został zabity w bitwie o Jutlandię. Pływał na statku Jego Królewskiej Mości „Indefatigable". Pocisk trafił prosto w magazyn z amunicją. Statek został rozerwany na strzępy. — Tak — powiedział Mallory. — Wiem. O'Rourke spojrzał na niego pytająco. — Był pan tam? 76 — Służyłem na niszczycielu. Stanowiliśmy część sił Beatty'ego. Widziałem, jak „Indefatigable" wylatuje w powietrze. — Na jego twarzy malował się smutek. — Pamiętam wszystko dokładnie, jakby to stało się wczoraj. — Jego oczy przepełnione bólem napotkały wzrok Irlandczyka. — Przepraszam. Zadałem panu zupełnie nietaktowne pytanie. — Uśmiechnął się ponuro. — Przynajmniej ustaliliśmy, że mamy coś wspólnego, Mr O'Rourke. Pan stracił w Jutlandii ojca, ja natomiast... Machnął ręką i nigdy właściwie nie powiedział Irlandczykowi, co naprawdę stracił. Ale ten gest zdawał się mówić wiele. W bitwie o Jutlandię Mallory pożegnał się z całą generacją przyjaciół, wizją żołnierskiej chwały, niewinnością własnej młodości i bzdurnym przekonaniem, że wojna w ogóle może mieć w sobie jakiś romantyzm. — Czy pańska matka żyje? — zapytał Irlandczyka, po czym aż odrzuciła go brutalność odpowiedzi. — Nie. Moja matka także wyleciała w powietrze w kawałkach. Trzy lata później. W czasie Niepokojów. — O'Rourke uśmiechnął się ze smutkiem. — Ja natomiast mam szczęście. Dożyłem w jednym kawałku dwudziestu ośmiu lat. — Wychował się pan w Irlandii? — Urodziłem się w Devonport. Matka stamtąd pochodziła. Miałem cztery lata, kiedy wybuchła wojna. Przenieśliśmy się na rok do Szkogi, bo okręt ojca stacjonował w Forth. Potem, kiedy umarła babcia O'Rourke, przeprowadziliśmy się do hrabstwa Donegal. Niby żeby opiekować się dziadkiem i jego domem do końca wojny. Był drobnym farmerem. Miał czterech synów; jedynie ojciec był żonaty. I chyba dlatego do opieki wybrano właśnie moją matkę. Nie miała nic przeciw temu — podobało jej się tam i lubiła starego O'Rourke'a... Przerwał na moment i spojrzał na Mallory'ego. — Dlaczego opowiadam panu historię swojego życia? — Bo mnie to interesuje — odpowiedział kapitan. — Proszę kontynuować. — To już prawie wszystko. Ojciec zginął w bitwie o Jutlandię, a my zostaliśmy po prostu w Lougholaire. Potem przyszły Niepokoje. Dziwnie było. Stary O'Rourke był sercem za rebelią. Nie miał nic przeciw pokiereszowaniu w bijatyce kilku głów, żeby sprawy uległy zmianie, ale nie chciał morderstw i włączania we wszystko - '• 77 matek i dzieci. Jednego syna stracił w brytyjskiej marynarce wojennej, drugi zginął w okopach Francji, ale miał jeszcze dwóch, którzy chcieli niepodległej Irlandii. Jednego z tych dwóch zabiła w końcu brytyjska kula, a drugi jest winien śmierci mojej matki. Boże, jakże nienawidziłem tego tchórza! Mojego wuja Terence'a! — A co się stało? — Wujowi Terence'owi zdawało się, że z niego buntownik nad buntowniki. Dostał zadanie podłożenia bomby na miejscowy posterunek policji — ale w ostatniej chwili zwyczajnie stchórzył i podrzucił ją mojej matce. Mama w ogóle nie interesowała się polityką. A do tego była Angielką... Kompletny absurd. Wuj Terence powiedział, że jedzie z nią autobusem do miasta, bo musi oddać buty do szewca. W paczce zamiast butów była bomba. W każdym razie autobus zatrzymało na trasie stado krów i musiał wlec się za nimi. Bomba była zegarowa, ustawiona na określony czas, więc Terence siedział tam w autobusie i oblewały go siódme poty, bo myślał, że za sekundę wyleci w powietrze. W końcu spanikował, rzucił paczkę na siedzenie obok matki i wysiadł z autobusu bez słowa. Dziesięć minut później, kiedy autobus wjeżdżał na rynek miasteczka, bomba wybuchła. — Wielki Boże! — Zabiła dwoje ludzi, w tym moją matkę, a mały chłopczyk stracił rękę. Mallory milczał, a po chwili zapytał: — A wujek? Co się z nim stało? — Stary O'Rourke wyciągnął z niego całą tę historię. O mało go nie udusił gołymi rękami. I pewnie by tak zrobił, ale Terence kopnął go w podbrzusze i uciekł. Od tego czasu nie widzieliśmy go. Mówią, że uciekł do Australii, w każdym razie nikt nie widział jego gęby w Lougholaire. — O'Rourke przerwał na chwilę. — Po tym wszystkim posłano mnie do Liverpoolu, do siostry mamy. Ciotka nie miała dzieci i była dla mnie dobra, ale oboje z mężem stale przypominali mi, jak bardzo musieli się dla mnie poświęcać. Chyba nie żałowali specjalnie, kiedy poszedłem na morze jako majtek i mieli mnie z głowy. Stary O'Rourke nigdy się nie pozbierał po śmierci mamy. Postarzał się w ciągu jednej nocy o dwadzieścia lat i umarł niedługo potem. 78 Mallory zadumał się przez dłuższą chwilę. O'Rourke popijał piwo pogrążony we własnych myślach. Nie pamiętał okazji, kiedy by roztrząsał szczegóły swojego dzieciństwa z innym człowiekiem: list od zmarłego ojca, okoliczności śmierci matki. A jednak teraz wywnętrzniał się temu zupełnie obcemu gościowi jak na zjeździe starych przyjaciół. Mallory powrócił do hamburskich przeżyć Irlandczyka. — Jak się pan poczuł, kiedy nasz niemiecki przyjaciel chwycił się idei, że ma pan powiązania z IRA? O'Rourke wykrzywił twarz w uśmiechu. — Dopiero to dało mi nad nim niejaką przewagę. To jest — psychologiczną. Niewiele wiem o IRA, choć uważam ich za kompletnych pomyleńców... Mają w sobie coś z zaraźliwego szaleństwa, które jestem w stanie pojąć. Wiem, że żyją z pragnieniem męczeńskiej śmierci, że byliby najpewniej bardzo niezadowoleni, gdyby spełnić z dnia na dzień wszystkie ich żądania — bo nie zostałoby już nic, przeciw czemu można by się buntować. W każdym razie widziałem, że Niemiec chciał, żebym był członkiem IRA. Sugerując, że być może tak jest, pozwoliłem mu sądzić, że nie zawiódł go instynkt w moim przypadku. Jeśli ktoś chce bardzo wierzyć, że coś jest prawdą, i jeśli pozwolić temu komuś uwierzyć, że wyciągnął tę prawdę z ciebie, to będzie ci prawie jadł z ręki. Tym razem uśmiechnął się Mallory. — Psycholog z pana całkiem, całkiem, Mr O'Rourke. ' — Z pana też nie najgorszy — zawtórował O'Rourke. — Powiedziałem panu dziś mnóstwo rzeczy, które zazwyczaj trzymam dla siebie. A to wymaga trochę talentu. — Mam nadzieję, że pogadamy jeszcze niejeden raz — stwierdził Mallory. — Chciałbym panu zaproponować pracę. — Ma pan wyjątkową szansę zostać w tej sprawie absolutnym wyjątkiem. Po dzisiejszym dniu i po katastrofie z Copperthwaitem i jego adnotacją w książeczce żeglarskiej, najpewniej w całej Brytanii nie znalazłby pan żywej duszy skłonnej zaoferować mi pracę. Może by pan dodał coś jeszcze. — No więc zacznijmy od starego dobrego kapitana Copperth-waite'a. Czy sprawiłoby panu wielką różnicę, gdybyśmy przypisali całą chwałę za wyciągnięcie doktora z Niemiec właśnie jemu? .' 79 — Nie wyciągnąłem go z Niemiec dla chwały — stwierdził O'Rourke. — A co do Copperthwaite'a... Od momentu, kiedy zdał sobie sprawę, że nie utną mu głowy, starał się przypisać sobie wszelkie zasługi. Mallory skinął potakująco głową. — Tak właśnie przekazał mi to nadinspektor Morgan. I to nam bardzo odpowiada. Pańskiego nazwiska jak dotąd nie wymieniano i powinno tak pozostać. Nie chcę, żeby łączono tę sprawę z panem. Co do Copperthwaite'a, telefon do znajomego dziennikarza powinien wszystko załatwić. Jeśli pański były szef jest rzeczywiście tak próżny, jak to opisał Morgan, to rozgłos, jaki mu zapewnimy, powinien podtrzymać jego dobre samopoczucie na wiele lat. — A ta praca, o której pan wspominał, kapitanie Mallory... — zaczął nieskładnie O'Rourke. — Co konkretnie ma pan na myśli? Mallory uśmiechnął się po raz kolejny. — Chcę, żeby popłynął pan do Hamburga za trzy miesiące, Mr O'Rourke. Może nawet wcześniej. Chcę, żeby pan powiedział Niemcom, że wszystko sobie pan przemyślał i że chce pan dla nich pracować. Będzie pan dokładnie wypełniał ich instrukcje. Tyle że, oczywiście, nie będzie pan pracował dla nich. Będzie pan pracował dla mnie. O'Rourke wpatrywał się w niego z otwartymi ustami. Mallory rechotał jak żaba. — Niechże pan nie będzie taki znów zaskoczony, Mr O'Rourke. Widzi pan, rozlał pan drinka. Greta Mortensen, samotna w przedziale ekspresu pierwszej klasy do Euston, sięgnęła niedbale po gazetę pozostawioną przez starszego pana, jej towarzysza podróży, który wyszedł do wagonu restauracyjnego. Jeden artykuł przykuwał wzrok. Był to wywiad z kapitanem pewnego statku na temat ucieczki żydowskiego lekarza przed nazistami z Hamburga. Zainteresowało ją to, zdała sobie bowiem sprawę, że dramat musiał rozgrywać się mniej więcej w czasie, kiedy odpływała z Hamburga na „Lindstromie". Historia ta zirytowała ją. Jaka szkoda, że choć tak wiele wspaniałych rzeczy działo się w Niemczech, prasa brytyjska zdawała się 80 z upojeniem wyszukiwać niemiłe aspekty tych zmian. Dla Grety opowieść o prześladowaniach Rabina — albo też raczej o strachu przed nimi — była tak mało typowa dla prawdziwych Niemców, jak ten okropny gość na lotnisku w Halle. Ricky i jemu podobni liczyli się w dzisiejszych Niemczech. I to oni postarają się, by bezwzględny element polityczny nie posunął się zbyt daleko we wprowadzaniu nowego porządku. Była to jedynie kwestia właściwego wyważenia. Wygłodzony i zbiedniały kraj nie mógł powracać do życia i prosperować z dnia na dzień bez pewnych ofiar. Ale zło należało mierzyć porównując je z dobrem. Greta była przekonana, że kapitan z artykułu prasowego działał zgodnie ze swoim sumieniem. Jeśli przypominał marynarzy, jakich znała, to pewnie był dobrym i sprawiedliwym człowiekiem. Artykuł jasno sugerował, że nie chciał w ogóle wyolbrzymiać swojej roli w całej sprawie. Czytała: Kapitan Copperthwaite to dość przysadzisty mężczyzna, daleki od konwencjonalnego wyobrażenia Drakę'a czy Nelsona, ale niewątpliwie dzielący z nimi ducha poszukiwacza przygód. Z wielką powściągliwością wypowiada się na temat swojego udziału w uratowaniu doktora Rabina przed ścigającymi go w Hamburgu nazis-tami. Odmówił podania szczegółów utrzymując, że najważniejsze jest to, iż doktor Rabin jest obecnie wolnym człowiekiem. Nie ma jednakże żadnych wątpliwości, że gdyby nie odwaga i pomysłowość brytyjskiego kapitana marynarki, doktor Rabin stałby teraz przed sądem pod sfabrykowanymi zarzutami. Rabinowi poradzono w Foreign Office — które doświadczyło pewnych dyplomatycznych komplikacji z powodu działań Copperthwaite^ — by nie udzielał prasie żadnych wywiadów. W jego imieniu opublikowano jedynie skromne oświadczenie. Głosiło wdzięczność za dobroć okazaną przez brytyjskiego kapitana i jego załogę, ale jednocześnie wyrażało obawę, że wszelkie dalsze komentarze mogłyby niekorzystnie wpłynąć na negocjacje toczące się obecnie z rządem niemieckim w sprawie uwolnienia rodziców doktora. Rzecznik prasowy ambasady niemieckiej w Londynie oświadczył, że jedynie prawne kwestie techniczne nie pozwalają jeszcze na .' *' " 81 zwolnienie rodziców Rabina. Jeśli toczące się śledztwo wykaże, że zarzut czynnego wspomagania uzbrojonego kryminalisty, który zranił oficera policji, jest bezpodstawny, zostaną zwolnieni i będą mogli oczywiście przyjechać do syna do Londynu. Rzecznik stwierdził ponadto, iż doktor Rabin swą nieprzemyślaną i zupełnie niekonieczną ucieczką stworzył niepotrzebny incydent dyplomatyczny. Poszukiwano go jedynie dla złożenia zeznań i gdyby tak się stało, zapewne obyłoby się bez melodramatycznych i pośpiesznych działań, które, co należy podkreślić, służą wyłącznie celom politycznym. Gretę artykuł bardzo zasmucił. Uważała oświadczenie ambasady niemieckiej za sensowne. Naświetlało ono to nieszczęsne wydarzenie z właściwej strony. Istniało jeszcze zbyt wielu ludzi w Wielkiej Brytanii, którzy nigdy nie wybaczyli Niemcom pierwszej wojny światowej, gotowi krytykować i negować wszystko co niemieckie. Taka postawa dotknęła ją po wielekroć w przeszłości. Ludzie często zapominali, że ma niemieckich dziadków i mówili rzeczy, które raniły ją do żywego. Rozprawiali bezmyślnie o spuściźnie pierwszej wojny. Nie łączyli jej bezpośrednio z byłym wrogiem i kiedy twierdzili, że Niemcy to zaślepieni nienawiścią barbarzyńcy — Hunowie, jak ich nazywali — niemiecka część jej dziedzictwa nie mogła znieść bólu i niesprawiedliwości takiego traktowania. Każda nieprzemyślana uwaga kłuła jak cierń jej wrażliwość i niewinność. Było to nie w porządku, bowiem Niemcy nie przejawiali przecież niechęci do Brytyjczyków. Wszyscy tam opowiadali, jak bliskie sobie są oba narody i jak istotną rzeczą jest, by stały się przyjaciółmi i aliantami a nie, jak w przeszłości, wrogami. To właśnie tacy jak ona i Ricky powinni tworzyć przyszłość. Zastąpić starą nienawiść i nieufność miłością i zrozumieniem. Nie mogła się już doczekać, by opowiedzieć ojcu o swoich uczuciach, odwzajemnionych przez Ricky'ego. Na pewno mu się to spodoba. Wiedziała, że mu się spodoba. Zawsze dzieliła swoje nadzieje i obawy z ojcem, który nieodmiennie potrafił wczuć się w jej emocje z typową dla siebie mądrością. Łączył ich bardzo szczególny układ, bliższy nawet niż Grety z matką. Dziewczyna 82 świetnie rozumiała się z matką i zachowywała dla siebie ledwie kilka sekretów, ale właśnie z ojcem udało jej się stworzyć zupełnie szczególny stosunek uczuciowy. Z tego też właśnie powodu praktycznie nie mówiła o Rickym natychmiast po przyjeździe do domu w Whitecraigs. Przy kolacji rodzice zasypywali ją pytaniami na temat pobytu w Chem-nitz, a ona opowiadała o radosnych piknikach i wycieczkach. Po kolacji rozpakowała prezenty przywiezione do domu. Apaszkę i broszę wręczyła matce, po czym zaczęła szukać ojca, żeby mu dać ręcznie rzeźbioną fajkę, którą z takim trudem udało jej się zdobyć. Zastała go w gabinecie przy pisaniu listu do Sonessona i jego żony, z podziękowaniami za opiekę nad Gretą w Londynie. Oczy zaświeciły mu się radością, kiedy córka wręczyła mu piękną fajkę. — Drogie dziecko, sprawiłaś mi wielką przyjemność tym skarbem — powiedział. I wiedziała, że tak właśnie jest. Patrzyła na niego błyszczącymi oczami. — No, już nie takie znowu dziecko. Gustav Mortensen uśmiechnął się, a na jego twarzy malowało się uwielbienie dla jedynaczki. — Dla mnie zawsze pozostaniesz dzieckiem, Greto. Jesteś już piękną młodą kobietą, tak piękną, że aż zapiera dech, ale w moim sercu pozostaniesz dzieckiem. Pod wpływem impulsu zarzuciła mu ręce na szyję i przytuliła się do niego. Intensywność uścisku i emocja zawarta w „tatusiu!" wypowiedzianym szeptem, stanowiła dla niego zaskoczenie. Wziął ją delikatnie za ręce, odsunął lekko od siebie i spojrzał jej prosto w oczy. — Czy stało się coś złego, kochanie? — Nie, tatusiu, nic złego. Chyba że złą rzeczą jest być tak szczęśliwą. Czuję się tak szczęśliwa, że ledwie mogę o tym mówić! Uniósł w zdziwieniu brwi. — Czy mylę się odnosząc wrażenie, że ktoś inny niż twój ojciec jest odpowiedzialny za ten przypływ szczęścia? Wtedy opowiedziała mu o Rickym. Oczy jej błyszczały, gdy ze szczerością i pasją młodości opowiadała o szczęściu i miłości do Ricky'ego. Cudowność tego uczucia połyskiwała jej w oczach i po- ' ' ' 83 brzmiewała w głosie. Opowiadała, jak cudownie być kochaną i co to dla niej oznaczało: cokolwiek by się stało, żadna siła i żadna katastrofa nie stanie między nią a Rickym do końca życia. Będą do siebie należeć na zawsze. Bo taka była ich miłość. Chcieli się pobrać możliwie najszybciej w obecności rodzin i przyjaciół, ale pamiętając o wymaganiach, jakie stawiały aspiracje i kariera Ricky'ego. Zamierzali dokonać formalnych zaręczyn, ale jeszcze nie teraz. To miało nastąpić dopiero po spotkaniu Ricky'ego z Mortensenami i ich aprobacie dla przyszłego zięcia, w zgodzie z wszelkimi regułami. Gustaw Mortensen nie oponował ani nie prawił kazań na temat młodości Grety i możliwości pomyłki. Powiedział po prostu: — Zależy mi jedynie na twoim szczęściu, Greto. Jeśli potrzebujesz mojego błogosławieństwa, to je masz. Zawołali matkę Grety, by otrzymać i jej błogosławieństwo. Była to jedynie formalność. Najszczerszym pragnieniem Lotte Mortensen było, by jej córka znalazła kiedyś męża w rodzinnych Niemczech, i to jak najszybciej. Z wielką radością przyjęła wiadomość, że Greta nie zwlekała zbyt długo, a do tego jeszcze chciała wyjść za oficera marynarki. Gusta v Mortensen oświadczył, że taką okazję należy natychmiast uczcić. Wyciągnął butelkę sherry i trzy kieliszki, po czym z całą powagą wzniesiono toast za pomyślność Grety. Był to znak, o ile w ogóle konieczny, że Gustav Mortensen zaakceptował dorosłość swej córki i wolność wyboru przyszłego partnera w życiu. Ale na tym nie poprzestał. — Pragnę dokonać zapisu na twoje imię, Greto — powiedział biorąc ją za rękę i patrząc jej poważnie w oczy. — Chcę się upewnić, że ty i Ricky otrzymacie najlepszy start z możliwych, kiedy nadejdzie właściwa pora. Każdej pannie młodej należy się wiano. Greta protestowała bez specjalnego przekonania twierdząc, że w dzisiejszych czasach dziewczyny nie potrzebują już posagu. Wystarczy, że wejdzie w związek małżeński z błogosławieństwem udzielonym przez rodziców. Mortensen ruchem ręki uciął jej protesty. — Nie rozumiesz, Greto. Są to pieniądze przechowywane w Szwecji. Nigdy nie miałem sposobności cokolwiek z nimi zrobić. Jeśli 84 zamierzasz mieszkać w Niemczech, zarówno twojej matce jak i mnie sprawiłoby wielką radość, gdyby te pieniądze mogły pomóc tobie i Ricky'emu w założeniu prawdziwego domu. Pensja porucznika marynarki wojennej to nie takie znów wielkie pieniądze. — Ale tatusiu, przecież moglibyście z mamą wydać te pieniądze na swoje cele. — Mama i ja mamy tu w Glasgow wszystko, czego nam trzeba. Jesteśmy zamożni. Wiec nie ma o czym dyskutować. Powiedz nam lepiej, kiedy zobaczymy tego twojego ukochanego. — Myślałam, że można by go zaprosić do nas na Nowy Rok. To znaczy, jeśli się na to zgadzacie. — Znakomicie! — stwierdził Mortensen. — Kiedy do niego napiszesz? — Dzisiaj! — zaśmiała się Greta. — Od razu. Zanim się zdążycie rozmyślić. Później tego wieczora, w zaciszu sypialni, Lotte Mortensen wróciła do tematu posagu Grety. Znała powody, dla których przez tyle lat Gustav Mortensen nie tykał pieniędzy zdeponowanych w Szwecji. — Naprawdę uważasz, że można bezpiecznie przerzucić te pieniądze na konto Grety? — Przecież upłynęło już blisko dwadzieścia lat, Lotte. Kto może wiedzieć, że to nie zwyczajny spadek? Przecież nikt po tylu latach nie będzie nawet pytał. — Z wyjątkiem Grety. — Ona nie może się nigdy dowiedzieć, jak je zarobiłem. Lepiej, żeby myślała, że to rodzinny spadek. — I to spadek całkiem nieoczekiwany. Zapłata za strach, myślał Mortensen. Pieniądze od wdzięcznego rządu niemieckiego, kiedy marka była jeszcze coś warta na światowych giełdach. Obliczał, że przy dodaniu odsetek,tajne konto w szwedzkim banku warte było jakieś dwanaście- trzynaście tysięcy funtów. Poprzez Gretę pieniądze wrócą do Niemiec. Porozumie się z prawnikiem, by ten majątek stał się jej własnością z chwilą, kiedy ukończy dwadzieścia jeden lat albo wyjdzie za mąż, trudno bowiem przewidzieć, co nastąpi wcześniej. 85 V. POWITANIE NOWEGO ROKU Rab Guthrie rzucił się do kalendarza natychmiast po przyjściu do domu. Jego matka i Edie siedziały przy stole kuchennym i popijały herbatę. Spojrzały na siebie pytająco, kiedy przemknął obok. Pędził wprost do drzwi spiżarki, na których wisiał kalendarz wydany przez Govan Cables Electric Ltd. Rab przyglądał mu się chwilę. Następnie pogrzebał w kuchennej szufladzie, wyjął stamtąd czerwoną kredkę i zakreślił datę 6 grudnia. Odwrócił się i uśmiechnął radośnie do Edie i matki. — Jest już termin! — oświadczył. Edie i matka wymieniły spojrzenia. Edie nie śmiała nawet głośno powiedzieć, co przyszło jej od razu na myśl w związku z datą 6 grudnia. Natomiast matka Raba nie miała takich zahamowań. — I czas już najwyższy! — wykrzyknęła. Rab popatrzył na matkę osłupiałym wzrokiem. — O co chodzi? Jaki najwyższy czas i na co? — małpował, naśladując jej głos. — Na ciebie i Edie — stwierdziła pani Guthrie, jakby to wszystko wyjaśniało. — Ale pamiętaj, że wolałabym lato. No, może czerwiec. Pobraliśmy się z ojcem w lipcu, w pierwszą sobotę Tygodnia Jarmarków. Pamiętam, że lało wtedy przez cały tydzień. Rab wpatrywał się w nią wielkimi oczyma. — Nie wiem, o co ci chodzi, dobra kobieto. Co moje wieści mają wspólnego z Tygodniem Jarmarków? — Tylko mnie nie „dobrakobietuj"! — powiedziała pani Guthrie. — Nie jestem aż tak dobra, żeby cię nie trzepnąć. — A jakie są te twoje wieści? — spytała Edie, ucinając ostrą wymianę zdań między matką a synem. — Jest już termin — powtórzył Rab. — Szóstego grudnia. — Termin czego, Rab? — drążyła Edie z odcieniem zjadliwości w głosie. — Tylko nam nie mów, że to koniec świata. Rab nadal gapił się na nie wielkimi oczami. — Jesteście niemożliwe. Przychodzę tutaj z wiadomościami, na które czeka cała Szkocja i słyszę tylko jakiś bełkot o Tygodniu Jarmarków i końcu świata. 86 — A więc nie uważasz, że Szkocje może interesować koniec świata? — spytała Edie. — Mówię o nowym cunarderze — powiedział Rab. — Już zadecydowane. Zaczną kłaść stępkę szóstego grudnia. Powiedzieli nam to w firmie Johna Browna. Byłem tam całe popołudnie z Andy Tullochem. — Statki — jęknęła pani Guthrie. — Powinnam była wiedzieć, że gada o statkach. — Och, przestań, mamo. Ty sama opowiadałaś o „Queen Mary", jakbyś ją budowała własnymi rękami. Ale ten nowy statek przyćmi Królową. Tak samo i „Normandię". To będzie największy statek na świecie. — A więc jesteś zbyt podniecony, żeby coś zjeść? — spytała sucho pani Guthrie. — Szczerze mówiąc, umieram z głodu — powiedział Rab. — A skoro dziś piątek, to pewnie chcesz, żebym poszedł na rybę i fryty? — Dam ci pieniądze, Rab. Zapewne masz dla mnie wypłatę? — Słowom pani Guthrie towarzyszył przymilny uśmiech. Rab wręczył jej kopertę. Wykrzywił twarz w grymasie, czekając, aż ją otworzy. — Prawie dwanaście funtów! — krzyknęła po przeliczeniu pieniędzy. — Dostałem podwyżkę — powiedział zadowolony z siebie Rab. — Nieźle, co? Niektórzy kumple pracujący w stoczni jako spawacze dostają tylko osiem funtów, siedem szylingów i sześć pensów tygodniowo. — Musisz włożyć część z tego do kasy oszczędnościowej — zdecydowała pani Guthrie. — Przyjdzie czas, że się ożenisz i każdy pens będzie ci potrzebny. Zabieram sobie cztery funty na jedzenie, cztery wkładam do puszki — to zaniesiesz na pocztę, a resztę możesz sobie wziąć na kieszonkowe. Rab nie zwrócił w ogóle uwagi na gadanie o żeniaczce, a Edie lekko się zarumieniła. Pocieszała się tylko myślą, że być może, kiedy olbrzymi kadłub transatlantyku wyrośnie ponad dachy Cly-debank i zdominuje linię horyzontu, romans Raba z wielkimi statkami straci na nowości i uroku, a chłopak poczuje potrzebę romansu z krwi i kości. 87 Edie szła z Rabem przez Glasgow Road na rybę i frytki do Angelo, włoskiej jadłodajni. — Praca na tym nowym cunarderze wiele dla ciebie znaczy, co, Rab? Westchnął głęboko. — No. — I Tulloch dostaje zlecenie? — No. Andy bierze mnie do Johna Browna na pierwsze rozmowy, na pierwsze poważne rozmowy, w przyszłym tygodniu. Musimy złożyć zamówienia na materiały. Trzeba dokładnie policzyć, ile czego trzeba: kabla, skrzynek odgałeznych, przełączników. Będzie chyba z rok pracy przy samych przygotowaniach, zanim w ogóle wejdziemy na statek. — Cieszę się, że jesteś zadowolony — powiedziała radośnie Edie. Popatrzył na nią z ukosa, niepewny, czy znów nie żartuje. — Cieszysz się, że jestem zadowolony? — Tak, Rab. Robisz coś, co cię cieszy... I sprawia ci przyjemność. Myślę, że pewnie byś pracował na tym wielkim statku nawet i za darmo. Rab zaśmiał się. — Być może tak. — Zamyślił się na chwilę. — Ciężko wytłumaczyć, co czuję, Edie. Nigdy tego specjalnie nie potrafiłem. Ale praca na nowym cunarderze to coś bardzo szczególnego. Nie potrafię napisać książki ani namalować arcydzieła... Ani skomponować symfonii jak Beethoven... Ale każdy z nas pragnie zrobić coś, co po nim zostanie, co będzie podziwiane. Ja nie mam w sobie nic szczególnego — ale mogę pomóc w zbudowaniu rzeczy, która będzie największa na świecie. I będzie to coś na kształt pomnika każdego człowieka, który wbił choć jeden nit w pokład tego kolosa, kto wytoczył na tokarce kawałek silnika. Tak długo jak będzie istniał ocean i statki, będzie się mówić o tym okręcie, o miejscu, w którym się narodził i o ludziach, którzy go zbudowali. Edie wzięła Raba pod rękę. Spojrzała na niego z miłością. Uwielbiała, kiedy tak mówił: pół marzyciel, pół filozof, męski, a zarazem tak chłopięco niewinny. Rab patrzył na nią ze zdziwieniem w oczach. — Rozumiesz, o co mi chodzi, prawda? — Tak, rozumiem, 'Rab. Jak na kogoś, kto twierdzi, że nie potrafi mówić o odczuciach, całkiem nieźle ci idzie. Nigdy nie myślałam o statku jako o pomniku. — Szukałem innego słowa niż pomnik. — A dlaczego nie, to takie poetyczne... I zrozumiałam, co masz na myśli. Pomniki przypominają ludziom o historii i dziedzictwie. A ten statek tym właśnie będzie dla Clydebank. Bóg świadkiem, że to nie jest najpiękniejsze miejsce na świecie! Wystarczy spojrzeć. Brudne przeludnione kamienice i smrodliwe podwórka. Daleko mu do raju, co? — Nie jest aż tak źle — zaprotestował nieśmiało Rab. — Ale nie jest też specjalnie dobrze. Clydebank nie chciałby, żeby takim go zapamiętano. Ani ludzie w nim mieszkający. Bo to dobrzy ludzie, przynajmniej większość z nich. Uczciwi i ciężko pracujący jak ty. Należy im się pomnik, Rab — taki jak ten statek. Należy im się coś, co świat chce oglądać. — Co do tego masz rację — zgodził się Rab. — I kiedy go zobaczą, powie im więcej o Clydebank i tutejszych ludziach niż jakikolwiek poeta. Na początku grudnia cały oddział blach w zakładzie Johna Browna był już gotowy do rozpoczęcia pracy nad stępką numer 552. Z pojedynczego spiralnego dźwigara zbudowano podstawę. Ustawiona płasko na podniesionej pochylni, pierwsza część stalowego kręgosłupa przewyższała rosłego mężczyznę. Do dolnych flanszy przynitowano szerokie płaty stępki. Ich zewnętrzna masa spoczywała na potężnych wspornikach. Olbrzymie komórkowate dźwigary poprzeczne zostały obniżone, by sczepiły się z kręgosłupem i utworzyły potężne podwójne dno. Z tej podstawy miał wyrosnąć dziób i szkielet rufy, natomiast równocześnie prowadzono pratce nad konstrukcją podwójnego spą-gu statku. Początek był spokojny i niezbyt spektakularny. Tempo miało się zwiększyć, kiedy zaangażuje się do pracy więcej robotników i sprzętu, by odegrać do końca tę swoistą symfonię na stal i narzędzia, ciągnącą się bez przerwy dnie^n i nocą. Olbrzymi stalowy kadłub 89 sięgnie nieba, kiedy dodawać się będzie pokład po pokładzie, aż do liczby czternastu. Długość potężnego statku przewyższy tysiąc stóp pochylni. Pod koniec Królowa przeskoczy wieżę Eiffla i sięgnie siedemdziesiątego czwartego piętra budynku Empire State. Podobnie jak „Queen Mary", nowy cunarder oznaczał przede wszystkim jedno dla mieszkańców Clydebank. Niósł stałe zatrudnienie: pracę zamiast kolejek po zasiłki dla bezrobotnych, a więc pełne dziecięce brzuszki. Oznaczał, że minęły chude lata. Znakiem czasu na początku lat trzydziestych był pełny garnek |w każdym domu. Widać to było dosłownie wszędzie — wielki gar królujący na kuchennym piecu, wypełniony parującą owsianką koloru pomarańczy. Na prawdziwą szkocką owsiankę nie pozwalały domowe budżety, więc brzuchy napełniano tą kleistą mazią robioną z taniej mąki kukurydzianej. Rodzina Guthrie, której powodziło się trochę lepiej niż innym, nie musiała zbyt często korzystać z kukurydzianki. Rab zarabiał teraz więcej pieniędzy, a ojciec odzyskał stałą pracę w firmie John Brown's — tak więc Boże Narodzenie 1^36 roku zapowiadało się znakomicie, a rok 1937 obiecywał dobrobyt. W wigilię Nowego Roku Rab i Edie znaleźli się w wielkim tłumie ludzi świętujących szkockie Hogmanay, zgromadzonych przy Tron-gate w Glasgow. Dzielili radość wszystkich, ale postanowili nie witać Nowego Roku wraz z rozśpiewanym tłumem w centrum miasta. Wrócili tramwajem do Clydebank i poszli do mieszkań rodziców, mieszczących się po obu stronach korytarza kamieniczki na Glasgow Road. Równo z wybiciem północy Rab życzył rodzicom szczęśliwego Nowego Roku, a następnie całą trójką przeszli na drugą stronę korytarza — z Rabem na czele pochodu — by postawić „pierwszą stopę" za progiem mieszkania Edie i jej rodziców. Ze zwyczajową buteleczką whisky w jednym ręku i brykietem węgla w drugim, Rab dokonał oficjalnego wejścia do domu|, którego mieszkańcy przyjęli go cieplej niż syna marnotrawnego. Ucałował Edie i złożył jej życzenia szczęśliwego Nowego Roku. Ledwo ustami musnął jej wargi. Ta zaprotestowała ze śmiechem. — I ty nazywasz to pocałunkiem, Rabie Guthrie? Mój kot całuje dużo lepiej! | Rabowi zuchwale zabłysły oczy na takie wyzwanie. 90 — W takim razie niechże cię dopadnę. Postawił butelkę whisky na stole, włożył bryłę węgla do kominka i z determinacją ruszył w kierunku Edie. Ze śmiechem wycofała się za rodziców, którzy chętnie zrobili jej miejsce i tak samo skwapliwie usunęli się z drogi ścigającemu ją Rabowi. Ten chwycił ją z tyłu za głowę i w udawanym szale namiętności przycisnął swe usta do jej warg. Trzymał je tam przez dłuższą chwilę. Edie oddała pocałunek, czując jak wypełnia ją ciepło. W końcu Rab oderwał się od niej. Przez moment wpatrywał się w Edie z błyskiem zdziwienia i jeszcze czegoś więcej w oczach. Popatrzył na zaśmiewających się rodziców i lekko poczerwieniał. Potem spojrzał znów na Edie. Twarz rozjaśnił mu uśmiech. Jej policzek, w miejscu gdzie dotknął jej twarzy, nosił ślad brudnej ręki, w której przedtem trzymał bryłę węgla. — Muszę przyznać, że pięknie wyglądasz — stwierdził. — Czy to nowy rodzaj makijażu, taki specjalny, na Nowy Rok? Odwróciła się, by spojrzeć w lustro nad kuchennym kredensem. — O żesz ty... — zaczęła. — Pójdę umyć twarz. Uśmiechnął się do niej przekornie. — Myślałem, że po takim całusie odmówisz mycia twarzy przynajmniej przez tydzień. Greta czuła jeszcze na ustach ciepło pocałunku Ricky'ego. Stał blisko niej; zarys jego głowy wyraźnie malował się w świetle oszklonej werandy domu Mortensenów. Westchnął głęboko i widziała, jak para jego oddechu ulatuje do góry w mroźnym powietrzu nocy. Stali wtuleni w krzak wawrzynu przy żwirowej ścieżce wiodącej do frontowego wejścia. — Kiedy będziemy wiedzieć, że już czas? Roześmiała się. — Nie martw się, będziemy wiedzieć. — Czujesz tę rybę? Nie zdechnie na ziemi? Rozbawił ją znowu. Przywieźli rybę z wycieczki do centrum Glasgow tego wieczora. Ryba była wędzona, jakiś gatunek śledzia — Ricky nie wiedział jaki — ubrana w różowy i niebieski 91 papier tak, by wyglądać jak dama w krynolinie przystrojona w czepek. Kupili ją za sześć pensów na ulicznym straganie przy stacji Buchanan Street. Kram oferował jedynie te przybrane, śmieszne ryby, a właściciel robił wielkie pieniądze na tych oryginalnych prezentach noworocznych. Na ten pomysł wpadła Greta. Uparła się, by doświadczył radości i tradycji szkockiego Hogmanay i twierdziła, że to idealny podarek na „pierwszą stopę" postawioną w domu jej rodziców. Ricky'emu przypadł honor first foot u Mortensenów, czyli osoby, która jako pierwsza przekroczy próg ich domostwa w Nowy Rok. Trzymając się za ręce, przeciskali się przez tłumy przy Trongate. Bawili się świetnie aż do czasu, gdy tuż przed jedenastą ruszyli w drogę powrotną. Tuż przed północą Greta wyprowadziła Ricky'ego przed dom, by czekać na „dzwony", sygnał, że nadszedł czas na „pierwszą stopę". Zegar na pobliskiej wieży zaczął wybijać dwunastą. Dobrą chwilę przed dwunastym uderzeniem noc wypełniła kakofonia dźwięków. Odezwały się klaksony samochodów zaparkowanych przy domach. Gdzieś z miasta dobiegł huk petard i wybuchy sztucznych ogni. Z dala, znad rzeki, rozbrzmiało buczenie syren okrętowych witających 1937 rok. Bicie dzwonów dochodziło z każdego kościoła. — Szczęśliwego Nowego Roku, kochany. Greta wspięła się na palce i pocałowała Ricky'ego w usta. — Teraz możemy wejść do środka. Złożył jej życzenia i oddał pocałunek. — Mmmmmmm — mruknął — nie moglibyśmy zostać tu trochę dłużej? Zaczynają mi się podobać te tutejsze zwyczaje. Greta zaśmiała się: — Chodź już. Czekają na nas. I nie zapomnij rybiej maskotki. Ani butelki whisky! Uśmiechnął się do niej. — Trzymam whisky w kieszeni. Chyba nie myślisz, że zapomniałbym o tym? Podniósł z ziemi udekorowaną rybę i poszedł za Greta w kierunku światła dochodzącego z werandy. Greta nacisnęła dzwonek przy drzwiach. — Pamiętaj, wchodzisz pierwszy — powiedziała. — To ty jesteś first foot. 92 Drzwi otwarły się. Gustav i Lotte Mortensen witali ich tuż za progiem. — Szczęśliwego Nowego Roku, kochani — ryknął Gustav Mortensen i rozpostarł szeroko ramiona w geście powitania. — Zapraszamy do środka. Potem były uściski i pocałunki, kiedy najpierw Ricky, a następnie Greta, weszli do domu. Ricky wręczył butelkę whisky gospodarzowi, a rybią maskotkę gospodyni. Mortensen zaprowadził parę młodych do dużego living-roomu z wykuszami, gdzie oczekiwali znajomi z sąsiedztwa, wszyscy z kielichami w dłoniach. Usługiwała im, roznosząc kruche i rodzynkowe ciastka, potężna Effie McCorąuodale, kucharka i gospodyni domu Mortensenów, a zarazem jakby członek rodziny. — Effie, Friedrich to nasza first foot — powiedział radośnie Mortensen. — Podaj mu ciastka, a ja dopilnuję, żeby dostał drinka. Effie odwróciła się do Ricky'ego i na jej twarzy pojawił się wyraz panicznego przerażenia. Taca wysunęła jej się z rąk i wylądowała na podłodze. — Boże święty, panie Mortensen, święty Boże! Stała nieruchomo, wlepiając wielkie oczy w Ricky'ego, jakby był duchem. — O co chodzi, Effie? — spytał Mortensen. Schylił się, by podnieść z podłogi tacę i rozrzucone ciastka. Spojrzał na Effie i powiedział z rozbawieniem: — Przecież wypiłaś tylko jedną szklaneczkę wina. — Nie ma co sobie żartować, panie Mortensen — jej głos pobrzmiewał raczej tonem żalu, a nie wyrzutu. — Więc co się stało? — Wstał i spojrzał na nią. Jej rumiana zazwyczaj twarz była teraz trupio blada. — Niedobrze ci, Effie? — Niedobrze mi, proszę pana. Ale nie jestem chora. To widok tego młodego dżentelmena i pańskie stwierdzenie, że on jest u nas first foot. — A co w tym złego? — w głosie Mortensena dało się wyczuć ton zniecierpliwienia. — Naprawdę pan chce, żebym powiedziała? — spytała ze strachem potężna kobieta. — Zdecydowanie naprawdę — stwierdził stanowczo Morten- 93 sen. — Nie można rozrzucać jedzenia po całym dywanie, a potem odmawiać odpowiedzi. — To jasne włosy tego pana, sir. Mortensen westchnął z irytacją. — Wielkie nieba, Effie. Ja też jestem blondynem. Moja żona jest blondynką. Wszyscy w tym domu mamy jasne włosy. Dlaczego więc rozrzucasz jedzenie po całym pokoju tylko dlatego, że Fried-rich ma jasne włosy. — Przecież on jest jirst foot\ — stwierdzenie to miało jakby wszystko wyjaśniać. Mortensen wzruszył ramionami. — No to co? Czekał, żeby wytłumaczyła, o co jej chodzi. — A to, że sprowadzi na ten dom nieszczęście — wyrzuciła w końcu. — Na wszystkich jego mieszkańców i samego siebie. Jeden z gości Mortensena, właściciel firmy przewozowej w Pais-ley, wysunął się nieco do przodu. — Stare zabobony — powiedział. Następnie zwrócił się do Mortensena. —Istnieje taki szkocki zabobon, że ciemno włosy first foot przynosi domowi szczęście. Ja bym nie zwracał na to w ogóle uwagi, zapomnijmy o tym. Na twarzy Mortensena odmalowała się ulga. Nawet Ricky — zdziwiony incydentem, którego poniekąd był sprawcą — zdobył się na szeroki uśmiech. — I o to chodzi? — śmiał się Mortensen. — O zabobon, taki jak przechodzenie pod drabiną? A to dopiero! — Zwrócił się do Effie. — Przez chwilę naprawdę się przejąłem. Jego śmiech zezłościł kobietę. Wyprostowała się, a z jej twarzy zniknął strach i zdenerwowanie, zastąpione teraz przez pełną godności powagę. — Niech pan zapamięta moje słowa, panie Mortensen: nie będzie z tego nic dobrego. Może pan szydzić z obaw starej kobiety, ale niech pan pamięta o powiedzeniu, że ci, co się śmieją przed śniadaniem, będą płakać przed kolacją. Mam szczerą nadzieję, że te moje zabobony, jak pan to nazywa, to tylko przesądy i nonsensy. Dla dobra pana i pana bliskich. Wzięła do ręki tacę i wymaszerowała z pokoju. , 94 Po krótkiej chwili wszyscy zapomnieli o niemiłym incydencie. Wzniesiono toasty i głośne rozmowy przerwały dość napiętą atmosferę. Ricky Oestler dowiedział się, że poczyniono plany, by zabrać go na wyprawę od domu do domu, co stanowiło tak ważną część obchodów Nowego Roku w Szkocji. Picie, całowanie i śpiewanie starych ulubionych pieśni szkockich miało trwać aż do samego rana. Jedna jedyna osoba nie puściła w niepamięć incydentu z tacą. Zimny strach przejął Gretę Mortensen po proroctwie Effie McCor-ąuodale. VI. IRLANDZKI ŁĄCZNIK Pierwsza wizyta Ricky'ego Oestlera w Szkocji minęła w okamgnieniu. Greta z trudnością powstrzymywała łzy, ale tylko do momentu, kiedy pociąg z Centralnej Stacji Glasgow zniknął z pola widzenia. Stała, patrząc na pusty peron. Ogarnął ją przeraźliwy smutek i popłynęły łzy. Pozostała na wyludnionym peronie aż do chwili, kiedy zdołała się trochę opanować. Następnie, wysuszając kąciki oczu chusteczką, wyprostowała się i ruszyła w kierunku barierki, gdzie oczekiwał na nią ojciec. Mortensen dyskretnie zaoferował, że poczeka tu właśnie, dając Grecie i Ricky'emu możliwość spędzenia kilku ostatnich mimut sam na sam. Mortensen objął córkę i wyszli ze stacji. Śnieg tańczył w północno-zachodnim wietrze, kiedy szli ulicą Argyle. W sklepach i magazynach królowały styczniowe wyprzedaże. — Chyba nie miałaś zamiaru wrócić prosto do domu, co? — spytał od niechcenia Mortensen. — Nie miałam żadnych planów — odpowiedziała ze smutkiem Greta. — Czuję w sobie dziwną pustkę. — Właśnie myślałem, że należałoby cię trochę podnieść na duchu — oznajmił z uśmiechem ojciec. — I dlatego zadzwoniłem do biura i powiedziałem, że przyjdę do pracy dopiero po południu. Dodałem jeszcze, że zdarzyło się coś ważnego. Rzuciła mu pytające spojrzenie. 95 — Ważnego? — Tak jest, moja droga. Jesteś w moim życiu najważniejsza. Pomyślałem sobie, że może wpadniemy gdzieś razem na herbatkę. Potem możemy wejść do tego drogiego sklepu na Sauchiehall Street, gdzie twoja matka spędza tyle czasu wydając moje pieniądze, i zobaczyć, czy nie znajdziemy tam czegoś dla ciebie. A po zakupach moglibyśmy pójść do jakiegoś zacnego miejsca na lunch, na przykład do Central... Grecie zabłysły oczy. — Tatusiu, rozpuszczasz mnie. — Oczywiście, że tak — zgodził się. — Ojcowie są właśnie po to. W małej kawiarence z wnętrzem całym w czerwonej skórze i ciemnym dębie, jeszcze nie zatłoczonym przez agentów firm ubezpieczeniowych w ciemnych garniturach, którzy składali się na jej główną poranną klientelę — pili herbatę z dużego porcelanowego dzbanka i rozmawiali o Friedrichu Oestlerze. — Świetny młody człowiek — stwierdził Mortensen. — Oboje z matką zgadzamy się, że nie mogłaś dokonać lepszego wyboru. I oboje jesteśmy bardzo zadowoleni, że tak rozsądnie nie chcecie natychmiast brać ślubu. A pamiętaj proszę, że spodziewaliśmy się, iż zechcesz ogłosić zaręczyny w czasie obecności Ricky'ego. Greta uśmiechnęła się. — Postanowiliśmy, że zrobimy wszystko po bożemu. — Zaśmiała się znowu. — W każdym razie Ricky tak postanowił. To on jest tą rozsądną stroną. Ja, gdybym tylko miała możliwość, wyszłabym za niego jutro. Ale tak naprawdę, tatusiu, oficerom służącym na łodziach podwodnych wolno się żenić dopiero po otrzymaniu pierwszej komendy. Tak więc najpewniej będziesz skazany na moje towarzystwo jeszcze przez parę lat. — Ta perspektywa wcale nie jest mi niemiłą -— orzekł Morten-sen. — W końcu masz dopiero osiemnaście lat. iNie spieszy mi się do rozstania z tobą. Przykryła swoją dłonią jego rękę. — Wiem — powiedziała miękko i jej spojrzenie wyrażało głębokie uczucie. — I to właśnie pomaga mi zachować rozsądek w tym wszystkim. Przecież Ricky to nie chłopak z sąsiedniego domu. 96 Pojadę żyć w innym kraju i będę się cieszyć, jeśli zobaczę ciebie i mamę raz w roku. Będzie mi was okropnie brakowało. — I my też będziemy tęsknić. Ale przecież masz świadomość, Greto, że zależy nam wyłącznie na twoim szczęściu. Wiemy, że nie możemy cię mieć wiecznie, bez względu na to, jak bardzo byśmy tego pragnęli. — Kiedy nadejdzie czas, na pewno będziecie zadowoleni, że w końcu odeszłam. Oddalenie od Ricky'ego spowoduje, że ciężko będzie ze mną wytrzymać. Być może będziecie wysyłać do niego ponaglające telegramy, żeby przyjechał i w końcu sobie mnie zabrał. — Nie licz na taką desperację z mojej strony — oznajmił Mor-tensen z uśmiechem. — Ale, jeśli nie jesteś oficjalnie zaręczona, czy będziesz w tak zwanym międzyczasie wychodzić z innymi chłopcami? — O, rozmawialiśmy i o tym. Ricky zdaje sobie sprawę, że moi znajomi będą chodzić na przyjęcia, zabawy i tym podobne imprezy, i upiera się, że nie mogę siedzieć zamknięta w domu jak zakonnica. Ale powiedział, że jeśli już pójdę gdzieś z jakimś chłopakiem, muszę pamiętać o jednej rzeczy. On jest numerem jeden i nie mogę nikogo innego traktować poważnie. — Co na to odpowiedziałaś? — Powiedziałam, że inni w ogóle mnie nie interesują i że zapewne będę przesiadywać w domu i usychać z tęsknoty aż do-momentu naszego kolejnego spotkania. — A kiedy zobaczysz go znowu? — Mam nadzieję, że tego lata. Będzie miał wtedy urlop. — Chcesz znowu jechać do Chemnitz? — Nie wiem. Ricky chciałby, żebym poznała jego matkę. Mieszka w Karlsruhe. Proponował, żebym dotarła do Calais, a on przyjedzie wtedy z Wilhelmshaven i moglibyśmy zwiedzać przez tydzień Francję, a dopiero potem pojechać do Karlsruhe na kilka dni. — To chyba dobry pomysł. Greta odchrząknęła i uśmiechnęła się do ojca. — Powiedziałam, że muszę to wszystko skonsultować z moim agentem podróży. 97 — Miałaś mnie na myśli? — spytał Mortensen oddając uśmiech. — Czy to w porządku, tatusiu? Mortensen wzniósł oczy ku niebu w udanej desperacji. — Widzę, że będzie mnie to drogo kosztować. — Uśmiechnął się promiennie. —Przecież wiesz, kochanie, że się zgadzam. Przez jakiś czas bałem się, że będziesz chciała jeździć do Niemiec mniej więcej co tydzień. Dużo lepiej nastawić się na dłuższe wizyty i sensownie je zaplanować — powiedzmy, miesiąc w lecie, a następnie trzy tygodnie albo miesiąc na Boże Narodzenie. Co o tym sądzisz? — Uważam, że miałam rację, wierząc w mojego agenta. Nie tylko planuje superinteresujące podróże, ale jeszcze płaci za wszystko, a do tego zachowuje się tak, jakby robiło mu się wielką uprzejmość, zwracając się właśnie do niego. — Pochlebstwami zdobędziesz u mnie prawie wszystko. Dni nie mijały jednak wystarczająco szybko. Pierwsze miesiące 1937 roku zdawały się wlec przerażająco powoli, jakby nogi miały z ołowiu. Greta nie zwracała specjalnej uwagi na doniesienia prasowe o pogarszaniu się sytuacji międzynarodowej w Europie. Dla Kevina O'Rourke wszystko uległo zmianie. Dni płynęły z przerażającą prędkością. Od sierpnia, czyli od brzemiennego w skutki spotkania z Mallorym, jego życie toczyło się nowym torem i zaprowadziło go w mroczny świat blefu, i to podwójnego blefu; świat niebezpieczny, pozbawiony honoru i chwały, gdzie jedyną nagrodą mógł być cios nożem w żebra w jakiejś ciemnej uliczce stoczniowej. Był to świat, w którym — by przetrwać — człowiek musiał polegać jedynie na własnym sprycie i szybkości reakcji, i musiał mieć oczy i uszy otwarte przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Zadziwiało go, że z taką łatwością udało mu się dokonać przejścia z poprzedniego życia do tego nowego. W końcu był człowiekiem na wskroś uczciwym, tak więc zaskakiwało go, że stał się mistrzem kamuflażu i wyrachowania. Czuł się jak samotny wilk. Cokolwiek uważało stado, nigdy nie był naprawdę tym, kim się wydawał. Myśli trzymał jedynie dla siebie, a prawdziwe swoje 98 oblicze znał tylko on. Inni postrzegali go jedynie tak, jak on sobie tego życzył. Głębokie przekonanie, że robi rzecz właściwą, tworzyło jego filozofie odnośnie praw jednostki. Ludzie gadali na temat wolności indywidualnej, ale nawet nie kiwnęliby palcem w jej obronie, chyba że zagrożona zostałaby ich wolność osobista — tak przynajmniej sądził Kevin O'Rourke, dla którego czyny były daleko ważniejsze niż słowa. Postawa ludzi irytowała go. I choć jego wolność osobista stanowiła dlań najcenniejszą własność, to nie mógł patrzeć na zagrożenie cudzej wolności, bowiem sądził, iż w ten sposób narusza się jego własną. Ta wrażliwość omal nie pozbawiła go szacunku do samego siebie, kiedy ogarnął go lęk na jednej z ulic Hamburga, gdzie nie zrobił nic, by przeciwdziałać niesprawiedliwości. Ta sama wrażliwość kazała mu wspomóc Johanna Rabina, choć mógł udać, że niczego nie dostrzegł. Sam O'Rourke nigdy nie narzucał innym swojego sposobu myślenia. Wycofywał się, jeśli zawodziła przyjazna argumentacja, ale w związku z tym szczególnie nienawidził wszystkich, dla których taka etyka była czymś zupełnie obcym. Chętnie ruszyłby na wojnę przeciw takim ludziom. Ci, którzy chcieli narzucić swoje przekonania terrorem i bezprawiem, byli wrogami całej ludzkości. Byli wrogami rozumu, bowiem przestali w ogóle go używać. Kiedy Mallory po raz pierwszy rozwinął proporczyk wojny sprawiedliwej przed Irlandczykiem, O'Rourke ochoczo na nią przystał. Nie przeszkadzało mu specjalnie, że bronią w wojnie, którą przyjdzie mu stoczyć, będą kłamstwa i oszustwa, bowiem te stanowiły narzędzia używane na co dzień przez przeciwnika. A pewna równowaga osobistego honoru została utrzymana poprzez ponoszone ryzyko. Uzbrojony jedynie w przekonywający język, musiał wejść do obozu wroga. A skoro raz już się tam znalazł, mógł liczyć wyłącznie na własne siły. Niebezpieczeństwo nadawało temu wszystkiemu szczególny wymiar, pewien smaczek, który działał jak narkotyk. Wyostrzało zmysły, a raz zakosztowane, stało się koniecznością. Życie bez tego zdawało się szare, przeciw czemu z kolei buntowała się dusza. Wielu wycofałoby się z roli, jaką zaproponował Irlandczykowi Mallory. Rzecz wymagała bowiem penetracji dwóch organizacji, 99 które nie znały aktu łaski. Jedyną reakcją Kevina O'Rourke był słaby uśmiech, który osłaniał wspomnienia pewnego pogrzebu w Irlandii, kiedy to O'Rourke miał dziewięć lat, a także znacznie świeższego wydarzenia na niemieckiej ulicy, gdzie właściciel sklepu został niemiłosiernie zbity pałkami przez bandziorów w brunatnych koszulach. Jeśli jego decyzja wymagała pobudzenia odwagi, to wspomnienie tych scen znakomicie spełniło zadanie. O'Rourke spędził czas od sierpnia do listopada w wiejskim domku w hrabstwie Hertfordshire. Tam, pod kierunkiem rozlicznych ekspertów, przeszedł przygotowania do wejścia w sekretny świat, który miał stać się jego światem. Wiosną 1937 roku był już całkiem nieźle przygotowany do roli podwójnego agenta, a każdy kolejny krok tej edukacji kontrolował osobiście Mallory. W grudniu 1937 roku kazano mu powrócić do Hamburga, by odnowić znajomość z oficerem Abwehry z departamentu Bezpieczeństwa Wybrzeża. Miał odegrać rolę człowieka nadzwyczaj zgorzkniałego; człowieka płonącego nienawiścią do brytyjskiego establishmentu, ofiarę niesprawiedliwości, politycznego zelotę nie mogącego doczekać się końca brytyjskiej kontroli nad sześcioma prowincjami Ulsteru, ale też i rolę żarliwca bez specjalnego wsparcia politycznego. O'Rourke przybył do Hamburga jako prosty marynarz na rozpadającym się statku, co miało stanowić dowód, o ile taki okazałby się potrzebny, jak poniżono go po raz kolejny. Został zdegradowany przez Brytyjczyków po pierwsze dlatego, że był Irlandczykiem, a po drugie, że usiłował pokrzyżować plany kapitanowi i załodze „Barona Montrose", którzy szmuglowali Johanna Rabina z Hamburga. Rabinowi w jakiś sposób — opowiadał O'Rourke niemieckiemu oficerowi — udało się dostać na statek przy załadunku paliwa do węglowni. On, to jest O'Rourke, odkrył ten fakt dopiero, kiedy statek wyruszył w drogę, i nalegał, by kapitan zawrócił i wysadził uciekiniera na brzegu. Za te starania wylano go niesprawiedliwie z pracy, do tego z wilczym biletem, który praktycznie uniemożliwiał mu służbę na brytyjskich statkach na stanowisku, do którego miał kwalifikacje. Niemiecki oficer w Hamburgu wysłuchał cierpliwie Irlandczyka do końca, ale nie zdradził niczym, czy uwierzył w tę historię. Dwa 100 dni później, podczas wieczornej wycieczki na ląd, zatrzymał go tuż przed wejściem do doków samochód z trzema ludźmi w środku. Przewieziono go błyskawicznie do paskudnie utrzymanego domu w sławnej dzielnicy „rozrywki", gdzie został dogłębnie przesłuchany. Jego odpowiedzi zdawały się zadowalać przesłuchujących. Następnie zawieziono go z powrotem do doków i powiedziano mu, że ktoś się z nim skontaktuje albo w Bremie, albo w Antwerpii, gdzie miał zawinąć statek. W zimny styczniowy wieczór w Antwerpii O'Rourke wybrał się na ląd z zamiarem pójścia do kina. Po drodze ledwie zaszczycił spojrzeniem wyzywająco ubraną blondynkę, która śmiała się, rozmawiając głośno z policjantem przy wejściu do doków. Miała dość zniszczoną twarz i daleko jej było do piękności. O'Rourke widział tysiące jej podobnych przy dokach na całym świecie i nie musiał się specjalnie trudzić, by zgadnąć, jaką parała się profesją. Blondynka spojrzała na Irlandczyka i ruszyła za nim ulicą. Chwiała się lekko, co nie było wynikiem nadużycia taniego wina, które zdradzał jej oddech, ale przesadnie wysokich szpilek na nogach. Obcasy co chwila wpadały jej w dziury między kocimi łbami ulicy. — Hej, marynarzu, dokąd ci tak cholernie spieszno? — krzyknęła za Irlandczykiem. — Poczekajże na Lillie. O'Rourke poczekał. Odrzucał takie awanse w przeszłości, ale można to było zrobić w sposób okrutny albo dość łagodny. O'Rourke «! wolał ten drugi. Bardzo go więc zaskoczyło, gdy usłyszał: — Jesteś z „Otterburn Rosę", marynarzyku? — Celnie za pierwszym razem — odpowiedział. — Irlandczyk? Nazwisko O'Rourke? — Być może. — Powiedzieli, że właśnie schodzisz. — Kto powiedzieli? — Jeden grubas i jeden chudzielec. Z twojego statku. O'Rourke zrozumiał. — To mechanik i jego pomocnik. — Mam dla ciebie wiadomość — rzekła. Wręczyła mu niewielką kartkę. Atramentem wypisano na niej drukowanymi literami słowa SEYENDE HIMMEL. Pod spodem widniał adres. 101 * - — Sevende Himmel? — przeczytał na głos. — Cóż to takiego? — Bar. Twój znajomy powiedział, że czeka tam o jedenastej wieczorem. Dzisiaj. — Ten gruby czy ten chudy? — Nie, nie. Ja tylko ich o ciebie pytałam. Zeszli na ląd wczoraj i przedwczoraj, ale ty nie. Dzisiaj mówili, że będziesz. Więc czekałam. Ta wiadomość jest od innego znajomego. Mówi, że ty będziesz wiedział. „Sevende Himmel" było typowym nocnym lokalem przy dokach. Oświetlenie miał tak słabe, że w środku panowała niemal całkowita ciemność. Na bar umiejscowiony przy końcu długiego pomieszczenia padało prawie całe światło tego lokalu. Słabe różowe lampy rzucały jedynie na tyle światła, by klienci nie wpadali na dwa rzędy stolików i krzeseł po wejściu z ulicy. Obok baru był miniaturowej wielkości parkiet do tańca. O'Rourke rozejrzał się po ciemnym wnętrzu. „Sevende Himmel" nie uskarżało się na nadmiar gości. W środku zauważył jedynie dwie mocno znudzone dziewczyny — hostessy, jak się domyślił — siedzące na wysokich stołkach barowych. Nieco starsza kobieta — dorównująca dziewczynom znudzeniem — stała za barem polerując kieliszki. Dziewczyny rozchmurzyły się na widok Irlandczyka i jedna z nich wstała, by nastawić płytę na nakręcany patefon obok niewielkiego miejsca do tańców. Zainteresowanie natychmiast dziewczynom przeszło, kiedy oświadczył, że nie szuka towarzystwa, bo czeka na znajomego. Zamówił piwo i usiadł przy stoliku przy drzwiach, czekając na rozwój wypadków. W pięć minut później pojawił się Heinrich Kramer. Rzucił spojrzenie na Irlandczyka, ale nie zatrzymał się i podszedł prosto do baru. Kupił dwa piwa i wrócił z nimi do stolika. Jedno postawił przed Irlandczykiem. — Cieszę się, że mógł pan przyjść, panie O'Rourke — powiedział. — Już myślałem, że będzie pan siedział zamknięty na statku przez cały pobyt w Antwerpii. Kramer szybko przeszedł do interesów. Nie podał swojego nazwiska. Wyznał tylko, że ma dużo do powiedzenia o firmie, dla której O'Rourke zdecydował się pracować i zaproponował 102 Irlandczykowi, by ten na razie zwracał się do niego per herr direktor. — Jaką ma pan pozycje w IRA, panie O'Rourke? — spytał Kramer. O'Rourke popatrzył rozmówcy prosto w oczy. — Pańscy ludzie stale mnie o to pytają. Powiem panu to, co mówiłem im. Jeśli jestem w Irlandzkiej Armii Republikańskiej, to powinien pan wiedzieć, że za przyznanie się do tego płaci się życiem. Mogę tylko powiedzieć, że jestem zainteresowany tym, co pragną osiągnąć. Jestem po ich stronie. Kramer spojrzał na niego przenikliwie. — To mi nie wystarcza, panie O'Rourke. Jeśli ma pan zamiar pracować dla mojej firmy, muszę wiedzieć dokładnie, jaką ma pan pozycję. To było to. Mallory z wielką troską szkolił Irlandczyka, że swoje karty musi wykładać na stół stopniowo. Nie wszystko naraz — ale etapami, trzymając coś w zanadrzu do momentu, kiedy przyjdzie czas na wielką rozgrywkę. „Będziesz wiedział, kiedy nadszedł ten moment, powtarzał. Podszepnie ci to instynkt. Nie da się tego po prostu zaaranżować". O'Rourke uśmiechnął się ponuro. Czuł jak serce mu wali obijając się o żebra. — Tak naprawdę, herr direktor, nie jestem członkiem IRA. — Zauważył, że spojrzenie Kramera jakby stwardniało, więc szybko dodał: — Ale właśnie dlatego tu jestem. Chcę, żeby IRA przyjęła mnie do siebie. Teraz nie chcą, bo... Cóż, większość czasu spędzam na morzu. Nie ma mnie w jednym miejscu na tyle, żeby naprawdę się włączyć. Ale jeśli uda mi się pójść do nich i przekonać, że nie przychodzę z pustymi rękami, to zobaczą, że potrafię zrobić coś dla sprawy. W głosie Kramera zadźwięczała stal. — A co konkretnie ma pan na myśli? O'Rourke nachylił się ku niemu z entuzjazmem. — Potrzebują broni. Pan może pomóc mi ją dostać. Chodzi o to, że muszę ich przekonać, iż potrafię być użyteczny, że nie jestem tylko facetem, który by chciał, tyle że nie może. - '' " 103 — Załóżmy, że zgodzę się na taki układ. Co dostaję w zamian? — Pańscy ludzie w Hamburgu wspomnieli o wiadomościach na temat brytyjskich baz marynarki. Jestem gotów ponieść ryzyko i dowiedzieć się tego, co panu potrzeba. Jeśli jeszcze będą z tego jakieś pieniądze, to OK — taki sobie dodatek... Ale najważniejsze, żebym miał szansę walczyć z Brytyjczykami i zrobił coś dla sprawy. Kramer zadumał się. Upłynęły całe dwie minuty, zanim odezwał się znowu. — Wie pan, Mr O'Rourke, przyszedłem tu dziś wieczorem nie robiąc sobie specjalnych nadziei, że okaże się pan przydatny mojej... hm, firmie. Jestem dokładnie poinformowany, co powiedział pan członkom naszej organizacji — przeczytałem wszystkie raporty — ale żaden z nich nie przekonał mnie, że jest pan typem osoby, której można zaufać. Z rozmysłem wprowadził pan moich kolegów w błąd twierdząc, że jest pan rzeczywiście członkiem irlandzkich sił rebelianckich. — Nigdy nie powiedziałem wprost, że nim jestem — szybko zaprotestował O'Rourke. — Po prostu nigdy temu nie zaprzeczyłem. Kramer wykonał ręką gest jakby na zgodę. - — Być może. Rzecz w tym, że nie mogę powiedzieć, żebym nie miał swoich kontaktów z organizacją, którą pan rzekomo reprezentuje. Moja firma rzeczywiście była badana na okoliczność możliwości dostaw broni przez pewne kręgi z Dublina. Jak dotąd odrzucałem wszelkie tego typu podejścia z bardzo prostego powodu — nie dostawaliśmy nic w zamian. Moją firmę interesuje otrzymywanie informacji, Mr O'Rourke, a nie zwykłe dochody z dostaw broni. Tak więc widzi pan, że nie byłem — jak już wspomniałem uprzednio — przesadnie optymistyczny co do możliwości naszej współpracy. Sądziłem, że może pan być zwyczajnie kolejnym kupcem i że wasi irlandzcy rewolucjoniści próbują innego podejścia. Pańska mądra decyzja opowiedzenia całej prawdy nadaje sprawie zupełnie inny wymiar. Dużo bardziej interesuje mnie to, co pan ma do zaoferowania. O'Rourke nie zdradził niczym poczucia tryumfu, które go ogarnęło. Niemiecka gruba ryba połknęła przynętę dokładnie tak, jak przewidział Mallory. 104 — Potrzebuje pan szpiega, herr direktor? Przecież to ma pan na myśli. Nie chce pan pieniędzy za broń, ale szpiega? Kramer uśmiechnął się. — Nie, panie O'Rourke, nie potrzebuję pana jako szpiega, jakkolwiek każde pańskie doniesienie wynikające po prostu z trzymania oczu otwartych będzie zawsze mile widziane... Ale nie o to chodzi. Potrzebuję pana do ustanowienia linii łączności, jako posłańca. Czy to panu odpowiada? — Może? Nie wygląda na zbyt dużo. — Mogę pana zapewnić, że uważam tego typu pracę za bardzo istotną i zasługującą na godziwe wynagrodzenie. Być może dam się nawet przekonać do małego handelku bronią, żeby wywarł pan odpowiednie wrażenie na przyjaciołach za wodą. Z pewnością wywarłoby to wrażenie, prawda, gdyby mógł się pan zwrócić do nich z propozycją dostarczenia broni, czyli czegoś, co usiłowali dostać, a nie potrafili sami załatwić? Stłumiony gwizd Irlandczyka miał oznaczać jego podziw i zadowolenie. — Jeszcze jak! — powiedział. — Dobrze — skwitował Kramer. Wyjął zwitek banknotów z kieszeni i wręczył go Irlandczykowi. — Mała zaliczka, panie O'Rour-ke. Dziesięć banknotów pięciofuntowych. Pragnąłbym, by uznał je pan za oznakę zaufania ze strony mojej firmy. Oraz za zapewnienie zatrudnienia w przyszłości. Mam nadzieję, że względem tej transakcji zachowa pan pełną dyskrecję. Gdyby, w dowolnym czasie, miało się okazać, że pan zawiódł, zostanie pan wynagrodzony w zupełnie inny sposób. Czy wyrażam się dostatecznie jasno? — Mógłby mi pan powierzyć swoje własne życie, herr direktor. — Nie mówimy tu o moim życiu, Mr O'Rourke, ale o pańskim. Miesiące, które nastąpiły po pierwszym spotkaniu z Kramerem, miały nieraz udowodnić Irlandczykowi, że jego życie naprawdę nie jest trwałą wartością w świecie podstępu, w który wkroczył. Najmniejsze uchylenie rąbka tajemnicy osłaniającej jego prawdziwe zadanie zdmuchnęłoby jego życie jak płomyk świecy. - ' ' 105 Świadomość ta nie opuszczała go ani na chwilę, kiedy wyszedł z „The Singing Harp" i udał się uliczkami Dublina w kierunku Liffey. Dwaj mężczyźni siedzący w kącie tego samego pubu powstali z miejsc i ruszyli za nim. Szybkie spojrzenie za siebie upewniło O'Rourke'a, że idą jego śladem. Ale wcale nie przyspieszył kroku, by zniknąć z pola widzenia. Był piękny czerwcowy wieczór, do zmierzchu pozostała jeszcze godzina. Czyli lepiej niż tamtego dnia w Dublinie dwa miesiące temu, kiedy po raz pierwszy próbował skontaktować się z IRA. Tamten wieczór zupełnie nie przypominał kwietnia; wiał silny wiatr i padał deszcz; noc zapadła bardzo wcześnie, tak że czterej mężczyźni wyłaniający się z zaułka zupełnie go zaskoczyli. Został pobity do nieprzytomności i skopany buciorami. Wszystko odbyło się w ciszy. Jedynymi słyszalnymi dźwiękami były zawodzenie wiatru, sapiące oddechy napastników i jego własne pojękiwania, kiedy ciosy rąk i nóg spadały na jego ciało. Spisał się nieźle: pokrwawił dwóch przeciwników i zmienił nieco układ sił przerzucając trzeciego przez bark na ceglaną ścianę. Ale siły i tak pozostały zdecydowanie nierówne. Powalono go i tam już pozostał. Bito go niemiłosiernie, aż jeden z mężczyzn, pewnie przywódca, dał znak dwóm pozostałym, by dali spokój. Pochylił się nad Irlandczykiem i wyszeptał mu ostrzeżenie prosto w twarz: — Trzymaj się z daleka od „The Singing Harp", chłopaczku. I nie zadawaj więcej żadnych pytań, rozumiesz? Tym razem dostałeś tylko przyjacielskie upomnienie. Następnym razem będziesz trupem. Potem odeszli zabierając ze sobą poturbowanego kolesia. O'Rourke z wielkim wysiłkiem doczołgał się z powrotem na statek. Był to „Dorranside", pierwszy statek do przewozu bydła w jego marynarskim życiu. Dostał tam stanowisko oficera okrętowego dzięki tajemniczym wpływom Kramera — „herr direk-tora". Armator był brytyjski, ale połowa przewozów odbywała się do niemieckich portów, a O'Rourke dowiedział się tylko, że dostał tę pracę po osobistym wstawiennictwie któregoś z dyrektorów. Był pewien, że Kramer miast wstawić się za nim osobiście, użył po prostu pośrednika. W każdym razie zanim O'Rourke pojawił się na „Dorranside", poprzedziła go legenda, że to „wspaniały marynarz, któremu ostatnio się nie powiodło". 106 Tym razem O'Rourke powrócił do Dublina na „Cragside", młodszej siostrze pierwszego statku do przewozu bydła, i także tym razem specjalnie zignorował ostrzeżenie, by trzymać się z dala od pubu pod nazwą „Śpiewająca Harfa". Mallory powiedział mu, że tam właśnie przesiadywali znani przywódcy IRA i że jest to miejsce, gdzie można się z nimi skontaktować. Już drugi wieczór z kolei siedział przy barze, gadając ze stałymi bywalcami i otwarcie mówiąc, że chce się skontaktować z Jackiem Connorem. Nikt nie znał albo nie chciał się przyznać, że zna niejakiego Jacka Connora. Dwaj mężczyźni szli teraz za nim. O'Rourke rozpoznał jednego z nich. Doszedł do podwórka, na którym magazynowano beczki po ropie. Zgrabnie wskoczył za pierwszy rządek i ukrył się. Zerkając przez szparę zobaczył, że dwaj mężczyźni weszli na podwórko i rozglądali się wokół. Usłyszał, jak jeden z nich mówi: — Przecież skręcił tutaj. — Następnie obserwował obu, jak ostrożnie posuwali się wzdłuż rzędów beczek, za którymi się ukrył. O'Rourke wyczekał, aż do niego dojdą. — Tutaj jestem, chłopaczki. Chyba nie przejdziecie obojętnie obok starego znajomego, co? — Uśmiechnął się zuchwale do gościa rozpoznanego w pubie jako przywódca tamtych czterech, którzy rozłożyli go poprzednim razem. — Wyglądasz na sensownego faceta — powiedział przywódca. — Nie wierzyłem własnym oczom tam w pubie. Nie pamiętasz, co ci mówiłem? Ostrożność tego człowieka w doborze słów i ograniczenie się do czegoś tak mało agresywnego jak rozmowa spowodował niewątpliwie automatyczny mauser, który trzymał w ręku O'Rourke. — Pamiętam cię dobrze — stwierdził O'Rourke. — Czy nie wy byliście tymi odważniakami we czterech na jednego? Myśleliście, że tym razem pójdzie wam łatwiej? — O'Rourke specjalnie przeszedł na śpiewny akcent irlandzki zapamiętany z dzieciństwa. Przywódca uśmiechnął się do niego. — Nieźle sobie poczynałeś. Czy naprawdę potrzebna ci ta artyleria? O'Rourke też się uśmiechnął. 107 — To zależy od układu sił. Dwóm mógłbym dać radę. Trzem — no... może. Czterem...? Cóż, ostatni raz, kiedy tego spróbowałem, o mało nie okazał się rzeczywiście ostatnim razem w moim życiu. — Machnął pistoletem. — To jakby wyrównuje siły, chyba się zgodzisz? — Dlaczego się od nas nie odczepiłeś? — Bo sądziłem, że to wolny kraj. — Wypytywałeś o Jacka Connora. — Chcę się z nim spotkać. — Jack Connor nie lubi, kiedy wypytują się o niego obcy. Po co chcesz się z nim spotkać? — Moja sprawa. — Wiesz co, chyba będziemy cię musieli zabić. O'Rourke roześmiał się. — Może teraz? Może chcecie pożyczyć pistolet? A może wolicie mnie na śmierć zagadać? Postąpił krok do przodu w kierunku obu mężczyzn i wymachując pistoletem zmusił ich do wycofania się w pobliże pustych beczek. Uśmiech znikł mu z twarzy. Głos przybrał chrapliwy ton. — A teraz posłuchajcie mnie uważnie, robaczki. Mam wielką ochotę wpakować kulkę w wasze piwskiem wypełnione brzuchy. A więc, jeśli zadam pytanie, to oczekuję na nie odpowiedzi. Zrozumiano? Czy znacie Jacka Connora? Obaj mężczyźni wpatrywali się w niego w kamiennej ciszy. O'Rourke czekał. Człowiek, który dotąd nie odezwał się ani razu, nagle rzucił się na O'Rourke'a. Był jednak zdecydowanie zbyt wolny i majestatyczny. O'Rourke wykonał szybki unik. Atakujący poleciał w próżnię i kiedy rozpęd wybił go z równowagi, O'Rourke uderzył. Jego lewa pięść walnęła napastnika w brzuch, a gdy mężczyzna zgiął się we dwoje, O'Rourke uderzył go pistoletem w tył głowy. Człowiek poleciał do przodu i runął na ziemię. O'Rourke natychmiast wycelował pistolet w mężczyznę, który dotąd prowadził rozmowę. Ten niepewnie wykonał krok w kierunku O'Rourke'a, ale skierowany w niego wylot lufy ostudził jakoś jego zapał. — Zadałem ci pytanie — powiedział zimno O'Rourke. — Czy naprawdę muszę wydostać odpowiedź siłą? 108 — Czego chcesz od Jacka Connora? — gburowato i z ociąganiem odezwał się zagadnięty. — Jestem przyjacielem. Mogę dać coś, czego on potrzebuje. — Gdybyś naprawdę był przyjacielem, tobyś wiedział, że w ogóle nie używa już nazwiska Jack Connor. Każdy pytający o Jacka Connora to problem. Ty też jesteś problemem. — Jasne, że jestem. — O'Rourke dźgnął mężczyznę pistoletem w żebra tak mocno, że ten aż zawył z bólu. — Jestem wielkim problemem, ale chyba dla ciebie, robaczku. Chcę się spotkać z Jackiem Connorem. Dzisiaj. Mój statek jutro odpływa. — Zwariowałeś! — Jasne, że tak, zawsze wariuję przy pełni księżyca. A teraz idziemy. Zaprowadzisz mnie do Jacka Connora. — Ale on mnie zabije. — Może nie. Ale ja na pewno to zrobię. — Mówiłeś, że masz coś dla niego. O co chodziło? — O broń — powiedział O'Rourke. — Armia potrzebuje broni, nie? No więc to właśnie potrafię zdobyć — broń. Tyle, że dla właściwej armii. Człowiek zrobił wielkie oczy. — To czegoś od razu nie mówił? — A czy w ogóle chciałeś słuchać? Mężczyzna uśmiechnął się krzywo. — Wcale nie. Miałem rozkaz, żeby cię wrzucić do Liffey... Z paroma kamieniami u nóg, żebyś za daleko nie popłynął. — To niespecjalnie przyjaźnie byłeś do mnie nastawiony. Na Boga, czy wziąłeś mnie za Anglika? — Mogłeś być jednym z ich szpiegów. Próbowali już tego wcześniej. Ale da ich się wyczuć na milę. — No więc za kogo mnie, do diabła, wziąłeś? — Ciekawski byłeś. Nie chcieliśmy ryzykować. — Teraz jednak musisz. Zaprowadzisz mnie do Jacka Connora. — Muszę wcześniej zadzwonić. — W porządku — a co potem? — Potem przyślą samochód. Jeśli wszystko będzie OK, zatrzymają się i nas zabiorą. — A jeśli nie będzie OK? — spytał O'Rourke. 109 < Mężczyzna wykrzywił w grymasie twarz. — Samochód się nie zatrzyma. Zwolni tylko na tyle, żeby maszynowy thompson mógł wykonać swoje zadanie. Obaj będziemy wtedy truposzami. Czekali przy drodze na otwartej przestrzeni. Nie było się gdzie ukryć ani dokąd uciec. Człowiek, którego stuknął O'Rourke, siedział na krawężniku trzymając się rękami za głowę. Nie czuł się najlepiej. O'Rourke czekał z ręką zaciśniętą na uchwycie pistoletu znajdującego się w kieszeni nieprzemakalnej kurtki. Drugi mężczyzna telefonował. Teraz wszystko zależało od tego, czy Jack Connor chce spotkać się z O'Rourkem czy nie. Samotny czarny samochód pojawił się w polu widzenia i wolno podjeżdżał w ich kierunku. Był to vauxhall 12. Kiedy zbliżył się na odległość stu jardów, jakby przyspieszył. O'Rourke sprężył się, gotów w każdej chwili rzucić się na ziemię i użyć mausera. Człowiek z IRA — ten od gadania — uśmiechnął się krzywo, po czym się przeżegnał. — Zaraz się dowiemy — mruknął. O'Rourke nie mógł się powstrzymać od podziwu dla chłodnej odwagi tego człowieka wykazywanej w chwili, kiedy koledzy mogli go za moment skosić karabinem maszynowym. Samochód zwolnił... a następnie zatrzymał się. Z przodu siedziało dwóch mężczyzn. Trzeci, na tylnym siedzeniu, odkręcił szybę. — Wsiadajcie! — zawołał wskazując na O'Rourke'a i człowieka przy jego boku. Do mężczyzny siedzącego na krawężniku krzyknął: — Idź do domu i właź do łóżka, Pat. Myślałby kto, że pierwszy raz ci w łeb dali! Tak go zostawili. Dom, do którego zabrano O'Rourke'a, był sympatyczną willą w Clontarf. Kierowca zatrzymał wóz przy alejce ciągnącej się wzdłuż przybudówki o spadzistym dachu. O'Rourke'a wpuszczono bocznym wejściem i wprowadzono do komfortowego sitting-roomu ze skórzanymi fotelami i półkami pełnymi książek. 110 Na powitanie powstał człowiek w okularach, z grzywą siwych włosów, wyglądający na naukowca. Miał szczupłą, ascetyczną twarz, która bladość zawdzięczała latom spędzonym w więzieniu — choć ponad rok temu został z niego zwolniony — i O'Rourke zorientował się, że siwizna była zdecydowanie przedwczesna. Connor miał zaledwie czterdzieści dwa lata. — Siadać, panie O'Rourke — rozkazał i z tonu głosu można się było domyślić, że nawykł do wydawania rozkazów, które posłusznie wykonywano. Jego przenikliwe, inteligentne oczy badały O'Rourke'a. — Niech pan siada — powtórzył. — Porozmawiamy sobie trochę. Ma pan ochotę na szklaneczkę bushmill? O'Rourke przyjął drinka — i porozmawiali. Pytania zadawał Connor, zaś O'Rourke na nie odpowiadał. O drugiej w nocy rozmowa toczyła się nadal. — Więc chce pan zostać jednym z nas? — Connor siedział rozparty w fotelu i zdawało się, że kieruje pytanie równie dobrze do sufitu, jak do swego rozmówcy. Spojrzał nagle swymi niebieskimi oczyma wprost na O'Rourke'a i zapytał: — Dlaczego? — By pomścić śmierć mojej matki — odpowiedział O'Rourke, a zdecydowanie w jego twarzy dorównywało Connorowemu. Nie musiał wcale udawać. Dokładnie o to mu bowiem chodziło. Chciał oddać pięknym za nadobne i zranić wściekłych idealistów, których pogarda dla słabych i niewinnych zniszczyła najlepszą i najdelikatniejszą osobę, jaką znał w swoim życiu. Wuj Terence był członkiem IRA. A IRA to wuj Terence i wszyscy, którzy myśleli podobnie jak on. — Pańska matka poniosła śmierć w czasie Niepokojów, jak pan powiedział. W jaki sposób? — Matka wraz z wujem... — O'Rourke szybko po cichu pomodlił się za matkę, prosząc o wybaczenie kłamstwa. — Wraz z wujem wiozła pakunek na posterunek policji w pobliżu miejsca, gdzie mieszkaliśmy. Autobus, którym jechali, zatrzymała policja. Wuj zaczął uciekać, żeby odciągnąć uwagę policji, a matka twardo siedziała na miejscu... — I co się stało? — Paczka wybuchła. — Ile miał pan wtedy lat? 111 — Dziewięć. — Nigdy o czymś takim nie słyszałem. Nigdy nie słyszałem o kobiecie przewożącej bomby. Gdyby tak było, z pewnością bym o tym wiedział. Jest pan kłamcą, panie O'Rourke. O'Rourke skoczył na równe nogi w okamgnieniu i pochylił się gniewnie nad Connorem. — Zabiję cię za to, Jacku Connor... Drzwi otwarły się z hukiem, a człowiek stojący w nich wycelował w O'Rourke'a pistolet maszynowy. Connor gestem dłoni nakazał mu odejść. — Odłóż tę zabawkę, Mick. Pan O'Rourke nic takiego nie zrobi. — Ja bym na to specjalnie nie liczył — powiedział O'Rourke. — Nikt bezkarnie nie może nazywać mnie kłamcą. — Niech pan siada — rozkazał Connor. — Nie chciałem skalać pamięci pańskiej matki, może powiedziałem to nieco za ostro. Pragnąłem jedynie zasugerować, że może nie pamięta pan dobrze tej historii. Miał pan w końcu zaledwie dziewięć lat... — Powtórzyłem wszystko, co opowiedział mi sam wuj Terence. — A gdzie on teraz jest? O'Rourke zwiesił ramiona. — Bóg raczy wiedzieć. Zniknął tego samego dnia, kiedy zginęła matka. Jedni mówią, że uciekł do Stanów, drudzy — że do Australii. Dziadek nigdy nikomu nie powiedział, że matka uczestniczyła w tym razem z wujem Terencem. Może dlatego nigdy pan o tym nie słyszał. Gdyby nie dziadek, pewnie teraz śpiewaliby o niej pieśni i składali kwiaty na jej grobie w każdą Wielkanoc. Connor uśmiechnął się. — Może dojdziemy i do tego, panie O'Rourke. Jestem pewien — niech spoczywa w spokoju — że po tak długim czasie rok czy dwa nie zrobią jej specjalnej różnicy. Pańska matka nie stanowi dla mnie problemu, natomiast pan — wręcz przeciwnie. Co mamy z panem zrobić? — Mógłby pan pozwolić mi zrobić coś ważnego dla Irlandii — warknął O'Rourke. — Chce pan broń od Niemców czy nie? Connor pochylił się w przód i rzucił na O'Rourke'a gniewne spojrzenie. 112 — Nie używaj w stosunku do mnie tego tonu, młodzieńcze! Nic o tobie nie wiem. Może jesteś tym, za kogo się podajesz, ale niech cię Bóg ma w swej opiece, jeśli tak nie jest. Nie mam zamiaru nawet myśleć o kupowaniu broni za twoim pośrednictwem, dopóki się nie przekonam, że mogę ci zaufać. — Przykro mi, że nie mam żadnych referencji — mruknął zgryźliwie O'Rourke. Uwaga ta rozbawiła Connora. — Ależ masz! — uśmiechnął się. — Od Dużego Patricka — tego, co ostrzegał cię jakiś miesiąc temu, żebyś trzymał się z dala od pewnego pubu i który przyprowadził cię tu dziś wieczorem. Duży Patrick bardzo cię ceni. Uważa, że jesteś ósmym cudem świata. Wychwalał cię bardzo. A niewielu mamy twardzieli nad Patricka. Ufam jego sądom. Connor wstał i podszedł do pustego kominka. Wpatrywał się weń przez dłuższą chwilę, jakby pogrążony w rozwiązywaniu poważnego arytmetycznego zadania. W końcu obrócił się do O'Rour-ke'a. — Powiem panu, co zrobimy. Mówił pan, że statek odpływa z Dublina jutro o ósmej wieczorem? O'Rourke wskazał na zegar nad kominkiem. — Dziś wieczorem — poprawił. — Jest druga w nocy. — Dziś wieczorem — zgodził się Connor. — Pański statek płynie do Glasgow, prawda? — Tak. — No dobrze. Czy nie zechciałby pan przewieźć dla mnie pewnej paczki do Glasgow? — Zgoda, dlaczego nie. — Będę musiał załatwić kilka spraw — powiedział Connor. — Ktoś z paczką będzie na pana czekał na starym nabrzeżu zwanym McDermott's Wharf. Zna je pan? — Tak, znam. O której? — Powiedzmy o szóstej wieczór. Człowiek ten da panu wskazówki, gdzie w Glasgow należy przekazać pakunek. — Popatrzył na O'Rourke'a sponad szkieł okularów, unosząc brwi. — Zdaje sobie pan sprawę, że to misja całkowicie tajna? O tej paczce nie wolno nikomu powiedzieć. — Rozumiem — stwierdził O'Rourke. 113 — Świetnie — powiedział Connor. — Wielką szkodą byłoby, gdyby zdarzył się jakiś wypadek — na przykład podobny do tego, w którym zginęła pańska matka. Bo nie będzie to taka zwyczajna paczka, panie O'Rourke. Jeśli złapią pana z tą paczką, może pan spędzić resztę życia w brytyjskim więzieniu. To znaczy, jeśli oni pana z nią przyłapią. Natomiast jeśli my pana przyłapiemy, resztą pańskiego życia nie warto nawet zaprzątać sobie umysłu. VII. WYMIANY Klientelę baru „Springfield" wczesnym wieczorem stanowili głównie dokerzy. O'Rourke kupił kufel mocnego piwa. Rozejrzał się po barze, szukając człowieka od Mallory'ego. Następnie wyszedł wolnym krokiem i skierował się ku Paisley Road. Na rogu zatrzymał się, by zapalić papierosa. Kącikiem oka zauważył dwóch mężczyzn w robociarskich ubraniach, podążających jego śladem. Wyglądali na lekko zawianych: prowadzili głośną rozmowę i zataczali się trochę. Jeden z nich miał przy pasku przywieszony duży hak do pasów, jakie noszą tragarze. A więc było ich dwóch. O'Rourke szedł dalej. Trzymał się Paisley Road, gdzie napotkał wreszcie budkę telefoniczną. Wszedł do środka i sprawdził jej numer. Zgadzał się z tym, który otrzymał w Dublinie. Spojrzał na zegarek. Miał sporo czasu. Czekał więc udając, że rozmawia i niedostrzegalnie przyciskał widełki telefonu. Przez szybę budki widział dwóch ludzi Mallory'ego. Zatrzymali się w sporej odległości. Jeden z nich kupił gazetę i obaj przeglądali z pasją jej ostatnią stronę. Pewnie wyniki wyścigów konnych. Zadzwonił telefon. O'Rourke zdjął rękę z widełek. Jakiś głos zapytał: — Czy są wiadomości dla pana Greya? — O'Rourke ledwie powstrzymał się od śmiechu; zabawna była procedura narzucona przez ludzi z Dublina. Było w niej coś bardzo melodramatycz-nego, jak z książki dla podrastających chłopaków. 114 — Mam dla niego przesyłkę — odpowiedział. — Od pana Greena. — Czy masz ją przy sobie? — Tak. — Wyjdź z budki i cofnij się wzdłuż Paisley Road na wschód, w kierunku doków Kingston. Rozumiesz? — Tak. W telefonie rozległ się dźwięk odkładanej słuchawki. Połączenie zostało przerwane. O'Rourke opuścił budkę. Przeszedł na drugą stronę ulicy i skierował się na wschód, zgodnie z udzieloną instrukcją. Ludzie Mal-lory'ego, po drugiej stronie ulicy, rozdzielili się. Jeden szedł na wschód dobre sto jardów przed Irlandczykiem. Drugi kręcił się koło przystanku tramwajowego. Człowiek przy przystanku udawał, że pasjonuje go czytanie gazety, kiedy O'Rourke mijał go na chodniku. Zauważył jednak, że ktoś inny śledzi Irlandczyka od momentu, kiedy ten wyszedł z budki telefonicznej. Potężny mężczyzna w czapce i szaliku zarzuconym na koszulę ze stójką wyłonił się z bramy naprzeciw budki i szedł za O'Rourkem utrzymując dystans pięćdziesięciu jardów. Człowiek na przystanku pozwolił, by O'Rourke i śledzący go mężczyzna przeszli obok. Następnie i on włączył się do procesji, trzymając się w odpowiedniej odległości. O'Rourke przeszedł dobre ćwierć mili, zanim zorientował się, że jest śledzony. Kolejny człowiek wałęsający się przy rogu Pollock Street wykazywał wielkie zainteresowanie jego nadejściem. Kiedy O'Rourke zbliżył się do niego, mężczyzna dał znak wskazując ręką gdzieś ponad głową Irlandczyka. O'Rourke powstrzymywał się, by nie spojrzeć za siebie. Sygnał potwierdził tylko to, co podejrzewał: śledzono go od momentu, gdy opuścił budkę telefoniczną. Kiedy zrównał się z nieznajomym, ten zaczepił go: — Czy to, co trzymasz pod pachą, to przesyłka od pana Greena? O'Rourke zatrzymał się. — Jesteś od pana Greya? — Yes, sir. — Gdzie mam przekazać pakunek? '. " 115 , — Przejdźmy jeszcze kawałek. Człowiek poprowadził O'Rourke'a w górę Pollock Street. Zatrzymał się przy pierwszym skrzyżowaniu. — Wystarczy — stwierdził. — Zabieram paczkę. O'Rourke z radością się jej pozbył. — Nie znam twojej twarzy — oznajmił mężczyzna. — Czy to twoja pierwsza wycieczka? — Tak — odpowiedział O'Rourke. — Czy ta cała gadanina przez telefon jest rzeczywiście konieczna? — Mamy swoje rozkazy. Czy wiesz, że byłeś śledzony? Irlandczykowi na moment zamarło serce. Nie był w stanie ukryć szoku. — Nikogo nie widziałem — powiedział. Człowiek uśmiechnął się. Wskazał ręką w dół Pollock Street. — Widzisz go tam w dole? Tego wielkiego gościa w czapce i starym szaliku? Deptał ci po piętach od wyjścia z budki. Musieliśmy sprawdzić, że jesteś sam i nie próbujesz żadnych sztuczek. Ale byłeś czysty. O'Rourke odetchnął z ulgą. Przez moment myślał, że zauważono chłopaków Mallory'ego. Ale dwaj mężczyźni z Springfield Bar dawno już zniknęli. — A teraz idź w swoją stronę, a ja pójdę w swoją — powiedział mężczyzna. Wskazał palcem w górę ulicy po prawej. — Idź Houston Street aż do skrzyżowania z Shields Road. Skręcisz w prawo i znowu wyjdziesz na Paisley Road. Będę patrzył. Nie chcę, żebyś skręcił za pierwszym rogiem. O'Rourke zrobił, jak mu kazano. Doszedł do pierwszego skrzyżowania na Watt Street i obejrzał się przez ramię. Mężczyzna od paczki nadal stał na rogu Pollock Street i pokazywał mu, by szedł dalej. Następnym razem, kiedy O'Rourke spojrzał do tyłu przez ramię, człowieka już nie było. Pewnie wrócił do skrzyżowania Pollock Street z Paisley Road, żeby spotkać się z kumplem, pomyślał O'Rourke. Ale ci dwaj już go nie obchodzili. Naprowadził na nich piesków Mallory'ego. Teraz to ich sprawa. Mieli wykryć miejsce przeznaczenia paczki z materiałami wybuchowymi. Każdy etap na trasach przerzutowych IRA i każdy kontakt miał być rozpoznany i uważnie obserwowany. Wcale nie chodziło o przerwa- 116 nie łańcuszka. Z tym można było poczekać. Specjalny oddział Scotland Yardu miał przecieki, że IRA planowała ofensywę terrorystyczną na wybrane miasta brytyjskie w 1938 roku, ale władze zabroniły przedwczesnego przeciwdziałania. Zbyt wiele ryb mogło umknąć z sieci i przygotować nową kampanię. Strategia polegała więc na monitorowaniu kluczowych ośrodków aktywności IRA w większych miastach brytyjskich i gotowości do uderzenia przy pierwszym sygnale do bitwy. Po pierwszej udanej dostawie do Glasgow O'Rourke powrócił po tygodniu do Dublina. Sukces operacji przypadł do gustu Connorowi. Dobry początek obiecywał pewny i łatwy szlak przerzutowy dla małych ilości broni dostarczanej do kryjówek zakładanych w West Middlands w Anglii; dużo bezpieczniejszy niż dotychczasowe wyprawy, korzystające ze stałych połączeń promowych między Irlandią a Wielką Brytanią. Tak więc pierwsza wycieczka O'Rourke'a do Glasgow stanowiła wzór przyszłych operacji. W połowie lata nie było prawie tygodnia, żeby O'Rourke nie przewoził czegoś do Glasgow: czasem jeden pistolet kalibru 38, a innym razem pudełko od butów pełne nabojów. Connor zaufał mu wtedy na tyle, by kazać mu sprawdzić możliwości uzyskania broni od Niemców. W związku z tym w lipcu O'Rourke udał się na spacerek po Phoenix Park w Dublinie. Celem było rendez-vous z Heinrichem Kramerem. Po chwili spotkał herr direktora karmiącego kaczki na stawie. O'Rourke zdawał sobie w pełni sprawę, że choć Niemcy płacą mu od pewnego czasu, nie zrobił nic, co uzasadniałoby stałą pensję. I powiedział to wprost Kramerowi. Niemiec nie przerwał dzielenia suchego chleba na małe kawałeczki, które rzucał w wodę stawu. Spojrzał na Irlandczyka i powiedział: — Proszę się tylko dobrze przyjrzeć, przyjacielu. Rzucam ten chleb na wodę. Powinno to panu dać wgląd w sposób mojego działania. — Rzucił ostatni kawałek i wyprostował się. — Pospacerujmy — zaproponował. — Chcę panu powiedzieć coś o sobie. Kiedy wolnym krokiem przechadzali się po ładnych ścieżkach parku, Kramer wyjaśnił znaczenie poprzednich słów. 117 •* — Widzi pan, ja nie pracuję z myślą o dniu dzisiejszym czy jutrzejszym, ani o przyszłym tygodniu czy następnym. Usiłuję patrzeć dalej w przyszłość. Interesują mnie rzeczy w kategoriach długo a nie krótkoterminowych. Te krótkoterminowe pozostawiam krótkowidzom. — Więc? — zagadnął O'Rourke. — Więc rzucam chleb na wodę. Nie oczekuję natychmiastowego zysku, ponieważ nie interesuje mnie teraźniejszość. Zyski osiągnę dopiero za trzy, cztery, a może i dziesięć lat. Powiedziałem panu, że ma pan stanowić ogniwo w systemie łączności. I tak się już stało. Jestem bardzo zadowolony, że ma pan to zajęcie kurierskie między Dublinem a Glasgow. — Nie jestem pewien, czy chciałbym to robić całe życie — powiedział O'Rourke. — Ale być może będzie pan musiał — oświadczył stanowczo Kramer. — Osobiście nie sądzę jednak, żeby tak miało być. Ewentualność, na którą pana przygotowuję może nadejść dopiero za cztery lata. Najwyżej pięć. — A jaka to ewentualność, herr direktor? — Wojna, panie O'Rourke, wojna! — Kramer obserwował twarz Irlandczyka w oczekiwaniu na reakcję. Ale tej nie było. Więc po prostu kontynuował: — Wojna jest nieunikniona. To, co dzieje się w Hiszpanii, to tylko generalna próba. Wcześniej czy później cała Europa stanie w ogniu. I tak jak nieunikniona jest wojna, pewne jest i to, że Niemcy i Brytania staną po przeciwnych stronach. Wtedy dopiero zacznie pan zarabiać swoje pieniądze, panie O'Rourke. Jeśli Brytyjczycy nie doprowadzą do okupacji Republiki Irlandii — a nie sądzę, by tak się stać miało — Dublin będzie naszym tylnym wejściem do Brytanii. Pan będzie wchodził i wychodził tymi drzwiami całkiem swobodnie. — Powiedział pan, że stanowię ogniwo łączności, herr direktor? — O'Rourke spojrzał pytająco na Kramera. — Zapewne tak, tutaj. Dublin jest miejscem, z którego mogę się skontaktować z panem czy kimś z ambasady... Ale co z Glasgow? Kogo tam pan ma? Kramer uśmiechnął się enigmatycznie. — Kiedyś nadejdzie odpowiedni czas — powiedział. — Wtedy się pan dowie. 118 Przed oczyma Kramera stanął w tym momencie obraz ślicznej, uśmiechniętej dziewczyny o jasnych włosach. Minął przeszło rok od jego spotkania z Gretą Mortensen. Ciekaw był, czy pojechała tego lata do Chemnitz. Greta Mortensen gościła w Karlsruhe. Oboje z Rickym byli pięknie opaleni po tygodniu spędzonym w Bretanii. Cztery dni przebywali w Dinard i La Baule: morze i słońce w ciągu dnia, potem kolacje i tańce wieczorami. Zwiedzali, żywili się smacznie i niedrogo w małych rodzinnych restauracyjkach, w które ta okolica zdawała się obfitować. W podróży na pomoc spędzili jeden dzień na wyścigach w Deuville, gdzie wygrali znaczną sumę, która wspomogła ich wakacyjny budżet. Greta o-bawiała się trochę spotkania z frau Oestler. Ale już po kilku minutach pobytu w Karlsruhe jej obawy okazały się bezpodstawne. Matka Ricky'ego była zażywną, pulchną, bezpretensjonalną osobą, która natychmiast wzięła Gretę w objęcia i popłakała się bez żenady z radości poznania kobiety rządzącej sercem jej syna. — Ostrzegałem cię — szepnął Ricky, kiedy na moment zostali sami. — Wedle jej sądu nie jestem w stanie zrobić nic złego, więc nie miałaś szansy nie spodobać się. Wybrałem ciebie, więc musisz być ósmym cudem świata, czy ci się to podoba czy nie. — Widzę, że jesteś jej oczkiem w głowie — zgodziła się Greta i dodała z przekorą: — Założę się, że rozpieszczała cię okropnie od urodzenia. — No jasne, że tak! — roześmiał się Ricky. — I uwielbiam to. Oczywiście mam nadzieję, że będziesz mnie traktować tak samo, kiedy się pobierzemy. Im lepiej Greta poznawała frau Oestler, tym bardziej ją lubiła. Życie nie rozpieszczało matki Ricky'ego. Owdowiała w czasie pierwszej wojny światowej i sama wychowała i wykształciła syna. Trzeba było wielu poświęceń, by mógł zostać oficerem marynarki, czego zawsze tak bardzo pragnął. W sposobie, w jaki przywitała Gretę, nie było ani cienia fałszu czy pozy. Greta była podarunkiem losu: kimś, na kogo mogła przelać uwielbienie i miłość przepełniają- ..''-'""' 119 ce jej serce. Chciała mieć wiele dzieci, ale wojna pozbawiła ją tej możliwości. Przyszła synowa była więc znakiem łaskawości losu, osobą do kochania, dodatkową radością jej życia. Gdyby od frau Oestler zależała decyzja, Greta nie wróciłaby już do Szkocji, ale zamieszkała z nią w Karlsruhe do czasu wyjścia za Ricky'ego. Perspektywa ta była dla Grety kusząca. Ale przecież obiecała coś ojcu. Przyrzekła, że nie opuści gniazda, w każdym razie jeszcze nie teraz. Mówiła o roku, a może i więcej. Nie zdawało się to okresem zbyt długim w porównaniu z resztą życia, która należeć ma do Ricky'ego. Tutaj, w Karlsruhe, okres ten wydawał się jej teraz wiecznością. Pragnęła wyjść za Ricky'ego natychmiast. Bez czekania. Przecież byli dla siebie stworzeni. Więc po co czekać? Czemu przestrzegać jakiejś staromodnej niemieckiej zasady marynarskiej głoszącej, że podwodniacy nie mogą się żenić przed otrzymaniem pierwszego dowództwa? Siódmego dnia pobytu Grety w Karlsruhe Ricky otrzymał jakiś list. Pismo było duże i wyglądało na oficjalne, tak że przez moment zostawił je na kuchennym stole nie otwierając. — Nie podoba mi się to — powiedział Grecie, oglądając kopertę. — Nadawcą jest Kriegsmarine, a to może oznaczać, że jakaś gruba ryba zdecydowała, iż muszę spędzić najbliższe dwa miesiące w koszarach, wykonując bardzo ważne i nikomu niepotrzebne ćwiczenia. Kiedy jednak otworzył kopertę i przejrzał jej zawartość, twarz pojaśniała mu z radości. Wymachując listem tańczył dokoła stołu i całował na zmianę Gretę i matkę. — Na pewno dobre wieści — szepnęła Greta do frau Oestler. — Zapewne jeden miesiąc bezsensownych ćwiczeń zamiast dwóch. — Obie patrzyły pytająco na Ricky'ego w oczekiwaniu wyjaśnień. Ten przedłużał moment napięcia, aż w końcu oświadczył: — Mam to, o co się modliłem. Dostałem oficjalny przydział. Muszę się zgłosić do pierwszego punktu szkolenia na U-bootach w Pillau na Bałtyku i odbyć ćwiczenia poprzedzające objęcie dowództwa. Wiecie, co to znaczy? Przez jakiś czas będę pierwszym oficerem, a potem dostanę dowództwo. Greta dzieliła jego radość, ale po głowie chodziło jej cały czas jedno pytanie. Ile czasu minie, zanim dostanie dowództwo? Ile czasu 120 trzeba, by mogli zostać mężem i żoną z błogosławieństwem niemieckiej marynarki wojennej? Poczuła kłucie w sercu, kiedy usłyszała wyjaśnienie Ricky'ego. — Przy odrobinie szczęścia, za osiemnaście miesięcy. Ale równie dobrze za dwa lata, a może więcej. Ostatniego dnia pobytu w Karlsruhe Greta była cicha i smutna: ten dzień miał być ich ostatnim na sześć, a może i więcej miesięcy. Zdawało się, że ciągle mówią sobie do widzenia. Wspólnie spędzone dni były tylko oazą radości na pustyni samotnej tęsknoty. Ale to odwieczna historia dziewczyn kochających marynarzy. Małżeństwo nie zmieni przymusowych rozstań ani nie sprawi, że będą łatwiejsze. Ricky wyczuł jej nastrój. Zjedli lunch w starej karczmie poza miastem, z widokiem na Ren, a potem ścieżką wzdłuż strumienia poszli na wzgórze, gdzie kwitły dzikie hiacynty. Położyli się na prawie i patrzyli, jak pierzaste chmury wędrują po niebie. — Tak bym chciała zostać tu na zawsze — powiedziała Greta. — To jedno z moich ulubionych miejsc — wyjawił Ricky. — Kiedyś tu przychodziłem i próbowałem malować akwarele. Gdybym nie był marynarzem, zostałbym artystą. — Uśmiechnął się do niej. — Pewnie umarłbym z głodu. Podniósł się i siedząc na trawie patrzył na Gretę. — Mam coś dla ciebie. Wyjął to coś z kieszeni i z tajemniczym uśmiechem ujął jej lewą dłoń. Zatrzymała oddech, kiedy wsunął jej na serdeczny palec pierścionek. — Ricky, jest piękny. — Mówią, że jeśli chodzi o rubiny, ten jest całkiem niezły. Należał do mojej babki. Teraz jest twój i chcę, żebyś go nosiła do momentu, kiedy będę mógł do niego dodać złotą obrączkę. To znaczy, że kocham cię i zawsze będę kochał. — Ricky, Ricky! Kochany! Porwał jej rękę i z pasją przycisnął do ust. Oczy mu płonęły. — Jesteś najcudowniejszym wydarzeniem w moim życiu, Greto. Przyniosłaś mi szczęście, na które chyba sobie nie zasłużyłem. Przytuliła się do niego, powtarzając w kółko jego imię. Ich zapamiętanie przerwała dopiero chmura, która zasłoniła słońce. Greta położyła głowę na ramieniu ukochanego. 121 — Nie mogę znieść myśli o jutrzejszym dniu, Ricky. Nie chcę, by nadszedł. Ricky uśmiechnął się smutno. — Jestem szczęściarzem. Będę robił coś, co lubię robić. W przyszłym tygodniu o tej porze będę gdzieś na morzu — w świecie całkiem innym od tego... W ciemnym, cichym świecie o zapachu ropy i potu. Ale to mój warsztat pracy. Wszystko to... — machnął ręką wskazując otoczenie. — Wszystko to — te wzgórza i wspaniała rzeka w dole... Światło słońca i powietrze jak wino... To moja katedra. — Ricky? — zapytała nagle. — Czy wierzysz w istnienie Boga? To znaczy, czy naprawdę wierzysz? Przez chwilę milczał. W końcu powiedział: — Czasami mam wątpliwości. A kiedy mnie nachodzą, próbuję wyobrazić sobie siebie samego tutaj, nad Renem... Próbuję sobie przypomnieć swoje uczucia... I nie mam już wątpliwości. Wtedy wiem, że Bóg istnieje. VIII. GRY WOJENNE Instruktor w stopniu kapitana paradował w tę i we w tę przed rzędami stolików; przemawiał z wypiętą piersią i wściekłym błyskiem w oczach. Słowa wyrzucał z siebie krótkimi seriami, jak dobrze mierzony ogień z karabinu maszynowego. Jego cel zasiadał w precyzyjnie uszeregowanych ławkach. Byli nim młodzi oficerowie świeżo skierowani na ćwiczenia w pierwszej jednostce szkoleniowej w Pillau. Kapitan zatrzymał się przy Rickym Oestlerze i wlepił w niego \ spojrzenie. — Wy! Oestler, czy tak? — Tak jest. — Co waszym zdaniem jest tematem porannego wykładu, Oestler? 122 — Nawigacja, panie kapitanie. — Źle! Przedmiotem mojego pierwszego wykładu jest teologia. — Popatrzył na klasę, z zadowoleniem rejestrując zdziwione spojrzenia studentów, którzy siedzieli sztywno wyprostowani ze wzrokiem skierowanym na niego. — Czy mamy tu ekspertów od teologii? — zapytał. Odpowiedziała mu cisza. — Dobrze — skinął głową. — To znaczy, że wszyscy musicie się wiele nauczyć na ten temat. Ilu z was wierzy w Boga? Podnieść prawą rękę! Studenci wymienili niepewne spojrzenia, kiedy trochę ponad połowa oficerów podniosła ręce. Instruktor wzniósł ręce w dramatycznym geście rozpaczy. — Ha! Nigdy nie widziałem tylu niewierzących! — Maszerował teraz między rzędami ławek, a w oczach połyskiwała mu żądza krwi. — Będziemy musieli to zmienić! Rozkazał opuścić ręce. Przeleciał oczami po grupie i w końcu wbił wzrok w dwudziestodwuletniego chłopaka o różowej twarzy, siedzącego w tylnym rzędzie. — Wy, Werner. Nie podnieśliście ręki. Powiedzcie klasie, dlaczego nie wierzycie w Boga. Werner niepewnie powstał i wyjąkał: — Ponieważ, panie kapitanie, Boga nie widziałem... Trudno jest wierzyć w coś, czego się nie widziało.. Kapitan klasnął w dłonie. — Znakomita odpowiedź, Werner. Niezwykle trudno wierzyć w istnienie czegoś, o czym inni mówią, że istnieje, ale czego samemu się nie widziało. Zawodzi was tu logika. Czy wierzycie w istnienie bieguna południowego? — Tak jest — odpowiedział Werner. — Czyżby? — wykrzyknął instruktor. — Ale z pewnością nie widzieliście bieguna południowego? Z pewnością przyjmujecie jego istnienie na wiarę, bo inni tak powiedzieli? — No... chyba tak, panie kapitanie. — A więc można was przekonać, Werner. Wasza wiara w istnienie rzeczy przez was nie widzianych zależy wprost proporcjonalnie od waszego zaufania do ludzi, którzy twierdzą, że ta rzecz istnieje, tak? 123 — Tak jest. — Czy kwestionowalibyście moją prawdomówność? — Pańską, panie kapitanie? — Tak, Werner, moją. Jako wyższego stopniem i waszego instruktora. Gdybym wam powiedział, że taka-to-a-taka rzecz to fakt, czy przyjęlibyście to za fakt? — Bez wątpienia, panie kapitanie. — A to dopiero! A reszta? Gdybym stwierdził, że coś jest faktem, czy byłyby wątpliwości? Odpowiedział mu chór zbiorowego „nie". Wykładowca uśmiechnął się z zadowoleniem. — Znakomicie — stwierdził. — Więc oto przedstawiam pewien fakt, który musicie sobie wbić do łbów. Otóż Bóg istnieje — i lepiej byłoby dla każdego z was wierzyć w jego istnienie, bo w innym razie z pewnością będziecie skazani na wieczne potępienie. A wierzcie mi, mam zamiar oddzielić tu ziarno od plew. Tylko najlepsi będą mieć prawo dowodzenia łodzią podwodną w najwspanialszej marynarce wojennej świata i oświadczam raz jeszcze, że wyrwę z korzeniami jak chwast, bez litości czy wahania, każdego, kto nie będzie odpowiadał wysokim wymaganiom. Ćwiczenia są tutaj niesłychanie rygorystyczne, ale dla wszystkich jednakowe. Mam nad wami władzę absolutną i sprawiedliwie będę z niej korzystał. Wasz sukces albo niepowodzenie zależy wyłącznie od was, od waszych starań. A teraz chcę wam wszystkim jeszcze raz zadać pytanie, żeby przekonać się, jak wiele nauczyliście się z mojego krótkiego wykładu na temat teologii. Potraktował klasę zimnym uśmiechem, patrząc na nich spod tablicy. — A oto pytanie. Ilu z was wierzy w Boga? Należy podnieść prawą rękę. W klasie uniosły się wszystkie ręce. — No dobrze — podsumował kapitan. — Nic nie sprawia mi większej przyjemności niż praca z grupą ludzi, których łączy wiara w Boga. Podszedł sprężystym krokiem do tablicy, wziął kawałek kredy i narysował duże koło. Następnie odwrócił się i popatrzył z wyczekiwaniem na klasę. 124 — Wy, Oestler, możecie rozpocząć poranną sesję na temat nawigacji, która dotyczyć będzie głównie deklinacji słońca. Czy możecie powiedzieć klasie, co rozumie się przez pierwszy punkt konstelacji Barana? Ricky stał wyprostowany na baczność. — Pierwszy punkt konstelacji Barana, panie kapitanie, to punkt, w którym ekliptyka przecina się z równikiem niebieskim, gdy słońce zmienia deklinację z południowej na północną. — Dobrze — powiedział instruktor i dodał do okręgu na tablicy owal, który reprezentował płaszczyznę równika, po czym jeszcze jeden, wyobrażający deklinację słońca. I znowu popatrzył na Ricky'ego. — Powiedzcie mi, Oestler, dlaczego mówienie dzisiaj o pierwszym punkcie konstelacji Barana nie bardzo odpowiada rzeczywistości? — Ponieważ punkt ten został po raz pierwszy zauważony w konstelacji Barana... Ale obecnie tak już nie jest. Ze względu na precesję ekwinokcjum punkt, o którym mówimy dzisiaj jako o pierwszym punkcie Barana, w rzeczywistości znajduje się w konstelacji Ryb. Na wykładowcy wywarło to wrażenie. Podszedł bliżej obejrzeć Ricky'ego, jakby ten był gatunkiem uprzednio nieznanym. — Bardzo dobrze, Oestler — zauważył. — Serce rośnie. Dajecie mi promyk nadziei, że nie każdy nowy rekrut będzie miał podstawowe trudności w nawigacji z jednego brzegu na drugi po Kanale Kilońskim. Będę was obserwował, Oestler. I tak zrobił. Ricky stale był pod presją w czasie trwania ćwiczeń. Zdawało się, że ciągle orli wzrok instruktora śledzi go, by udowadniał, że jest choć trochę lepszy od swoich kolegów. Studenci odpadali masowo. Po trzech tygodniach została tylko połowa. Wykładowca w stopniu kapitana bez litości ścinał wszystkich, którzy wykazali najmniejszą słabość. Ricky pisał długie listy do Grety, w których niejednokrotnie przyznawał, że nie jest pewien, czy uda mu się przejść to szkolenie. Ćwiczenia tak wyczerpywały fizycznie, że kandydaci na dowódców padali na łóżka wieczorem i zasypiali w momencie, gdy ich głowa dotknęła poduszki. Wykłady na temat nawigacji, konstrukcji łodzi ' * 125 podwodnych, mechaniki, taktyki i systemów łączności zdawały się nie mieć końca. Do tego dochodziły jeszcze ćwiczenia na morzu, w trakcie których instruktor wymyślał różne rodzaje zagrożenia dniem i nocą, by przetestować pomysłowość i reakcję swoich uczniów. Sprawność fizyczną utrzymywano rygorystycznym zestawem ćwiczeń gimnastycznych, a jedyną rozrywkę stanowił program zawodów sportowych i żeglowanie na dinghy. Ricky'emu większość ćwiczeń na U-bootach sprawiała przyjemność. Życie na morzu było zdecydowanie mniej sztywne niż krochmal munduru paradnego na lądzie i ceremonialność znana mu jeszcze z „Emdena". Kapitan rozluźniał się trochę na morzu i często zabawiał studentów wstrząsającymi opowieściami o atakach bomb głębinowych na jego łódź w czasie pierwszej wojny światowej. Te historie sprawiły, że niejeden uczestnik kursu poważnie zastanawiał się nad swoją przyszłą służbą na łodziach podwodnych. Instruktor snuł te opowieści grozy po to, by nauczyć ich, co znaczy strach i przekonać, że dowódca nigdy, przenigdy nie może okazać go przed załogą, choćby nogi z przerażenia klekotały mu w butach. Kapitan łodzi podwodnej stanowi dla całej załogi swoisty barometr, który obserwowany jest jak prognoza nadchodzących wypadków. Załoga może się bać — każdy podwodniak pozna z pewnością smak strachu — ale pójdzie za przykładem kapitana i będzie kontrolowała swój strach tak jak dowódca. Wystarczy moment słabości ze strony kapitana i natychmiast panika ogarnie cały okręt. Ricky, podobnie jak inni, martwił się po cichu, jak zareaguje, kiedy nadejdzie moment próby. Mniej obawiał się samego strachu niż tego, że może go okazać przed innymi. W listach do Grety nawet o tym nie wspominał. Greta pisała do niego długie listy wypełnione nowinkami. Zaczęła pracować, co pomagało jej przetrwać długie dni rozłąki — a i niektóre noce. Szkoliła się jako telefonistka na głównej poczcie w Glasgow, a to oznaczało nocne dyżury co trzeci dzień. W szóstym tygodniu pobytu w Piłlau Ricky otrzymał wiadomość, że jego przyjaciel, Hans von Dresky, otrzymał pierwsze dowództwo. Dostał awans z pierwszego oficera na „U 20" na dowódcę „U 4". Ricky zdołał znaleźć wolny moment, by wystosować list z gratulacjami. 126 Nadzieja na spotkanie z Gretą w Boże Narodzenie rozwiała się po tym, jak ogłoszono, że kursanci otrzymają tylko trzy dni przepustki. Greta była bardzo zawiedziona, ale musiała przyznać, że dłuższe spotkanie w późniejszym czasie miało więcej sensu niż droga wycieczka tylko po to, by powiedzieć sobie dzień dobry i do widzenia. Ricky przyjechał więc na chwilę do Karlsruhe, by odwiedzić matkę. Zjawił się w Wigilię, spędził w domu Boże Narodzenie, a następnego dnia siedział już w pociągu do Pillau, wiozącym go z powrotem ku lodom Bałtyku. W Pillau Ricky oraz pozostali kursanci dowiedzieli się, że „Rekin" jest gotów do wyjścia w morze na ostatni etap ich szkolenia. „Rekinem" nazwali ćwiczebną łódź podwodną po tym, jak kapitan przedstawił ją następującymi słowy: „Połknie was w całości i wypluje jako prawdziwych dowódców". Załogę „Rekina" mieli stanowić prawie wyłącznie uczestnicy kursu, zmieniający się na kolejnych stanowiskach — zazwyczaj obsługiwanych przez podoficerów i marynarzy — by zapoznać się ze wszystkimi możliwymi manewrami łodzi podwodnej na wojennej ścieżce. Patrol łodzi symulował warunki wojenne, a jego trasa wiodła wokół Wysp Owczych, Szetlandów i Orkadów. W drodze powrotnej mieli pozorować ataki na statki „zabezpieczające" żeglugę między Kanałem Kilońskim a Helgolandem. W pierwszej części patrolu kazano im iść za lodołamaczem, a potem eskortować trałowiec, co dałoby statkom nawodnym przedsmak ich ról w czasie działań wojennych. Głównym zadaniem „Rekina" pozostawało jednak wyszkolenie kursantów na dowódców łodzi podwodnych. W tym celu podrzędne funkcje operatorów torped i hydrofonów miały wymieniać się z prawdziwym dowodzeniem łodzią podwodną. „Dowodzenie" zaczęło się dla Ricky'ego o północy czwartego dnia na morzu. Jak zwykle, sokole oko instruktora bacznie go obserwowało. Pierwsze godziny minęły spokojnie. Płynęli po powierzchni. Ricky rozkazał zanurzyć łódź, kiedy było jeszcze ciemno. O świcie nasłuch nie podawał żadnego kontaktu hydroakustycznego. Zdawało się, że mają cały ocean wyłącznie dla siebie. Rozkazał wystawić peryskop. Przeszukał horyzont na sterburcie. Szare morze było całkiem puste. Poszukał więc od strony lewej burty. Jakaś łódź podwodna 127 zbliżała się szybko do nich w pozycji idealnej do ataku torpedowego. Ricky poczuł, że skóra na karku cierpnie mu od doznanego szoku. Łódź podwodna pędziła po powierzchni w ich kierunku i rozpoznał na niej czerwone, białe i niebieskie barwy duńskiej bandery. — Peryskop w dół. Achtung! Zanurzenie, pełne zanurzenie! — wrzeszczał. Instruktor pojawił się u jego boku w okamgnieniu. — Co, u diabła jasnego...? — zaczął, ale przerwał natychmiast po spojrzeniu na pełną napięcia twarz Ricky'ego. W milczeniu obserwował, nie próbując w ogóle interweniować. — Spokojnie ze sterem głębokościowym — warknął Ricky. — Stałe zanurzenie. Powoli i równo! Wyrównać na czterdziestu metrach. Twarze kursantów obsługujących ster głębokościowy były blade i ściągnięte. Nagłość manewru zaskoczyła ich i teraz usiłowali utrzymać równomierność stałego zanurzenia, całkowicie koncentrując się na zadaniu. — Odgłosy śruby na trzy-zero-pięć stopni — doniósł operator hydrofonu. Następnie dodał: — Odległość osiemset metrów. Statek na powierzchni. — Łódź podwodna. Myślę, że duńska — oznajmił Ricky, rzucając wyjaśnienie instruktorowi. Operator hydrofonu cały czas nasłuchiwał i dostrajał fale. — Statek na powierzchni obecnie na dwa-osiem-zero stopni. Odległość blisko dziewięćset metrów. — Ster na lewo — rozkazał Ricky. — Kurs zero-cztery-pięć stopni. W ciszy, która teraz nastąpiła, słychać było wyraźnie dźwięk śruby obcej łodzi podwodnej. Ricky trochę się rozluźnił. Przyjął postawę na baczność i zwrócił się do instruktora. — Proszę o pozwolenie przejścia do ataku, panie kapitanie. — Odmawiam —warknął kapitan. Potem, nieco spokojniejszym tonem dodał: — Niech mi pan lepiej powie, o co chodziło w tym wszystkim, herr Oestler. I niechże to będzie interesujące. Mam niemiłe uczucie, że kapitan tej duńskiej łódki zażera teraz śniadanko i opowiada kumplom, jak nas przyłapał na spaniu i jak mógł wpakować w nas ze dwie torpedy, zanim byśmy się zorientowali, że w ogóle tam jest. 128 — Był w idealnej pozycji, by nas zaatakować, panie kapitanie — przyznał Ricky. Kapitan-instruktor skinął głową ze zrozumieniem. — Tak, z pewnością. No cóż, cieszmy się, że zatapiają nas tylko raz dziennie, herr Oestler. Duńczyk zna się na swojej robocie. Nie ma co próbować bawić się z nim w kotka i myszkę z pełną świadomością, że upokorzy nas po raz kolejny! Lepiej niech pan sobie wyobrazi, że po jednej porażce teraz pan odegra rolę kotka... Po co panu dwa przykłady na to, że jest pan tylko myszką. „Rekin" powrócił na właściwy kurs i przez godzinę płynął w zanurzeniu. Kiedy Ricky podniósł łódź do zanurzenia pozwalającego na wystawienie peryskopu, pełny ogląd pokazał puste morze; jedynie mewy zmagały się z wiatrem. Pełniący obowiązki dowódcy „kapitan" Oestler rozkazał wyjście na powierzchnię, by przewen-tylować statek i naładować akumulatory. W południe przekazał komendę następcy. I tak „Rekin" kontynuował swój rejs, uciekając i tropiąc, ale stale utrzymując kurs na północ i kiedy osiągnął odległość czterystu mil na południe od koła arktycznego, zawrócił na wschód, by okrążyć Wyspy Owcze. W czasie całego rejsu, przy każdym dostrzeżonym statku rozbrzmiewał sygnał na alarm i załoga przyjmowała pozycje bojowe. Przeprowadzono pozorowane ataki. Różniły się od prawdziwych jedynie wynikiem. Kiedy padał rozkaz odpalenia torped, ćwiczenie było wykonywane aż do ostatniego szczegółu, tyle że śmiercionośny pocisk nie opuszczał dziobu statku. „Rekin" płynął w zanurzeniu peryskopowym na północ od Szetlandów, kiedy dostrzeżono kolejny statek. Pełniący obowiązki dowódcy zajrzał do podręcznika światowych jednostek handlowych i zidentyfikował go jako niemiecki „Borkum". Kapitan-instruktor potwierdził identyfikację, przypominając, że sygnały radiowe przechwycone poprzedniej nocy pochodziły z tego właśnie statku płynącego do Ameryki Południowej. Pełniący obowiązki dowódcy otrzymał zgodę na „atak". — Załoga na stanowiska bojowe. Atak z wynurzenia. Wynurzenie! — rozkazał. Kiedy kiosk okrętu wynurzył się z morza w kaskadach spływającej wody, „dowódca" był już na drabince wieżyczki dowodzenia. 129 Wbiegł na mostek, kiedy obsługa wskakiwała na pokład dziobowy i kierowała działko kalibru 4.1 na statek handlowy. Kapitan-instruktor pojawił się na mostku, by usłyszeć, jak „dowódca" rozkazuje wystrzelić ślepy pocisk przed dziób statku handlowego. Zaskoczony oficer pełniący służbę na „Borkumie" zobaczył U-boota wyłaniającego się w odległości czterystu jardów od lewej burty. Kiedy odpalono z działka 4.1 ostrzegawczy pocisk, natychmiast nakazał zatrzymać maszyny i wezwał na mostek kapitana. Na kiosku łodzi podwodnej kapitan-instruktor potrząsał z niedowierzaniem głową, kiedy tymczasowy dowódca „Rekina" radośnie nakazał wystrzelenie trzech następnych ślepych pocisków na wysokość linii wodnej zatrzymanego statku handlowego. — Nie dajemy im nawet szansy na zejście do szalup ratunkowych, co? — skomentował sucho. — Ciekawe, co dalej. — Nie chcę go zatrzymywać za długo, panie kapitanie — padła pełna pewności siebie odpowiedź. — Może wiezie pocztę. Musiałem założyć, że spuścili łodzie ratunkowe w momencie, kiedy nas zobaczyli. —Młody oficer odwrócił się. — Sygnalista. Wziąć lampę i nadać wiadomość do kapitana „Borkuma". Kapitan-instruktor aż zamrugał oczami zadziwiony śmiałością przekazu: „Mam nadzieję, że nasze ćwiczenia nie zdenerwowały was za bardzo. Bon voyage". Kapitan-instruktor warknął na zgodę. — Nad wyraz taktownie. Co dalej? — Panie kapitanie, w sytuacji prawdziwej wojny, gdyby „Bor-kum" był statkiem nieprzyjaciela, dawno nadałby sygnał SOS... Co mogłoby oznaczać, że bombowce nieprzyjaciela albo niszczyciele pojawiłyby się tu w krótkim czasie. Wtedy skłaniałbym się do zanurzenia łodzi i natychmiastowego zniknięcia. — No więc na co czekacie? — zapytał oschle instruktor. Spotkanie z „Borkumem" było przykładem łatwego łupu dla łodzi podwodnej, ale następny dzień miał przynieść zupełnie inne doświadczenie. Morze wzburzyło się i „Rekin" uciekał teraz przed sztormem, płynąc w wynurzeniu w kierunku północno-zachodnim. Pełniący obowiązki kapitana oficer wachtowy oraz dwaj obserwatorzy stali 130 na mostku. Było przeraźliwie zimno. Raz za razem, kiedy „Rekin" przeskakiwał z fali na falę, morze rozbijało się o jego prawą burtę i zalewało cały kiosk potopem lodowatej wody. Nie było od tego żadnej ucieczki. Czterech nieszczęśników na mostku ocierało twarze z wody, szybko przecierało ociekające wodą lornetki i ze stoicyzmem powracało do obserwacji horyzontu i burzliwego morza. W dali, w kierunku południowo-wschodnim, widniał zarys wybrzeża Szetlandów, cypla, który górował nad zatoką St. Magnus. — Dym z lewej burty — doniósł oficer wachtowy. Pełniący obowiązki dowódcy skierował lornetkę w tym kierunku. Na horyzoncie pojawił się maszt. Nieznany statek zdawał się podążać kursem przecinającym się z drogą łodzi podwodnej, w kierunku mniej więcej południowo-zachodnim. Obaj oficerowie zauważyli, że dym niesie się nisko nad wodą. Oznaczałoby to, że statek płynie z dużą prędkością. Z drugiej zaś strony równie dobrze mogło to być wynikiem niskiego ciśnienia atmosferycznego i silnego wiatru. Wkrótce okazało się, że statek rzeczywiście idzie dużą prędkością. Maszt i widoczna nadbudówka wskazywały, że to okręt wojenny. Kiedy pojawiły się dwa krzywe kominy, nie było już wątpliwości. — Niszczyciel — stwierdził oficer wachtowy. — Brytyjski. Klasy ścigacz, sądząc po wyglądzie — powiedział pełniący obowiązki kapitana, przekrzykując wycie wiatru. — Z mostka! Rozkazy w takich przypadkach były całkowicie jasne. Zawsze zakładać sytuację wojenną. Jeden po drugim czterej mężczyźni zeszli do środka. „Dowódca" na końcu, zamykając za sobą właz. — Zanurzenie, pełną parą! — ryknął. — Sześćdziesiąt metrów. Natychmiast pojawił się kapitan-instruktor. — Czy zidentyfikowaliście okręt wojenny? — zapytał. — Brytyjski niszczyciel klasy „G" lub „H", panie kapitanie. Jestem prawie pewien. Dwa działa od dziobu. Dwa kominy i wysepka między nimi. Klasa „A" wygląda, jakby kominy i przestrzeń między nimi stanowiły jedną płaszczyznę, a potem nagle opada w niski pokład tylny. — No dobrze, dalej — polecił instruktor. — Zobaczymy, co się stanie. 131 Od momentu zanurzenia — które zawsze powodowało napięcie w łodzi podwodnej — nastąpiła zdecydowana zmiana dźwięków dochodzących z maszynowni. Ciężkie dudnienie silników dieslowskich ustało i U-boot zanurzył się mocą cichych motorów elektrycznych. Ustały także odgłosy z zewnątrz. Nie słychać już było fal rozbijających się o kadłub i kiosk łodzi, ani trzeszczenia towarzyszącego płynięciu przy wynurzeniu. Cisza była wprost fizycznie odczuwalna. We wnętrzu U-boota płynącego bezszelestnie w głębokim zanurzeniu nagle wzmogły się wszelkie zapachy. W łodzi podwodnej zawsze śmierdziało dieslowskim paliwem i malowaną stalą, oraz środkami antykorozyjnymi. Zawsze też czuło się zapachy ciał ludzkich oraz jedzenia gotowanego w okrętowej kuchni. Wszystkie te wonie składały się na swoisty bukiet coraz trudniejszy do zniesienia w miarę, jak następował ubytek nieczystego i pozbawionego życiodajnej siły tlenu. — Odgłosy śruby napędowej przy wielkiej prędkości — donosił operator hydrofonu. — Namiar zero-dziewięć-pięć stopni. Odległość dwa tysiące metrów. Zbliża się. — Zmniejszyć maksymalnie prędkość — rozkazał „dowódca". Żyroskop wskazywał, że „Rekin" utrzymuje się na swoim południowym kursie. — Dwadzieścia na prawą burtę! — zawołał. Obserwował iglicę, aż doszła do dwustu stopni. — Jeszcze dwadzieścia na prawą. Powoli. Wysterował łódź tak, że płynęła kursem 225 stopni. — Powoli, tak jak idzie teraz — rozkazał. Uznał, że „Rekin" posuwa się kursem równoległym do brytyjskiego niszczyciela. — Odległość — zawołał — podać odległość. — Odległość tysiąc osiemset metrów. Nadal się zbliża. Namiar jeden-trzy-pięć stopni. — Cała na prawą. Pół prędkości. Trzymać na trzy-jeden-pięć, kiedy podpłynie tutaj. Ciszę w łodzi przerwał nowy, mrożący krew w żyłach dźwięk. Było to metaliczne pikanie. Pojawiło się wywołując u marynarzy dreszcze. Potem zniknęło. Następnie odezwało się znowu. Wszyscy słyszeli o nowym brytyjskim wynalazku do tropienia łodzi podwodnych nazywanym azdyk. To było ich pierwsze z nim zetknięcie. Wiedzieli, że niszczyciel w górze był wyposażony w taki 132 właśnie hydrolokator akustyczny, który wysyłał elektroniczne impulsy. Jeśli te natrafiły pod wodą na jakiś przedmiot, na przykład łódź podwodną, echo docierało z powrotem do źródła w postaci owego głośnego pikania. Operator azdyku w kabinie nasłuchu na niszczycielu, patrząc na konsoletę i obserwując przyrządy kontrolne, był w stanie wskazać kierunek zlokalizowanego przedmiotu w stosunku do własnego statku. Szybkość docierającego echa określała odległość przedmiotu od statku. — Okręt na powierzchni zmienia kurs — doniósł operator hydroforni na „Rekinie". — Zbliża, się z dużą prędkością. Pikanie rozlegało się teraz w całej łodzi podwodnej. W miarę zmniejszania się odległości między dwoma statkami, częstotliwość pikania stopniowo wzrastała. — Cała naprzód — rozkazał pełniący obowiązki dowódcy. — Ster na prawą burtę. Utrzymywać ciszę. Jak daleko jesteśmy od tej wyspy? Pierwszy oficer, czy mamy dość miejsca na morzu? — Jesteśmy daleko od lądu — odpowiedział Pierwszy. — Pełno miejsca na zachód i północ. — Kurs zero-zero-zero — padł rozkaz. — Zanurzenie do osiemdziesięciu metrów. — Pełniący obowiązki dowódcy obserwował manometr, kiedy dziób łodzi zszedł w dół na większą głębokość. Pikanie osłabło, aż w końcu zupełnie znikło. Twarze w sterowni były pobladłe i napięte, jakby lada chwila wszyscy oczekiwali wybuchów bomb głębinowych wokół łodzi. Ręka pierwszego oficera lekko drżała, kiedy wyznaczał kurs na mapach. Pełniący obowiązki dowódcy pozwolił sobie na leciutki uśmiech tryumfu. „Rekin" płynął teraz odwrotnym kursem do poprzedniego, oddalając się od Szetlandów, i młody „dowódca" był pewien, że dzięki temu manewrowi udało mu się zgubić brytyjski niszczyciel. Operator hydrofonu zdawał się to potwierdzać donosząc, że od godziny 14.22 nie było żadnych słyszalnych dźwięków śruby napędowej. — Pierwszy, proszę podać kurs. Chcemy opłynąć wyspy od południa. Czy możemy wrócić poprzednim? — Może milę albo dwie. Nie więcej — odpowiedział Pierwszy. — Mnóstwo przybrzeżnych skał. — Przyłożył miarę do map 133 * leżących przed nim i spojrzał na kolegę. — Chyba będziemy w porządku na jeden-osiem-pięć. To utrzyma nas z dala od lądu, tyle że nie wiem, czy od niszczyciela. Słowa Pierwszego okazały się prorocze. „Rekin" płynął swoim południowym kursem nie dłużej niż piętnaście minut, kiedy pikający dźwięk przerwał ciszę na łodzi po raz kolejny. — Odgłosy śruby napędowej dwa tysiące metrów od prawej burty — zgłosił operator hydroforni. — Zbliża, się szybko. W tym momencie wkroczył instruktor. — Teraz ma nas między otwartym morzem a lądem — skomentował ze smutkiem. — I gdzie nasze pole manewru? Opuścił „Rekina" na samo dno, gdzie łódź leżała z wyłączonymi urządzeniami, a załodze nakazał absolutną ciszę. Instruktor zagroził podwójnymi wachtami każdemu, kto choćby zakaszle. Niszczyciel na powierzchni stracił przez moment kontakt, ale nie przerwał polowania. Pikający dźwięk powrócił, z początku słaby, jakby myśliwy powoli okrążał ofiarę, a potem stopniowo coraz mocniejszy. Nagle pikanie odezwało się z wielką częstotliwością; echo było niemal natychmiastowe. Dźwięk śruby zmniejszył się, czyli niszczyciel zwolnił. Zdawał się wisieć w prostej linii nad nimi. Jedynym dźwiękiem na „Rekinie" było bicie serc jego załogi. Instruktor rozkazał cichym głosem: — Oba powoli naprzód. Sześćdziesiąt metrów. Kiedy powoli ruszyli, dźwięk azdyku jakby osłabł. Powietrze w „Rekinie" stawało się nie do zniesienia, ale instruktor wcale nie zamierzał wypływać na powierzchnię. Gra nie została jeszcze zakończona, choć on jeden zdawał się z tego cieszyć. — Utrzymywać pełną ciszę! — warknął, gdy któryś z kursantów zastanawiał się szeptem, czy udało się Brytola wyprowadzić w pole. — Odgłosy śruby z lewej burty. Zbliża, się szybko — raport operatora hydrofonu wcale nie był konieczny. Załoga łodzi słyszała łoskot śruby całkiem wyraźnie, coraz wyraźniej. I znowu to przerażające pik... pik... pik... Zabawa trwała przez przeszło godzinę. Instruktor zastosował każdy z książkowych manewrów i jeszcze kilka swoich własnych, które podsunął mu jego chytry umysł, ale wynik był nieodmiennie ten sam. Za każdym razem, gdy „Rekin" — zdawało się — uciekł 134 nękającemu go myśliwemu, powracał dźwięk obracających się śrub i przeszywające mózg pikanie. W końcu, kiedy łódź wlokła się na głębokości sześćdziesięciu metrów, a niszczyciel tropił ją z prędkością spokojnych sześciu węzłów, nagle nastąpiła zmiana w głosie śrub napędowych na górze. Wściekle zawyły i oddaliły się z wielką prędkością w kierunku południowo-zachodnim. Instruktor wynurzył „Rekina" na głębokość peryskopową, żeby przyjrzeć się znikającemu okrętowi wojennemu, za którym snuł się dym. Ricky Oestler otarł pot z mokrego czoła. Usta miał całkiem wyschnięte. Czuł w nich paskudny smak. To tylko gra wojenna, mówił sobie, a jednak był tak wyczerpany nerwowym napięciem, jakby go przepuszczono przez wyżymaczkę. To tylko zabawa, udawanie. Ale jeśli takie wrażenia dawała zabawa, to jak wyglądało doświadczenie czegoś takiego w rzeczywistości? Na samą myśl o tym krew zastygła mu w żyłach. IX. SPOTKANIE W AMSTERDAMIE Heinrich Kramer wyszedł z budynku głównego Abwehry przy 74-76 Tirpitzufor tuż przed południem. Sesja z admirałem Wilhelmem Canarisem, szefem służby bezpieczeństwa Rzeszy, okazała się spotkaniem niesatysfakcjonującym. Canaris siedział w swoim surowym gabinecie, przeglądając raport Kramera z ostatnich dwóch lat i prawie w ogóle nie komentował go. Ani słowa krytyki pod adresem operacji, które Kramer tak treściwie przedstawił, ale też ani znaku entuzjazmu. Kramer wyszedł z wrażeniem, że Canaris chwali go cały czas, ale jakby bez przekonania. Canaris ożywił się jedynie wtedy, gdy omawiano temat kobiet pracujących dla wywiadu. Był zdecydowanie przeciwny temu pomysłowi. 135 — Działają powodowane emocją, a nie intelektem — upierał się. — Czy w związku z tym zabrania mi pan współpracowania z kobietami? — chciał wiedzieć Kramer. Nie, Canaris niczego nie zabraniał. Po prostu uważał, że używanie agentek nie miało większego sensu. Zbyt wielkie ryzyko, jego zdaniem. Ale nie chciał decydować za szefów poszczególnych departamentów poprzez wprowadzanie sztywnych reguł. Przewodził instytucji elastycznej, a nic tak nie usztywniało i nie krępowało organizacji, jak cały strumień świętych nakazów i zakazów zalecających to, czy zabraniających czegoś innego. Nie, szefowie wydziałów winni działać zgodnie ze swoim przekonaniem. Jeśli zdecydowali o czymś wbrew jego zaleceniom, to z pewnością powodowała nimi własna ocena sytuacji w danej chwili i na pewno było to działanie w najlepszej wierze i w celu osiągnięcia najlepszych możliwych wyników. Obowiązywało tylko jedno kryterium — wynik, wskazujący, czy w ostatecznym rozrachunku ich ocena była słuszna. No to do diabła z tobą, pomyślał Kramer, będę działał tak, jak uważam za stosowne. W przeszłości moje oceny nie były znów takie złe i zawsze jestem gotów awansować albo polec, zależnie od osiągniętych wyników. W konsekwencji, jakkolwiek powiedział Canarisowi o skrzynce kontaktowej, którą założył dla przekazywania wiadomości kontrwywiadu z i do Wielkiej Brytanii na tylne drzwi irlandzkie, to jednak nie wspomniał ani słowem o roli, którą planował dla Grety Mortensen. Trzymał ten plan w zanadrzu, jako niewielką, acz nad wyraz istotną cząstkę swej dalekosiężnej strategii. W Berlinie panowała ciepła wiosna i słońce grzało przyjemnie, kiedy Kramer szedł do małej kafejki, którą często odwiedzał w środku dnia. Zamówił najprostszy z posiłków: razowy chleb, trochę sera i szklankę zimnego mleka. Zawsze zadziwiało go to, że berlińczycy potrafili zjadać olbrzymi posiłek o tej porze dnia, a potem taki sam wieczorem. Nic dziwnego, że tylu było tu tłuściochów. Doganiali już prawie Włochów, których Kramer uważał za ludzi kochających jedzenie najbardziej na świecie. Żyli, by jeść. 136 Kramer natomiast jadł, by żyć, a jego zwyczaj ostrożnego, oszczędnego jedzenia sprawił, że sylwetki mógł mu pozazdrościć mężczyzna o dwadzieścia lat młodszy. Podczas samotnego posiłku dalej rozmyślał nad rozmową z Canarisem. Uznał, że admirał musiał doznać jakiegoś miłosnego zawodu, czy czegoś w tym rodzaju, skoro tak cierpko wyrażał się na temat korzystania z usług kobiet dla pozyskiwania supertajnych informacji. Taka filozofia była akurat przeciwna jego własnej. Kramer stał niezłomnie na stanowisku, że kobiety były znacznie lepszymi szpiegami niż mężczyźni. Potrafiły więcej dowiedzieć się w przeciągu pięciu minut w buduarze czy przy koktajlu, niż cała armia mężczyzn wyposażonych w aparaty fotograficzne i sfałszowane papiery. Oczywiście, temat kobiet nigdy by nie wypłynął, gdyby nie wspomniał, że na pięciu ostatnio zwerbowanych agentów w Brytanii, czterech to kobiety. Canaris zapewne dostałby ataku, gdyby się dowiedział, że Kramer zamierzał zwiększyć ich liczbę do sześciu. Miał jedną germanofilkę z dobrego towarzystwa, której wspaniałe przyjęcia gromadziły połowę brytyjskiego establishmentu w jej domu w Belgravia. No i ta Mortensen z Glasgow. Dziewczyna z Glasgow stanowiła niejaki problem. Zbyt szybkie działanie mogło ją wystraszyć. Należało precyzyjnie wybrać odpowiedni moment psychologiczny. Toteż Kramer nie spieszył się. Nie zrywał kontaktu, przesyłając jej okazjonalnie kartki ze swych licznych wojaży. Pozdrowienia przypominające jej „towarzysza podróży", jak podpisywał się na kartkach, na przykład na Boże Narodzenie. Kramer wyszedł ze spotkania z Canarisem na tyle zirytowany, że poważnie myślał o szybszym dodawaniu kolejnych kobiet do zestawu swoich szpiegów, choćby po to, by zrobić na złość szefowi i udowodnić, że wprowadza w życie zalecenie o własnym osądzie sytuacji. Podczas skromnego posiłku Kramer zdecydował jednak, że nie będzie strzelać nie nabiwszy karabinu. Skazałby się w ten sposób na porażkę. Nie zwerbuje tej Mortensen, dopóki nie nadejdzie właściwy czas. Kramerowi, a raczej jego wspaniałej pamięci, nie sprawiło specjalnej trudności przypomnienie nazwiska młodego oficera Fried- 137 richa Oestlera. Już dawno miał zamiar — choć nigdy dotąd nie znalazł czasu, by wprowadzić go w życie — przyjrzeć się bliżej temu młodemu człowiekowi. Być może teraz właśnie nadszedł czas, by naprawić to zaniedbanie. Miał umówione spotkanie z Doenitzem w Wilhelmshaven i może przejrzenie listy młodych lwów komandora przyniesie jakieś olśnienie. Kramer dopił mleko i wyszedł na ulicę. Normalnie w taki wspaniały dzień jak dziś przeszedłby drogę do budynku admiralicji; zajęłoby to raptem jakieś dwadzieścia minut. Ale tym razem zatrzymał przejeżdżającą taksówkę. — Do Kriegsmarine — rzucił taksówkarzowi. Nie zdecydował jeszcze, jakie podejmie działania, ale już spieszył się, by coś rozpocząć i nie marnować czasu. Wolałby wprawdzie spacer w słońcu, ale stanowiłoby to zbytek dla człowieka, o którym mówiono, że nawet na swoim pogrzebie pojawi się dzień wcześniej, byleby się nie spóźnić. Godzinę później był już w posiadaniu wszelkich koniecznych informacji na temat Friedricha Oestlera. Siedział, studiując poufne dossier Oestlera. Nie różniło się w żaden dramatyczny sposób od akt innych oficerów niemieckiej marynarki wojennej. Zaczynało się od pierwszego dnia służby Oestlera i prowadziło przez każdy szczebel jego kariery. Kończyło się na szczegółach skierowania Ricky'ego do Pierwszej Jednostki Szkoleniowej Łodzi Podwodnych w Pillau i ocenach jego postępów. Kramer złożył akta w momencie, kiedy podszedł do niego oficer i postawił przed nim telefon. — Dodzwonił się pan do Pillau? — spytał Kramer. — Tak. Oestlera nie ma. Jest na przepustce. — Pewnie pojechał do domu w Karlsruhe? — Nie. Pojechał do Rotterdamu. Kramer wyprostował się na krześle. — Do Rotterdamu? A wie pan może po co? Wiem, że pola tulipanów pięknie wyglądają o tej porze roku, ale nie sądzę, by właśnie to go tam ciągnęło. Czy nie trzeba specjalnego zezwolenia dowódcy na spędzenie przepustki za granicą? Oficer przytaknął. — Prosił o pozwolenie i otrzymał je. Zdaje się, że spotyka się tam z narzeczoną. 138 — Holenderką? — zdziwił się Kramer. Rozmówca uśmiechnął się. — Nie, nie Holenderką. Narzeczona jedzie na spotkanie ze Szkocji. Kramer był wyraźnie zadowolony. Wskazywał na to lekki uśmieszek błąkający się na jego ustach. — Czy te wiadomości są dla pana korzystne? — spytał nieśmiało oficer. — Nad wyraz — odrzekł Kramer. — Sądzę, że aż się prosi o małą wycieczkę do Holandii. — Uśmiechnął się promiennie do oficera. — Mówią, że nie ma jak tulipanowe pola o tej porze roku. Pomysł spotkania córki z Rickym w Rotterdamie wyszedł od Gustava Mortensena, kiedy Greta koniecznie chciała zobaczyć się z narzeczonym na Wielkanoc. Ojciec świetnie znał połączenia handlowe między Brytanią a kontynentem, co okazało się finansowo bardzo korzystne. Mortensen wiedział, że wiele transatlantyków przywożących pasażerów z Dalekiego Wschodu wysadzało prawie wszystkich w pierwszym porcie Zjednoczonego Królestwa, a potem zawijało do innych brytyjskich portów praktycznie bez pasażerów. Niektóre linie, pragnąc dać zatrudnienie wieloosobowej obsłudze, oferowały bardzo tanie bilety na krótkie odcinki podróży. I tak Greta znalazła się na transatlantyku „Heracles" linii Blue Funnel z rezerwacją na trasę Glasgow—Rotterdam, za znakomitą cenę ledwie dziewięciu gwinei. Wrócić miała statkiem „Hector" tej samej linii, który zawijał do Rotterdamu w drodze powrotnej z Szanghaju do Liverpoołu. Okazało się też, że Greta musi znaleźć się na „Heraclesie" o dzień wcześniej, niż było to planowane. Zdecydowano bowiem przesadzić pasażerów udających się do Glasgow na mniejsze statki w miejscu kotwiczenia w Gourock, w ten sposób eliminując mordercze dla wielkiego statku wejście do Clyde. Oznaczało to jednak, że Greta musiała poprosić szefa poczty głównej o dodatkowy dzień wolny. Zwierzchnik bez wahania udzielił jej zgody. Greta na ochotnika 139 zgłosiła się na dodatkowe dyżury na początku 1938 roku, kiedy wszyscy pozostali prosili o wolne dni w czasie świąt Nowego Roku. Zupełnie nie rozumiejąc, dlaczego tak atrakcyjna dziewczyna jak Greta chce ochotniczo wykonywać dodatkową prace, kiedy dla wszystkich pozostałych liczyło się jedynie przyjemne spędzenie świąt, szefowa przyjęła zgłoszenie Grety z wdzięcznością. Od tego czasu Greta zawsze była pierwszą osobą, do której zwracała się w przypadkach konieczności nagłego zastępstwa. Greta nigdy jej nie zawiodła. Tak więc Greta we wspaniałym nastroju wyruszyła dzień wcześniej na spotkanie z Rickym. Serce waliło jej z emocji, kiedy wsiadała w Gourock Rock na mały statek mający ją dowieźć do transatlantyku. Daleko w przystani widniał „Heracles", który po raz drugi w ciągu dwóch lat miał ją wieźć na spotkanie z ukochanym. Pierwszym razem imię to nosił powietrzny statek. Wspomnienie tej wycieczki przyniosło obraz miłego siwowłosego Niemca, od tej pory zwanego „towarzyszem podróży". Zastanawiała się przez moment, czy kiedykolwiek w życiu spotka go jeszcze. Z pewnością bardzo zaniepokoiłaby ją wiadomość, że Heinrich Kramer był na bieżąco informowany o każdym jej ruchu od momentu, kiedy wysiadła na ląd w Rotterdamie i wpadła w stęsknione objęcia Ricky'ego. W porcie Rotterdam praktycznie nic nie uchodziło uwadze Arne van Heemsta. Był starszym urzędnikiem Zarządu Portu. Urodził się w Holandii; ojciec osierocił go, kiedy był jeszcze dzieckiem, tak że wychowała go matka, Niemka, która nigdy nie zerwała silnych więzów z ojczyzną. Van Heemst był opłacany przez Abwehrę od 1935 roku. Niespodziewany telefon od Kramera stanowił wielkie zaskoczenie, ale powierzone zadanie nie sprawiało wielu kłopotów człowiekowi tak obrotnemu jak van Heemst. To było coś nowego. Miał mianowicie zlokalizować niejaką Gretę Mortensen oczekiwaną z Wielkiej Brytanii i porucznika Friedricha Oestlera, oficera marynarki wojennej na przepustce. Należało również dyskretnie ich obserwować i starać się ustalić, czy zamierzają spędzić jakiś czas w Rotterdamie. Kramer podał mu numer swojego hotelu,, w Amsterdamie i polecił sobie osobiście składać raporty codziennie między siódmą a ósmą wieczorem. 140 Van Heemst potrzebował zaledwie kilku telefonów, by ustalić, że porucznik Oestler zarezerwował pokój w miejskim hotelu poprzedniego dnia, oraz że panna Mortensen także ma zarezerwowane miejsce w tym samym hotelu. Panna Mortensen jest oczekiwana dopiero po południu. Szybki rzut oka na grafik statków wpływających do Rotterdamu wskazał van Heemstowi, że „Heracles" z Glasgow miał rzucić kotwicę tego dnia w południe. Kiedy więc transatlantyk linii Blue Funnel cumował, Heemst był na molo i bez trudności wyłowił z grona oczekujących Ricky'ego Oestlera — przystojnego, młodego człowieka w dobrze skrojonym szarym garniturze. Van Heemst czekał jeszcze tylko moment, by przyjrzeć się, jak młody człowiek wita się z bardzo atrakcyjną blondynką. Następnie wsiadł w swój mały samochód i opuścił doki na długo przed taksówkami zabierającymi pasażerów z „Heraclesa". Pół godziny później siedział już w hotelowym hallu nie opodal recepcji, kiedy para młodych ludzi pojawiła się w drzwiach wejściowych. Dziewczyna zameldowała się w hotelu i van Heemst obserwował, jak młody mężczyzna rzucił krążącemu bagażowemu, że rezygnuje z jego usług. Następnie wziął walizkę dziewczyny i razem poszli do windy. Minęła dobra godzina, zanim para pojawiła się ponownie i van Heemst odetchnął z ulgą. Nie mógł wiedzieć, że ci młodzi potrzebowali ponad godzinę na przywitanie się po dziewięciu miesiącach rozłąki. Wyszli z hotelu trzymając się za ręce, oczarowani sobą. Van Heemst odłożył gazetę, którą cały czas niby czytał, i wyszedł za nimi na ulice Rotterdamu. Kiedy następnego wieczoru wykręcił numer telefonu do Kramera w Amsterdamie, w jego głosie pobrzmiewał ton wyrzutu. — Wiem, że nie mam prawa narzekać na to zadanie, herr Kramer, ale wydaje mi się ono bez sensu. Zachowują się jak najzwyczajniejsi pod słońcem turyści i dostałem już pęcherzy na nogach, próbując za nimi łazić. Chodzą wszędzie, ale wydają się patrzeć wyłącznie na siebie. A potem tańczą całymi nocami. Poszli wczoraj wieczorem do nocnego klubu ze szklaną podłogą do tańca i myślałem, że nigdy stamtąd nie wyjdą. 141 — Nic nie szkodzi — orzekł Kramer. — Czego dowiedział się pan na temat ich planów? Czy zostają w Rotterdamie? — Dzięki Bogu, nie — padła odpowiedź. — Wyjeżdżają jutro rano. Podsłuchałem, jak robili rezerwację. Jadą do Amsterdamu na kilka następnych dni. Wypytywali o szczegóły wycieczek po kanałach i możliwości obejrzenia pól tulipanów. Aha, słyszałem jeszcze, jak dziewczyna stwierdziła, że przede wszystkim chciałaby zwiedzić Rijksmuseum. Kramer wypytywał o wszelkie detale i z ulgą przyjął wiadomość, że van Heemst zdobył adres hotelu w Amsterdamie, gdzie mieli zatrzymać się Ricky i Greta. — Znakomita robota — pochwalił van Heemsta. — Teraz może pan pojechać do domu i wymoczyć nogi na okoliczność tych pęcherzy. Czy pańskie codzienne zajęcia ucierpiały w związku z tym zadaniem? — Niespecjalnie. Musiałem tylko wziąć parę dni wolnego... Ale to tylko kwestia drobnych wydatków. — Dopilnuję, żeby kieszonkowe było godziwe. Greta trzymała Ricky'ego pod rękę. Odsunęli się nieco od ściany, by podziwiać obraz. — Cudowny, nieprawdaż? — odezwał się głos z tyłu. — Nikt nie potrafi tak przedstawić detalu twarzy ludzkiej jak Rembrandt. Greta odwróciła się i dopiero po chwili rozpoznała wysokiego, siwowłosego mężczyznę, który się do nich zwrócił. — Herr Kramer! — krzyknęła z twarzą rozjaśnioną uśmiechem. — Greta! Greta Mortensen! — Kramer również udawał zaskoczenie. — I proszę mi nie podpowiadać — powiedział patrząc z aprobatą na Ricky'ego. — To z pewnością ten przystojny oficer marynarki, który zawładnął pani sercem. Za sekundę przypomnę sobie jego imię. Jest — Ricky, prawda? Friedrich Oestler. Greta dopełniła formalności przedstawiając obu panów i szczebiocząc radośnie, jaki ten świat mały. Skończyło się na tym, że Kramer uparł się, by dwójka młodych ludzi zjadła z nim kolację tego samego wieczora. Znał restaurację, gdzie podawali najlepsze dania morskie w Holandii. Trzeba było tam właśnie zjeść homara, by w ogóle w istnienie takiego smaku uwierzyć. 142 Restauracja, którą zachwalał Kramer, okazała się rzeczywiście znakomita. Kiedy cała trójka siedziała przy likierze i brandy, Ricky i Greta nie znajdowali słów zachwytu dla opisania wspaniałości posiłku. Kramer rozparł się wygodnie w siedzisku, na wpół zasłonięty chmurą dymu z cygara, i wyglądał jak wzór usatysfakcjonowanego i zrelaksowanego człowieka. Ale maska zadowolenia kryła rozważania nad sposobem sprytnego przejścia do właściwego punktu wieczoru. Nic nie sprawiało Kramerowi większej przyjemności niż manipulowanie ludźmi tak, by ci zupełnie nie zdawali sobie z tego sprawy. Uwielbiał zaszczepiać idee w sposób tak subtelny, że osoba, której je zaszczepił zdecydowanie odrzucała jakiekolwiek oskarżenia o uleganie wpływom i upierała się, że działa kierowana wyłącznie własną wolą. Kramer chciał, by Greta i Ricky uczynili dokładnie to, na czym mu zależało, ale by jednocześnie byli przekonani, że inicjatywa wyszła właśnie od nich. W trakcie kolacji cały czas ważył, mierzył i oceniał parę młodych ludzi. Kiedy zamawiał drugą kolejkę brandy, zdecydował już, którą pójść drogą i z jaką posuwać się prędkością. — Za parę tygodni zjem lunch z Karlem — zaczął Kramer, rzucając to imię od niechcenia w trakcie rozmowy. Popatrzył przez całą długość stołu na Ricky'ego. — Wy w marynarce nazywacie go chyba wujaszkiem Karlem, co? — Pieszczotliwie, herr Kramer. Wszyscy bez wyjątku darzymy komandora Doenitza najwyższym szacunkiem. — Musiał cię bardzo cenić, Friedrich, skoro wziął cię z sobą po odejściu z „Emdena". Ricky uśmiechnął się. — Oskarżano mnie nawet, że byłem jednym z jego niebieskookich chłopaków. Ale jeśli nawet mnie lubił, to nic dobrego na razie dla mnie z tego nie wynikło. Ja kisiłem się w administracji, a inni, którzy przyszli po mnie, przeszli ćwiczenia i dostali dowództwa przede mną. — Może herr Kramer rzuci komandorowi dobre słowo o tobie — zasugerowała Greta — i nie będziemy musieli czekać aż dwa lata na ślub. 143 — Chętnie porozmawiam z Karlem, jeśli tylko może to w czymś pomóc — zaproponował Kramer. — Proszę, niech pan nie słucha tego, co mówi Greta. Ona nie rozumie zwyczajów w marynarce wojennej. Tu nie wolno stosować żadnych skrótów. — Nie byłbym tego aż tak pewien — powiedział Kramer. — Sam przeskoczyłem kolejkę. Tyle, że musiałem zapracować na ten awans. — A co musiał pan zrobić? — spytał z zaciekawieniem Ricky. — Oddałbym prawą rękę, żeby jak najszybciej otrzymać dowództwo. Sądzę, że jestem już do tego przygotowany... — Uśmiechnął się do Grety. — Poza tym Greta i ja chcemy się pobrać najszybciej, jak to możliwe. — Dokładnie to rozumiem — stwierdził Kramer. — Zawsze byłem zdania, że stara tradycja marynarki nakazująca pozostawanie w bezżennym stanie to bzdura, zwłaszcza w czasie pokoju, kiedy o awans tak trudno. Ale nie zawsze przestrzegano tej zasady. Znam ze dwa przypadki — oba dotyczące pierwszych oficerów, którzy po cichu pożenili się i zupełnie nie przeszkodziło im to w karierze. Oczywiście, okoliczności były całkiem wyjątkowe. W jednym przypadku oficer ożenił się z wdową z dwójką dzieci, której chciał pomóc w ich utrzymaniu. Jego admirał o tym wiedział i dał swoje błogosławieństwo pod warunkiem, że cała sprawa zostanie załatwiona po cichu i żona nie będzie mieszkała w pobliżu bazy. — Niestety komandor Doenitz zdaje się być bardzo przywiązany do tradycji — powiedział Ricky. — Wątpię, żeby dał mi specjalną dyspensę. — Być może masz rację, chłopcze. — Ale pan nadmienił, że przeskoczył kolejkę. Jak pan to osiągnął? Kramer uśmiechnął się. — Zgłosiłem się na ochotnika do specjalnego zadania. Było to tuż przed wojną. Miałem wówczas pomału wszystkiego dosyć i zupełnie nie zdawałem sobie sprawy, w co się pakuję. Rozpuszczono wieści, że potrzeba ochotników do pewnej inspekcji. Przydatna miała być znajomość francuskiego i włoskiego. — Znał pan te języki? — Radziłem sobie z francuskim. Włoskiego prawie nie znałem, prócz dziwacznych zwrotów typu „Proszę mi wskazać drogę do 144 stacji kolejowej". Szczerze mówiąc, w ogóle nie miałem pojęcia, na czym zadanie miało polegać i nawet przez moment nie przypuszczałem, że mnie zostanie powierzone. — Ale zostało? — ciągnął z uporem Ricky. — Tak — odpowiedział Kramer. — Sprawę zlecił wywiad marynarki wojennej. Potrzebowali kogoś, kto rozejrzałby się w rejonie Morza Śródziemnego i zwrócił baczniejszą uwagę na francuskie i włoskie bazy marynarki. Były to najlepsze wakacje w moim życiu. Zatrzymywałem się w najelegantszych hotelach francuskiego Południa i z lubością udawałem paskudnie bogatego faceta szukającego sposobu na zabicie czasu. A na koniec otrzymałem jeszcze awans — na rok wcześniej niż się go spodziewałem w najśmielszych marzeniach. — Był pan szpiegiem? — zdziwiła się Greta. Samo pojęcie zdawało się być dla niej szokiem. — Czy to panią przeraża, moje dziecko? — zapytał Kramer. — Zawsze widziałem siebie jako oficera na służbie, zbierającego istotne informacje na temat potencjalnego wroga ojczyzny. Ale tak, zgoda, byłem szpiegiem. — Wcale mnie to nie szokuje — stwierdziła Greta i w zamyśleniu ściągnęła brwi. — Ale nie sądzę, żebym ja kiedykolwiek mogła nim być. Za duży ze mnie tchórz. Strach przed zdemaskowaniem... — A ja uważam, że mogłoby to być całkiem zabawne — powiedział z uśmiechem Ricky, po czym z rozbawieniem spojrzał na Gretę. — Gdzie się podziało twoje umiłowanie przygody? — Być może Greta stanęłaby przed dylematem, o którym pan nie pomyślał, Friedrich — wtrącił Kramer. — Dla kogo miałaby szpiegować? Dla kraju, w którym się urodziła, czy dla kraju swoich przodków? Ricky zaśmiał się. — Jasne, że dla Niemiec. Czyż nie tak, Greto? W oczach dziewczyny pojawiła się niepewność. — Powiedziałam już, że kiepski byłby ze mnie szpieg. Poza tym kwestia... — A właśnie, może pojawić się kwestia lojalności — przerwał Kramer. — Załóżmy, że Wielka Brytania wypowiada wojnę Niemcom. Wobec kogo zachowałaby pani lojalność? Wobec przyjaciół 145 w Glasgow? Czy też wobec Ricky'ego, pani krewnych w Chemnitz i mnie? Musiałaby pani wybierać. — Jeśli w ogóle będzie wojna, to mam nadzieję, że będziemy po tej samej stronie — powiedziała Greta. — I tak zapewne się stanie — stwierdził Ricky. — Żaden Niemiec nie chce wojny z Brytanią. Niebezpieczeństwo dla Niemiec stanowi Rosja. Kramer machnął cygarem w geście zniecierpliwienia. — To oczywiste, że żaden Niemiec nie chce wojny z Wielką Brytanią. Ale wyobraźmy sobie, że tak jednak się stanie. Załóżmy, że Greta będzie musiała dokonać wyboru. — Jeśli będziemy małżeństwem, to nie ma co wybierać. Zostanie wtedy Niemką wedle prawa i związku małżeńskiego. I do tego założę się, że nad wyraz patriotyczną. Czyż nie tak, Greto? Dziewczyna uśmiechnęła się do niego. — Dla ciebie, Ricky, mogłabym się stać żarliwą obywatelką Wenezueli choćby jutro. Albo Tybetanką, czy też Chinką... Twarz Kramera rozjaśniła się uśmiechem. — Zdaje mi się, moja kochana, że wojna czy też jej groźba nie zakłóci twojego rozumienia kwestii narodowej lojalności. Los zadecydował za ciebie w momencie, kiedy spotkałaś tego młodego człowieka. Uważam, że im szybciej się pobierzecie, tym lepiej. — Zupełnie się z panem zgadzam — zaśmiała się Greta. — Proszę wstawić się za Rickym, kiedy zobaczy się pan z komandorem. Niech mu pan powie, że nie możemy wiecznie czekać. Chcemy się pobrać jeszcze w młodym wieku, żeby mieć dzieci. — Ależ panno Mortensen! — zawołał Ricky ze zgorszeniem. — Nie sądzę, by wujaszek Karl docenił ten rodzaj argumentacji. Z pewnością jest pod tym względem nieco staroświecki. Kramer śmiał się w głos. — Karl jest całkiem w porządku. Chętnie napomknę mu o pańskim awansie, Friedrich, jeśli tylko uważa pan, że to może w czymkolwiek pomóc. — Proszę pana, jeśli dostanę awans, to chciałbym mieć odczucie, że nań zasłużyłem. Potrzeba mi tylko szansy, by na niego zapracować. — Świetnie pana rozumiem — przyznał Kramer. — Przyrzekam, że nie uczynię nic, co mogłoby pana skompromitować. 146 Nieco później Ricky trzymał Gretę w ramionach tuż za drzwiami jej pokoju. Jak co wieczór, oboje odczuwali obezwładniające pragnienie siebie, ale postanowili już wcześniej, że nie pozwolą, by poniosły ich uczucia. Żadne z nich nie chciało przedwcześnie przeżyć rozkoszy nocy poślubnej. Swobodne mówienie o tęsknotach stymulowało je, ale jednocześnie pozwoliło im osiągnąć porozumienie co do samodyscypliny. Tak więc w momentach krytycznych zawsze jedno albo drugie było w stanie zachować trzeźwość umysłu. Tej nocy, po kolacji z Kramerem, kolej przyszła na Gretę. — Kochanie, mamy przed sobą jutro ciężki dzień — szepnęła. — Jest prawie druga w nocy. — A mnie się w ogóle nie chce spać — zaprotestował Ricky. — Po tylu brandy, które wypiłeś dzisiaj, pewnie uśniesz przy myciu zębów. — Ciekawy facet z tego Kramera. Czym on się zajmuje? — Nie mam bladego pojęcia — odpowiedziała Greta ledwie powstrzymując ziewanie. — Chyba mi mówił w czasie lotu do Kolonii, ale nie mogę sobie przypomnieć. Czy to ważne? — Nie. Pytam z ciekawości. — Wiem, że dużo podróżuje — powiedziała Greta. — Pewnie jest urzędnikiem państwowym. Coś chyba wspomniał o jakiejś nudnej państwowej posadzie. Ale tak naprawdę, to nie wiem. — W każdym razie kolacja była wyśmienita. Ciekawe, po co spotyka się z Doenitzem? — Pewnie w sprawach czysto towarzyskich — stwierdziła Greta. — Założę się, że mają staroświecką marynarską bibę. Czyli takie spotkanie, które będziesz musiał sobie w przyszłości darować, jako mężczyzna w średnim wieku, łysy i obarczony żoną i pięciorgiem dzieci. Ricky szelmowsko się uśmiechnął. — Dorabianie się pięciorga dzieci to dopiero będzie zabawa! Kiedy zaczynamy? — Do łóżka! — surowo rozkazała Greta. A potem, widząc przekorny błysk w jego oczach, natychmiast dodała: — Do swojego łóżka! Spotkanie Kramera z komandorem Karlem Doenitzem wcale nie miało charakteru towarzyskiego. W kalendarium komandora wid- 147 niało pod hasłem „konsultacja z dyrektorem Biura Szacunków". Odbyło się w gabinecie Doenitza, w majowe przedpołudnie o dziesiątej. Zaczęło się ciepłym uściskiem dłoni — byli starymi przyjaciółmi — ale od razu obaj przeszli do interesów. — Heinrich, twoje raporty na temat rozwoju wypadków w Ports-mouth i Devonport są interesujące — powiedział Doenitz. — Sugerują, że Brytyjczycy po cichu poważnie przygotowują się do wojny, bez względu na to, co publicznie opowiadają ich politycy. — Wojna nie jest, być może, aż tak odległa, Karl. Jeśli Berlin zdecyduje się na aneksję Czechosłowacji, możemy mieć wojnę za kilka miesięcy. — Nic już nie powstrzyma marszu na Czechosłowację — stwierdził Doenitz. — Fiihrer na pewno się nie wycofa. Ale nie sądzę, że dojdzie do wojny. Brytyjczycy i Francuzi nie chcą kolejnej wojny. Ja też nie, szczerze mówiąc. Być może zmieniłbym opinię, gdybym miał teraz przynajmniej o trzysta U-bootów więcej. Tak naprawdę — wcale nie jesteśmy gotowi. Heinrich, ty możesz pomóc mi zbudować flotę, której nam trzeba. — Jak? — Więcej wiadomości kontrwywiadu. Brytyjczycy rozbudowują swoją flotę nie dlatego, że przeciwnika widzą w Rosji i Francji. Obawiają się właśnie nas. Gdybym tylko mógł przekonać Sztab Generalny, że musimy zwiększyć tempo budowy U-bootów przynajmniej dziesięcio- lub nawet dwudziestokrotnie... Ty musisz dostarczyć odpowiednich raportów, Heinrich. Kramer wzdrygnął się. W jego głosie pobrzmiewał teraz ton niemal przepraszający. — Mogę ci powiedzieć, co tam się dzieje, Karl. Nie mogę natomiast dać gwarancji, że powiem dokładnie to, co chciałbyś usłyszeć. — Muszę wiedzieć dużo więcej na temat poczynań Brytyjczyków. Informacje, które otrzymujemy, są bardzo interesujące, tyle że wyrywkowe. Trochę na temat baz w południowej Anglii, trochę na temat Forth i trochę o Scapa Flow — ale to nie wystarcza. Co Yickers buduje w Barrow? Na czym polegają programy rozbudowy marynarki wojennej w Liverpoolu i na północno-wschodnim wy- 148 brzeżu Anglii? Czy naprawdę zakładają pływające zapory? Doniesiono mi, że stoczniowcy z Clyde przestają budować statki pasażerskie i pracują tylko nad wojennymi, ale czy to prawda? Takie rzeczy chcę wiedzieć na pewno, Heinrich. Chcę mieć pełen obraz. — Dużo wymagasz, Karl. A przecież nie jesteś jedynym, którego powstrzymują różnego typu ograniczenia. Czy wyobrażasz sobie, ile zachodu wymaga znalezienie jednego pewnego agenta? Zajmuje to miesiące, czasami lata, a ja pracuję nad siatką, która posłuży nam w czas wojny, nie w czasie pokoju. Zbieranie danych w czasie pokoju nie jest specjalnie trudne. Bez kłopotów można też dostarczać informacje do bazy. Prawdziwe problemy pojawiają się w czasie wojny, kiedy zamykają się każde drzwi i każdy jest podejrzany. Wtedy dopiero obudzę swoich śpiących rycerzy, nie wcześniej. Doenitz słuchał Kramera i w miarę jak ten mówił, komandor coraz bardziej się zachmurzał. — Z pewnością mógłbyś jednak coś zrobić, Heinrich. — Och, z pewnością — potwierdził Kramer. — Przecież świetnie zdaję sobie sprawę z luk w informacjach. Szczególnie jeśli chodzi o zachodnią Szkocję, te wspaniałe miejsca kotwiczenia i równie znakomite stocznie i doki naprawcze w rejonie Glasgow. Ale może ty też mógłbyś mi pomóc. — W jaki sposób? Kramer opowiedział Doenitzowi o swojej pierwszej misji zwiadowczej przed rokiem 1914, kiedy to jako młody oficer przeprowadził rekonesans baz między Tuluzą a Genuą. Wypowiedź zakończył w następujący sposób: — Taki wywiad był szczególnie cenny, ponieważ ja jako człowiek marynarki wojennej wiedziałem dokładnie co ważne, a co nieważne. Być może masz u siebie młodego człowieka, który podołałby podobnemu zadaniu. Jeśli da się takiego znaleźć, mogę zapewnić mu konieczny kamuflaż i wszystko zorganizować. Teren, który należałoby zwiedzić, rozciąga się od Mersey na południu po wielkie miejsca kotwiczenia na zachodzie Szkocji. Doenitz zadumał się. — Jakieś specjalne wymagania? — Twój człowiek musi biegle mówić po angielsku. Dobrze byłoby, gdyby znał kraj... I ludzi... Może ktoś z krewnymi w Szko- 149 cji. Albo ktoś, kto był tam na wakacjach i zna okolice. Do tego, oczywiście, musi zgłosić się na ochotnika. Nie za młody. Najlepiej ktoś, kto doszedł już do etapu szkolenia na dowódcę statku. Możesz mu w przyszłości kazać wrócić w te okolice na U-boocie w czasie wojny. — I kto tu ma duże wymagania? — skomentował z grymasem Doenitz. Przez moment pogrążył się w myślach: —Mam dużo ludzi mówiących po angielsku. Ale biegłość językowa to zupełnie inna sprawa. Zaraz, poczekaj... Szkocja? Ktoś mówił o wakacjach w Szkocji... Doenitz chwycił za słuchawkę telefonu. — Hartmann będzie wiedział — rzucił do Kramera. — Wie wszystko o wszystkich. — Następnie odbył długą wymianę zdań z niewidocznym Hartmannem. Kiedy odłożył słuchawkę, twarz jaśniała mu uśmiechem. — Chyba mam takiego człowieka — powiedział. — Idealnie odpowiada twojej specyfikacji. Kramer spokojnie czekał nie zdradzając niczym, że dokładnie wie, co za chwilę nastąpi. — Nazywa się Friedrich Oestler — kontynuował Doenitz. — Służył pode mną na „Emdenie". Oficer pierwszej klasy. — Będzie musiał zgłosić się na ochotnika — przypomniał Kramer. Admirał zmarszczył brwi. — Hmm. To może być mały problem. Właśnie został mianowany pierwszym oficerem na jednej z naszych najnowszych łodzi. Równie dobrze może nie zechcieć stamtąd odejść sądząc, że to odsunie w czasie otrzymanie pierwszej komendy. — Mogę poczekać kilka miesięcy. Trzeba przygotować grunt. Ale w końcu to ty się śpieszysz, Karl. — Może za bardzo się śpieszę, Heinrich. Im dłużej myślę o profesjonalnym oglądzie i ocenie szkockich baz, tym bardziej ten pomysł mi się podoba. A Oestler to idealny człowiek do tego zadania. Czy naprawdę sądzisz, że będziemy mieli wojnę jeszcze w tym roku? — Mam wielką nadzieję, że nie! — wykrzyknął Kramer, po czym wzruszył ramionami. — Nigdy nie wiadomo, jak mała i naj- 150 mniej spodziewana iskierka może wywołać wojnę, ale moja odpowiedź i tak brzmi nie. Tak, naprawdę nie sądzę, byśmy mieli wojnę jeszcze w tym roku. Ani w następnym. Brytyjczycy mogą pobrzęczeć szabelkami, ale zwykli ludzie nie chcą wojny, podobnie jak większość polityków. Nie wszystkim podoba się sposób, w jaki Fuhrer załatwia pewne sprawy, ale większość z nich podziwia fakt, że w ogóle je załatwia. Zazdroszczą, że zdołał pobudzić gospodarkę, podczas gdy ich ekonomia potyka się i załamuje. Politycy typu Churchilla mogą wrzeszczeć i szaleć w parlamencie, nawołując do zbrojenia kraju przeciw Hitlerowi — ale im głośniej krzyczą, tym bardziej są ignorowani. Wedle mnie, Karl, Wielka Brytania raczej przehandluje całą Europę, niż zechce wystąpić przeciw nam zbrojnie. Należy doceniać ich jako przeciwnika, ale musielibyśmy ich poważnie sprowokować do wojny, na przykład bombardując Londyn, zanim poczują się na tyle zagrożeni, by stawić nam czoła. — Wszyscy przecież złożyli przysięgę, że będą bronić Czechosłowacji. — Znajdą wymówkę, by nie honorować tej przysięgi. Będą dużo gadali, zaś mało działali. Doenitz przytaknął. — Skłonny jestem zgodzić się z tobą. Daliśmy staremu lwu tęgiego łupnia poprzednim razem. My wylizaliśmy się już z ran, a oni jeszcze nie. Może sobie teraz ryczeć do woli, ale nie jest w stanie kąsać. — Więc co robimy z tym twoim Oestlerem? — spytał Kramer. — Zgadzasz się, że mamy jeszcze trochę czasu? — Zgadzam się, że nie należy działać pośpiesznie. Jeśli chcemy mieć wyniki, trzeba całą operację starannie zaplanować i przygotować. Ile potrzebujesz czasu? — Najwyżej miesiąc — powiedział Kramer — ale to nieważne. Sam wybieram się tego lata do Brytanii i muszę się zająć nie tylko tą operacją. Zaraz ci powiem, co mogę zrobić. Doenitz słuchał z uwagą. — Dopilnuję osobiście, by wszystkie informacje na temat rozbudowy brytyjskiej marynarki wojennej natychmiast do ciebie docierały, co pomoże ci w potyczkach ze Sztabem Generalnym. Operacja „Oestler", moim zdaniem, może śmiało poczekać do następnego 151 roku — najlepiej do lata. To pozwoli na załatwienie kilku rzeczy. Zdobędzie trochę doświadczenia na morzu jako pierwszy oficer. Zostanie nam trochę czasu zimą lub wiosną na przeszkolenie go w jednym z naszych ośrodków ćwiczebnych. Nie chcę, żeby popełniał amatorskie błędy. Poza tym będziesz miał czas na sprawdzenie, na jakich informacjach najbardziej ci zależy. Po mojej wycieczce do Szkocji tego lata będę ci mógł podsunąć mnóstwo użytecznych informacji i sugestii na temat miejsc szczególnie chronionych i tak dalej. — To brzmi pięknie — stwierdził Doenitz i zamyślił się znowu. — W dalszym ciągu pozostaje problem, czy Oestler zgłosi się na ochotnika. A co, jeśli go to nie będzie interesować? Kramer uśmiechnął się wyrozumiale. — Daj spokój, Karl — napomniał łagodnie. — Przecież to żaden problem dla człowieka o twojej pomysłowości i możliwościach perswazji. Jeśli mogę cokolwiek zasugerować, to dlaczego nie poprosisz do siebie z sześciu młodych oficerów, łącznie z Oestle-rem, na rozmowę na temat specjalnych zadań, do których potrzeba ochotnika? Możesz dać do zrozumienia Oestlerowi, że jego kwalifikacje czynią go świetnym kandydatem i że przyjęty ochotnik najpewniej zostanie za swe trudy nagrodzony pierwszym dowództwem. Uśmiech Doenitza był wręcz sardonicznie pochlebny. — A niech cię licho, Heinrich, myślisz o wszystkim, co? Wcale nie byłbym specjalnie zaskoczony, gdybym dowiedział się, że przejrzałeś kartoteki osobowe i miałeś gotowy pomysł na długo przedtem, nim pojawiłeś się u mnie. Za każdym razem, kiedy tu przychodzisz, mam to nieszczególnie komfortowe odczucie, że ty powinieneś siedzieć za tym biurkiem i dowodzić łodziami podwodnymi marynarki, natomiast ja powinienem stać na mostku jakiegoś starego trałowca i polerować okrętowy kompas. Kramer zaśmiał się w głos. — Pochlebiasz mi, Karl — powiedział ze śmiechem. — Łodzie podwodne to ty, a ja jestem tylko byłym marynarzem, który łazi i wsadza nos w cudze sprawy. — Jak zwykle skromny aż do przesady — zaśmiał się Doenitz — ale mnie nie zwiedziesz. Hartmann powiedział mi, że byłeś tu już 152 o dziewiątej rano, chociaż spotkanie wyznaczyliśmy dopiero na dziesiątą. Nadal ranny ptaszek, co? — Przecież wiesz, co o mnie mówią, Karl. — Tak. Że zjawisz się na własny pogrzeb o dzień za wcześnie. — Przyjmuję to jako komplement — powiedział Kramer. — Problem większości ludzi polega na tym, że ich własny pogrzeb to jedyny termin, którego są w stanie dotrzymać. X. GOŚĆ Z ZAGRANICY Effie McCorąuodale zażarcie polerowała szmatką dużą mosiężną skrzynkę na listy przy drzwiach wejściowych, kiedy wyczuła, że ktoś zbliża się do domu. Obrzuciła mało zachęcającym spojrzeniem wysokiego nieznajomego. Dobry garnitur. Dobrze wypolerowane buty. Siwe włosy krótko podcięte i dobrze uczesane, ale na twarzy wyniosły uśmiech, który nie podobał się Effie. Zadufany w sobie, pomyślała. — Tak? — rzuciła w jego kierunku zaczepnym tonem. Effie traktowała słowa tak samo oszczędnie, jak płacone jej przez Mor-tensenów dwa funty tygodniowo. — Czy to dom państwa Mortensenów? — spytał nieznajomy. — Tak. — Czy pan Mortensen jest w domu? — Tak. — Chciałbym się z nim zobaczyć. Czy byłaby pani tak dobra i powiadomiła go, że ma gościa? Effie odłożyła szmatkę i pastę do czyszczenia z westchnieniem zniecierpliwienia. — Nazywa się pan jakoś? Nieznajomy uśmiechnął się, rozbawiony jej zaczepnością. — Nazywam się Christiansen... Jestem ze Sztokholmu. — Proszę tu poczekać — rozkazała Effie i zniknęła we wnętrzu domu. Po chwili pojawiła się znowu i wprowadziła nieznajomego 153 do wypełnionego książkami gabinetu, którego okna wychodziły na przyjemny ogród różany. Róże stały w pełni rozkwitu. — Za chwilę zejdzie na dół — powiedziała niegrzecznie Effie i wyszła na zewnątrz, pozostawiając nie domknięte drzwi. Mortensen miał na sobie strój do golfa. Grał co środę rano w rutynowej czwórce, na którą składali się oprócz niego trzej wspólnicy ze światka linii oceanicznych, a spotkania miały charakter częściowo towarzyski, częściowo związany z interesami. Gość znał ten układ i przed przyjściem sprawdził, czy Mortensen powrócił do domu. Na twarzy gospodarza widniał powitalny i trochę niepewny uśmiech. Wszedł do gabinetu z wyciągniętą ręką. — Panie Christiansen, przepraszam, że musiał pan czekać... Dopiero co wróciłem z golfa. Czy miałem przyjemność poznać pana wcześniej? Przybysz uścisnął dłoń Mortensena. — Nie nazywam się Christiansen. Proszę wybaczyć ten podstęp. — Wzruszył ramionami w geście przeprosin. — Sądziłem, że dyskretniej będzie przedstawić się jako kolega z branży w Sztokholmie. Naprawdę nazywam się jednak Heinrich Kramer. Niepewny uśmiech na twarzy Mortensena zmienił się teraz w grymas zaskoczenia. — Nie rozumiem... Kramer wykonał gest mający uspokoić gospodarza. — Zaraz wszystko wyjaśnię. Pan mnie nie zna, ale ja wiem o panu wszystko, panie Mortensen. Na początek proszę pozwolić mi powiedzieć, jak wielką przyjemnością jest dla mnie spotkanie z człowiekiem, który zrobił tak wiele dla Niemiec w czasie wojny. Ostatniemu zdaniu towarzyszyło stuknięcie obcasami i wyprostowanie głowy. Mortensen pobladł. Wpatrywał się w Kramera z wyrazem rosnącego przerażenia na twarzy. — Czego pan chce, herr Kramer? — zapytał szeptem. — Chcę pana poznać, panie Mortensen. To wielki zaszczyt poznać kogoś o tak wybitnych zasługach dla Vaterlandu. Mam nadzieję, że nie zdarzyło się w międzyczasie nic, co przeszkodziłoby panu wykazać się tak samo wielką wiernością wobec nowych Niemiec. 154 — Jestem obywatelem brytyjskim — wyjąkał Mortensen. — Ależ oczywiście. Jednak korzenie pana są nadal w Niemczech. W pańskich żyłach płynie niemiecka krew. Nie może pan pozbyć się tego, bez względu na to, co mówi kawałek papieru. — Czego pan chce, herr Kramer? — Potrzebuję pańskiej pomocy. Vaterland potrzebuje pańskiej pomocy. Potrzebuje także pańskiej córki. Usta Mortensena zadrgały nerwowo. W oczach pojawił się strach. — Greta? Nie! Na to nie pozwolę! — Nie ma pan wyboru — stwierdził łagodnie Kramer, ale w jego wzroku mignęły stalowe błyski. — Czy pan rozumie, Mortensen? Nie ma pan wyboru. Zbyt dużo ma pan do stracenia. Kramer podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. — Piękne róże — powiedział i odwrócił się, by spojrzeć na Mortensena. — Ma pan piękny dom. Z pewnością jest pan filarem miejscowej społeczności. Chyba podoba się panu tutaj, z golfem co środę rano? Niewielu ludzi może sobie pozwolić na grę w golfa w środku roboczego tygodnia. — Ty skurwielu! — wystękał Mortensen. — A co byś zrobił, gdybym wyrzucił cię z tego domu? I kazał ci iść do wszystkich diabłów? — Uznałbym to za działanie nadzwyczaj nieprzyjazne, panie Mortensen. Przejechałem kawał świata, żeby się z panem zobaczyć. — Wydałbyś mnie, co? Wszystko byś powiedział Brytyjczykom? Kramer rzucił mu spojrzenie pełne wyrzutu. — Panie Mortensen, a kto mówi o jakimś wydawaniu? Zapewne osoba mściwa mogłaby przysporzyć panu mnóstwa kłopotów. Ale ja nie jestem mściwy. Przyjechałem tu, by prosić pana o pomoc i współpracę. Przychodzę nastawiony pozytywnie, z misją dobrej woli. A więc podejdźmy do tego rozsądnie. Przecież nie wyprosi mnie pan z tego domu, prawda? Mortensen sprawiał wrażenie człowieka pobitego. — No dobrze, do diabła. Zrobię, co pan zechce. Ale moja córka nie będzie w to wmieszana. Nie chcę, aby uczestniczyła w tym wszystkim w jakikolwiek sposób. Kramer ze smutkiem potrząsnął głową. 155 — Przykro mi, ale ten wybór musi pan pozostawić Grecie. To młoda dziewczyna, która potrafi sama o sobie decydować. A propos, gdzie ona jest? — Skoro już pan musi wiedzieć, pojechała do Clydebank na rozmowę dotyczącą nowej pracy. Sądzę, że już powinna być z powrotem. Słuchaj pan, błagam — poszarzała twarz Mortensena prosiła o litość — niech pan wyłączy z tego Gretę. Kramer pozostał niewzruszony. — Przykro mi, herr Mortensen, ale to niemożliwe. Mortensen złapał Kramera za rękaw. W oczach stanęły mu łzy. Kramer popatrzył na niego z niesmakiem. — Niechże się pan, na Boga, weźmie w garść! — warknął. Strącił rękę Mortensena i przyglądał mu się lodowato. — Zawiodłem się na panu. Oczekiwałem czegoś znacznie lepszego po kimś, kto wyprowadzał w pole wrogów Vaterlandu przez tyle lat i nigdy nie miał wątpliwości co do swoich obowiązków wobec kraju. Mortensen wydał z siebie coś na podobieństwo zwierzęcego jęku. W jego oczach zamigotał gniew. — Uważa pan, że nigdy się nie zawahałem? — krzyknął. — Uważa pan, że ja ot tak nie chcę, by w tym wszystkim uczestniczyła Greta i że nie pamiętam, jak to było? Więc niech się pan dowie, że świetnie pamiętam i że wahałem się po wielekroć, herr Kramer! I to jak się wahałem! Niemal codziennie przeklinałem moment swojej piramidalnej głupoty, w którym zgodziłem się zrobić cokolwiek dla tego wspaniałego Vaterlandu. Czy pan naprawdę uważa, że Brytyjczycy niczego nie podejrzewali, herr Kramer? Jasne, że podejrzewali. Śledzili mnie dzień i noc. Dzień i noc! Czy ma pan pojęcie, jak to jest? No, ma pan? — głos Mortensena zmienił się niemal w pisk. — Nie ma co podchodzić do tego tak emocjonalnie — powiedział cicho Kramer. — Nie ma co! — powtórzył jak echo Mortensen. — Nie ma co, kiedy pojawia się pan ni stąd, ni zowąd w moim domu i spokojnie mówi, że chce pan, by moja córka szpiegowała na waszą rzecz! Moja córka, herr Kramer! Niewinna, ufna dziewczyna, nie wiedząca nic o podłym świecie, który ja musiałem poznać. Chroniłem ją przed tym światem, a pan teraz wymaga ode mnie, żebym ją do tego świata wciągnął! Nie pozwolę panu na to! , 156 Z wyjątkiem lekkiego, prawie niedostrzegalnego drgnienia ust, Kramer nie dał po sobie poznać, że poruszyła go ta lawina słów. Kiedy Mortensen skończył, Niemiec odwrócił się, by zademonstrować brak zainteresowania jego wywodami, po czym podszedł do okna. Wpatrywał się z najwyższą uwagą w róże. Po dłuższej chwili spojrzał na Mortensena. Zaczął mówić równym, spokojnym głosem, bez cienia emocji. — Herr Mortensen, zaczyna mnie pan nudzić. Nie przyjechałem tu po to, by pan czy ktokolwiek inny mnie zanudzał. Przyjechałem tu w określonym celu. Nic, co pan powie czy zrobi, od tego celu mnie nie odwiedzie. To, co pan mówi, niespecjalnie mnie interesuje, ponieważ cokolwiek pan powie czy zrobi, nie wpłynie w żaden sposób na sprawę. Kiedy był pan znacznie młodszy, sprzedał się pan na usługi Niemiec. Jest pan nasz, herr Mortensen, do końca życia. Może pan przeciw temu protestować, ile pan tylko zechce, ale w żaden sposób nie zmieni to faktów. Czy wyrażam się dostatecznie jasno? Kramer na chwilę przerwał, ale Mortensen nie udzielił żadnej odpowiedzi. Ostatnia iskierka oporu zgasła w nim. Patrzył na Niemca nieprzytomnym wzrokiem. Na pewno nie on dyktował warunki i nie da rady uzyskać choćby najmniejszego ustępstwa. Niemiec przyjechał tu rozkazywać, a nie negocjować. Mortensen, pokazując jasno, że nie jest uległym sługą, sprawił, że władca mógł sobie darować owijanie rzeczy w bawełnę, a także zapomnieć o zbędnych grzecznościach. Władcy pozostało jedynie określenie w niedwuznaczny sposób, jak sprawy naprawdę się mają — i to właśnie uczynił Kramer. \ — Nie chcę słyszeć więcej żadnych argumentów, krętactw czy błagań od pana, herr Mortensen — powiedział podnosząc nieco głos, by dodać wagi śmiertelnej groźbie, którą kryły jego słowa. — Nie będzie pan kwestionował moich słów. Będzie im pan posłuszny. Greta zorientowała się natychmiast po wejściu do domu, że działo się coś bardzo złego. W pół godziny po powrocie do Whitecraigs nadal pozostawała w szoku. Przypominało to uwięzie- \ 157 nie w drzwiach obrotowych, gdzie każde wyjście stanowiło zupełną niespodziankę, a jedna następowała po drugiej tak szybko, że emocje skumulowały się i nie była już w stanie zareagować na kolejny szok. Wpadła tak podniecona otrzymaniem nowej pracy, że prawie nie zauważyła obecności Kramera. Wbiegła do gabinetu tańcząc z radości i chciała natychmiast podzielić się dobrą wiadomością z ojcem. — Dostałam pracę! Przyjęli mnie! — krzyczała. — Tatusiu, czy to nie cudowne? Żadnych nocnych zmian! Żadnego chodzenia do pracy, kiedy wszyscy kładą się do łóżka! Wtedy zauważyła Kramera stojącego przy oknie. Już samo to stanowiło wielką niespodziankę. Następnie dostrzegła wyraz twarzy ojca. Wyglądał, jakby był chory, twarz miał szarą i postarzałą, jakby od śniadania przybyło mu ze dwadzieścia lat. Potem wyczuła napięcie panujące w pomieszczeniu. Atmosfera była tak ciężka, że uśmiech radości zniknął z jej twarzy i poczuła przejmujący ją lodowaty strach. Zaskoczona, wpatrywała się na przemian to w jednego, to w drugiego mężczyznę. Ojciec przez moment udawał, że nic wielkiego się nie stało. Podała rękę Kramerowi i przez chwilę naprawdę cieszyła się, że znów go widzi. Radość wróciła na krótko, kiedy ojciec pogratulował jej nowej pracy, a Kramer zadał kilka pytań na temat jej poprzedniego zajęcia w centrali telefonicznej. — Nadal będę pracowała jako telefonistka — odpowiedziała z radością — tyle że w znacznie bardziej cywilizowanych godzinach... Będę pracować w firmie John Brown's, budującej statki. To / oni zbudowali „Queen Mary". j — Fantastycznie! — wykrzyknął Kramer. I jego radość była naprawdę autentyczna, choć ze zrozumiałych względów co najmniej dwuznaczna. Greta nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo ta wiadomość ucieszyła szefa szpiegów. Gustav Mortensen nie był w stanie podtrzymywać atmosfery sztucznej radości. — Greto, musimy porozmawiać... — wystękał tak zdesperowanym głosem i z takim przestraszonym wyrazem twarzy, że Gretę ogarnęło przerażenie. Kiedy czekała, stało się jasne, że to, co ojciec 158 chce jej powiedzieć, jest zbyt straszne, by potrafił ująć to w słowa. Usta mu drżały i nie mógł nic z siebie wydusić. Nie umiał nawet zacząć. Nagle rzucił się w kierunku Grety, objął ją i powtarzał w kółko jej imię. W końcu Kramer delikatnie ich rozdzielił. — Niechże pan da już spokój. Przecież dziewczyna umrze na zawał serca. Nic takiego znów się nie stało. — Spojrzał na Gretę i spytał: — Czy jest w domu brandy? — Jest w pokoju obok. — Nie, nie trzeba. Przepraszam — Mortensen jakby wrócił do siebie. Odsunął się od Grety i chwiejnym krokiem ruszył w kierunku drzwi. Greta próbowała iść za nim, pobladła z niepokoju o jego zdrowie, ale Kramer powstrzymał ją ręką. — Nie, Greto. Przyjdzie do siebie. Dziewczyna spojrzała z gniewem na Kramera. — Co pan mu zrobił? Dlaczego tak wygląda? — Bardzo mi przykro, Greto, że zdenerwowałem twojego ojca i wcale tego nie ukrywam. Wcale nie chciałem spowodować takiego szoku, ale... — Bezsilnie wzruszył ramionami. — Mam swoje obowiązki i jestem ich więźniem. — Nic nie rozumiem — zaczęła ostrym ze zdenerwowania głosem. — Może pan mi powie, co się stało? Czym go pan tak wyprowadził z równowagi? Kramer przytrzymał ją delikatnie za ramiona i popatrzył jej prosto w oczy. Zdawał się być człowiekiem przytłoczonym ciężarem smutku. — Zdenerwowałem go przypomnieniem, że kiedyś był bardzo odważnym człowiekiem, Greto. Czy to naprawdę takie straszne? Czy powiedział ci kiedykolwiek, że ryzykował swoje życie dla Niemiec? Greta wpatrywała się w Kramera wielkimi, pytającymi oczyma. Jej „nie" było ledwie słyszalnym szeptem. — Przysłużył się w sposób wybitny ojczyźnie, Greto. Inni oddali swe życie za Niemcy w okopach Francji, ale wojna prowadzona przez twojego ojca była równie niebezpieczna i dziesięciokrotnie bardziej samotna. 159 — Co pan próbuje mi powiedzieć? — Że twój ojciec był szpiegiem, Greto. Szpiegiem, który osiągał sukcesy. Informował nas o ruchach statków brytyjskich, aż do zawieszenia broni. Dziewczyna musiała usiąść. Nie mogła w to wszystko uwierzyć. Ten łagodny mężczyzna —jej ojciec! Ten delikatny człowiek, który nigdy za jej pamięci nie użył przemocy. Nie potrafiła połączyć jego osoby z obrazem szpiega, który znała z książek. Miała przed sobą rysunkowy wizerunek człowieka w czarnym kapeluszu i czarnym płaszczu, z zasłoniętą twarzą i dymiącą bombą pod pachą. Znała jeszcze jeden bardziej mrożący krew w żyłach obraz: człowieka z przepaską na oczach stojącego przed plutonem egzekucyjnym. Na myśl o tym krew ścięła się jej w żyłach. — Czy to właśnie próbował mi powiedzieć? — spytała w końcu. — Nie chciał, żebyś o tym wiedziała. Z jakiegoś powodu wstydzi się tego. — Czego się tu wstydzić? — krzyknęła Greta, instynktownie stając po stronie ojca. — Ponieważ prowadziłem życie Judasza — odezwał się głos od drzwi. Ani Kramer, ani Greta nie słyszeli powracającego Mortensena. Stał teraz przed nimi z poszarzałą twarzą, ale już spokojny. — Na początku, Greto, stanowiło to wielką przygodę. Nie myślałem wtedy o żadnym ryzyku. I zdecydowanie nie lubiłem Brytyjczyków. Zdawali się uważać, że przewyższają każdą rasę na świecie. Patrzyli z góry na wszystkich cudzoziemców. Tym właśnie dla nich byliśmy — cudzoziemcami. Twoja matka i ja, Greto, byliśmy niejednokrotnie poniżani przez ludzi ustawicznie przypominających nam o tym, że jesteśmy jedynie cudzoziemcami. Wynik tego rozumowania przedstawiał się jasno — jako cudzoziemcy byliśmy ludźmi niższego gatunku. Greta podbiegła do ojca. — Tatusiu, nie dbam o to, co zrobiłeś. Nie ma to dla mnie najmniejszego znaczenia. Nie musisz się wcale przede mną usprawiedliwiać. Mortensen przytulił ją. — Niech cię Bóg błogosławi, Greto. On jednak wie, jak bardzo chciałem zapomnieć. Ale nie udało się. Lepiej więc, żebyś się 160 wszystkiego dowiedziała. Najgorzej było mniej więcej w czasie, kiedy się urodziłaś. Nie wiem, czy Brytyjczycy śledzili mnie z racji mego cudzoziemskiego pochodzenia czy dlatego, że autentycznie mnie podejrzewali — ale wtedy było najgorzej. Pamiętam tylko swój potworny strach — strach, że mnie złapią i obawę o matkę i o ciebie. Mortensen próbował się uśmiechnąć. — Bardzo to dziwne, Greto, ale twoje przyjście na świat uświadomiło mi, że do szpiegowania trzeba mieć specjalne zamiłowanie i że ja go nie mam. Kramer dotąd nie odzywał się, pozostając w cieniu. Teraz popatrzył na Mortensena z ostrzegawczym błyskiem w oku. — Wszyscy mamy momenty zwątpienia i odczuwamy lęk w czasie wojny, herr Mortensen — wtrącił. — Czy to na łodzi podwodnej czy w artylerii — przeżywamy ten sam stres. Niech pan się nie obwinia o słabość tylko dlatego, że praca na tyłach wroga sprawiła, że chwilami pan się bał. Proszę pamiętać, że był pan zupełnie sam i przyjaciele nie mogli pana podtrzymać na duchu. Nawet żołnierz w okopach ma wsparcie swoich kolegów. Mortensen przez dłuższą chwilę wpatrywał się w Kramera. — Nieprawda, że byłem pozbawiony przyjaciół. Różnica w tym, że moja rola polegała na ich zdradzaniu. — Odwrócił wzrok od spojrzenia Kramera, w którym nie było widać żadnych skrupułów, i zanurzył się gdzieś głęboko we własne wyrzuty sumienia. Jego nieszczęście wymalowane na twarzy sprawiło, że Grecie znów zamarło serce. — Nie możesz się potępiać, tatusiu. Powinieneś mieć czyste sumienie. Wykonywałeś tylko swoje obowiązki tak, jak je w tym czasie rozumiałeś. Ludzie umierają na wojnach i ludzie na wojnach zabijają, ale śmierć wroga nie może do końca życia obciążać sumienia żołnierza. Ty też nie powinieneś tego robić. Przecież tak samo byłeś żołnierzem, jak ci na froncie. Mortensen spojrzał na nią ze smutkiem. Nieświadomie powtarzała wszystkie argumenty Kramera. Ze względu na jego dobro. Nawet gdyby popełnił morderstwo i tak znalazłaby powód, by go bronić. A przecież, na swój sposób, jest winien zbrodni. Ilu brytyjskich marynarzy posłał na śmierć? 161 Stali w pokoju nieruchomo jak figurki na planszy. Nikt nie odezwał się przez chwilę ani słowem. Kramer nie spuszczał wzroku z Mortensena. Greta tak samo wpatrywała się wyłącznie w ojca. Mortensen natomiast nie był w stanie spojrzeć ani na jedno, ani na drugie. Powiedział to, co chciał, by usłyszała Greta, ale to niczego nie zmieniło. Jedna z uwag Kramera brzmiała jak wystrzał ostrzegawczy i przypomniała mu, że wkracza na niebezpieczne wody. Mortensen odważył się na buntowniczą wypowiedź, zanim strach przed Kramerem i tym, co może zrobić, zamknął mu usta. Teraz zamilkł w obawie, że i tak powiedział za dużo. Greta pierwsza przerwała ciszę. Popatrzyła na obu mężczyzn i wzniosła ramiona w geście zniecierpliwienia. — Na litość boską, przecież stoimy tu jak na pogrzebie! — Spojrzała na ojca. — Ostatecznie to nie oznacza końca świata, tatusiu. Dlaczego robimy taką tragedię z czegoś, co należy do przeszłości i może tam pozostać? Mortensen rzucił jej spojrzenie pełne bólu, ale nic nie powiedział. Natomiast przemówił Kramer. — Niestety, nie może pozostać w przeszłości, Greto. Dopiero teraz strach pojawił się w oczach Grety. Wpatrywała się w Kramera, po raz pierwszy zdając sobie sprawę, że w ogóle nie zna powodu jego obecności w tym pokoju i nie wie, w jakiej roli się tu pojawił. Po co tu przyjechał? I dlaczego to właśnie on wiedział o przeszłości ojca? — Nie zjawiłem się tu przypadkiem, Greto —mówił Kramer. --Zostałem tu przysłany przez rząd. Czuła, jak krew odpływa jej z twarzy. Stała nieruchomo jak posąg. Jej głos zamienił się w szept. — Czego pan chce? — Nieważne, czego ja chcę, Greto — powiedział wolno Kramer. — Już powiedziałem to ojcu. Ważne, czego chcą Niemcy., Twój ojciec już raz służył ojczyźnie — a teraz ojczyzna wzywa go znowu. Ciebie też potrzebuje. — Mnie? — spytała głosem załamującym się gdzieś w głębi gardła. Mortensen nie mógł już tego znieść dłużej. — Chwileczkę, herr Kramer — zaczął, ale Kramer natychmiast go uciszył wpadając mu w słowo. 162 — Ależ proszę! — przerwał. — Chcę, żeby Greta wysłuchała tego, co mam do powiedzenia. Sama musi postanowić, co zrobi. Może zechce nas pan zostawić samych... Spojrzał na Mortensena wzrokiem, który rozkazywał, a nie prosił. Mortensen zachwiał się pod siłą tego spojrzenia. — Dobrze — powiedział i unikając zdziwionego wzroku Grety dorzucił: — Ja... ja... spróbuję zorganizować jakąś herbatę — i wyszedł pospiesznym krokiem z pokoju. Greta popatrzyła za nim wielkimi ze zdziwienia oczyma. — Przepraszam — rzucił Kramer — ale lepiej, żebyśmy porozmawiali we dwoje. Ze względu na dobro pani ojca. Wszystko to stanowi dla niego ogromne przeżycie. Potrzebuje twojej pomocy i wyrozumiałości, panno Greto. Patrzyła na niego nic nie rozumiejąc. — Powiedział pan, że Niemcy znowu go potrzebują... I mnie także! Czy ma pan na myśli, że... że znowu ma szpiegować na rzecz Niemiec? — Chodzi tu o ciebie, Greto. Nie o twojego ojca. — O mnie! — Jego już na to nie stać, Greto. Zdałem sobie z tego sprawę w momencie, kiedy powiedziałem mu, co mnie tu sprowadza. Tylko ty możesz go teraz uratować. Ty będziesz jego siłą. Ty możesz wykonać zadanie, które miało być jemu powierzone. Musisz to zrobić ze względu na jego dobro. I dobro Ricky'ego. — Ze względu na Ricky'ego? — Głos znowu ledwo wydostawał się z jej gardła. — Czy nie rozumiesz, Greto? Ludzie, którzy mnie tu wysłali, wiedzą wszystko o tobie i Rickym. Wiedzą, że chcesz wyjść za niego. Ricky, jako oficer czynnej służby, złożył przysięgę, że odda swe życie za ojczyznę. Podobnej ofiary oczekuje się od kobiety, która ma zostać jego żoną. Jeśli go kochasz, musisz być gotowa pokochać jego kraj... i gotowa ponieść tę samą ofiarę. — Ale przecież to nie fair! — krzyknęła. — Czy pan naprawdę tak myśli? Czy ludzie, którzy pana tu wysłali, też tak myślą? — Nieważne, co ja myślę, Greto. Tak myśli niemiecka marynarka wojenna, która potrzebuje informacji na temat brytyjskich statków... Wiedzą, że chcesz zostać żoną niemieckiego oficera, więc 163 zakładają, że jesteś osobą, której można zaufać... Że z chęcią zechcesz udowodnić swoją wartość pracując sekretnie dla nich. Ta praca to dokładnie to, do czego ochotniczo zgłosił się Ricky i co wykonywał twój ojciec w czasie wojny... Masz do tego odpowiednie pochodzenie. Opuścił bezradnym gestem ręce i odwrócił się bokiem do niej. Ona nie spuszczała z niego wzroku. Myśli chaotycznie biegały jej po głowie. — Zapewne mógłbym im powiedzieć, że to absurdalna idea, że zbyt dużo oczekują po tobie — powiedział Kramer zmęczonym głosem. — Tyle, że... Nie dokończył myśli. — Co? — krzyknęła. — Tyle, że co? , — Tyle, że twoja odmowa może zostać niewłaściwie zrozumiana — powiedział ponuro Kramer. — Mogą sobie pomyśleć, że natychmiast pobiegniesz do Brytyjczyków i doniesiesz im o mojej wizycie. Mogą pomyśleć, że nie jesteś właściwą żoną dla niemieckiego oficera. Mogą utrudnić życie Ricky'emu... Mogą zabronić mu małżeństwa z tobą... Nigdy nie dać mu dowództwa. — Nie! Nie! — Jej twarz była teraz maską przerażenia. Kramer wyciągnął do niej ramiona, przytulił do siebie i pocieszał. — Gdybym tylko mógł ochronić cię przed tym wszystkim, Greto, z pewnością bym to zrobił — wyszeptał. — Zaraz jak dowiedziałem się o tym szalonym pomyśle, uparłem się, że sam ci to przekażę, zamiast jakiegoś bezmyślnego osobnika, który bezdusznie rzuci w ciebie to wszystko... Zwróciła ku niemu twarz mokrą od łez i dzielnie spróbowała się uśmiechnąć. — Przepraszam — powiedziała. — Zachowuję się jak dzieciak. Nie tak powinny reagować żony niemieckich oficerów. — Odsunęła się od niego i wytarła oczy, próbując się uspokoić. — Już po wszystkim — zapewniła Kramera. Tkwiło w niej jednak coś, co powiedział o Rickym. — Wspomniał pan, że Ricky zgłosił się na ochotnika do tego typu pracy. Co pan miał na myśli? — Sam komandor Doenitz powiedział mi o tym w zeszłym tygodniu. Kontrwywiad marynarki potrzebował oficerów do dzia- 164 łań szpiegowskich. Nie wolno mi powiedzieć gdzie. Ricky zgłosił się na ochotnika. Kramer uśmiechnął się ponuro. — Po części czuję się za to odpowiedzialny. Gdybym nie opowiedział Ricky'emu w Amsterdamie o mojej przygodzie na południu Francji, pewnie by się nie zgłosił. Ale jeśli może to stanowić jakąkolwiek pociechę, sam Doenitz zapewnił mnie, że nie zmniejsza to w żadnym stopniu jego szans na otrzymanie dowództwa. — Sądziłam, że Ricky jest teraz w morzu. Został mianowany pierwszym oficerem, wie pan? — Tak — przytaknął Kramer. — Słyszałem o tym. Pozostanie jeszcze jakiś czas na swojej łodzi. Zadanie z kontrwywiadu przyjdzie dopiero później, jak rozumiem. Ale to nie rozwiązuje naszego problemu, Greto. Co zrobimy z panią? Greta nie odzywała się, próbując zebrać myśli. Wiedziała na pewno, że najbardziej na świecie pragnie zostać żoną Ricky'ego. Chętnie oddałaby życie za niego. Ale za jego kraj? Targały nią sprzeczne uczucia. Zdawała sobie sprawę, że istnieje pewna logika, która spowodowała, że wybrano właśnie ją. Nie mogła tak naprawdę poświęcić się Ricky'enru, nie dzieląc jego poświęcenia na rzecz Niemiec. A Niemcy miały przecież prawo do niej się zwrócić. Jej matka i dziadkowie byli Niemcami. Jej ojciec ryzykował swe życie dla Niemiec. Czy mogła uczciwie uzasadnić odmowę służby dla Niemiec? A co ważniejsze — czy mogłaby stanąć przed Rickym i taką odmowę uzasadnić? Im bardziej zastanawiała się nad tą kwestią, tym wyraźniejsza była odpowiedź. Nie istniał żaden sposób, żaden w ogóle sposób pozwalający na uzasadnienie takiej odmowy. Kiedy podjęła już decyzję, doznała dziwacznego dreszczyku podniecenia. Zdawał się zaczynać od stóp i stopniowo przenikać całe ciało. Powodowała go myśl, że ona, Greta Mortensen, była oto gotowa prowadzić podwójne życie i wkroczyć na teren nieznany i jak dotąd dla niej niedostępny. Była gotowa stać się szpiegiem. Spojrzała Kramerowi prosto w oczy. — Podjęłam decyzję — powiedziała cichym głosem. — Ricky to dla mnie wszystko. Moje życie należy do niego. Nie chcę, żeby 165 moje poświęcenie dla niego było mniejsze od poświęcenia dla jego kraju. Wiem, że chciałby, żeby tak było. Kramer, mimo satysfakcji jaką miał manipulując innymi, wzruszył się jej spokojnym oświadczeniem. Ostry ból spowodowany uczuciem winy zdecydowanie pomniejszył radość tryumfu. Pamiętał wszak jeszcze znakomicie kobietę-dziecko z samolotu linii Londyn—Kolonia, świeżą absolwentkę szkoły średniej. Cechy dziecka dawno już zatarły się w osobie stojącej teraz przed nim. Pozostała w niej niewinność. Ale była to niewinność ducha, której — jak wiedział Kramer — nie naruszą upływające lata i nie zmieni korupcja. To była jej własność. Jaśniała z jej wnętrza. Nie usuną jej ani winy, ani wyrzuty sumienia. Niewinność ta wypływała z serca i natury istoty, która w instynktownych działaniach, niezależnie od sita umysłu, które oddzielało dobro od zła, zawsze szła za porywem serca. A serce to nie znało zła ani skazy, które są źródłem nie-godziwości. Kramer ujął rękę Grety. — Niemcy będą cię tak cenić, jak ty będziesz cenić Niemcy — powiedział. — Jesteś teraz jedną z nas, Greto. Nie zostaniesz sama. Ja służę ojczyźnie całym swoim życiem, w czas pokoju i w czas wojny. Witam cię jako jedną z naszego kręgu, który pracuje bez chwały, ale nie bez poczucia dobrze spełnionego obowiązku. Ricky byłby z ciebie dumny. — A na czym polega pańska rola w tym wszystkim, herr Kramer? — spytała Greta. — Nie bardzo to wszystko rozumiem. Kramer uśmiechnął się. — Chyba powiedziałem ci to kiedyś w zakamuflowany sposób, Greto. Kiedy byłem znacznie młodszy, kazano mi zdjąć mundur, odwiedzić obce kraje i pozbierać informacje, których potrzebowała marynarka. Więc tak dokładnie zrobiłem. Byłem oficerem wykonującym zadanie. Nadal nim jestem. Rok temu, a może dwa, zdjąłem mundur po raz ostatni, ale nadal jestem oficerem wykonującym rozkazy. Szczególnie interesują mnie sekrety Brytyjczyków. Takie mam zadanie, ale nie mogę o nim opowiadać. Wcale tego nie robię dlatego, że nienawidzę Brytyjczyków. Przeciwnie, bardzo Brytyjczyków lubię, ale to akurat nie ma najmniejszego znaczenia... — Zaśmiał się. — Uwielbiamy wydzierać sobie nawzajem sekrety — 166 , ]to taki rodzaj gry, w której uczestniczymy. Oni szpiegują nas, a my ich. — A co, jeśli będzie wojna? — spytała Greta. Kramer zasępił się. — Wcale nie chcemy wojny — stwierdził. — I jestem pewny, że ludzie w tym kraju też nie chcą wojny. Ale, w pewnym sensie, na tym polega szpiegowanie. Wojny mogą się zdarzyć. A poznanie tajemnic wroga może zdecydować o klęsce lub zwycięstwie. W ten sposób przyglądamy się jednak ponurej stronie zagadnienia. Miejmy nadzieję, że jeśli wybuchnie wojna, Niemcy i ten kraj znajdą się po jednej stronie. — Nie powiedział mi pan, czego oczekuje się od mojego ojca. Czy musi być w to wszystko raz jeszcze wmieszany? — To zależy od ciebie, Greto. Nasi ludzie uważali, że możecie we dwoje tworzyć zespół. Ja natomiast sądzę, że ojca należy od wszystkiego odsunąć na tyle, na ile będzie to możliwe. Brytyjczycy rzeczywiście mogli go podejrzewać poprzednim razem. Lepiej byłoby, gdyby go w to tym razem nie mieszać. Może przekazywać informacje tobie, ale nie chcę, żeby kontaktował się z kimkolwiek z naszych i to pod żadnym pozorem. To właśnie twoje zadanie. Brytyjczycy nie mają żadnego powodu podejrzewać ciebie. — Czego pan ode mnie oczekuje? — spytała. — Na początek niczego wielkiego. Żadnego przechodzenia przez mury i wykradania planów. Nic w tym rodzaju. Informacje, jakich od ciebie oczekujemy będziesz w stanie uzyskać w sposób jak najbardziej naturalny — przy stole, podczas towarzyskich spotkań, na które będziesz chodzić bez wzbudzania jakichkolwiek podejrzeń. Jesteś ciekawa świata. Dowiesz się wielu rzeczy w ten swój niewinny sposób i nikt nie pomyśli nawet, dlaczego zadajesz takie czy inne pytania. Ojciec ci pomoże, Greto. Zna wszystkich w tej części świata, których znać warto — dyrektorów linii oceanicznych, szefów zakładów naprawy statków, budowniczych, zarządy portów, ludzi z marynarki... Codziennie chodzi na lunchy z tymi ludźmi, grywa z nimi w golfa, przyjmuje ich u siebie w domu... — Teraz zaczynam rozumieć — powiedziała miękko i nerwowo się zaśmiała. — Ale, herr Kramer, rzeczy, o których oni mówią... 167 Równie dobrze mogliby mówić po grecku i tyle samo bym rozumiała. — Tym lepiej. Nie rozumiesz? Jesteś zagubioną kobietką, która tych rzeczy nie pojmuje. Więc powinni ci wszystko dokładnie wytłumaczyć. — Uśmiechnął się do niej tym swoim uśmieszkiem dobrotliwego wujaszka. — Wiesz, Greto, sądzę, że będziesz bardzo dobra. Pamiętasz nasz wspólny lot z Londynu? Ja go świetnie pamiętam. Te wszystkie pytania, które zadawałaś mi z taką niewinnością. Byłem wprost oczarowany. Masz naturalny talent do wyciągania informacji w sposób absolutnie rozbrajający — twój urok polega na tym, że zupełnie sobie z tego nie zdajesz sprawy. Jego uspokajający ton zdołał do niej dotrzeć przez szok i strach, które odczuwała. Może nie będzie aż tak źle. Przypomniała sobie, co powiedział do niej kpiąco Ricky w Amsterdamie na ten właśnie temat. „Gdzie twoje umiłowanie przygody?", pytał. „Przecież to może być niezła zabawa". Wspomnienie Ricky'ego i jego poglądów na życie pomogło jej wrócić do właściwego jej optymizmu i radości życia. Herr Kramer mówił o grze. Grze, w której uczestniczą wszyscy —jak powiedział. Oni szpiegują nas, a my ich. Może musi się nauczyć tak właśnie to postrzegać. Nie wolno jej o tym myśleć jako o zdradzie — jako o zdradzie ludzi, z którymi wyrosła, z którymi pracowała i wśród których żyła. Nie wolno jej więcej tych ludzi traktować jako swoich. Przestali być jej rodakami od momentu, kiedy obiecała siebie Friedrichowi Oestlerowi. Ale czy oni kiedykolwiek byli faktycznie jej rodakami? Czy nie była nadal cudzoziemką? Czy na zawsze nią nie pozostanie w tym kraju? Coraz bardziej skłaniała się ku przekonaniu, że praca, jakiej wymagał od niej herr Kramer, przybliży ją do Ricky'ego. Sprawi, że ich separacja stanie się bardziej znośna, bo ona będzie robić coś, z czego Ricky byłby dumny. Coś sekretnego. Coś, co udowodni, że jest godna być jego żoną. Kramer zdawał się czytać w jej myślach. — Greto, jest rzeczą ważną, by Ricky nic o tym nie wiedział. Przynajmniej na razie. Rozumiesz? Później... Cóż, możesz to trzymać w zanadrzu jako niespodziankę. Teraz musi to pozostać między nami. 168 — Rozumiem — powiedziała. Kramer był bardzo zadowolony, że Greta zgodziła się na wszystko tak szybko. Był przygotowany na więcej emocji, paniki, a nawet histerii. Trudno byłoby dobrać właściwszy moment: krótkie spotkanie wstępne z Mortensenem, następnie przybycie Grety w najodpowiedniejszej chwili. Kramer improwizował prawie wszystko, a sprawy potoczyły się lepiej, niż się spodziewał. W zarysie przedstawił jej, na jakiego rodzaju „plotki" miała nastawiać ucha, podkreślając kilkakrotnie, że chwilowo nie obiecywano sobie po niej zbyt wiele. Na razie parokrotnie miały nastąpić próbne kontakty. Później zamierzał sprowadzić ją do Niemiec pod pozorem odwiedzenia dziadków. Celem dłuższej wizyty miał być jednak specjalistyczny trening, by profesjonalnie przygotować ją do zadań szpiegowskich. Im dłużej rozmawiali, tym bardziej całe przedsięwzięcie przybierało dla Grety postać wspaniałej przygody. A im bardziej postrzegała to jako przygodę, tym mniej myślała o konsekwencjach przyłapania na szpiegostwie i o moralnej stronie drogi, na którą wkraczała. Korzystając z nieobecności Mortensena, Kramer kilka razy przypominał jej o konieczności uzmysłowienia ojcu, że Greta nie da się zawrócić z obranej drogi. — On chce cię chronić, Greto. Chce cię osłonić, co jest rzeczą naturalną. Ale to ty musisz go chronić i osłaniać. Istnieją w Niemczech ludzie, którzy nie mają skrupułów. Nie zrozumieliby, gdyby odmówił współpracy. Wzięliby odmowę za zdradę — nie zawahaliby się ani na moment przed wydaniem go Brytyjczykom i ujawnieniem jego roli w pierwszej wojnie. Nie pozwól na to. Pod wieloma względami Kramer wzniósł się na same wyżyny. Grecie nie przyszło nawet na myśl, że to właśnie on był autorem całego scenariusza. Miast tego przyjęła na wiarę to, co mówił: wzięła go za przyjaciela, który usłyszał o pomyśle ponownego użycia jej ojca jako niemieckiego agenta i możliwości rekrutacji jego córki. Nie mógł zastopować tych planów, więc wybrał najlepsze wyjście z możliwych. Włączył się we wszystko, starając się złagodzić szok. Kiedy poproszono z powrotem Mortensena, ten z przerażeniem 169 zorientował się, że Greta zamiast opierać się szalonym pomysłom Kramera, stała się jego chętną wspólniczką. Chciała w tym wszystkim uczestniczyć. Zdawała się nie dostrzegać niebezpieczeństw i odpychała od siebie strach przed zdemaskowaniem. Z zuchwalstwem właściwym młodości pędziła na spotkanie czegoś, co postrzegała jako wielką przygodę. On sam wcale nie widział dobrych stron tej drogi. Dla niego była to ślepa uliczka, na końcu której czekała katastrofa. Kiedy Kramer wyjaśniał plany i rolę, jaką w nich miała odegrać Greta, Mortensen popadał w coraz większą rozpacz. Po raz pierwszy w życiu zauważył przepaść między sobą a Gretą, jakby jednego popołudnia całkiem oddaliła się od niego. Chciał obronić ją przed nią samą i przed demonami swojej własnej przeszłości, ale ona odmawiała wszelkiej pomocy. Od początku skazany był na porażkę. Mógł tylko bezwolnie poddać się biegowi spraw. Wpatrywał się z nienawiścią w Kramera, nienawidząc go jak nosiciela zarazy: najeźdźcę, którego obecność będzie długo odczuwalna po jego odejściu, który będzie długo jeszcze zatruwał szczęśliwą niegdyś atmosferę tego domu i zarażał jego mieszkańców. Mortensen zgłosił każdą wątpliwość, jaka mu przyszła na myśl, na temat roli, jaką przyjdzie odegrać Grecie. Mówił o jej młodości, niedoświadczeniu, nieumiejętności oszukiwania ludzi. Kramer potrzebował wyszkolonego specjalisty, a nie ufnej amatorki, nie mającej pojęcia o wywiadzie czy konsekwencjach zdemaskowania. Tak szybko jak Mortensen zgłaszał wątpliwości, tak szybko Kramer je obalał, twierdząc, że to co Mortensen nazywa brakami, on widzi jako zalety. W każdym razie okres próbny ma służyć wyłącznie wstępnej inicjacji. Nie było żadnego pośpiechu. Później miała przyjechać do Niemiec na specjalne szkolenie. Mortensen niepotrzebnie się niepokoił. — A jak ona ma przekazywać te perełki wywiadu, które mamy dla pana zebrać? — spytał zjadliwym tonem Mortensen. — Gołębiem pocztowym? Kramer zignorował sarkazm Mortensena. — Będzie miała kontakt tu w Glasgow — wyjaśnił. — Będzie się z nim regularnie spotykać i przynajmniej na początku przekazywać ustnie wszelkie wiadomości temu człowiekowi. Nic na papierze. 170 — A kto jest tym kontaktem? — spytał Mortensen. — Czy to bezpieczny kontakt? Skąd mamy wiedzieć, że tego człowieka nie znają Brytyjczycy i że nie chodzi za nim połowa Scotland Yardu? Kramer zaśmiał się tylko. — Musicie uwierzyć mi na słowo. Ma świetne krycie. To dziwny facet, ale da się lubić. — Kramer zwrócił się teraz do Grety. — Nieźle byłoby, moje dziecko, gdybyś zechciała przekonać otoczenie, że masz nowy romans. Stanowiłoby to dla ciebie najlepszy kamuflaż. Będziesz się spotykała z naszym kontaktem w lokalach tanecznych, gdzie chodzi się zazwyczaj z przystojnym facetem, albo w restauracjach, do których mężczyźni zapraszają kobiety na kolację. Greta spojrzała niepewnie na Kramera. Ten od razu odgadł powód tych wątpliwości. — Wszystko w porządku, moja droga — zapewnił ją. — Możesz mi wierzyć, że ten młody człowiek nie weźmie sobie tego „romansu" do serca, podobnie jak ty. Będzie to tylko zaaranżowany układ służący przekazywaniu informacji, kamuflaż dla was obojga, którego nikt nie zakwestionuje. — Powiedział pan, że to dziwny facet — rzucił Mortensen z nieufnością, gotów znów przedstawić całą listę obiekcji — Greta zazwyczaj nie pokazuje się z „dziwnymi facetami". Kramer westchnął. Ojciec Grety zaczynał mu działać na nerwy. — Ten młody człowiek potrafi dbać o siebie. Nie miałem na myśli nic złego. Prezentuje się co najmniej przyzwoicie. Będą razem stanowili ładną parę. — Uśmiechnął się przepraszająco do Grety. — Komuś innemu niż ty, Greto, rzuciłbym tu ostrzeżenie. Sądzę, że twój kontakt nie narzeka na brak wielbicielek i mniej odpornej kobiecie nietrudno byłoby się w nim zadurzyć. Ale w twoim przypadku to niebezpieczeństwo nie istnieje, prawda? Wszystkie uczucia ulokowałaś w młodym Oestlerze. Greta uśmiechnęła się. — To jedyna rzecz, której może pan być absolutnie pewien, herr Kramer. Bez względu na to, jak intrygujący zdaje się być ten człowiek z pańskiej opowieści. A skoro już o nim mowa — jak się z nim skontaktuję? 171 — Nie będzie się pani z nim kontaktować — odpowiedział Kramer. — Za każdym razem on nawiąże kontakt z panią. Kiedy będzie w Glasgow, zatelefonuje do pani i zaprosi na kolację albo drinka. Albo po prostu na randkę. Tak się to chyba dziś nazywa, prawda? Na randkę. Greta uśmiechnęła się szelmowsko. — Ale ja mam mnóstwo wielbicieli, którzy telefonują próbując umówić się na randkę. Skąd będę wiedziała, że to on? — Nazywa się Kevin O'Rourke — powiedział Kramer. — Sądzę, że się pani spodoba. Greta nie ukrywała zdziwienia. — To on nie jest Niemcem? — Nie. Ale ma swoje powody, by dla nas pracować. Jest swojego rodzaju patriotą. Są to jednak rzeczy, o których nie powinna pani z nim dyskutować. Niech go pani zaakceptuje takim, jaki jest. Bawcie się dobrze wieczorami, ale niech go pani nie naciska na temat niego samego czy przyjaciół. Tak będzie bezpieczniej. Ostrzeżenie Kramera odniosło efekt przeciwny zamierzonemu. Zwiększyło ono tylko apetyt Grety, by dowiedzieć się jak najwięcej o tajemniczym panu O'Rourke. Poza tym stanowiło jeszcze jeden dowód na to, że bez względu na zastrzeżenia ojca co do tak dramatycznego zwrotu w jej życiu, przybierało ono całkiem ekscytujący kierunek. Kramer chciał się dowiedzieć wszystkiego na temat jej nowej pracy w John Brown's. Zaskakiwał ją jego entuzjazm, dopóki nie stwierdził, że dzięki cudownemu zbiegowi okoliczności dostała pracę w samym sercu firmy, za wiadomości z której niemiecki wywiad dałby wiele. Wystarczyło tylko, żeby siedziała sobie przy telefonach i podsłuchiwała rozmowy, a tajemnice same będą jej wpadać wprost w ręce. Wszystko to wzbudziło w Grecie uczucie winy, nie zanikające długo po odjeździe Kramera, który oddalił się tak samo tajemniczo, jak się pojawił. Odczucie to nie opuszczało jej nadal, kiedy w dwa tygodnie później zgłosiła się do nowej pracy w biurze stoczni. Została tam powitana przyjaźnie i z zaufaniem, i z wdzięcznością przyjęła starania pracowników, którzy robili wszystko, by zaadap- 172 towała się do nowych warunków — ale poczucie winy zżerało ją nieubłaganie jak rak. Świadomość, że odpłaci zdradą za przyjaźń i zaufanie, zabijała w niej szacunek do samej siebie. Walczyła z wyrzutami sumienia wmawiając sobie, że przecież intencje miała czyste, że wynikały z miłości do Ricky'ego i ojca, że miała do spełnienia określone obowiązki. Szukała usprawiedliwienia w fakcie, że przecież w tym, co zrobić musiała, nie było żadnej złej woli. Wszystko było grą, a ona jedynie jednym z jej uczestników. Nie mogła stale dręczyć się roztrząsaniem co dobre, a co złe. Gra musiała się toczyć wedle ustalonych reguł. A w końcu nie ona je ustalała. John Brown's była firmą, w której ciekawie się pracowało pod koniec lata 1938 roku. Najciekawiej było przy projekcie numer 552. Nowy cunarder rósł żebro przy żebrze, płyta po płycie, aż w końcu królował nad Clydebank i rzeką jak bogini ze stali. W porównaniu z projektem na papierze dokonano wielu zmian i wprowadzono mnóstwo ulepszeń w kształcie i konstrukcji. „Queen Mary" miała pewne słabości projektowe i błędy, niektóre zupełnie niebagatelne. Wszystkie zostały olbrzymim kosztem skorygowane na statku dzierżącym Błękitną Wstęgę Atlantyku. Dołożono wszelkich starań, by nie powielić błędów w siostrzanej konstrukcji „Queen Elizabeth". Zarówno jej budowniczowie jak właściciele ogłosili, że nowy statek będzie największym transatlantykiem na świecie. Napłynęły już oferty olbrzymich sum za przejazd nową Królową w jej dziewiczym rejsie. Zapanowała duża konsternacja, kiedy okazało się, że francuski transatlantyk „Normandie" był o kilka cali dłuższy od „Mary". Tym razem postanowiono więc, że w przypadku nowego cunardera nie będzie żadnych miarowych wątpliwości. Nie podlegało kwestii, że tonaż nowego statku przewyższy wszystko, co do tej pory unosiło się na wodzie, ale i tak dodano kilkanaście metrów długości w zadaniu numer 552, by nikt nie mógł kwestionować pierwszeństwa nowej Królowej. Kiedy zbliżał się dzień wodowania nowego cunardera, entuzjazm jakby przygasł. Wodowanie przytłumił międzynarodowy kryzys i wypadki w Europie. - - ' 173 — Czy będzie kolejna wojna? — spytała Edie Raba Guthriego, kiedy spacerowali pod rękę późnym letnim wieczorem. Właśnie przeszli obok kiosku, gdzie duży nagłówek głosił: CHAMBER-LAIN MA SPOTKAĆ SIĘ Z HITLEREM. — To tylko gadanie — odpowiedział Rab. — Nie będzie żadnej wojny. — Nie chciał nawet o tym myśleć. Bo nie chciał, by wybuchła wojna. Wojna popsułaby wszystko. Jego poglądy podzielało wielu starszych i mądrzejszych od niego. Wojna byłaby katastrofą — i okrutną niesprawiedliwością. Kraj dopiero co wychodził z poprzedniego krwawego konfliktu — konfliktu, który rzucił na kolana całą Europę. Brytania wygrała tę wojnę i wystarczy tylko przyjrzeć się, co na tym zyskała: całe lata kryzysu ekonomicznego i kolejki bezrobotnych, ubóstwo i głód. I teraz, kiedy szło ku lepszemu — kiedy zaświecił promyczek prosperity i miało być wszystkim choć trochę lepiej — patrzcie, co się wyprawia. Ledwie opadł kurz poprzedniej wojny, a już gadają o następnej! Rab wiedział, że Czechosłowacja to niewielki kraj gdzieś w środkowej Europie i zgadzał się, że nie jest to wystarczający powód, żeby terroryzował ją większy i potężniejszy sąsiad, tyle tylko, że nie bardzo wiedział, w jaki sposób wpływa to na jego sytuację. Poza tym wszystko działo się tak daleko stąd. Natomiast nowy cunarder to coś całkiem innego. To działo się tutaj, żyło i rosło; wspaniały kolos górujący nad marną kupą wszelakiego żelastwa. W miarę jak statek potężniał i nabierał kształtu, zmienił się stosunek Raba do Edie. Większa odpowiedzialność w pracy sprawiła, że po raz pierwszy zaczął myśleć poważnie o innych rzeczach. Teraz, kiedy Edie wystawała przed szybą jubilera udając, że przygląda się zegarkom czy broszom, a naprawdę pożerając oczyma pierścionki zaręczynowe z brylantem — Rab nie przerywał jej ani nie poganiał. — Myślałem, Edie, o dniu wodowania. — Rab zbył jej poprzednie pytanie i szybko przestawił się na radośniejszą falę. — Myślałem, że moglibyśmy to uczcić. — Masz na myśli party? Takie jak w Nowy Rok? — Nie, Edie. Myślałem o czymś tylko dla nas dwojga. 174 — Och! Masz na myśli tańce w Barrowlands? Mówią, że ta nowa grupa muzyczna jest świetna. — Nie, Edie. Myślałem o jakiejś niespodziance. Chcę cię zabrać do Glasgow, do lokalu z klasą. No wiesz, takiego, gdzie można dobrze zjeść... Z zupą i puddingiem na koniec. A nie tylko rybami i frytami. Edie popatrzyła na niego kompletnie zaskoczona. — I pewnie byś jeszcze chciał, żeby podano wino. Takie, co to piliśmy na weselu mojej kuzynki Grace? — Tak jest — powiedział Rab, a Edie aż zatrzymała się w miejscu ze zdumienia. — I to wszystko tylko dlatego, że będziecie wodować statek? A skąd, jeśli można wiedzieć, mają się wziąć na to pieniądze? — Muszę się przyznać, że od dłuższego czasu oszczędzam. I to nie tylko ze względu na wodowanie — odpowiedział szybko Rab i zaczerwienił się. — Dawno już chciałem cię o coś zapytać... I tego... Chcę, żeby wszystko odbyło się jak należy. To ma być niespodzianka. I przestań zadawać głupie pytania! Edie wiedziała, kiedy należało po prostu zachować dyskretne milczenie i przestać wymuszać na Rabie odpowiedzi. Nie wspomniała już ani słowem o proponowanym wieczorze. Mało tego — ledwie śmiała o nim myśleć. Ale w sercu poczuła przypływ nagłej radości. Dzień wodowania okazał się jednym z tych wariackich dni wrześniowych, kiedy to wilgotny południowo-zachodni wiatr przynosi nad zachodnią Szkocję tyle ciepła, że powstrzymuje jeszcze na moment jesień. Dzień był zupełnie inny niż pełne zimnego deszczu chrzciny „Queen Mary". Nie towarzyszyła mu też atmosfera zorganizowanego karnawału. Ceremonia była skromna, a ton narzucił sam władca kraju. Król Jerzy VI z żalem wymówił się od nadania statkowi imienia — zrobiła to urodzona w Szkocji królowa — pozostał w Londynie, by obserwować kryzys międzynarodowy i oczekiwać powrotu premiera z Monachium i wyników jego rozmów z dyktatorem Niemiec. Szampan rozbił się o burtę olbrzymiego transatlantyku. Poniżej oraz wszędzie dokoła tysiące robotników nastawiało ucha, by 175 usłyszeć dumny głos ogłaszający, że oto „Nadaje temu statkowi imię »Queen Elizabeth«. Niech go Bóg błogosławi oraz wszystkich na nim pływających". Pod olbrzymim kadłubem rozciągały się pochylnie — szerokie „chodniki" zbudowane z setek ton drewna. Każda miała przynajmniej dziesięć stóp szerokości i blisko stopę grubości. Pomiędzy te potężne drewniane ślizgawki a spód statku wbito setki masywnych klinów, by podnieść olbrzymią masę stali z klocków stępki, na których od początku spoczywał ciężar statku. Pochylnie miały 1200 stóp długości i łagodnie opadały w kierunku rzeki. Pokryto je miksturą setek ton łoju, smaru i olejów. Na pochylniach ustawiono dziewięćset stóp swoistych płóz z tarcicy, na których statek miał łagodnie zsunąć się do rzeki. Kiedy szampan rozbił się o burtę, rozpoczęto za pomocą impulsu elektrycznego operację wodowania. Olbrzymia masa stali powoli ruszyła. Wzdłuż każdej pochylni ułożono siedemnaście stosów potężnych łańcuchów, przyłączonych linami stalowymi do specjalnych stalowych pierścieni wysoko po obu burtach statku. Długość i ciężar łańcuchów skalkulowano dokładnie tak, by każdy kolejny przejmował swą funkcję w miarę, jak statek zsuwał się do wody. Brzęk i grzechot łańcuchów był wyraźnie słyszalny pośród okrzyków, kiedy w perfekcyjnej synchronizacji każdy kolejny stos metalu budził się do życia i ciągnął olbrzyma ku wodzie. Wraz z potężnym pluskiem fali spod rufy „Queen Elizabeth" zetknęła się z wodą i przesunęła w kierunku ujścia wąskiej rzeczki o nazwie Cart. Podniecenie natychmiast opadło, kiedy holowniki zaciągnęły na wpół skończony transatlantyk do basenu wyposażeniowego, gdzie go przycumowano. Stocznia w Clyde wróciła do pracy. Dumny moment przeminął; należało go zachować w pamięci wraz z przedziwnie mieszanymi uczuciami. Troska króla i obawa przed wojną oraz przed tym, co działo się w Monachium, udzieliły się całemu narodowi, rzucając ponury cień na to wielkie wydarzenie. Tutaj, w Clyde, nastąpiła zmiana priorytetów. W stoczni, gdzie zrodził się projekt nr 552, inne pochylnie rozbrzmiewały dźwiękiem młotów i echem stali. Tym razem nie chodziło jednak o światowe rekordy i chwałę bry- 176 ]tyjskiej bandery, ale o statki wojenne. W tajemnicy wrzała praca nad tymi okrętami, pomimo szczerych nadziei, że buduje się je na wojnę, która nigdy nie nadejdzie. Licencjonowana restauracja „Forester's" na ulicy Sauchiehall różniła się zdecydowanie od zakładu „Angelo's" w Clydebank, serwującego rybę z frytami. Żadnych nakrytych plastykowymi obrusami stołów i standardowych przypraw z nieodłączną buteleczką octu. „Forester's" od ściany do ściany wyłożona była dywanem w barwach klanu Stewartów, a na dębowej boazerii widniały szkockie obosieczne miecze, puklerze i skałkówki oraz inne wojenne memorabilia z jakobińskiej przeszłości Szkocji. Rab wybrał tę właśnie restaurację ze względu na jej szacowność oraz fakt, że pomimo pretensji trochę na wyrost, karty nie były po francusku, a ceny do przyjęcia. Dobra kolacja składająca się z czterech dań kosztowała tu pięć szylingów sześć pensów w porównaniu z dziesięcioma szylingami, które trzeba było zapłacić w wystawniejszych miejskich hotelach. Edie, w skrytości ducha zachwycona tą nową wersją rozrzutnego Raba, patrzyła w zdumieniu, jak Rab przywołuje kelnera, jakby to była rzecz normalna i codzienna, i każe sobie podać butelkę szampana. Kelner od win był typowym chłopakiem z Glasgow i potrafił wczuć się w sytuację ludzi sobie podobnych. — Co jeeest, chłopie? — szepnął do Raba. — Babka ci zmarła, czy wygrałeś w totka? Zaskoczony Rab gapił się na niego. Kelner zaś stawał się namolny. — O pieniądzach mówię, chłopie. Co to, masz za dużo? Słuchaj, stary, jeśli chcesz zaoszczędzić parę szylingów, zamów gazowane wino, a szampana zostaw sobie na żeniaczkę. — Chcę szampana — syknął Rab. — OK, OK — mruknął kelner półgłosem. — Chciałem ci zaoszczędzić na powrót do domu. Bez obrazy, chłopie. Ledwie odszedł, a zaczęła podniesionym szeptem protestować Edie. 177 — Przecież to będzie kosztować furę pieniędzy. Nie musiałeś zamawiać szampana, Rab, sherry by wystarczyła. Albo porto z plasterkiem cytryny. Rab spojrzał na nią z wyrzutem. — A ochrzciłabyś statek portwajnem z kawałkiem cytryny, Edie? — Przecież zaprosiłeś mnie na kolację, Rab. Nie na chrzciny statku. — Ty nic nie rozumiesz, Edie. To szczególna okazja. — Przepraszam, Rab, ale zawsze musiałam liczyć każdego pensa. Rab westchnął. — Wiem, Edie. Ja też. Ale dzisiaj mamy specjalną okazję. Chodzi mi o to, że „Queen Elizabeth" nie jest jedyną królową w moim życiu. Rozumiesz teraz? Dla największego statku na świecie tylko to co najlepsze jest wystarczająco dobre, więc również to co najlepsze ma być dla mojej drugiej królowej. Dlatego dla ciebie, Edie, musi być szampan. Edie McGrath poczuła, jak żar oblewa ją od palców u nóg po czubek głowy. — Rab, to najpiękniejsza rzecz, jaką mi w życiu powiedziałeś. — Chcę, żebyś została moją żoną, Edie. — Och, Rab, Rab. Pocałowała go w obecności wszystkich ludzi w restauracji. Protesty trochę zażenowanego Raba nie miały siły przekonania. — Edie! Ludzie na nas patrzą. Ale Edie w ogóle się tym nie przejmowała. Była najszczęśliwszą dziewczyną na świecie. Szczebiotała przez całą kolację zdając sobie sprawę, że upiła się szampanem. Zresztą nie tylko szampanem. Oświadczyny Raba zapoczątkowały ten stan odurzenia. Rab uważał, że jeszcze przez dwa lata powinni zostać narzeczeńs-twem i Edie nie mogła powstrzymać się od śmiechu widząc, jak steruje swoim i jej życiem wedle programu budowy Królowej. Rab utrzymywał, że jeśli wszystko dobrze pójdzie, statek popłynie w dół Clyde jesienią 1940 roku. — Obejrzymy, jak odpływa, tak samo jak patrzyliśmy na „Mary", pamiętasz? A potem zamówimy sobie wycieczkę do kościoła na pierwszą sobotę po tym wydarzeniu. — I dodał zupełnie poważnie: — Oczywiście, pod jednym warunkiem. 178 — Jakim? — spytała Edie. W oczach Raba zamigotały figlarne iskierki. — Że Celtic nie gra w tym dniu z Rangersami! — Bezczelny typie! — krzyknęła Edie, ale w jej uśmiechu nie było żadnych pretensji. Edie nalegała, by nie tracić czasu i natychmiast podzielić się wiadomością z rodzicami, nawet gdyby przyszło wcześniej zakończyć tę kolację. Tak więc było dopiero dwadzieścia po ósmej, kiedy Rab zapłacił rachunek i zaczęli zbierać się do wyjścia z „ForesterY'. Stali przy kasie, gdy przeszedł obok nich kelner i zwrócił się do elegancko ubranego młodego mężczyzny o rudych włosach: — Oto pański stolik dla dwojga. Młody człowiek ruszył za kelnerem w kierunku stolika, który przed chwilą opuścili Rab i Edie. Odmówił drinka proponowanego przez kelnera, wynoszącego właśnie pustą butelkę po szampanie. — Każe panu na siebie czekać, co? — spytał kelner i mrugnął porozumiewawczo okiem. — Jeśli jest taka jak moja, to nałożenie farby wojennej zabierze jej przynajmniej półtorej godziny. Człowiek przy stoliku odpowiedział uśmiechem. — Dam jej jeszcze trzy kwadranse. Przyszedłem przed czasem. Spojrzał na zegarek. Było dwadzieścia pięć po ósmej. Poprzedniego dnia zatelefonował do Whitecraigs i zaproponował spotkanie o ósmej trzydzieści w restauracji „ForesterY'. Nie znał dziewczyny, wic usiadł tak, by widzieć drzwi wejściowe. Była blondynką i powiedziała, że założy niebieski płaszcz. Kevin O'Rourke wykonał pierwszy ruch. Dziewczyną, której oczekiwał, była Greta Mortensen. XI. CZYNNIK LUDZKI O'Rourke upewnił się, że nikt go nie śledzi. Zmieniał tramwaje w Glasgow, jadąc każdym tylko przez krótki odcinek. Kiedy dojechał do stacji kolejowej, był już zupełnie pewien, że nikt w pobliżu 179 nie przejawia najmniejszego zainteresowania jego osobą. Mimo to i tak wyczekał do ostatniego momentu, zanim przeskoczył barierkę i wsiadł do pociągu. Wysiadł na przystanku Bridge of Weir i wdrapał się na wzgórze. Miasteczko Renfrewshire wyglądało jak wieś, ale zgrabne domki z kamienia rozrzucone po zboczach świadczyły o zamożności tego miejsca. Renfrewshire było sympatycznym, zielonym zakątkiem na ziemi, stanowiącym duży kontrast z Glasgow, gdzie poczerniałe od dymu kamienice stały w nieładzie. Szukał dużego, białego domu w okolicy pola golfowego Ranfurly Castle. Dom miał przedzielone kamiennymi słupkami okna i uroczy ogródek z dobrze utrzymanym trawnikiem oraz rządkiem solidnych kasztanowców, rosnących przy murze ograniczającym posiadłość. Nie trzeba było genialnej inwencji, by nadać temu miejscu nazwę „Kasztanowa Willa". Sam Mallory otworzył drzwi po tym, jak O'Rourke pociągnął za sznur staromodnego dzwonka, którego dźwięk niósł się echem aż gdzieś po odległych zakamarkach domu. Mallory wprowadził Irlandczyka do saloniku o pokrytych perkalem meblach i oszklonych drzwiach wychodzących na ogród. — Nikt nam tu nie będzie przeszkadzał — oznajmił Mallory. — Ciotka pojechała do Largs na cały dzień, więc pomyślałem, że będzie nam tu wygodniej niż w jakimś hotelu w Glasgow. Mam nadzieję, że nie masz mi za złe, że przyciągnąłem cię tutaj tym okropnym pociągiem? — Całkiem mi się ta jazda podobała — powiedział O'Rourke. — I trwała krótko. A jak twoja podróż? — Sypialny z Euston. Najpierw znieczuliłem się połową tuzina podwójnych whisky. Nic nie poczułem. — Wskazał głową na papierową teczkę leżącą na ławie obok. — Przywiozłem wszystko, co mamy na temat ojca tej Mortensen. , Mallory opowiedział, jak mniej więcej rok temu podczas dziewiczego rejsu „Queen Mary" w dół Clyde wpadła mu w oko rodzina Mortensenów. — Skądś pamiętałem nazwisko Mortensen. Zdawało mi się, że gdzieś je już spotkałem i okazało się, że miałem rację. Teczka leżała w tak zwanych „corocznych odnowieniach". Akta zwane „corocz- 180 nymi odnowieniami" to coś, co odziedziczyłem tuż po wojnie po swoim poprzedniku, szefie wydziału. Jest to lista cudzoziemców podejrzewanych w jakimś czasie wojny o prowadzenie wrogiej działalności, przeciw którym nie udało się znaleźć żadnych dowodów. Nigdy nie zamykamy akt tych osób. Od czasu do czasu wyjmujemy je, oczyszczamy z kurzu i uaktualniamy. Czasami sprawdzamy, jaką firmę aktualnie prowadzą i tak dalej, ale najczęściej dokonujemy wpisu, że taki-to-a-taki zmarł tego dnia w takim to miejscu i zamykamy akta. O'Rourke gwizdnął cicho. — Więc ojciec dziewczyny był kiedyś podejrzany? — Kilka konwojów z Looch Ewę zostało zaatakowanych przez U-booty — za każdym razem w drugą noc po wyjściu — pomimo daleko posuniętych środków ostrożności, by utrzymać w tajemnicy datę wyjścia z portu. Nasi ludzie byli przekonani, że ktoś z wybrzeża przez radio powiadamia podchodzące nocą U-booty. Nie potrafili jednak dojść, skąd pochodzą informacje. Próbowali znaleźć szpiega sprawdzając wszystkich, którzy mieli dostęp do tych informacji. Mortensen był jednym z podejrzanych... W dodatku — był cudzoziemcem. Śledzono go dwadzieścia cztery godziny na dobę, ale albo był czysty, albo za sprytny dla naszych chłopaków. Zachowywał się pozornie bez zarzutu. — Jednak nigdy nie zamknęliście jego akt? — Nie. Nawet wtedy, gdy Mortensen wraz z żoną złożyli podanie o naturalizację. Moglibyśmy spowodować odmowę na podstawie naszych podejrzeń, ale to nie w naszym stylu. Swoje podejrzenia zachowujemy wyłącznie dla siebie. Zapisaliśmy wszystko w aktach i odłożyliśmy je na półkę. Wyciągamy je od czasu do czasu i okresowo odkurzamy. Mallory wpatrywał się w Irlandczyka. — Opowiedz mi o dziewczynie. Po raz pierwszy od czasu, kiedy Mallory wszedł w jego życie, O'Rourke poczuł się nieswojo, czując na sobie wzrok kapitana. Oczy Mallory'ego zdawały się przewiercać go na wylot. Po raz pierwszy od momentu, kiedy tak ochoczo zgłosił się do kontrwywiadu, praca ta ukazała mu się od paskudnej strony. Powodem była Greta Mortensen. 181 — To przepiękna dziewczyna — powiedział O'Rourke. — Chyba najładniejsza, jaką w życiu widziałem. — I to cię martwi? — A czy mówiłem, że coś mnie martwi? — O'Rourke spojrzał ostro na Mallory'ego. — Nie musisz tego mówić, Kevin. Do licha, przecież to oczywiste. O'Rourke głęboko westchnął. — Spotkałem się z nią. Zrobiłem wszystko dokładnie według instrukcji Kramera — tak jak mi kazałeś... I nic mi się w tym nie podoba. — A dlaczegóż to, na Boga? — zażądał odpowiedzi Mallory. — Bo lubię tę dziewczynę! — warknął O'Rourke. — Bo mi się podoba! Twarz Mallory'ego wykrzywił grymas. — Nikt ci nie kazał jej lubić albo nie lubić. Ona szpieguje na rzecz pieprzonych Niemców, Kevin! Pracuje dla tych cholernych nazistów! To nie stawia wysoko jej akcji w moich dokumentach. — Wcale taka nie jest — odpowiedział zmęczonym głosem O'Rourke. — Gdybyś ją poznał, dowiedziałbyś się, o co mi chodzi. Ma w sobie coś tak słodkiego, że każdy może ją zranić. Promieniuje z niej niewinność. Tyle zna się na niemieckiej polityce, co kura na pieprzu. To dzieciak, zupełny amator. Kramer musiał kompletnie zgłupieć włączając ją w to wszystko. — Wykonała niezłą robotę zmiękczając cię w ten sposób przy pierwszym spotkaniu. Jakie wiadomości przekazała Kramerowi? O'Rourke poczerwieniał. Po chwili rzucił ze znacznie mniejszą już żarliwością. — To mi właśnie nie pasuje — powiedział niechętnie — podała mi szczegóły trzech kontraktów marynarki wojennej. Specyfikacje tonażu, uzbrojenie, daty budowy. Wszystko to umowy dla Clyde-side. — Całkiem nieźle jak na amatorkę — skomentował lodowato Mallory. — Właśnie o to idzie — powiedział O'Rourke. — Jest coś dziwnego w jej podejściu. Tak jakby sama nakręciła się, żeby to 182 robić. Jakby istniał jakiś rodzaj nacisku, który zmusza ją do udawania, że to tylko zabawa. Zachowuje się jak harcerka, która wykonuje zadanie na zdobycie kolejnej sprawności, a nie jak ktoś, kto sprzedaje tajemnice wojskowe swojego kraju. Zupełnie nie potrafię pojąć jej motywów. To jedno, a poza tym — dziewczyna w głębi duszy jest ciężko przerażona. — Jak widać, wywarła na tobie wielkie wrażenie — skomentował sucho Mallory. O'Rourke jakby w ogóle go nie słyszał. Myślał cały czas o czymś, co nie dawało mu spokoju od chwili spotkania z Gretą Mortensen. Teraz zadał to pytanie Mallory'emu. — Czy aresztujesz ją? Mallory tylko się zaśmiał. — Nie, na Boga. Przerwać całą zabawę w tym stadium? Kiedy Kramer ufa ci jak własnemu synowi i wszystko tak pięknie się rozwija? O nie, Kevin, mój chłopcze. Gra dopiero się zaczęła. Przez następną godzinę Mallory objaśniał Irlandczykowi taktykę, według której należy w tej grze postępować. Nigdy nie podniesiono kwestii, że O'Rourke może nie zastosować się do instrukcji. Taka myśl nie przyszła Irlandczykowi nawet na myśl. Nie oznaczało to jednak, że zaakceptował wyznaczoną mu rolę bez zastrzeżeń i niechęci. Mallory musiał użyć sztuki perswazji, by uzmysłowić Irlandczykowi konieczność pozbycia się wszelkich emocji przy odgrywaniu tej roli, a także wyjaśnić, jak ważne było, by odegrał ją dobrze. — Twoje zadanie, Kevin, polega na pozyskaniu pełnego zaufania tej dziewczyny. Nie obchodzi mnie, jak to osiągniesz, ale musisz to zrobić. Musimy wiedzieć dokładnie, jaką rolę w tym wszystkim pełni jej ojciec. Jeśli mnie nos nie myli, to nurza się w tym po same uszy. To jeszcze nie wszystko. Może zechcemy „odkręcić" dziewczynę i ojca, i namówić na pracę dla nas. Musimy jednak wiedzieć wszystko na ich temat, nim zdecydujemy się na wykonanie takiego ruchu. Użyj swojego uroku, Kevin. Jeśli dobrze się przyłożysz, będzie ci jadła z ręki. — OK, ty jesteś szefem — stwierdził O'Rourke. — Zrobię to, ale nie będę udawał, że sprawia mi to przyjemność. 183 — Daj spokój, Kevin. Mówiłeś, że to najpiękniejsza dziewczyna, jaką w życiu widziałeś. Zrobisz to z przyjemnością. O'Rourke potrząsnął głową. — Nie jestem pewien, czy nie wolałbym, żeby była głupią gęsią, jakiej oczekiwałem. Wtedy by mi nie zależało. Ale to delikatna dziewczyna, kapitanie Mallory. Jeden niewłaściwy ruch z mojej strony, a dziewczyna się rozsypie. Nie chcę być tym, który ją zrani. — Możesz być tym, który ocali jej głowę — zauważył Mallory. — Pomyśl o tym w ten sposób, Kevin. Jeśli można ją przeciągnąć na naszą stronę, to ma przed sobą jakąś przyszłość. Jeśli nie, nie ma żadnej. Może posiedzieć i to bardzo długo. Prawo niespecjalnie rozpieszcza zdrajców, jak wiesz, a tym ona właśnie jest, czy ci się podoba czy nie. O'Rourke spróbował nieco zmienić temat: — Spotkam się z człowiekiem Kramera w Dublinie, w przyszłym tygodniu. Ile mam mu powiedzieć? — Kontaktuj się ze mną na temat tego, co mówi dziewczyna, ale tym razem przekaż wszystko, na dobry początek. Na razie nie ma niczego supertajnego. Wkrótce dam ci znać, czyjej informacje są na tyle gorące, by trzeba je trochę podredagować. A co z twoimi kolesiami z IRA, Kevin? — Siedzą w miarę cicho od czasu, jak przytarłeś trochę nosa ich siatce w Birmingham. Żrą się teraz między sobą i Connor nie ma już władzy takiej jak kiedyś. Niemieckie kontakty niespecjalnie mu posłużyły. Zmuszony był powołać z powrotem do życia brygadę Błękitnych Koszul, a to nie zdobyło mu uznania wśród lewicowców, którzy chcą, żeby IRA wyglądała raczej jak rewolucyjny ruch robotniczy. Ci nazywają Connora „podłym faszystą". Obydwa ekstremalne skrzydła zwalczają środek i jak na razie nikt na tym nie wygrywa. Słowa na temat frakcyjnych walk wewnątrz IRA przypomniały się Irlandczykowi, kiedy następnego wieczora „Cragside" opływał od południa wyspę Great Cumbrae w rejsie do Dublina. O'Rourke stał samotnie na mostku i przyglądał się tak dobrze znanemu krajobrazowi ujścia Clyde. Czuł, że mógłby z zamkniętymi oczami poprowadzić statek do Dublina. 184 „Nikt na tym nie wygrywa", powiedział Mallory'emu. Był to komentarz świetnie pasujący do wojny, w której uczestniczył. Czasami bardzo chciał cisnąć to wszystko i po prostu się wycofać. W głębi serca był człowiekiem otwartego morza i ciągłe wycieczki w tę i we w tę, między Glasgow a Dublinem, stały się tak monotonne, że nudziły go śmiertelnie. Potrzeba dochowania tajemnicy ograniczała go nieznośnie. Chodziło głównie o całkowitą samotność. Nie miał nikogo, z kim utrzymywałby w miarę normalne stosunki. Nie mógł mieć żadnego prawdziwego przyjaciela. Nie było także w jego życiu kobiety, w której obecności mógłby się zrelaksować i być sobą. Pozostawało mu jedynie pójść na układ powierzchowny albo sztuczny. A tego nie chciał i nie zamierzał robić. Teraz wkroczyła w jego życie Greta Mortensen. Z normalnego punktu widzenia była „wrogiem". Ale zupełnie nie przypominała wroga. O'Rourke pragnął ją wziąć w ramiona i ochraniać. Miała w sobie dziecięcą niewinność, zupełnie obezwładniającą Irlandczyka. Nie należała do skrytego świata ciemnych, pełnych przemocy uliczek. Była jak dziewczynka, która wykupiwszy bilet do gabinetu krzywych luster przez pomyłkę wkroczyła do gabinetu horroru. O'Rourke czułby się znacznie lepiej, gdyby mógł sądzić, że pod płaszczykiem niewinności kryje się serce z kamienia. Ale wrażenie odniósł zupełnie inne. Wyczuł wrażliwą osobowość dziewczyny. Przeczuwał, że to co widział, było obietnicą jeszcze bogatszego i łagodniejszego wnętrza. A choć niewinność miała wypisaną na twarzy, jej ciało nie przypominało dziecka. O'Rourke wiedział, że nie pragnie tylko chronić, ale i posiadać. Pożądanie jednak temperowała pewność, że słowa „zdobyć" i „posiąść" zawsze niosą w sobie gorycz, jeśli pragnienie, by wziąć, nie idzie w parze z pragnieniem, by zostać wziętą. Mallory chciał, by Kevin zdobył zaufanie dziewczyny, żeby zaczęła mu „jeść z ręki". I było mu wszystko jedno, jak Irlandczyk to osiągnie. Ale Kevinowi wcale nie było wszystko jedno. Na tym właśnie polegał ten uderzający fenomen, który odróżniał ludzi od maszyn, fenomen nie dający się wymierzyć ani określić, ani też przewidzieć — czynnik ludzki. * - 185 Mallory nie liczył się w ogóle z możliwością — o ile ją kiedykolwiek rozpatrywał — że Kevin O'Rourke może zakochać się w Grecie Mortensen. Ale O'Rourke liczył się z taką możliwością. Spotkał dziewczynę tylko raz — i już był w połowie drogi. Kiedy jesień ustąpiła zimie, a zima wiośnie, Kevin O'Rourke i Greta Mortensen nawiązali stosunki trudne do określenia. Wedle wszelkich miar dziwaczne to były stosunki. Okoliczności ich nawiązania i rozwoju narzuciły obojgu wysoki stopień sztuczności. Byli jak aktorzy w dramacie, zmuszeni dać z siebie wszystko, by uczynić swe role przekonywającymi, nie tyle dla widzów, ile dla siebie samych. Każde z nich uzyskało wiarygodność, wyposażając swoją rolę w znaczną cząstkę prawdziwej osobowości. I tak jak w przypadku hollywoodzkich gwiazd związanych z sobą przez profesjonalny układ, dzięki któremu miał powstać film, linie graniczne między ich prawdziwym „ja", a odtwarzanymi postaciami zaczęły się zacierać lub niemal znikać w wyniku ustawicznych kontaktów, podczas których każde z nich z coraz większym trudem rozpoznawało realia, za wyjątkiem tego, co widzialne i namacalne. Zachowywali się i reagowali nie według założeń scenariusza, ale w zgodzie z tym, co dyktowała im wytworzona między nimi swoista „chemia". W normalnych okolicznościach od razu rozpoznaliby u siebie cechy wspólne, i to od samego początku. Wyczuli tę wspólnotę, ale nie uwidoczniła się ona, dopóki granice ich ról nie zatarły się w częstych spotkaniach, tak że łącząca ich „chemia" zaczęła brać górę. Greta lubiła Irlandczyka. Była to reakcja czysto instynktowna, której nie potrafiłaby wytłumaczyć. A zresztą, w jej naturze nie leżało kwestionowanie instynktu. Po prostu zawsze się nim kierowała. Gdyby spróbowała dokonać analizy powodów, dla których podobał się jej O'Rourke, zapewne rozpoznałaby w nim wszystkie te cechy, które sprawiły, że na zabój zakochała się w Rickym Oestlerze. Obydwaj mężczyźni mieli zadziwiająco dużo wspólnych cech: umiłowanie morza, naturę lekkoducha skrywającą stalową siłę wewnętrzną, łagodne maniery; a wszystko to sprawiało, że czuła się bezpiecznie w ich towarzystwie. 186 Szybko dowiedziała się od Irlandczyka — bowiem jego rola nakazywała mu wyjawić tę tajemnicę — że był powiązany z IRA. Na początku zraziła ją trochę ta ciemna i nieznana strona jego osobowości; Greta nie mogła jakoś pogodzić delikatności i łagodnego usposobienia tego człowieka z okrucieństwem fanatyków, którzy mordowali niewinnych ludzi w Anglii, wrzucając bomby do pocztowych skrzynek. W charakterystyczny dla siebie sposób odrzuciła to, w co wierzyć nie chciała, ufając dowodowi, jaki dawały jej własne oczy i podszeptywał instynkt. Nigdy nie uwierzy, że O'Rourke to gwałtownik gotowy użyć przemocy wobec dosłownie każdego, dopóki nie przekona się o tym na własne oczy. O'Rourke zaś zakochiwał się w Grecie Mortensen coraz bardziej i bardziej, w miarę kolejnych spotkań. Jednak ani na moment nie zachwiał się w swojej lojalności wobec Mallory'ego. W końcu był już pełnym profesjonalistą. Ale nie lubił tej pracy. Im bardziej kochał Gretę Mortensen, tym bardziej nienawidził samego siebie. Przekonał się, że jego nastawienie do wielu spraw uległo zmianie. Po pierwszym spotkaniu z Gretą miał wielką chęć zerwania z rutynowymi wycieczkami na trasie Dublin—Glasgow. Obecnie te krótkie podróże nabrały zupełnie nowego znaczenia. Za każdym razem, gdy „Cragside" wypływał w krótki rejs przez port Glasgow i Dum-barton, a potem wąskie gardło Clyde — czuł, jak ogarnia go dreszczyk podniecenia. Za kilka godzin znów ją zobaczy. Całe jego życie poczęło obracać się wokół chwil, które spędzał z Gretą. Był to raj dla głupców. Wiedział, że to raj głupców. Ale całe jego życie balansowało na krawędzi nierealności i stale zdawało się przesuwać w próżnię, w to, co nierealne. Sam wybrał takie życie i dopóki mgła nie opadła, dopóki nie był w stanie dojrzeć, dokąd zmierza i co stoi na końcu tej drogi, dopóty sięgał po jedyny raj sobie znany — raj swoich własnych fantazji. Zarówno O'Rourke jak i Greta zostali poinstruowani przez swych ukrytych w cieniu „mistrzów", co robić dalej z tą znajomością. O'Rourke dostał carte blanche na rozkochanie dziewczyny w sobie. Jej poradzono udawać tajny romans z założeniem, że jej zaręczyny z Rickym Oestlerem — nikt inny oprócz domowników o tym nie wiedział i nie miał się dowiedzieć — funkcjonować będą 187 jako hamulec i wyznaczać granice jej zachowań tak, by obraz romansu uczynić przekonywającym. Instrukcje te jeszcze bardziej pogmatwały i zaciemniły granice między realnością a nierealnością ich znajomości. Prawdziwe uczucia Irlandczyka w połączeniu z urodą dziewczyny sprawiły, że wcale nie musiał przykładać się, by dobrze odegrać swą rolę. O'Rourke lgnął do niej z żarliwością daleką od symulowanej. Jeśli ukryty motyw w ogóle odgrywał jakąś rolę, to jedynie trzymał go w ryzach, co miast przeszkadzać — w zadziwiający sposób czyniło całą rzecz znacznie bardziej atrakcyjną. Jego powściągliwość nadała cechy prawdziwości temu, co w innych okolicznościach mogłoby sprawiać wrażenie udawanego. Z drugiej zaś strony słowo Grety dane Ricky'emu Oestlerowi — w ogóle nie hamując rozwoju nie chcianej znajomości — wciągnęło ją w przedziwny sposób w związek, którego naprawdę się nie spodziewała. Jej lojalność wobec Ricky'ego pozostała trwała, jednak Greta była boleśnie świadoma, że lojalność ta mogła zdecydowanie przeszkodzić w wykonaniu powierzonego jej zadania. Przekonując świat o swej beztrosce, ośmielała Irlandczyka bardziej, niż to było naprawdę konieczne, by uczynić ich romans przekonywającym. W rezultacie spotkania z Irlandczykiem stały się dla niej splątanym źródłem bólu i przyjemności. Tak bardzo go polubiła, że z niecierpliwością wyglądała dni, kiedy jego statek zawijał do Glasgow i można było rozwijać tę przedziwną krzyżówkę uczuć. Były to jedyne momenty, kiedy — oczywiście do pewnego stopnia — mogła sobie pozwolić na relaks i nie musiała stale oglądać się za siebie. W obecności Irlandczyka czuła się bezpiecznie, w przeciwieństwie do chwil, kiedy była sama. W pewnym sensie O'Rourke stał się „zaakceptowanym" substytutem Ricky'ego. Mogła z nim iść do kina czy do restauracji, albo na tańce — zaznać wszystkich przyjemności, których pragnęła i dotąd sobie odmawiała — bez przekonania, że zdradza Ricky'ego. W końcu, tak naprawdę, robiła to przecież dla niego. Ból zaczął się dopiero wtedy, gdy poznała wzrastające natężenie uczuć Irlandczyka. Gdyby nie Ricky, z pewnością obdarzyłaby Kevina takim samym uczuciem. A jej własne emocje chwilami całkiem ją zaskakiwały. Jednego z wieczorów, kiedy poszli na tańce 188 do „Locarno", pod migotliwym światłem gwiazd sztucznego nieba sali balowej zapomniała, że mężczyzna, dotykający jej ciała tak podniecająco, nie jest tym człowiekiem, któremu siebie obiecała. Mężczyzna całował ją, a ona lgnęła swym ciałem do niego, przyznając się do fizycznej tęsknoty i potrzeby kontaktu. Przeraziło ją to. Udała, że ma migrenę i uparła się, by wcześniej wyjść. Sama, w swoim łóżku, rozpłakała się. Płakała, bo odkryła w sobie szatana, który pozwolił jej wyrzucić z myśli postać Ric-ky'ego i pożądać innego mężczyzny. Płakała, bo winę zrzuciła na Irlandczyka i popsuła sobie i jemu cały wieczór. Płakała, bo nie mogła go kochać tak, jak on kochał ją, nie mogła nawet powiedzieć mu dlaczego. Mogła jedynie sprawić mu ból. Od samego początku wyczuła jego samotność i wiedziała, że łatwo można go zranić. I w ten oto sposób ich potrzeby określiły się same. Oboje zarzucili kotwice, nie pozwalające pójść ani kroku dalej. Ona potrzebowała chwil normalności, które teraz tylko on mógł jej zapewnić; chwil dobrej zabawy i bliskiej przyjaźni, których nie mogła znaleźć z nikim więcej, zanim nie połączy się na dobre z Rickym. On zaś potrzebował jej, bo był mężczyzną samotnym jak Adam w raju — a żaden mężczyzna nie powinien być sam. Żonkile w parku Kelvingrove traciły swą świeżość, kiedy O'Rourke przybył na spotkanie, które — jak przypuszczał — mogło nadać ich życiu nowy kierunek. Mgła nierealności nadal wisiała na horyzoncie, ale trzy dni temu w Dublinie zdarzyło się coś zupełnie odmiennego od rutynowych działań zimowych. Człowiek Kramera z ambasady wręczył Irlandczykowi małą paczuszkę z instrukcją, by dał ją Grecie. Siedział na ich ulubionej ławce, kiedy Greta o pół do siódmej pojawiła się w parku. Miała na sobie beżowy płaszcz, a blond włosy upięła na czubku głowy. Kołysała biodrami w takt kroków stawianych kształtnymi nogami. Był to bardzo zmysłowy ruch, z czego dziewczyna nie zdawała sobie sprawy. O'Rourke patrząc na nią poczuł, jak robi mu się gorąco. W miarę zbliżania się, uśmiechała się coraz radośniej. Wstał, by ją przywitać, a ona lekkim pocałunkiem musnęła jego wargi. Dla Irlandczyka było to jak odrobina brandy dla alkoholika — zupełnie niewystarczające, ale wszystko, czego mógł się spodziewać. 189 — Przyszłam prosto z pracy — powiedziała. — Może pójdziemy do „Forester's" coś zjeść? — W moim stroju roboczym? — Popatrzyła na siebie i zmarszczyła brwi. — Chyba tak nie mogę. O'Rourke uśmiechnął się. — Mogłabyś się ubrać w jutowy worek, a i tak wszyscy oglądaliby się za tobą. Wyglądasz świetnie i świetnie o tym wiesz. Dziewczyna uśmiechnęła się z zadowoleniem. — Jeśli chciałeś mnie pocieszyć, to ci się udało. I tak nie miałam powodu, żeby tu przyjść. Nie mam ci nic do przekazania. — Rozejrzała się wokół, czy nikt nie podsłuchuje, po czym stwierdziła z szelmowskim uśmieszkiem. — Tajny agent czterdzieści cztery nie ma żadnych wiadomości. Uwielbiał ją w takim nastroju. Jej frywolność nie ubawiłaby Kramera i spotkałaby się z małym uznaniem ze strony Mallory'ego, ale zdaniem Irlandczyka taka postawa pozwalała przeżyć. Zgadywał, że stanowiła ona naturalną obronę przed traktowaniem wszystkiego bardzo poważnie i przed wyrzutami sumienia. O'Rourke bronił się w podobny sposób. Widać, dziewczyna znalazła się w swoim raju głupców, podobnie jak on uciekał do swojego. Irlandczyk uśmiechnął się. — Wujek Henry nie będzie zadowolony z tajnego agenta numer czterdzieści cztery. — Tym gorzej dla agenta numer czterdzieści cztery — Greta na moment spoważniała. — Ciekawe, czy naprawdę istnieje agent numer czterdzieści cztery? O'Rourke wybuchnął śmiechem. — Wcale nie byłbym zaskoczony. — Teraz jego kolej na chwilę powagi. — Usiądź na moment, Greto. Ty nie masz nic dla wujka Henry'ego — ale on ci coś przesyła. Usiedli na ławce w parku. Irlandczyk cierpiał katusze widząc, że ta informacja starła całą radość z twarzy dziewczyny i sprowadziła ją na ziemię z potwornym łoskotem. Nie potrafiła ukryć przerażenia. Wyciągnął z kieszeni granatowego trencza dużą brązową kopertę. — Mam ci to wręczyć — powiedział. — Jest jeszcze wiadomość. — Wiadomość? 190 — Masz spróbować wziąć urlop w sierpniu. Nie wolno ci zrobić niczego, co mogłoby zaszkodzić układom w pracy, ale masz się postarać, by dostać przynajmniej dwa tygodnie w sierpniu. — Chyba mi się uda — powiedziała równym, spokojnym głosem, choć z pobladłą twarzą. — Większość dziewczyn na centrali chce wziąć urlop w lipcu, w czasie jarmarku. Po co mam to zrobić? — Dostaniesz list od babci, która poprosi cię, żebyś ją odwiedziła. — Mojej babci? Z Chemnitz? — Nie wiem, Greto. Tyle mi powiedziano. Że dostaniesz list od babci. Będzie tam napisane, co masz robić. O'Rourke nie rozumiał, dlaczego na jej twarzy pojawił się nagle leciutki uśmiech, a w oczach krótki błysk nadziei. Radość wynikała z możliwości zobaczenia się z Rickym Oestlerem. — Cieszę się, że to dobre wieści, Greto — powiedział O'Rourke. — Jeszcze chwilę temu wcale tak nie wyglądało. Jej oczy wypełniła troska i poczuła, że całym sercem ciągnie ją do mężczyzny siedzącego obok na ławce. Nie wiedział nic o jej prawdziwej miłości ani też nie zdawał sobie sprawy, że się jej naprawdę podoba, ale nigdy dotąd nie przekroczył granic wielkiej sympatii. Za wszelką cenę chciała oszczędzić mu bólu wiedząc, że przyniesie mu tylko cierpienie. Nerwowo bawiła się przyniesioną przez niego paczuszką. — Chyba ją otworzę — powiedziała. — Czy wiesz, co tam jest? — Nie mam pojęcia — oznajmił, nienawidząc faktu, że musi kłamać. Otworzył pakunek w godzinę po tym, jak „Cragside" wypłynął z Dublina. Greta wyciągnęła z koperty zestaw biura podróży Thomas Cook. Pakiet zawierał powrotne bilety kolejowe na przejazd trasą Glas-gow—Londyn, ważne na sześć miesięcy; bilet lotniczy Lufthansy, klasy turystycznej, Londyn—Berlin, open na powrót. Pakunek mieścił także dwie mniejsze kopertki. W jednej była całkiem zacna suma w funtach szterlingach, w drugiej zaś w niemieckich markach. Do ławki zbliżyła się kobieta pchająca dziecinny wózek. Greta wrzuciła pieniądze do torebki. Kiedy O'Rourke powiedział, że nadejdzie list od babci, Greta nie wierzyła, że starsza pani rzeczywiście do niej napisze albo że zechce 191 się w to wszystko mieszać. Autorem z pewnością będzie Heinrich Kramer, czyli „wujek Henry" z jej kontaktów z Irlandczykiem. Jednak w trzy tygodnie po spotkaniu w parku Kelvingrove nadszedł list z Chemnitz pisany ręką babci Frogel. Donosiła, że dziadek Grety, obecnie osiemdziesięcioletni pan tracący wzrok, ma w sierpniu poddać się operacji w klinice berlińskiej. Starsza pani obawiała się przebywać sama w hotelu w czasie, kiedy jej mąż będzie leżał w klinice, i prosiła, by Greta przyjechała do Berlina dotrzymać jej towarzystwa. Wujek Henry obiecał, że pomoże wszystko załatwić. Greta bez wahania pokazała list Irlandczykowi. List nie zawierał nawet wzmianki o Rickym. O'Rourke z kolei przekazał wszystko Mallory'emu. — Wujek Henry zdaje się myśleć o wszystkim — ograniczył się do jednego zdania komentarza Mallory. XII. PODRÓŻE Kramer zaparkował volkswagena, bezpretensjonalny niewielki samochód, obok błyszczącej służbowej limuzyny, którą — jak wiedział — jeździł Doenitz. Szofer komandora — marynarz, mający wszystkie guziki i włosy dokładnie na właściwym miejscu — stał przy limuzynie jak wartownik na straży. Kiedy Kramer zwrócił się do niego, marynarz przyjął postawę na baczność. — U komandora jest kapitan Friedmann — odpowiedział na pytanie Kramera. — Komandor odebrał defiladę i przed chwilą weszli do środka. Kramer mruknął „dziękuję" i zorientował się, że ma czas, by przejść się wokół koszar. Jak zwykle przyjechał dobrą godzinę za wcześnie. Wolnym krokiem ruszył po placu defiladowym. W pobliżu bramy głównej podoficer o ogorzałej twarzy próbował ustawić grupkę dwudziestu cywilów w czwórki. Byli to młodzi mężczyźni, prawie jeszcze chłopcy, z których większość trzymała 192 w ręku walizki lub papierowe torby. Ich ziemski dobytek, domyślił się Kramer. Powłóczyli nogami zamiast chodzić i Kramer uśmiechnął się do siebie. Kilka tygodni tu w Brake szybko ich wyszkoli tak, że będą chodzić na pointach. Marynarka nie marnowała zbyt dużo czasu na przekształcanie stada powłóczących nogami młodziaków w zdyscyplinowany oddział mężczyzn. Ostatni kontyngent rekrutów sprawiał wrażenie, jakby wielkimi z podziwu oczami przyglądali się wszystkiemu. Jeden z nich, młodziutki chłopak z żarliwością gorejącą w oczach, rozglądał się wokół, jakby właśnie wylądował w niebie i nie całkiem wierzył w swoje szczęście. Młody Max Schiller znajdował się w stanie najwyższego podniecenia. W końcu dopiął swego. Był teraz w marynarce wojennej. Całkiem niezły przeskok z Schonebech i piekarni, gdzie był czeladnikiem — ale dopiął swego. Zanim skończy się dzień, spełni się jego największe marzenie. Będzie nosił mundur niemieckiej marynarki wojennej. Z koszarowego budynku wyłoniła się grupa świeżo wyszkolonych marynarzy, a nowy nabór zniknął w kolejnym. Grupa marynarzy dostała wolne z okazji wizyty komandora Doenitza i zakończenia podstawowego szkolenia. Doenitz w krótkim przemówieniu pogratulował im znakomitej prezencji. Stwierdził, że pokonali pierwszą przeszkodę w marynarskiej karierze i że teraz mogą z optymizmem podejść do następnej: pierwszego przydziału do aktywnej służby. Doenitz powiedział też kilka słów o łodziach podwodnych — własnej gałęzi marynarki wojennej — i o ludziach, jakich ta służba wymagała. Kiedy mówił o łodziach podwodnych, w jego głosie pobrzmiewała duma. Podwodniacy nie pochodzili z naboru. Bez wyjątku byli ochotnikami i pozostawali w tej służbie jedynie wtedy, gdy potrafili spełnić wysokie wymagania, jakie im stawiano. Kiedy Kramer znalazł się w końcu sam na sam z Doenitzem w gabinecie dowódcy Jednostki Szkoleniowej w Brake, zrelaksowany komandor był w nastroju jowialnym. Właśnie pochylał się nad modelem „Emdena", ręczną robótką któregoś ze szkolonych marynarzy sprezentowaną mu jako pamiątka po paradzie. W tym momencie wszedł Kramer. 193 — Piękny, prawda, Heinrich? Narzekamy na młode pokolenie, ale oni niewiele różnią się od nas. Nie mogą być całkiem źli, skoro robią takie rzeczy. Kramer, który czekał całą godzinę na spotkanie z Doenitzem, chciał natychmiast przejść do rzeczy. Wkrótce zaczęli omawiać osobę Friedricha Oestlera. Doenitz był zachwycony raportami na temat postępów młodego oficera w służbie i z ciekawością oczekiwał doniesień, jak ten radzi sobie w szpiegowskiej szkole Kramera. — Traktuje to trochę jak wygłup, trochę jak przygodę — stwierdził Kramer. — Ale z pewnością spełni nasze oczekiwania. Czy wiadomo ci coś na temat jego życia prywatnego, Karl? Doenitz rzucił mu spojrzenie pełne wyrzutu. — Więcej niż bym chciał — odparł komandor. — W ogóle nie wiedziałbym o jego dziewczynie w Szkocji, gdybyś nie zwrócił się z prośbą, żeby przejmować wszystkie listy od i do niego. Czy ty sobie zdajesz sprawę, że nie mogłem rozkazać czegoś takiego wyłącznie w stosunku do Oestlera? Musiałem wydać rozkaz o cenzurowaniu wszystkich listów adresowanych za granicę! — Miałem swoje powody — uśmiechnął się Kramer. — Musiałem wiedzieć dokładnie, co się dzieje między nim a młodą panienką. Poza tym istniał jeszcze inny niezły powód: dziewczyna w Szkocji nie mogła dostawać listów z niemieckimi znaczkami pocztowymi dwa czy trzy razy w tygodniu. Okazjonalny list od krewnych z Niemiec nie wywołałby podejrzeń — ale musiałem coś zrobić z listami od Oestlera. Bo widzisz, dziewczyna w Szkocji to jeden z moich agentów. Doenitz wybałuszył oczy. — Coś takiego! — W jego oczach pojawiło się oskarżenie. — Ty przebiegły lisie! Od jak dawna dla ciebie pracuje? Dużo więcej wiedziałeś od samego początku, co? Kramer zaprotestował, udając niewinność. — Ależ zapewniam cię, Karl... Tak jakoś wypadło, i to dla nas na korzyść. Jej związek z Oestlerem jest bezcenny. Z pewnością jest jeszcze trochę zielona, ale za to mogę na nią liczyć w stu procentach. To znaczy tak długo, póki nic się nie stanie z ich romansem. Czy wiesz, że chcą się pobrać? Doenitz przytaknął. 194 — Trudno się było nie zorientować. Ale na razie im to nie grozi. Nie może się ożenić, dopóki nie dostanie pierwszego dowództwa. — Nigdy nie zrobiłeś wyjątku? — Nigdy. I nie zamierzam, Heinrich. — Wcale tego nie sugerowałem — powiedział Kramer. — Niemniej zależy mi na tym, żeby się pobrali. Jeśli Oestler dostanie szybko pierwsze dowództwo, nic nie powstrzyma go przed ożenkiem z tą dziewczyną. A w wyniku tego stanie się tak — strzelił palcami — że stracę agenta, który usytuował się w samym sercu środowiska, z którego możemy uzyskać informacje o wartości nie do przecenienia — największej stoczni na rzece Clyde. — Więc to załatwia sprawę — orzekł Doenitz. — Oestler może jeszcze poczekać na pierwszą komendę. Jestem pewien, że nie pozwoli sobie na złamanie zasad obowiązujących w naszej służbie. — Ale może być z tego powodu nieszczęśliwy — zauważył Kramer. — Poza tym dziewczyna też może być niespecjalnie szczęśliwa. Któreś z nich mogłoby zrobić coś nieprzemyślanego. Ty stracisz dobrego dowódcę. Ja stracę agenta, którego stracić nie chcę. — Albo tak, albo siak, Heinrich — Doenitz strzelił palcami w zniecierpliwieniu. — Powiedz, do diabła, czego chcesz naprawdę? — Chcę z nimi dobić targu. Chcę, żeby pobrali się na naszych warunkach. Doenitz przyglądał się Kramerowi tak, jakby nie całkiem był przekonany o jego zdrowym umyśle. — Warunkach? — powtórzył jak echo. Kramer zdawał się nie zwracać uwagi na jego spojrzenie. — Pierwszy warunek — małżeństwo zostanie utrzymane w absolutnej tajemnicy. Drugi — dziewczyna pozostanie w Glasgow przynajmniej jeszcze przez rok, a może dłużej. Do tego czasu najpewniej „zarobi" na siebie. Małżeństwo z Oestlerem to jedyny sposób zapewnienia jej absolutnej lojalności — oczywiście, jeśli się to uda i będziemy nadal w stanie trzymać ich oddzielnie. Doenitz potrząsnął głową. — Jesteś, jak dla mnie, zdecydowanie zbyt przebiegły, Heinrich. A jak zamierzasz przeprowadzić ten diabelski plan? Kramer uśmiechnął się. 195 — Nie przeprowadzę go bez twojej pomocy, Karl. Powiem ci dokładnie, jak należy to zrobić. Ale najpierw chciałbym cię przekonać, dlaczego to tak ważne dla mnie i dlaczego może być ważne dla ciebie. Kramer sięgnął do swojej walizeczki i wyciągnął z niej gazetę. Podał ją Doenitzowi. Gazeta była złożona tak, że na pierwszej stronie widniała fotografia. Doenitz rzucił okiem na nagłówek i przeczytał na głos — Glas-gow Herold. — Fotografia przedstawiała na pół dokończony statek „Queen Elizabeth". — Niczego sobie statek, co? — rzucił Doenitz. — Ciekawe, ile jest prawdy w plotkach, że Brytyjczycy mają zamiar zmienić go w lotniskowiec na wypadek wybuchu wojny? Kramer rzucił mu tryumfujący uśmiech. — Właśnie na takie pytanie znajdzie nam odpowiedź dziewczyna Oestlera, Karl. Czy rozumiesz teraz, dlaczego musimy ją tam utrzymać? Nie mogę sobie pozwolić, by teraz ją stracić. Brytyjczycy gotują się do wojny, Karl. Wiesz, że może ona wybuchnąć lada dzień. A kiedy nadejdzie, chcę wiedzieć, czy ten statek wypłynie z Clyde jako najszybszy lotniskowiec z dwustoma bojowymi samolotami w trzewiach. Tylko dwa razy w roku przypływy są wystarczająco wysokie, by mógł opuścić swoje leżysko, Karl. Jeśli będzie wojna, nie możemy dopuścić, by w ogóle wypłynął. Trzeba zatrzymać Królową, zanim wypłynie na otwarte morze — a to zadanie dla twoich U-bootów, Karl. Być może nie będzie jedynym kąskiem... Doenitz spojrzał na swojego starego znajomego i poddał się jego zapałowi i niemal ewangelicznej żarliwości. Nie był całkowicie przekonany, czy Kramerowska wersja psychologii stosowanej — o ile chodziło o stan małżeński oficera łodzi podwodnych — warta była poważnego przemyślenia. Ale kiedy Kramer podparł swoje argumenty możliwością zysków w dziedzinie kontrwywiadu, należało go uważnie wysłuchać. — No dobrze, Heinrich — rzucił. — Więc porozmawiajmy o tym. Samotny rowerzysta zachwiał się na skraju wąskiej drogi, kiedy wielka ciężarówka jadąca na północ przemknęła tuż obok niego. 196 Rowerzysta zsiadł, podprowadził rower do trawy na poboczu i spojrzał na szalejącą ciężarówkę wzrokiem, w którym więcej było smutku niż wyrzutu. Wóz zaryczał na ciasnym zakręcie i zniknął w tumanie kurzu. Rowerzysta sprowadził swój pojazd, wraz z zestawem tobołów i ekwipunkiem kempingowym, z drogi i usiadł na trawie. Sięgnął do jednej z toreb i wyjął mapę oraz tabliczkę czekolady. Siedział przez chwilę i studiował mapę, zajadając czekoladę. Widok, który się przed nim rozpościerał, znacznie bardziej przykuwał jego uwagę niż potrzeba zaspokojenia głodu czy konieczność zorientowania się, gdzie jest. Napawał się wspaniałym widokiem Loch Lomond. Wody jeziora były spokojne, żółtawe i oleiście gładkie w mgiełce gorącego letniego poranka. Jezioro wsuwało się jak wąż między odległe góry łączące się z mgłą. Rowerzysta uśmiechnął się na wspomnienie słów piosenki, której pewna dziewczyna usiłowała go nauczyć dawno temu — o słońcu świecącym na Ben Lomond. Ironia sytuacji polegała na tym, że Greta była zaledwie o trzydzieści mil stąd, w Glasgow. Przejeżdżając przez Glasgow Ricky Oestler chciał, naprawdę go kusiło, by zadzwonić do domu Mortensenów w Whitecraigs. Obiecał jednak Kramerowi, że nie spróbuje skontaktować się z Gretą bez względu na to, jak bardzo silną będzie miał pokusę. Tego wymagało bezpieczeństwo jego misji. Upłynęły blisko dwa tygodnie od czasu, jak Ricky wylądował w Newcastle-on-Tyne, na tanim promie z Esjberg w Danii. Według paszportu nazywał się Otto Schmidt i był obywatelem austriackim. Miał z sobą śpiwór, płaszcz przeciwdeszczowy i podstawowe akcesoria kempingowe, a dodatkowo szkicownik i materiały malarskie. Fikcyjny herr Schmidt, z zawodu nauczyciel, był rzekomo entuzjastą malarstwa, choć niekoniecznie o wybitnym talencie. Ricky miał opalone słońcem i wiatrem ramiona i nogi, a dwa tygodnie jazdy na rowerze wyszczupliło jeszcze jego wysportowaną sylwetkę. Przejechał w górę wschodniego wybrzeża od Newcastle do Edynburga, a potem przepłynął promem z Queensferry do Fife. Następnie spędził trochę czasu na północnym wybrzeżu Forth, zatrzymując się na dłuższą chwilę w Rosyth. Potem, nie śpiesząc się, 197 przejechał przez środkową Szkocję do Glasgow, by przyjrzeć się budowanym i będącym w naprawie statkom w górnym biegu Clyde. Clydebank przyciągał go jak magnes. Dotrzymał słowa i nie skontaktował się z Gretą, ale nic nie mogło go powstrzymać przed solidnym obejrzeniem statku, o którym słyszał tak wiele — „Queen Elizabeth". Choć jeszcze nie dokończona, zdumiała go masywnością potężnego kadłuba. Statek czekał na wyposażenie w dwa ogromne kominy, ale konstrukcja górnego pokładu była już bardzo zaawansowana, a fachowcy od takielunku przygotowywali stanowisko na główny maszt. Ricky przejechał na rowerze zachodni odcinek drogi na północ od brzegu Clyde aż po Dumbarton, zanim skierował się w głąb lądu drogą Loch Lomondside do Arrochar. Teraz od celu dzielił go ledwie tuzin mil. Kiedy leżał wygrzewając się na słońcu, musiał przypominać sam sobie o poważnej stronie tej wycieczki. Od momentu, kiedy wylądował w Newcastle, nikt ani razu nie zakwestionował jego statusu artysty amatora. Wszystko zdawało się tak łatwe, że aż momentami nudne. Chmura przesłoniła słońce, a lekki prysznic deszczu ostrzegł go, że czas już ruszać w dalszą drogę. Deszcz ustał, kiedy dojechał do Tarbet. Tutaj droga odchodziła od jeziora Lomond i Ricky'ego czekała wspinaczka przed swobodnym długim zjazdem do Arrochar. Piękno widoku roztaczającego się przed nim zaparło mu na moment dech w piersiach. Przed oczami miał górę Ben Arthur ponad jeziorem Long i szkarłatnym nawisem Beinn Ime poniżej. Wioska Arrochar wtuliła się w zakole jeziora Long małym skupiskiem porozrzucanych domków, przytłoczonych nieco białymi murami hotelu. Późnym popołudniem Ricky znalazł zaciszny kącik na skraju lasku, z widokiem na Loch Long. Rozbił namiot i na maleńkiej naftowej kuchence przyrządził sobie jajka na bekonie i kawę. Deszcz, który straszył przez cały dzień, zebrał się teraz w chmurach ponad szczytami i całą masą uderzył w doliny. Ricky wtulił się głębiej w śpiwór na długo przed nocą, by pozwolić odpocząć znużonym nogom. Deszcz wystukiwał stały rytm na namiocie, ale Ricky słyszał go jedynie przez chwilę, zanim znużony zapadł w sen. 198 Obudził go śpiew ptaków i jasne słońce. Świat był zielony, połyskujący i radosny — przyroda odżyła po deszczowym prysznicu. Zjadł śniadanie, na które składały się smażone kiełbaski i resztka jajek kupionych na farmie. Następnie wyjął szkicownik i z ładnego punktu widokowego niedaleko od drogi próbował nanieść na papier panoramę jeziora. Wyrwa w murku z kamieni wymoszczona płaszczem przeciwdeszczowym posłużyła mu za wygodne siedzisko. Tak więc pogrążony w pracy, zupełnie nie zwracał uwagi na przejeżdżające od czasu do czasu samochody. Pracował przez dobre półtorej godziny, kiedy do odwrócenia głowy skłonił go odgłos rytmicznego skrzypienia i miarowego tarcia podkutych butów o żwir drogi. Na zakręcie pojawił się listonosz pchający rower. Torbę z listami miał podwieszoną do specjalnego koszyka z przodu kierownicy. Poczciarz spływał potem i kiedy zrównał się z Rickym, podniósł czapkę, by otrzeć czoło czerwono-białą chusteczką. Rower oparł o kamienny murek. — O rany, za gorąco dziś na pracę! — przywitał Niemca. — Mógłbym przysiąc, że ten podjazd jest z roku na rok coraz bardziej stromy! Ricky odłożył szkicownik i uśmiechnął się. — Dzień dobry — powiedział. Listonosz wyjął paczkę papierosów. — Widzę, że jest pan artystą. Pali pan? Ricky przyjął papierosa i podziękował. — No, nie całkiem — stwierdził skromnie. — To tylko hobby. Robię to wyłącznie dla zabawy. Listonosz przysunął się, by rzucić okiem na dzieło Ricky'ego. — Hej, zupełnie niezłe — powiedział. —Ładnie pan ujął jezioro. Ja bym tak nie potrafił, choćby nie wiem co. Poznaję po wymowie, że pan nietutejszy, co? Ricky wyznał, że pochodzi z małego miasteczka niedaleko Wiednia i że przyjechał tu samotnie na wakacje pod namiotem. Ogląda sobie teraz Szkocję, a zamierza zakończyć wakacje na zwiedzaniu angielskiego rejonu jezior. — Ja bym się nie dał namówić — skomentował listonosz. — Kiedy mam urlop, to rower jest ostatnią rzeczą, jaką bym chciał 199 oglądać — Wskazał głową na ciężki, pomalowany na czerwono pojazd. — Chętnie bym go natychmiast oddał na złom. Ricky zaśmiał się. Wskazał w dół na jezioro. — Proszę mi powiedzieć, czy wie pan, co to takiego widać tam na jeziorze? Szkicuję to, ale nie mam pojęcia, co to jest. Czy to służy do łowienia ryb? A może należy do łodzi? Spojrzenie listonosza poszło za palcem Ricky'ego. — Ach, to! — wykrzyknął. — Te pływające platformy. Należą do marynarki wojennej. A właściwie do stacji testowania torped. Właśnie to widzi pan na przeciwnym skraju jeziora — na lewo od drogi Campbeltown. — To tutaj rzeczywiście testują torpedy? — zapytał Ricky. — Nie zobaczy pan ich w niedzielę. W przeciwieństwie do mnie nie muszą jeździć i zbierać listów po południu bez względu na to, czy to Dzień Pański czy też nie. Ale tak, testują torpedy na jeziorze, żeby sprawdzić, czy działają. — A jak to robią? — spytał Ricky. Listonosz z radością chwalił się swoją wiedzą. — Odpalają je z takiego jakby bunkra na brzegu jeziora i nie można się pomylić, kiedy to robią, bo stawiają czerwone flagi naokoło jeziora i do tego jeszcze walą petardami z bazy, kiedy te stalowe ryby zaczynają pływać. Stawiają człowieka z chorągiewką na każdym z tych pontonów i kiedy torpeda przepływa obok pontonu, człowiek opuszcza chorągiewkę. Wtedy obserwatorzy widzą, jak płynie torpeda. — Nagle listonosz spojrzał przepraszająco na Ricky'ego. — Ale niech mnie pan lepiej nie pyta, skąd biorą wyniki. Matematyka nigdy nie była moją mocną stroną i skłamałbym mówiąc, że wiem, jak oni to wszystko obliczają. — Czy oni robią torpedy w tych długich, pomalowanych na zielono barakach? — spytał niewinnie Ricky. Listonosza rozbawił pomysł, by taki przemysł mógł się znajdować na brzegu jeziora. — Ależ skąd — powiedział. — To tylko warsztaty marynarki wojennej. Torpedy robią w Gourock i przewożą na jezioro na barkach. Fabryka w Gourock jest duża i całkiem nowa — jest jeszcze jedna w Alexandrii. To po tej stronie Clyde. Może'przejeżdżał pan przez to miasto po drodze? 200 Ricky stwierdził, że chyba rzeczywiście mijał miasto o tej nazwie po drodze do Loch Lomond. Przyjechał z Glasgow. Porozmawiali jeszcze chwilę, zanim listonosz ruszył w dalszą drogę. Na pytanie Ricky'ego, czy można nająć łódź na Loch Long, listonosz objaśnił, jak znaleźć jego znajomego o nazwisku Willie Cameron w Arrochar. Chętnie za niewielkie pieniądze wynajmie motorówkę. Kiedy listonosz wsiadł na rower, Ricky pod wpływem impulsu sięgnął do kieszeni i wyjął cztery półkoronówki. — Bardzo miło mi się z panem rozmawiało — rzekł. — Może zechce pan sobie kupić piwo po zakończeniu pracy? Ricky zorientował się natychmiast, że popełnił błąd. Na twarzy listonosza pojawił się wyraz zimnego gniewu. Wpatrywał się w pieniądze na dłoni Ricky'ego, jakby ten oferował mu truciznę. — Nie potrzebuję pańskiej łaskawości, sir — powiedział z godnością. — Płacą mi za moją pracę, a zatrzymałem się, żeby porozmawiać z nieznajomym, a nie wyłudzić pieniądze na piwo. — Przepraszam — rzucił Ricky. — Wcale nie chciałem pana obrazić. Listonosz nie dał się jednak przeprosić. — Być może — przyznał obrażonym tonem, jakby nie do końca przekonany. — Ale obraził mnie pan, i łatwiej to zrobić, niż potem odrobić. Do widzenia, sir. Wskoczył na siodełko i zaczął wściekle pedałować. Ani razu nie obejrzał się za siebie. Ricky patrzył za nim przeklinając swoją głupotę. O milę w dół drogi listonosz zatrzymał się przy skrzynce pocztowej umieszczonej w kamiennym murze. Otworzył ją i przekładał zawartość do swojej torby, kiedy zorientował się, że ktoś go obserwuje. Spojrzał do góry. O kilka jardów dalej, z przeciwległej strony muru stał Angus Sinclair. Nie miał na sobie munduru, co listonosz zauważył, mimo że widział tylko głowę Sinclaira. Dzisiaj przykrywała ją płaska czapeczka zamiast normalnego służbowego nakrycia głowy, które nosił w ciągu tygodnia jako kon-stabl. — Coś taki wkurzony, Tam? — spytał policjant znad muru. — Masz taką gębę, jakby nadszedł dzień Sądu Ostatecznego. 201 — Pieprzeni cudzoziemcy! — warknął listonosz. — Nie można się nawet zatrzymać i pogadać z nimi przez chwilę w cywilizowany sposób, bo zaraz próbują ci wcisnąć pieniądze jak pieprzonemu żebrakowi! — A co, za dumny jesteś, Tam, żeby wziąć w łapę za zabranie pocztówki do torby? Powinieneś się już przyzwyczaić. Ledwie wczoraj jakiś Jankes w wielkim samochodzie dał mi piątaka za wskazanie drogi do Crianlarich. Listonosz spojrzał zszokowanym wzrokiem na przyjaciela. — Chyba nie wziąłeś pięciu funtów od nieznajomego, Angus! — Brzmiało to bardziej jak oskarżenie niż pytanie. — No pewnie, że nie — zaśmiał się Sinclair. — Oddałem mu pieniądze, uśmiechnąłem się przyjaźnie i powiedziałem, że w tym kraju nie płaci się za zwykłą uprzejmość. Na tym polega moja służba. Sinclair usiadł okrakiem na murku, a potem zgrabnie zeskoczył na drugą stronę. W jednym ręku trzymał parkę królików — podarunek, którego przyjęcia nie mógł odmówić, wyraz wdzięczności za pomoc w odnalezieniu dwóch zaginionych jagniąt. Listonosz opowiedział o spotkaniu z austriackim turystą, który zdawał się być tak sympatycznym młodym człowiekiem, dopóki nie zaczął mu wciskać pieniędzy. Dziesięć szylingów! Mieszka w namiocie jak żebrak, a rozdaje pieniądze jak król! Sinclair uśmiechnął się, kiedy usłyszał o zainteresowaniu nieznajomego stacją testowania torped. — Może to niemiecki szpieg — zażartował policjant. — Niewykluczone — padła odpowiedź. — Rysował jezioro i bazy marynarki po drugiej stronie. Może powinieneś zaraz tam iść i zaaresztować go. Sinclair zaśmiał się. — Daj spokój, Tam. Za dużo czasu spędzasz w tym paskudnym kinie w Helensburgh. Pamiętam, jak wyświetlili film z Robertem Donatem pod tytułem Trzydzieści dziewięć kroków, wszyscy wszędzie zaczęli widzieć szpiegów. Zostawił listonosza nadal złorzeczącego na cudzoziemców i z parą królików w ręku ruszył w kierunku Arrochar. Chociaż wyśmiał podejrzenie, że młody człowiek może być szpiegiem, zamierzał mu 202 się przyjrzeć, by zaspokoić własną ciekawość. Lubił wiedzieć o wszystkim, co działo się w jego rejonie. Ricky przestał szkicować i siedział sobie popijając kawę, kiedy policjant pozdrowił go przez szparę w murze. Ricky z ulgą przekonał się, że przybysz nie był tak drażliwy jak listonosz. Zanotował też w pamięci, że nie wolno mu tak szastać pieniędzmi. Podejrzewając, iż nowo przybyły może być znajomym listonosza — niewykluczone, że z nim rozmawiał — postanowił naprawić swoje faux pas. Przyznał się mianowicie, że ma kłopoty z rozeznaniem wartości brytyjskiej waluty. Sinclair, który przyjął zaproszenie i popijał kawę, uśmiechnął się cierpko. — Cóż, ludzie tu w okolicy są zazwyczaj uczciwi, ale zawsze znajdzie się taki, który oskubie pana do suchej nitki, jeśli tylko zwietrzy na to szansę. Czy ktoś pana oszwabił? Ricky dopiero po chwili zrozumiał, co ma na myśli policjant. Kiedy już pojął, uśmiechnął się. — Nie, jak dotąd nikt mnie nie oszukał — stwierdził i opowiedział epizod z listonoszem. Chciał dobrze, a obraził człowieka. Czy dlatego, że chciał dać za dużo, za mało, czy nie powinien był dawać w ogóle? Sinclair zaśmiał się w głos. — Nie powinien się pan zbytnio przejmować Tamem — poradził Ricky'emu. — Nawet w najlepszym humorze jest drażliwy jak osa. Gdyby go pan spotkał w pubie i postawił mu piwo, miałby pan przyjaciela na całe życie. Tak byłoby w porządku. Popełnił pan jednak błąd dając mu pieniądze do ręki i mówiąc, że sam ma sobie kupić piwo. Poczuł się jak gówniarz, któremu dano pensa i kazano go wydać na cukierki. Sinclair spędził prawie godzinę w obozowisku Ricky'ego. Zadawał jakby przypadkowe pytania, ale na tyle ukierunkowane, że Ricky zaczął mieć się na baczności. Kiedy poruszono temat Hitlera i Niemiec, Ricky zareagował dokładnie tak, jak wyszkolił go Kramer. Nienawidził tego, co wyprawiali naziści w Austrii. Sam zaliczał się do najbardziej oddanych wielbicieli Kurta von Schusch-nigga, który tak samo odważnie jak nieskutecznie wystąpił przeciw Hitlerowi. 203 Pod koniec Sinclair doszedł do wniosku, że „Austriak" jest sympatycznym, młodym chłopakiem. Jeśli powody jego pobytu w tych okolicach nie były całkiem oczywiste, to po prostu należało mieć na niego oko. Zaś obserwacja nieznajomych — a tak nieodmiennie czynił Sinclair — dawała rozkoszną zmianę w rutynowych czynnościach. Przestępczość w rejonie Arrochar pozostawała bowiem daleko w tyle za mnóstwem codziennych dramatów miejskich metropolii. Jako gest dobrej woli Sinclair na pożegnanie ofiarował Ric-ky'emu jednego królika. Drugi, jak wyjaśnił, zupełnie wystarczy jemu i żonie, a do tego on sam nie przepada za królikami. Przyjmując prezent, Ricky sprawi mu więc wielką przyjemność i pomoże w kłopocie. Ricky wahał się, nie wiedział bowiem, co począć z takim podarunkiem. Problem został rozwiązany, kiedy Sinclair zgrabnie oprawił królika i dał kilka wskazówek, jak należy go przyrządzić. Ricky solennie wypełnił przykazania Sinclaira i tego wieczoru uznał, że ucztę miał niemal królewską. Następnego dnia wstał wcześnie, zwinął obóz i pojechał do Arrochar. Naprzeciw mola znalazł sklepik z szyldem W. &R. Cameron. Napis nad oknem głosił: „Wynajem łodzi i ekwipunku wędkarskiego". Willie Cameron był żylastym sześćdziesięciolatkiem o siwych włosach. Ricky znalazł go w dobrze utrzymanym ogródku przy plewieniu chwastów. Z początku Willie nie chciał wynająć łodzi i wymagał zapewnienia, że młody człowiek potrafi się z nią obchodzić. Ricky oznajmił więc, że sam jest właścicielem łodzi, którą pływa po jeziorze w okolicach domu w Austrii i będzie szanował łódź Camerona. Willie Cameron zmierzył Ricky'ego wzrokiem od stóp do głów. Egzamin wypadł nie najgorzej. — To będzie piętnaście szylingów za przedpołudnie albo trzydzieści za cały dzień. Benzyna ekstra. Zdanie to wypowiedział prawie napastliwym tonem. Ricky od razu się zgodził. — Biorę na cały dzień. Chciałbym też wynająć sprzęt wędkarski i dostać przynętę. 204 Starszy pan zachmurzył się nieco. — Przestałem wynajmować sprzęt wędkarski. Za dużo go traciłem, bo co niektórzy zamiast płacić mówili, że sprzęt był kiepski. -Ale może pan sobie kupić żyłkę i haczyki u mojej żony. Ona prowadzi sklep. Sprzedaje też przynętę. Może pan sobie wziąć małże albo dżdżownice. Całość nie będzie kosztowała więcej niż parę szylingów. Następnie poszedł, by przyprowadzić łódź z miejsca zakotwiczenia, a Ricky udał się do sklepu. Tam kupił najlepszą żyłkę i najcięższy ołowiany ciężarek. — Czy żyłka na pewno sięgnie dna jeziora? — spytał panią Cameron. — No pewnie. Ze dwa razy. Ile pan chce tych haczyków? Ricky kupił pół tuzina. Puszka przynęty, która wystarczyłaby na cały tydzień, kosztowała go ledwie dwa pensy. Pani Cameron poza tym pozwoliła mu zostawić rower i sprzęt kempingowy w szopie, zapewniając, że rzeczy będą tam całkiem bezpieczne. Stary Cameron uparł się „przewieźć" z Rickym choć kawałeczek, by upewnić się, że ten potrafi prowadzić łódź. Po zrobieniu małego kółka zdawał się być spokojny. Przypilnował sprzętu, gdy Ricky pobiegł do sklepu we wsi, by kupić pieczeń wieprzową, kilka bułek z masłem i wielką butelkę lemoniady. W końcu, pomachawszy przyjaźnie do Cameronów, którzy obserwowali go z ogródka przed domem, Ricky wyruszył łodzią na jezioro. Oddalił się ledwie na ćwierć mili, kiedy z małego mikrobusu marki Morris wysiadł Sinclair w niebieskim mundurze i skierował się do furtki w ogrodzeniu domu Cameronów. Policjant chciał się tylko dowiedzieć, czy Willie wynajął motorówkę austriackiemu turyście. Następnie wsiadł do samochodu i pojechał drogą biegnącą wzdłuż wschodniego brzegu jeziora. Sinclair przejechał kilka mil, zanim zatrzymał się na trawiastym poboczu, z dobrym widokiem na jezioro. Ze schowka w samochodzie wyciągnął lornetkę i skierował ją na motorówkę, która właśnie dopłynęła do stromego cypla. Łódź posuwała się bardzo wolno, a człowiek na niej wydawał się zajmować łowieniem ryb. Sinclair obserwował, jak mężczyzna w łódce wciąga do środka żyłkę. Robił to jakoś dziwnie. Większość łowiących bez wędziska 205 wciągała żyłkę wzdłuż szkotów, tak by można ją było swobodnie wyrzucić powtórnie nie splątaną. Kempingowicz jednak zupełnie o to nie dbał. Wciągał żyłkę i za każdym ruchem jakby mierzył jej długość między rozpostartymi szeroko ramionami. Sinclair wcale nie uważał się za eksperta od spraw morskich, ale znaczenie wysiłków mężczyzny zdawało mu się oczywiste. Odległość między wyciągniętymi ramionami była mniej więcej miarą długości stosowaną przy mierzeniu głębokości. Było więc bardzo prawdopodobne, że turysta wcale nie wędkuje z ręki, ale wymierza dokładnie głębokość jeziora. W rzeczywistości Ricky próbował połączyć jedno z drugim. Za każdym razem, kiedy zarzucał linkę z ołowianym ciężarkiem, do haczyków przyczepiał przynętę. Wyciągając żyłkę, mierzył głębokość jeziora. Po każdym pomiarze znikał w kabinie, by zarejestrować wynik na specjalnej mapie ukrytej w podwójnym spodzie plecaka. Zupełnie nie zdawał sobie sprawy, że jest obserwowany. Sinclair dwukrotnie zmieniał miejsce parkowania mikrobusu w miarę, jak łódź przesuwała się na południe jeziora. Później, ku rozterce policjanta, motorówka zniknęła z pola widzenia kierując się na zachód w przesmyk prowadzący do jeziora Goił. Loch Goił wraz z Loch Long tworzyły kształtem literę „Y", a jezioro Goił stanowiło jej lewe ramię. Sinclair na razie nie mógł nic więcej zrobić. Zawrócił samochód i skierował się do Arrochar. Ricky zbadał pobieżnie Loch Goił, a następnie przybił łodzią do brzegu w okolicy ruin zamku, które wspaniale podkreślały samotność i piękno tego miejsca. Zjadł lunch, wsiadł z powrotem do motorówki i powrócił na jezioro Long. Wracając na Loch Long trzymał się południowego odgałęzienia litery „Y" kierując się w stronę Stronę Point, gdzie wody rzeki Clyde łączyły się z wodami Loch Long i jego zachodniego sąsiada Holy Loch. Wpłynął na Holy Loch, dążąc w kierunku głównego celu — wąskiego gardła ujścia Clyde między Dunoon a Cloch Point na wybrzeżu Renfrewshire. W połowie drogi między przystanią Dunoon a latarnią Cloch, specjalny statek zakładał na jeziorze zaporę pływającą z ciężkiej 206 stalowej siatki. Podwodną stalową sieć utrzymywały boje, a jej umieszczenie — odgradzające miejsce kotwiczenia Taił o' the Bank od Gourock — praktycznie zamykało dostęp z zewnątrz do dróg wodnych, które na czas wojny mogły okazać się niesłychanie istotnym szlakiem komunikacyjnym Wysp Brytyjskich. Ricky podpłynął tak blisko do statku, jak wystarczyło mu śmiałości, wyszkolonym okiem szacując rozmiar sieci i jej grubość. W okolicy pełno było wszelakiego rodzaju cywilnych łódek, których załogi też interesowały się pracą na statku, tak że ciekawość Ricky'ego nie wzbudziła żadnych specjalnych podejrzeń. Już za zaporą Ricky otworzył do końca przepustnicę i popłynął dziesięć mil w kierunku Toward Point, po czym skierował się na południowo-zachodnią stronę zatoki Rothesay, w pobliże wyspy Butę. Tam przycumował na przystani dla parowców i wyszedł na brzeg rozprostować nogi. Wmieszał się w wakacyjny tłum, przekąsił co nieco w kawiarence i powrócił do łodzi na dłuższą podróż do Loch Long. Był w pełni usatysfakcjonowany tym, czego dokonał w ciągu dnia. Wczesnym wieczorem charakterystyczny dźwięk motorówki rozległ się przy brzegu jeziora na wysokości Arrochar. Na molu przy wiosce widać było samotną postać w szarych spodniach i niebieskim, wełnianym swetrze łowiącą ryby. Ricky rozpoznał człowieka, który poprzedniego dnia sprezentował mu królika. Patrzył z zaciekawieniem, jak człowiek ten rozwija nad głową jakieś sześć stóp żyłki z ciężarkiem, a następnie wyrzuca całość na dobre sześćdziesiąt stóp w jezioro. Ricky sprawnie skierował motorówkę tak, by nie przeszkodzić wędkarzowi, a jednocześnie bez problemu przybić do brzegu. Profesjonalizm tego manewru nie uszedł uwagi Sinclaira. Jego podejrzenia co do turysty rosły przez cały dzień, ale w dalszym ciągu nie były na tyle solidne, by przedsięwziąć konkretne działania. Kiedy Ricky załadowywał ekwipunek na rower, Sinclair nie przestawał bombardować go pytaniami co do planów i kierunku podróży na resztę wakacji. Ricky odpowiedział, że wybierze się najprawdopodobniej na zachodnie wybrzeże aż do Oban, ale zainteresowanie Sinclaira zaczynało go już powolutku irytować. Po ' 207 prostu był zbyt ciekawski. W końcu z ulgą wsiadł na rower i zaczął się pomału wspinać drogą z Arrochar do Tarbet. Dobrze po dziewiątej przejechał przez Tarbet, powracając na drogę wzdłuż Loch Lomond, gdzie był dwa dni temu. Zjechał z niej na północ i po półgodzinie znalazł znakomite miejsce na obozowisko przy jeziorze. Następnego dnia wcześnie rano wyruszył w dalszą drogę. Nie pojechał wcale do Oban. W Crianlarich załadował rower do wagonu bagażowego pociągu i pojechał nim aż do Carhsle. Stamtąd piechotą zamierzał udać się w rejon jezior aż po Merseyside — absolutnie konieczną trasą „turystyczną", której odbycie miało usprawiedliwić jego pobyt w tych okolicach. Kiedy podróżował na południe, do głównej kwatery policji regionalnej w Dunbartonshire dotarł raport z posterunku w Arrochar na temat tajemniczych działań pewnego turysty. Oficer na służbie, który oceniał wartość raportu i nakazywał konkretne działania, uczepił się tylko informacji o planach pobytu „turysty" w Oban. Policjant zawiadomił posterunek w Oban i rozkazał obserwację oraz zatrzymanie, gdyby działania „turysty" wzbudziły jakieś podejrzenia. Po trzech tygodniach nadszedł raport z Oban, że mimo rozesłania opisu nikt nie widział takiego człowieka w okolicy. Ricky podróżował dalej w błogiej nieświadomości tych wypadków. Kiedy jego pociąg pędził w kierunku granicy Szkocji z Anglią, młody człowiek czuł żal — opuszczał Szkocję nie zobaczywszy się i nie zamieniwszy nawet słowa z Gretą. Gretę bardzo dziwił fakt, że od czasu ostatniego spotkania z Kramerem listy od Ricky'ego miały angielskie znaczki i były wysyłane z Londynu. Przyjęła jednak teorię ojca, że najpewniej „załatwił" to Kramer. Nie chciał zapewne, by Greta otrzymywała często pocztę z Niemiec, więc najprawdopodobniej przechwytywał listy Ricky'ego i przesyłał je do ambasady w Londynie, skąd nadawano je do Szkocji. Ojciec twierdził także, iż Kramer przechwytywał wszystkie jej listy do Ricky'ego i wiedział dokładnie, co do siebie piszą — ale Greta nie mogła jakoś w to uwierzyć. Wiedziała, że ojciec nie lubi Kramera, więc pewnie dlatego podejrzewa go o wszystko co najgorsze. 208 Wczesnym latem 1939 roku listy od Ricky'ego przestały w ogóle przychodzić, ale kiedyś wspomniał jej, że to najpewniej nastąpi. Mówił, że pojedzie na specjalne ćwiczenia i że nie będzie pisał przez jakieś dwa, trzy miesiące. Dlatego też tym większe nadzieje na zobaczenie się z Rickym wiązała ze swoim wyjazdem do Berlina. Myślała o tym przez całą podróż pociągiem do Londynu. Kiedy samolot marki Junkers wiózł ją do Berlina, jej podniecenie sięgało zenitu. Zapewne zdruzgotałaby ją wiadomość, że przed kilkoma tygodniami Ricky przebywał w Wielkiej Brytanii i że pewnego dnia przejeżdżał na rowerze drogą oddaloną zaledwie o rzut kamieniem od miejsca jej pracy. Nie pocieszyłaby jej też zapewne specjalnie wiadomość, że w momencie, kiedy jej samolot lądował w Berlinie, Ricky pedałował przez wrzosowisko Pennine w kierunku Newcastle i statku do Esjberg. Zakończył swoją misję w Brytanii i pozostał mu jedynie powrót do domu. XIII. KONIEC LATA Taksówka stała przed wejściem na lotnisko. Kierowca był smagłym mężczyzną z czarnym, sumiastym wąsem i podbródkiem, który stale zdawał się błagać o golenie. Drzwi do taksówki otwarły się i do środka wsiadł mężczyzna z identycznym wąsem i takimi samymi rysami śniadej twarzy. — Wsiadła do autobusu Lufthansy — powiedział nowo przybyły. Kierowca patrzył, jak autobus Lufthansy odjeżdża z lotniska. Następnie ruszył za nim, utrzymując stałą odległość. — Jesteś pewien, że to ona? — spytał kolegę. — Nazwisko ma wypisane na walizce. Mortensen. Widziałem, jak ją odbierała. Nosi się dokładnie tak, jak nam opisali z Londynu. Bardzo ładna dziewczyna. Mężczyźni byli bliźniakami, co przysporzyło im niejakich kłopotów, kiedy adoptowano ich i zabrano z sierocińca w wieku lat 209 czterech. Spędzili cztery żałosne lata w domu dla sierot, zanim herr i frau Zimmer zabrali ich stamtąd i dali prawdziwą miłość i prawdziwy dom. Zimmerowie byli Żydami, a chłopcy z dumą przyjęli ich nazwisko. Wyrośli w przeświadczeniu, że semickość to synonim szczodrobliwości. Sami byli żywym tego przykładem. Nie chciano ich, bo już jedno dziecko to mnóstwo kłopotu. Dwoje dzieci to oczywiście kłopot podwójny. Ale Zimmerowie wzięli ich z radością. Mieli w sobie tyle miłości dla innych, że obdzieliliby nią jeszcze kilka osób. Chłopcy przyjechali do Berlina już jako dorośli. Starszy pan Zimmer pomógł im kupić pierwszą taksówkę. Nie mogli uwierzyć, kiedy naziści aresztowali ich przybranych rodziców. Bracia w ich miejsce zaoferowali siebie samych. Ale naziści wyśmiali ich tylko — powiedzieli braciom Zimmer, że powinni być szczęśliwi nie mając w sobie semickiej krwi. Wysiłki, by uwolnić przybranych rodziców, skończyły się dopiero wtedy, gdy przekazano im dwa pudełka po cygarach z ludzkimi prochami. Herr i frau Zimmer umarli na zapalenie płuc, oznajmili naziści. Wtedy bracia Zimmerowie wydali wojnę ludziom rządzącym Niemcami. Nie prowadzili wojny otwartej, ale wykorzystywali każdą sposobność, by zaakcentować swoją nienawiść do nazistowskiego reżymu. Początkowo wystarczało im, że byli częścią siatki pomagającej uciekinierom przedostawać się do krajów neutralnych. Przy tej pracy zetknęli się z agentem brytyjskiego kontrwywiadu. Ten zwerbował ich do pracy dla Wielkiej Brytanii. W ciągu dwóch lat działania po wielekroć udowodnili swoją wartość. Zadanie śledzenia panny Mortensen przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, w trakcie jej pobytu w Berlinie, było dla nich jak dwa tygodnie płatnych wakacji. Greta nie zdawała sobie sprawy, że jest śledzona. Zameldowała się w hotelu „Adler" i przekonała się, że jej dziadkowie z Chemnitz już tam przebywają. Nastąpiło wypełnione radością przywitanie. Stary herr Frogel był niemal niewidomy i katarakta na obu oczach postępowała coraz bardziej. Frau Frogel zdawała się tracić całkowicie energię i zmieniła się w kruchą, nerwową osóbkę, w której Greta z trudnością rozpoznała babcię sprzed kilku lat. 210 Starsza pani zupełnie nie mogła pojąć, w jaki sposób Greta weszła w konszachty z niemieckimi władzami. Dostała rozkaz, by napisać do wnuczki list i wysłać go do Szkocji; powiedziano jej dokładnie, jaka ma być treść tego listu — i pokornie się do tych rozkazów zastosowała, tyle że pozostał w niej strach. Teraz, kiedy jej męża czekała operacja w klinice berlińskiej — znowu z rozkazu, a nie z własnej woli — na tym przymusowym, narzuconym z góry spotkaniu z Gretą starsza pani była kłębkiem nerwów. Greta po kolacji z ulgą odprowadziła dziadków do łóżek. Trudy podróży, a także konieczność udawania wobec dziadków osoby silnej, radosnej i pewnej siebie bardzo wiele ją kosztowały. Była całkowicie wyczerpana. Ale dla niej dzień się jeszcze nie skończył. Usiadła w salce klubowej z wieczorną gazetą w ręku. Pierwsza strona w całości była poświęcona pogróżkom wojennym Niemiec wobec Polski, co stanowiło dość przygnębiającą lekturę. Polityczne dysputy ciągnęły się już od pewnego czasu. Greta nie najlepiej orientowała się w polityce i miała tego świadomość, ale w świetle tego, co pisała gazeta, zdawało jej się, że polski rząd z uporem godnym lepszej sprawy odrzuca zupełnie sensowne i logiczne żądania Niemców. Właśnie odkładała gazetę, kiedy zorientowała się, że ktoś stanął za jej krzesłem. Wykładzina dywanowa na podłodze całkowicie stłumiła kroki tej osoby. Odwróciła się i stanęła twarzą w twarz z roześmianym Heinrichem Kramerem. — Witamy w ojczyźnie, Greto. Wyglądasz jeszcze piękniej niż zwykle. Stuknął obcasami i ze zgrabnym żołnierskim ukłonem wręczył jej bukiecik fiołków. Następnie dodał przepraszającym tonem: — Wiem, że wolałabyś otrzymywać wyrazy hołdu od kogoś znacznie młodszego, kto zajmuje w twoim sercu miejsce szczególne... Niestety, przebywa on obecnie za granicą służąc ojczyźnie. Witam cię jednak w jego imieniu. Kramer był absolutnie czarujący, a Greta nie miała ani siły, ani ochoty, by temu czarowi się przeciwstawiać. Jego uczciwa twarz prosiła o zaufanie i Greta chętnie mu go udzieliła, czerpiąc siłę z jego obecności tak samo, jak czerpała ją na rozmaite sposoby od 211 innych mężczyzn w swoim życiu: od Ricky'ego, od ojca, a także od Kevina O'Rourke'a. Poczuła ukłucie w sercu na niejasną wzmiankę Kramera o Rickym i jego obecności za granicą. — Dziękuję, herr Kramer — powiedziała cichym głosem — kwiaty są śliczne. — Podniosła oczy i dodała z uczuciem: — Miałam nadzieję... Przed przyjazdem miałam nadzieję... że zobaczę się z Rickym. Tak dużo minęło już czasu... — Wiem, moje dziecko. Wiem. Ale nie bądź taka nieszczęśliwa. Robię, co tylko w mej mocy. Mam wyrzuty sumienia, że wprowadziłem w twoje życie trochę zamieszania... i w konsekwencji zaciągnąłem wobec ciebie pewne zobowiązania. Zrobię, co się da, żebyś zobaczyła się z Rickym przed opuszczeniem Niemiec. Jestem ci to winien — i nic bardziej nie ucieszy serca starego marynarza. Greta nie posiadała się z radości. Całe przygnębienie i wątpliwości zniknęły w okamgnieniu. Kramer cieszył się jej radością. Dziewczyna błagała o szczegóły. Ale te Kramer zazdrośnie trzymał tylko dla siebie. Nie miał nic przeciw podaniu głównych punktów zaplanowanego przez siebie scenariusza, ale detali strzegł jak oka w głowie. Postaci, które wymyślał, miały wiedzieć tylko to co konieczne, by przypisane im role były wykonywane wiarygodnie i z entuzjazmem. Następnie powiedział Grecie, że ona i Ricky są obecnie czymś więcej niż narzeczonymi — pracują w tej samej dziedzinie. Tak — uciszył jej gorączkowe pytania — Ricky, podobnie jak ona, wykonuje tajne zadania. Jego misja, o której nie wolno mu opowiadać, zbliża się ku końcowi i wkrótce Ricky powinien powrócić. Ze stosowną skromnością Kramer wyjawił, że dano posłuch jego radom co do misji Ricky'ego, i że on właśnie przyczynił się w znacznej mierze do jej zaistnienia. Cała rzecz została zorganizowana przez marynarkę wojenną. W zasadzie świetnie się złożyło, bo oznacza to, że on, Kramer, pracuje wspólnie z szefem służby łodzi podwodnych, komandorem Doenitzem. — Ricky, gdyby się dowiedział, nigdy by mi nie wybaczył, Greto, ale rozmawiałem z „wujaszkiem Karlem" o was i waszych planach małżeńskich. Poprosiłem go, żeby nagiął trochę przepisy 212 i udzielił zezwolenia na wasz ślub, mimo że Ricky nie dostał jeszcze pierwszego dowództwa. Greta zaniemówiła. Serce jej waliło jak młot, tak że nie była w stanie wydusić z siebie ani słowa. Wreszcie zaczęła coś dukać, ale Kramer jej przerwał. — Czyżbym popełnił aż taki błąd, Greto? Takiej okazji nie mogłem przepuścić. Chodziło mi wyłącznie o wasze szczęście. Zachciało jej się płakać, choć pewnie była to rzecz najmniej stosowna. W głowie kotłowały jej się setki pytań. Nie wiedziała, które zadać wpierw. Chciała wyrzucać Kramerowi, że zrobił coś, co na pewno przyprawiłoby Ricky'ego o wściekłość. Z drugiej zaś strony pragnęła go uściskać za jego szlachetne intencje. Udało jej się ostatecznie opanować łzy i powiedziała cichym głosem: — I co na to komandor? — Nie chciał zerwać z tradycją, Greto. Na jej twarzy malował się szczery zawód. — Ale zrozumiał waszą sytuację, Greto. Poczynił pewne sugestie... — Tak? Kramer potrząsnął głową w sposób akcentujący wahanie i wątpliwości. — Ale to chyba niczego nie rozwiązuje... Może lepiej o tym zapomnieć. Greta z emocji o mało nie zeskoczyła z krzesła. — Co takiego powiedział? — Powiedział, że z technicznego punktu widzenia Ricky może dostać swoje dowództwo nawet dzisiaj, choć U-boot dla niego dopiero się buduje i będzie gotowy za kilka miesięcy. Wtedy będzie można ogłosić formalnie nominację Ricky'ego. Doenitz mógłby się zgodzić, żeby Ricky poślubił cię już w przyszłym tygodniu, oczywiście jeśli tego zechcesz, ale pod warunkiem, że całą rzecz utrzyma się w tajemnicy do momentu nominacji Ricky'ego. Oznaczałoby to, że musisz powrócić do Szkocji i czekać, aż Ricky sprowadzi cię tutaj następnym razem. Powinien też wtedy zorganizować oficjalną ceremonię ślubu w obecności rodziców i przyjaciół. — Kramer z powątpiewaniem potrząsnął głową po raz kolejny. — Zdaje się, że zbyt wiele z tym zachodu, by potem wracać do domu niby panienka i nie móc nikomu szepnąć ani słówka. 213 Kramer bacznie obserwował jej twarz. Zdawało mu się, że uderzył we właściwą nutkę — nutkę sceptycyzmu. Jeśli dziewczyna uczepi się tej zgrabnie podsuniętej deski ratunku, to znaczy, że reaguje dokładnie wedle zaplanowanego scenariusza. — Czy Ricky wie o tym? — zapytała ledwie łapiąc oddech. — Nie. I bardzo proszę, Greto, by nigdy nie dowiedział się, że poprosiłem Doenitza o przekroczenie zasad w jego przypadku. Właściwie lepiej, żebyśmy zapomnieli o tym pomyśle. Powiedziałem Doenitzowi, że bardzo pragniecie się pobrać, ale dodałem też, że chyba nie jesteście aż tak zdesperowani. To szalony pomysł... — Wcale nie taki szalony. — Stanowczość Grety podkreśliło dumne wyprostowanie głowy. — Czy pan nie rozumie, co to oznaczałoby dla mnie? Sama świadomość, że jestem żoną Ric-ky'ego? Czy pan naprawdę nie rozumie? — Zacisnęła dłonie w pięści, wymachując nimi w zdenerwowaniu, jakby chciała wyrwać z powietrza słowa, które potwierdzą jej punkt widzenia. — Poprzedni rok nie był dla mnie łatwy, herr Kramer. Zrobiłam wszystko, czego ode mnie wymagano... Dla Ricky'ego i dla ojca... I także dla pana! Ale nie było to łatwe. Potrzebuję oparcia. Otrzymałabym je, gdybym mogła zostać żoną Ricky'ego. Sama świadomość, że jestem jego żoną, oznaczałaby dla mnie wszystko. Nieważne, że nikt inny by o tym nie wiedział... Wystarczy, że będzie wiedział on i ja. — Widzę, jak wiele to dla ciebie oznacza — powiedział łagodnie Kramer. — Ale nie ma potrzeby mówić o tym tak głośno, moje dziecko. Nie musi o tym wiedzieć cały hotel. Greta rozejrzała się nerwowo wokół, ale kącik salki klubowej był pusty, a ludzie siedzący dalej rozprawiali o czymś z ożywieniem i w ogóle nie zwracali na nich uwagi. — To oznacza dla mnie wszystko, herr Kramer — powiedziała pojednawczym tonem, starając się zachować spokój. — Jeśli Ricky zgodziłby się ożenić ze mną dziś wieczorem, bez wahania bym się na to zdecydowała. Albo jutro. Albo pojutrze. Pragnę tego najbardziej na świecie. Łagodnie poklepał ją po ręku. — No to zobaczymy, co da się zrobić. — Z radością patrzył na jej promienny uśmiech, a potem dodał jakby po namyśle: — A co z Rickym? Czy on też będzie tego chciał? 214 Twarz Grety zachmurzyła się znowu. — Nie wiem. Być może... Gdyby tylko wiedział, jak wiele to dla mnie znaczy... — Prawdopodobnie zobaczę go przed tobą. Jeśli tak się stanie, czy pozwolisz mi z nim wpierw porozmawiać? On nic nie wie o twojej służbie dla Rzeszy. Uważam, że czas, by się dowiedział, iż Niemcy mają wobec ciebie pewne zobowiązania. I na tym stanęło. Kramerowi pozostało jeszcze tylko tego wieczora podać Grecie zarys planów na czas jej pobytu w Berlinie. Następny dzień miała całkowicie do własnej dyspozycji, jakkolwiek oczekiwano, że będzie towarzyszyć babci w odwiezieniu herr Frogla do kliniki. Dziadek miał tam spędzić około tygodnia, a babci Frogel umożliwi się pozostawanie z nim praktycznie przez cały czas po stosunkowo nieskomplikowanej operacji usunięcia katarakty. Kolejnego dnia Greta miała się stawić w siedzibie Kriegsmarine o dziesiątej rano. Tam spotka się z kilkoma sympatycznymi oficerami marynarki, którzy specjalizują się w kontrwywiadzie. Powiedzą jej, jakiego rodzaju informacje są im potrzebne i w jaki sposób ocenić, czy dana informacja jest ważna i wiarygodna. Zdaniem Kramera powinna zjawiać się w dowództwie marynarki wojennej w godzinach porannych przez pięć kolejnych dni. Popołudniami zaś będzie przechodzić podobny przyśpieszony kurs u specjalistów z Abwehry w Tirpitzufor. Wyszkolą ją tam w odcyfrowywaniu szyfrów, nadawaniu wiadomości, działaniu w przypadku zagrożenia i nagłej potrzeby, oraz ogólnie w tego typu pracy w terenie. — Niech cię to nie przeraża — powiedział Kramer. — Chodzi wyłącznie o to, byś mogła wykonywać zadania bardziej efektywnie. Ważne jest też twoje własne bezpieczeństwo i, jak się sama przekonasz, wszyscy będą ci się starali pomóc. Mimo zapewnień Kramera, że wszystko pójdzie dobrze, Greta była naprawdę przerażona. W dniu, kiedy miała zgłosić się w Kriegsmarine, obudziła się z uczuciem lęku. Galaretowaty strach nie opuszczał jej ani na chwilę w czasie śniadania i jazdy taksówką do celu. Zapłaciła za kurs, wysiadła, ale nie weszła do budynku. Spacerowała w tę i we w tę starając się zebrać siły, by przekroczyć drzwi. Była szpiegiem od ponad roku i przez cały ten okres starała 215 się wmówić sobie, że to tylko przygoda i chwilowa zabawa. Teraz jednak ciężar tego, co robiła, uderzył w nią jak lawina. Chciała po prostu odwrócić się i uciec z tego miejsca. Ale nie miała dokąd ani do kogo uciec. Było za późno. Spojrzała na łukowe drzwi wejściowe z łopoczącymi flagami po bokach. Wstrząsnął nią dreszcz tak mocny, że przypominał konwulsje. Nigdy dotąd w swoim życiu nie czuła się tak samotna. Podobnie chyba czuje się człowiek, kiedy umiera, pomyślała. Są jakieś drzwi. I trzeba przez nie przejść samemu. Westchnęła. Był to odgłos świadczący o rezygnacji. Wyprostowała się i zmusiła do wejścia. W taksówce, zaparkowanej w odległości dwustu jardów od budynku, jeden z bliźniaków spojrzał na zegarek i zanotował czas. Była dokładnie dziesiąta. Ricky Oestler stał przy niewielkim stoliku w długim, podziemnym pokoju, podziwiając drewniany model krążownika „Emden". Mistrzowskie ręczne wykonanie z pieczołowitością oddawało każdy szczegół. Było oczywiste, że Doenitz nadal uwielbia swój stary okręt, mimo fanatycznego oddania nowej służbie w łodziach podwodnych. Wartownik przy wielkich stalowych drzwiach w ogóle nie zwracał uwagi na Ricky'ego. Stał z ramionami założonymi do tyłu i wpatrywał się przed siebie, jakby próbował zajrzeć w dwudziesty pierwszy wiek. Nagle drzwi rozsunęły się i wartownik przybrał postawę na baczność. Weszli Doenitz, Kramer i niski, łysiejący mężczyzna o twarzy cherubina. Ricky stanął na baczność. Wartownik został odesłany na drugą stronę drzwi. — Spocznij, poruczniku! — rzucił Doenitz. — Przepraszam, że kazaliśmy na siebie czekać. Mamy tu kogoś, kto chciał pana poznać. Przedstawił niskiego mężczyznę o twarzy cherubina jako admirała Canarisa. — Czytałem pański raport — oświadczył Canaris ściskając dłoń Ricky'ego. — Chciałem panu osobiście pogratulować. Jeśli koman- 216 dor Doenitz kiedykolwiek pana puści od siebie, proszę się do mnie zgłosić. Z radością dam panu zajęcie. Doenitz zaśmiał się tylko. — Nie ma mowy, Wilhelm. Wcale nie mam zamiaru zwalniać porucznika Oestlera. Po złożeniu gratulacji, Canaris opuścił pokój. Musiał natychmiast wracać do Berlina. Wzywał go zastępca, którego bardzo zaniepokoiły plany SS dokonania czegoś szalonego na polskiej granicy. — Wykonał pan dobrą robotę — stwierdził Doenitz po wyjściu Canarisa. — Szef Abwehry nie składa osobiście gratulacji za byle co. — Uśmiechnął się. — Osobiście nie mogę sobie zarzucić przesadnej szczodrobliwości w pochwałach, ale w tym przypadku szczerze sobie pan na nie zasłużył. Ricky strzelił obcasami i zgrabnie skłonił głowę. — Dziękuję, panie komandorze. Następne słowa wypowiedziane przez Doenitza zwaliły go niemal z nóg. — Słyszę, że chce się pan żenić, poruczniku. Ricky wybałuszył oczy, po czym kolejny raz przyjął postawę na baczność. — Tak, ale dopiero po otrzymaniu dowództwa. — Oczywiście — rzucił Doenitz. — Nasza służba ma specjalne tradycje w tym względzie, nieprawdaż? A więc, poruczniku, mam dla pana dobre wiadomości. Zamierzam panu powierzyć komendę „U 330". Na twarzy Ricky'ego pojawił się wyraz szczerej radości. — Dziękuję bardzo. Czuję się zaszczycony. — Istnieje tylko mały problem — ciągnął Doenitz. — „U 330" jest nadal w stoczni. Jeszcze go nie zwodowano. Ricky posmutniał, ale po chwili twarz pojaśniała mu znowu. — Mogę poczekać, panie komandorze. — Ale pańska narzeczona nie może czekać, poruczniku. Do tego czasu wyjedzie z Niemiec. Ricky po raz kolejny rzucił Doenitzowi zdziwione spojrzenie. Próbował znaleźć wyjaśnienie patrząc na Kramera, ale twarz tego ostatniego niczego nie zdradzała. 217 — Nie wiedziałem, że moja narzeczona jest w kraju. — Mnóstwa rzeczy pan nie wie — powiedział Doenitz. — Na przykład nie wie pan, że pańska narzeczona od roku wykonuje pewne zadania dla kraju i że zarówno Abwehra, jak i nasz kontrwywiad, uważają jej pracę za priorytetową i nadzwyczaj istotną. Bardzo chcemy, by była kontynuowana. Ricky nie potrafił ukryć ani szoku, ani zaskoczenia. — Wygląda pan na mocno zdziwionego, poruczniku. — Rzeczywiście jestem, panie komandorze. Greta... moja narzeczona jest ostatnią osobą na świecie, po której spodziewałbym się... udziału w tego typu pracy. Doenitz uśmiechnął się. — Niewątpliwie ma zalety, których istnienia pan nie podejrzewał, Oestler. W każdym razie Kramer zwrócił moją uwagę na to, że pańską narzeczoną niesłychanie podbudowałaby w pracy dla vater-landu świadomość, że jest pańską żoną. Z tego powodu jestem skłonny dać panu techniczną promocję już dzisiaj i potwierdzić przydział na dowódcę „U 330". To pozwoli panu na ożenek zgodnie z tradycją naszej służby. Dostanie pan awans, na razie jednak tylko na papierze. Nie może mieć praktycznego znaczenia, dopóki nie będzie gotowa łódź podwodna. Dlatego też pański...hmm, stan małżeński musi pozostać w tajemnicy. Nie może o tym wiedzieć nikt prócz bezpośrednio zainteresowanych. Czy rozumie pan? — Tak jest — odpowiedział Ricky, ale nadal zmagał się z wieściami, którymi Doenitz rzucił jak bombą. — Nie sprawia pan wrażenia szczególnie pewnego siebie — orzekł Doenitz. — Rozumiem jednak, że chce pan ożenić się z tą dziewczyną. Chyba nie nad tym się pan zastanawia? — Nie, panie komandorze. Ożeniłbym się z nią dzisiaj, gdyby to było w zgodzie z tradycjami służby. — Dzisiaj to jednak trochę jakby za wcześnie — rzucił sucho Doenitz. Uśmiechnął się i wyciągnął do Ricky'ego rękę. — Proszę przyjąć gratulacje. Z okazji otrzymania dowództwa „U 330" i bliskiego ślubu. Ma pan moje błogosławieństwo na jedno i drugie. Jest pan od tej chwili na przepustce. Proszę się zgłosić za siedem dni. Herr Kramer poinformuje pana, gdzie ukrywa się dama pańskiego serca, poruczniku. Otrzymał wszelkie plenipotencje, by poczynić 218 `stosowne przygotowania w pańskim imieniu. Jestem przekonany, że spotkają się z pańską aprobatą. Kramer miał do swej dyspozycji wielką limuzynę z szoferem. Ricky zupełnie nie wiedział, co sądzić o tym człowieku. Ze zdziwieniem dowiedział się, że Kramer jest dyrektorem szpiegowskich operacji Abwehry w Berlinie. Chłopak zastanawiał się, w jakim stopniu jego kolarska wyprawa była inscenizowana przez starszego pana. Wątpił, czy kiedykolwiek zgłosiłby się ochotniczo na tę misję, gdyby nie sugestia Kramera. Oczywiste było, że Kramer opowiedział Doenitzowi wszystko o nim i Grecie. Ricky'emu bardzo się to nie podobało. Jego prywatne życie to nie sprawa Kramera ani Doenitza. Doprawdy żenujące było wysłuchiwanie rozkazów komandora co do ich małżeństwa i uraz pozostał. Kramer czekał w wielkiej limuzynie, kiedy Ricky dołączył z pośpiesznie zapakowaną walizką pełną cywilnych ciuchów. Zabroniono mu brać jakiekolwiek mundurowe rzeczy. Usadowił się na tylnym siedzeniu obok Kramera. — Czy wolno mi zapytać, dokąd jedziemy? — powiedział. W jego głosie pobrzmiewała pretensja i żal. — Do Berlina — odpowiedział Kramer i popatrzył beznamiętnie na Ricky'ego. — Mam wyraźne uczucie, że w jakiś sposób zasłużyłem sobie na twoją dezaprobatę. Czy chcesz o tym porozmawiać? — Tak. Ja także mam wyraźne poczucie, że nagle straciłem kontrolę nad własnym życiem... Że targają mną prądy, których istnienia nawet nie podejrzewałem... Że wciąga się mnie w coś... — Wciąga się ciebie w małżeństwo, którego nie chcesz? — wtrącił Kramer. — Tego nie powiedziałem. Chcę ożenić się z Gretą. Ale nie tak to wszystko planowałem. Cała ta sekretność i ten pośpiech... Nie miałbym nic przeciw poczekaniu do świąt Bożego Narodzenia i zrobieniu wszystkiego po bożemu. Miałbym wówczas swoje dowództwo. Rodzina Grety mogłaby przyjechać ze Szkocji... Ricky przerwał zaskoczony gniewem, który zabłysnął w oczach Kramera. — Do diabła, Friedrich, czy ty naprawdę sądzisz, że robimy to wszystko dla ciebie? Czy naprawdę myślisz, że opowiadałbym 219 o twoim cholernym życiu miłosnym Doenitzowi, gdyby nie chodziło o coś znacznie więcej? Przecież chodzi o Gretę! O Gretę i Niemcy! Ricky milczał zszokowany agresywnością Kramera. — Czy naprawdę nic nie rozumiesz? — ciągnął Kramer łagodniejszym tonem. — Greta zaczęła dla nas pracować ze względu na ciebie. Chciała udowodnić, że zasługuje na to, by zostać żoną niemieckiego oficera. Poświęciła się dla ciebie i dla Niemiec. Powinieneś rozumieć, na czym polega taka praca. Działa się w pojedynkę i to jest niebezpieczne. Odwaga może człowieka łatwo opuścić, chyba że ma się jakiś ideał. Ty jesteś dla niej takim ideałem, Friedrich. Dla niej najważniejsza będzie świadomość, że ma męża, który ją kocha i myśli o niej. Będzie to stanowiło dla niej źródło siły, będzie ją podtrzymywało na duchu w samotnych godzinach nocy, kiedy nachodzą człowieka momenty zwątpienia. Czy teraz rozumiesz? Ricky opadł na wyściełane siedzenie samochodu. — Tak — szepnął jakby do siebie. — To akurat rozumiem. — Potrząsnął głową z niedowierzaniem. — Nie rozumiem jednak, co skłoniło Gretę do konieczności udowodnienia, że na mnie zasługuje. Nie potrafię sobie wyobrazić Grety jako szpiega. — Być może to cecha rodzinna — rzucił Kramer. Ricky gapił się w niego nic nie pojmującym spojrzeniem. — Jej ojciec pracował dla nas w czasie pierwszej wojny światowej. Był jednym z naszych najlepszych agentów. Chcieliśmy go wciągnąć ponownie na listę płac, ale nerwy odmawiają mu już posłuszeństwa. Tak właśnie zdobyliśmy Gretę. Nie wolno dopuścić, by cokolwiek przeszkodziło jej w wykonywaniu tej pracy. Ona myśli, że to tylko kwestia kilku miesięcy, ale wszystko może potrwać trochę dłużej. Doenitz zdaje sobie sprawę, jakie to dla nas ważne. Dlatego chce, żebyś odegrał swoją rolę. Wiem, że będzie to wymagać dużego poświęcenia — całych miesięcy przymusowej rozłąki — ale takiego poświęcenia żądają Niemcy. Nie ja, ani Doenitz... ale Niemcy. Ricky oparł głowę na zagłówku siedzenia, wygiął szyję i przyglądał się szarej podsufitce i osadzonemu w chromie światełku w jej centrum. Zaciskał pięści w bezgłośnej rozpaczy, kiedy uświadomił sobie, czego żąda od niego Kramer. Chciał wrzasnąć na niego, 220 rozkazać mu, by się przymknął. Chciał krzyczeć do nieba pytając, dlaczego wybrano właśnie jego i Gretę na ofiary tak nieludzkich żądań. — Czy zagrasz swoją rolę? — spytał po raz drugi Kramer. — Tak, tak — odpowiedział zmęczonym głosem Ricky. — Czy miałem kiedykolwiek jakiś wybór? Kramer milczał. Pytanie było w zasadzie retoryczne. Ale masz absolutną rację, Friedrich, pomyślał Kramer, nigdy nie miałeś wyboru. Okna hotelu w Brandenburgu wychodziły na jezioro. Greta obróciła się w wielkim, podwójnym łożu i jej ręka dotknęła pustego prześcieradła. To odkrycie zaniepokoiło ją na tyle, że przerwało jej przyjemny sen. Usiadła raptownie na łóżku, po czym opadła na nie z powrotem, opierając ciało na łokciu. Ricky stał przy oknie wyglądając na jezioro. — Co się stało, kochanie? Nie możesz spać? — Greta zmrużyła oczy patrząc na fosforyzujący budzik przy łóżku. — Jest trzecia w nocy — oświadczyła. Ricky próbował zażartować. — Zapomniałem ci powiedzieć, że jestem lunatykiem. Tyle że brunetka w pokoju obok zamknęła drzwi, więc stoję sobie tutaj i oglądam widoki. Przez pokój przefrunęła poduszka, uderzając w zasłonkę tuż przy nim. — Kłamczuch! Podeszła zupełnie nago do okna i stanęła przy nim. — Co takiego fascynującego widzisz w tym jeziorze? Mało ci wody w twoim zawodzie? Ricky odwrócił się i spojrzał na nią. — Podoba mi się ten pokój, bo widok jest piękny, gdziekolwiek nie spojrzę. Gdzie pani koszulka nocna, frau Schmidt? — Gdzieś tam obok nocnego stolika. Dokładnie tam, gdzie ją wieczorem rzuciłeś, pamiętasz? I nie nazywaj mnie frau Schmidt. Nazywam się frau Oestler. — W książce hotelowej widniejesz jako frau Schmidt — nadmienił. — Ale nie na akcie ślubu. A tylko to się liczy! 221 — Przecież to tylko świstek papieru. — Tak samo jak czek na milion dolarów. Przytulił ją do siebie. — Nie potrzebuję miliona dolarów. Mam ciebie. — Ricky, nie chcę rozstawać się z tobą. Mieliśmy dla siebie tak mało czasu. — Tym bardziej jest dla nas cenny. Ja też nie mogę znieść myśli o rozstaniu. Dlatego nie mogłem spać. Drażni mnie każda upływająca sekunda. Każda przybliża czas twojego odlotu i odejścia z mojego życia. — Nie chcę odjeżdżać, Ricky. — I ja nie chcę, żebyś odjeżdżała, kochana. Ale musisz. Oboje o tym wiemy. Zamilkli ciesząc się swoją bliskością. Powiew wiatru uchylił nieco zasłonkę w oknie. Niósł w sobie ciepły oddech późnego sierpnia. — Wkrótce skończy się lato — szepnęła Greta. — Przyjdą następne. Lepsze niż to. Zobaczysz. — Ale to zawsze pozostanie mi w pamięci... — Nagle przebiegł ją dreszcz, właściwie bez powodu. Poczuła się śmiertelnie zagrożona. — Co się stało, Greto? — Poczuł, jak dziewczyna cała się trzęsie. — Nie wiem, Ricky. — Znów jej ciało przeleciał dreszcz. Ich służąca Effie McCorąuodale powiedziałaby, że „ktoś przeszedł nad moim grobem". Greta starała się opanować niewytłumaczalny lęk, jaki ją ogarnął. — Wracajmy do łóżka, Ricky. Zimno mi. Ricky'ego zaskoczyła jej namiętność i miłosne zapamiętanie. Była w niej jakaś desperacja, tak jakby w potrzebie miłości szukała jednocześnie ucieczki przed czymś ciemnym i strasznym, co tylko ona przed sobą widziała. O'Rourke owinął się ciaśniej płaszczem przeciwdeszczowym, idąc pod górę ze stacji Bridge of Weir. Zimny wiatr dmuchający z północy zmiatał brązowiejące liście z drzew i kazał im tańczyć na drodze. Od czasu kiedy Greta wyjechała w swą tajemniczą podróż do Niemiec, O'Rourke nie mógł opanować znudzenia i zniechęcenia. Z trudnością potrafił wykrzesać z siebie ochotę na cokolwiek i do 222 czegokolwiek. Wezwanie Mallory'ego nieco go rozruszało. Było to odejście od rutyny i już z tego powodu przywitał je z radością. Poza tym Mallory nadmienił, że ma interesujące wieści. Mallory przywitał Irlandczyka opisem sytuacji domowej. Jego ciotka, właścicielka „Kasztanowej Willi", przebywała poza domem. Pojechała na północ do Pitlochry na cały tydzień. O'Rourke zastanawiał się, czy jego szef w ogóle miał ciotkę. Odbył już kilka podróży do willi w Bridge of Weir i ani razu jej nie spotkał. Poszli do tego samego pokoju z oknami wychodzącymi na ogród i usiedli na tych samych krzesłach z perkalowym obiciem. Mallory zaproponował Irlandczykowi whisky, którą ten chętnie przyjął. — Twoja dziewczyna wróciła do domu w Whitecraigs — oświadczył radośnie Mallory. — Czy na tym kończą się wiadomości? — O'Rourke uniósł do ust szklankę. — Najlepszego, kapitanie. Mallory skłonił głowę, dołączając się do toastu. — Chciałem ci przedstawić, czego dowiedzieliśmy się o dziewczynie. Obserwowaliśmy ją cały czas w Berlinie. Ta historia z dziadkami to tylko zasłona dymna. Z wyjątkiem jednej wycieczki na zakupy ze starszą panią i jednej wizyty w szpitalu, żeby zobaczyć starszego pana, prawie cały czas spędziła w zupełnie inny sposób. — Więc? — Więc... Czy nadal uważasz ją za Miss Niewinności? Uśmiech Irlandczyka pełen był pretensji. — Ależ, sir — protestował łagodnie — przecież to cios poniżej pasa. Nigdy się nie upierałem, że jest niewinna. Twierdziłem tylko, że mi się podoba i że naprawdę nie zdaje sobie sprawy z powagi tego, w co się wplątała. To po prostu miła dziewczyna, która pracuje dla Niemców pewnie dlatego, że ten skurwiel Kramer ją w to wpuścił. — Jest zdrajczynią, Kevinie. O'Rourke uniósł do góry ręce w geście poddania. — OK. Mówię tylko, że jest sympatyczną zdrajczynią. Przecież to wcale niczego nie zmieniło w moim postępowaniu, prawda? Jesteś informowany na bieżąco, co do joty, nie? Mallory uśmiechnął się. — Przepraszam. Jeśli napadam na nią, to tylko dlatego, żebyś nie dał się zwieść jej sympatycznej buźce. To ona może cię zwodzić. 223 — Tak się składa, że zwody to obecnie mój zawód —powiedział O'Rourke i odczekał chwilę, by nadać wagi tym słowom. — Podobno są dla mnie jakieś wieści, kapitanie. — Tak. Dziewczyna spędziła dużo czasu w niemieckiej admiralicji. Poza tym bywała w kwaterze głównej Abwehry. Musisz spróbować z niej wyciągnąć, co porabiała w tych szacownych instytucjach. — Wodne tortury powinny załatwić sprawę. — Co takiego? — zapytał zaskoczony Mallory. — Taki sobie żarcik — rzucił O'Rourke. — Mam pokrętne poczucie humoru. Mallory wpatrywał się w niego zupełnie nie ubawiony. — Hmmm. Mówiłem, że... Ach tak, poza tym dziewczyna znik-nęła gdzieś na całe trzy dni. Mieszkała w hotelu „Adler" i pewnego dnia podjechała limuzyna i gdzieś ją zabrała. Nasi ludzie próbowali jechać za nią, ale stracili ślad na autostradzie. Limuzyna była po prostu za szybka. O'Rourke uśmiechnął się ponuro. — Dowiem się, gdzie była. Może to oznaczać wyrwanie kilku paznokci, ale i tak wcześniej czy później wygada wszystko. — To kolejny żarcik? — zapytał Mallory. — Przepraszam — powiedział O'Rourke. — Coś jeszcze? — Nie... Tyle, że jak wybuchnie wojna, będziemy chyba musieli ustawić wszystko nieco inaczej. Nie wystarczą tylko twoje spotkania z dziewczyną. Będziemy musieli śledzić ją dwadzieścia cztery godziny na dobę. I jej ojca. O'Rourke wpatrywał się uparcie w węgle żarzące się w wielkim kominku. — Jeśli wybuchnie wojna? — powtórzył echem. — Jest chyba nie do uniknięcia, co? Obaj mężczyźni zwrócili ze zdziwieniem oczy na olbrzymie oszklone drzwi, które podmuch wiatru otworzył na oścież. Do pokoju wpadły tańczące liście. Mallory wstał i zamknął na powrót drzwi. — Lato powoli umiera — skomentował ze smutkiem. W Europie, o wiele mil stąd, niemieckie dywizje pancerne w tym czasie przekraczały polską granicę i parły na wschód. Lato umierało. Natomiast pokój w Europie już umarł. 224 CZĘŚĆ DRUGA XIV. U-BOOTY 1 PLAN Kapitan-porucznik Hans von Dresky podniósł wzrok znad stosu papierzysk leżących na biurku. Do pokoju wszedł podoficer, a tuż za nim wmaszerował osiemnastoletni marynarz. Podoficer przyjął postawę na baczność i zasalutował. — Marynarz Schiller, panie kapitanie. Chciał go pan widzieć. — Tak. Dziękuję, Koehne. Podoficer wychodząc zasalutował i strzelił obcasami, a młody marynarz stanął przed biurkiem von Dresky'ego. — Spocznijcie, Schiller — powiedział von Dresky. — Mam tu przed sobą notatkę od waszego dowódcy szkolenia w Brake. Pisze, że nie tylko zgłosiliście się ochotniczo do służby w łodziach podwodnych, ale poprosiliście dodatkowo o możliwość służenia pod moimi rozkazami. Tak z ciekawości, skąd znacie moje nazwisko? — Nie pamięta pan, panie kapitanie? To było przeszło trzy lata temu w Schoneberg. Był pan na balu z innym oficerem i z dwiema młodymi paniami. Przyszedł pan do piekarni, w której pracowałem. Twarz von Dresky'ego rozjaśniła się w uśmiechu. Wstał zza biurka i podszedł, by przyjrzeć się młodemu człowiekowi. — Ależ oczywiście. Pamiętam świetnie. Nigdy w życiu tak mi chleb nie smakował jak tamtej nocy. Ależ urośliście, Schiller. I zmężnieliście. W pamięci mam kościstego chłopaka o bladej twarzy. Widzę, że służy wam marynarka. 227 — Kiedy zgłosiłem się po raz pierwszy, nie miałem nawet wymaganego wzrostu. Grałem dużo w piłkę, no i pomogło pływanie. Teraz gram w piłkę wodną. — Widzę z przebiegu służby, że zostaliście wzięci z poboru do batalionów inżynieryjnych i spędziliście pięć miesięcy na budowie. To chyba też nie zaszkodziło zdobyciu tężyzny. Kiedy przyszliście do podwodniaków? — Przyjęto mnie dopiero w kwietniu, panie kapitanie. — I teraz chcecie służyć na łodziach podwodnych? — Tak jest. Von Dresky wziął papiery Schillera z biurka. — Czy wasza matka wie, że zgłosiliście się na ochotnika do służby w łodziach podwodnych? — Nie, panie kapitanie. Kiedy przyszedłem do marynarki, zabroniła mi łodzi podwodnych. — Ale i tak się zgłosiliście. Dlaczego? — Bo tego zawsze chciałem, panie kapitanie. Kobiety nie rozumieją tych rzeczy. Von Dresky zaśmiał się w głos. — Może macie rację, Schiller. I chyba macie szczęście. Potrzebuję kogoś z waszym zapałem do obsadzenia wolnego stanowiska na „U 33". Wyruszymy wkrótce na drugi wojenny patrol. Chcielibyś- ( cię popłynąć z nami? Oczy chłopaka rozjaśniły się radością. — Czy to znaczy...? — To znaczy, że przyjmuję was, Schiller. Macie zgłosić się na pokładzie dzisiaj o szesnastej. Powiedzcie podoficerowi Koehne, żeby przygotował odpowiednie papiery. Później je podpiszę. Uśmiechnął się widząc entuzjazm chłopaka, który cały poszedł w zawadiackie „tak jest, panie kapitanie" i taki sam salut. Patrzył, jak wychodzi z gabinetu do sekretariatu i był zupełnie przekonany, | że na jego oczach chłopak urósł jakieś trzy cale. Opowiedział o tym wydarzeniu Friedrichowi Oestlerowi, kiedy spotkali się na pożegnalnym drinku przed wypłynięciem „U 33' w morze. — Pamiętasz to lato w Chemnitz, Friedrich? I podróż do j Wilhelmshaven z Gretą w tym twoim samochodziku? Musiałem siedzieć z tyłu, kiedy wy patrzyliście na siebie maślanymi oczami. 228 Twarz von Dresky'ego poweselała, kiedy wspominał tamte czasy. Ale zaraz potem spochmurniał. — Przepraszam, Ricky. Zapominam ciągle, że ty jesteś tutaj, a ona tam, po drugiej stronie. Pewnie boli, kiedy ktoś ci o tym przypomina. Ta wojna musi być czymś strasznym dla was obojga. Ricky zmusił się do słabego uśmiechu. Hans nie zdawał sobie sprawy, jak było naprawdę. Wojna nadeszła nagle jak szok. Z pewnością jeszcze bardziej odczuła to Greta. Gdyby któreś z nich podejrzewało choćby, że tak się stanie, nigdy nie pozwoliłby jej wyjechać z Niemiec. Wiedzieli, że będą przez jakiś czas rozdzieleni, ale teraz mogło to trwać całymi latami. A ona odjechała z nadzieją, że wróci na wesele w święta Bożego Narodzenia. Na prawdziwą uroczystość, a nie tylko formalne podpisanie papierka w obecności świadków. Hans bardzo by się zdziwił, gdyby się dowiedział, że Ricky jest człowiekiem żonatym. — Co myślisz o moj^j nowej miłości, Hans? — spytał Ricky zmieniając temat. — O „U 330"? Gładki i nowiusieńki. Kiedy dasz mu trochę popływać w morzu, Friedrich? U-boot nie wygląda jak U-boot, dopóki lekko nie przerdzewieje. — I na to przyjdzie kolej, Hans. Jest to tylko kwestia czasu. Kiedy wrócisz, będziemy gotowi do wyjścia w morze. A wtedy nie dam ci spoczywać na laurach. Von Dresky uśmiechnął się krzywo. — Najpierw trzeba wrócić. — Na pewno tak będzie, Hans. Przecenianie ciemnych stron nie jest przecież w twoim stylu. Von Dresky wybuchnął śmiechem. — Wcale nie jestem ponurakiem. Jestem natomiast fatalistą, Friedrich. Nie mam się co oszukiwać, że akurat mnie nie może się przytrafić najgorsze. Bo może. Tak samo jak każdemu przy tym barze. Wielu z nas wypłynie z rannym odpływem i nikt już więcej nie zobaczy naszych twarzy. Taka jest wojna. Każdy kto Myśli inaczej jest zwyczajnym głupcem. A na łodzi podwodnej nie ma miejsca dla głupców, Ricky. Dla mnie liczą się ludzie, którzy znają wszystkie niebezpieczeństwa i potrafią się z nimi zmierzyć, i wykonać swoją robotę pomimo ich istnienia. Nie przeraża ich 229 prawdopodobieństwo, ale wiedzą dokładnie, jak się ono przedstawia. Ricky Oestler wzniósł toast. — Pomyślnych łowów, przyjacielu. Przyjdę rano pożegnać się z tobą. Ricky dotrzymał słowa. Ciemne chmury i siąpiący deszcz przesłaniały poranek, kiedy wyciągnął rękę salutując odpływającemu „U 33". Okręt przepłynął obok srebrnoszarego zarysu jego „U 330" i skierował się na morze. Przez następne dni zawsze znajdował pretekst, by wejść do gabinetu operacyjnego w bazie i zasięgnąć języka na temat losów „U 33". W drugim tygodniu listopada, po dwóch tygodniach przebywania na morzu, przyszła wiadomość, że „U 33" Dresky'ego postawił tuzin min w kanale Bristol w pobliżu Nash Point. Dwa dni później nadszedł kolejny raport. „U 33" zatrzymał i zatopił niewielki brytyjski statek transportowy wiozący cukier. Von Dresky wziął na pokład brytyjską załogę i wysadził ich w odludnym miejscu irlandzkiego wybrzeża. Kolejne dni upłynęły bez wieści. Ale meteorologia mówiła wszystko. Sztormy targały tym rejonem. Górzyste fale kołysały zachodnim podejściem do Wysp Brytyjskich i Morzem Irlandzkim. Ricky domyślał się, jak wygląda sytuacja von Dresky'ego: długie godziny w zanurzeniu, by uniknąć sztormu, świeże jedzenie na wyczerpaniu i żadnego celu do ataku, nawet gdyby warunki morskie pozwoliły na takie odejście od beznadziejnej monotonii. Jak należało się spodziewać, kiedy „U 33" przebywał na patrolu czwarty tydzień, nadszedł sygnał od von Dresky'ego informujący otwarcie, że morale załogi sięgnęło dna. Skończyło się świeże jedzenie. Straszna pogoda zabijała resztki entuzjazmu. W ciągu ostatniego tygodnia zauważono tylko jeden statek nieprzyjaciela, ale próba ataku przy wzburzonym morzu zakończyła się niepowodzeniem. Von Dresky otrzymał pozwolenie na przerwanie patrolu i powrót do bazy w momencie, który uzna za stosowny. — Ten twój koleś, Dresky, niezbyt chwalebnie się spisuje — skomentował jeden z oficerów sztabowych. Ricky zagryzł wargi, zbyt zdenerwowany, by odpowiedzieć, i pośpiesznie się oddalił. Wiedział, jak przeżywa tę frustrację i porażkę jego przyjaciel. Tam, 230 na Atlantyku, musi być strasznie ponuro. I tylko człowiek o uczciwości von Dresky'ego mógł przesłać meldunek do bazy, że morale załogi nie było najwyższe. Tego wieczoru Ricky pił przy barze samotnie, pozwalając sobie na więcej niż zwykle. Miał szczerą nadzieję, że von Dresky ustrzeli jakiś brytyjski statek wojenny po drodze do domu. Ale to nie von Dresky zatopił statek wojenny. Kapitan-porucznik Giinther Prien z „U 47" zelektryzował bazę marynarki podwodnej w Wilhelmshaven wiadomością, że udało mu się wpłynąć do basenu w Scapa Flow i zatopić statek wojenny „Royal Oak". Ricky nie potrafił całym sercem dołączyć się do euforii panującej w kwaterze głównej. Prien wykazał się niezwykłą odwagą wpływając do Scapa Flow, by złowić tak grubą rybę, ale radość Ricky'ego z sukcesu Priena temperowało współczucie dla Hansa von Dres-ky'ego. Należało pogodzić jedno z drugim i podejść do tego z właściwym poczuciem proporcji. Później, w pokoju sztabowym, Ricky zetknął się po raz kolejny z oficerem, który szydził z von Dresky'ego. Człowiek ten uśmiechał się tak radośnie, pławiąc się w chwale wyczynu „U 47", jakby sam wprowadził U-boota do Scapa Flow. — Twój koleś, von Dresky, nie wraca jednak do domu — powiedział Ricky'emu. — Dostał rozkaz, by dołączyć do Priena na Atlantyku. Może fart Priena choć trochę mu się udzieli. Ale sytuacja von Dresky'ego już zmieniła się na lepsze. Ledwie „U 33" zaczął wracać do bazy, kiedy poprawiła się pogoda i natrafił na flotę trawlerów. Małe statki rozproszyły się, kiedy nagle pośród nich pojawiła się łódź podwodna. Rozbiegły się jak kurczaki, gdy w kurniku pojawia się lis. „U 33" po rozkazie zejścia załóg do szalup ratunkowych, zatopił trzy trawlery. Następnego dnia von Dresky dodał jeszcze do listy kolejne dwa. Rozkaz rendez-vous z .,U 47" na Atlantyku, został przyjęty na »U 33" z mieszanymi odczuciami. Sygnał otrzymano, kiedy „U 33" opłynął Szetlandy i znajdował się już daleko na południu Morza Północnego, płynąc w kierunku Wilhelmshaven. Trzeba było jednak zawracać i skierować się w przesmyk między Szetlandami a Wyspami Owczymi. W tym przesmyku „U 33" zobaczył w peryskopie duży statek handlowy. 231 Von Dresky wynurzył się w pobliżu statku i kazał oddać ostrzegawczy strzał przed dziób jednostki. Statek wciągnął banderę holenderską, ale nie zatrzymał się. Nagle zmienił kurs w kierunku U-boota. Von Dresky'emu zajęło chwilę, zanim domyślił się, jakie zamiary ma statek. Pędził wprost na łódź wzburzając dziobem wielką falę. Von Dresky skoczył na równe nogi, kiedy zrozumiał, że statek zamierza staranować jego łódź. — Załoga działek natychmiast na dół! — ryknął. — Ruszać się! Opuścić mostek! Zanurzenie! Natychmiast! U-boot znajdował się na głębokości dwudziestu metrów i nadal się zanurzał, kiedy załoga usłyszała potężny łoskot śruby statku handlowego przepływającego bezpośrednio ponad nimi. W sterowni pierwszy oficer o pobladłej z przerażenia twarzy spojrzał na von Dresky'ego. — Wielki Boże! Ledwie uciekliśmy! A ja myślałem, że Holendrzy są neutralni. — Ten nie jest — mruknął von Dresky. — Ster na lewą burtę. Gotowość przy stanowiskach torped. Hydrofony, podawać mi położenie tego statku. Jeszcze z nim nie skończyliśmy! — Odgłosy śruby na zero-trzy-pięć stopni. Odległość osiemset metrów. Von Dresky z satysfakcją skinął głową. — Nie będzie płynął długo na północ. Pierwszy, jaki mamy kurs? — Jeden-cztery-zero, kapitanie. — Dobrze. Trzymać zero-dziewięć-zero stopni. Głębokość trzydzieści metrów. — Odgłosy śruby na zero-dwa-zero stopni — odezwał się operator hydrofoni. — Odległość tysiąc pięćset metrów. Von Dresky czekał. — Odgłosy śruby na zero-zero-pięć. Odległość trzysta metrów — głosił następny meldunek. Von Dresky uśmiechnął się tryumfująco do Pierwszego. — Wiedziałem, że nie chce płynąć do Norwegii. Zawrócił. Teraz znowu płynie na nas. — Następnie rzucił do tuby głosowej: — Wynurzenie peryskopowe. Pierwszy rzut oka przez peryskop pozwolił zobaczyć holenderski statek płynący w pozycji idealnej do zaatakowania. Dresky zmienił 232 nieco kurs i przygotował się do ostatecznej rozprawy. Nakazał ^strzelenie trzech torped. Torpedy wyszły z dziobu łodzi. Od pierwszego momentu, kiedy opuściły wyrzutnie, jasne było, że nie płyną tak jak powinny. Biegły płytko, tuż pod powierzchnią. Przez peryskop widać było trajektorię. Podskakiwały dziwacznie na falach jak bawiące się delfiny i zbaczały coraz bardziej w lewo. Jedna z nich zatoczyła koło i powoli zaczęła powracać... — Ster na lewą burtę. Zanurzenie! Natychmiast! Załoga „U 33" patrzyła na siebie przerażonymi oczami, kiedy dało się słyszeć furczenie ich własnej torpedy w odległości czterdziestu stóp od łodzi. Pocisk zatoczył pełne koło i niewiele brakowało, by zgotował im wszystkim śmierć. Von Dresky zacisnął z wściekłością szczęki. Ten statek mu nie ujdzie! Rozkazał wynurzenie. Statek i łódź podwodna mogły rozwinąć prawie tę samą prędkość. Łódź na pełnej prędkości nie zyskiwała wielkiej przewagi nad pędzącym holendrem. Nie stanowiło to jednak dużego pocieszenia dla statku handlowego. Nie był na tyle szybki, by wymknąć się z zasięgu działek U-boota. Pierwszy pocisk przeleciał ze świstem nad wysokim kominem statku. Drugi i trzeci trafił w rufę. Na statku handlowym buchnęły płomienie. , Czwarty pocisk minął cel, a marynarz na czujce wykrzyknął głośno ostrzeżenie. — Samolot, panie kapitanie. Dokładnie od rufy. Na horyzoncie pojawił się zarys wodolotu typu Walrus. Von Dresky nie ryzykował. Rozkazał przerwać ogień i zanurzyć okręt. U-bóot znikał właśnie pod falami, kiedy pojawił się wodolot. Miało jeszcze upłynąć sporo czasu, zanim fakty i wynik ataku zostały w pełni ustalone. Statek nie był holenderski i z pewnością rozpoznałby go Ricky Oestler, przyjaciel Hansa von Dresky'ego. Był to bowiem niemiecki »Borkum", ten sam, na który natrafił szkoleniowy patrol z Pillau. Statek został przechwycony przez brytyjskich komandosów. Brytyjski kapitan wywiesił holenderską banderę, chcąc uratować statek, na którym w charakterze więźniów przebywała niemiecka załoga. 233 Pociski z łodzi podwodnej zabiły i raniły więźniów niemieckich na ich własnym statku. Uszkodziły także stery „Borkuma". Statek trzeba było osadzić na mieliźnie na Orkadach i został tam, aż dzieło kompletnego zniszczenia uzupełniły wiatry i fale. Z jedną tylko torpedą do dyspozycji w wyrzutni rufowej, do tego zapewne zdefektowaną jak i poprzednie, „U 33" na niewiele mógł się przydać Giintherowi Prienowi. Von Dresky otrzymał rozkaz powrotu do bazy. Wilhelmshaven nie przywitało powracającej łodzi jak bohatera. Całkiem inaczej przyjęto załogę i Giinthera Priena na „U 47" w kilka dni później. Do orszaku powitalnego wezwano oficerów i marynarzy z całej bazy. Kiedy U-boot przybił do brzegu, ekipy filmowe zawzięcie fotografowały, jak wielki admirał Raeder dekoruje Priena Żelaznym Krzyżem Pierwszej Klasy. Pozostali członkowie załogi otrzymali Żelazne Krzyże Drugiej Klasy. Bez awansu nie pozostał także Doenitz. Raeder poinformował go o potwierdzeniu awansu na kontradmirała i Befehlshaber der U-boote, oficera flagowego U-bootów, czyli na stanowisko, które dotąd zajmował, ale tylko w stopniu komandora. Prien wraz z załogą polecieli do Berlina na dalszy ciąg fety i by odebrać osobiste gratulacje od uszczęśliwionego Fuhrera. Kiedy Friedrich Oestler i Hans von Dresky spotkali się w barze oficerskim tego wieczora, pompa towarzysząca powrotowi Priena i propaganda, jaką z tego robiono, były tematem wszystkich rozmów. — Czy nie czujesz się trochę jak porzucony sierota? — zapytał przyjaciela Ricky. — Nie zazdroszczę bohaterowi jego laurów — zaśmiał się von Dresky. — Przedarcie się przez blokadę do Scapa Flow to niesamowity wyczyn. Nikt nie zapomniał, że to właśnie tam zamknięto Wielką Flotę po ostatniej wojnie. Prien dał całym Niemcom powód do dumy. — Jego oczy błysnęły znad szklanki, którą podnosił do ust. — Ale tak naprawdę... zazdroszczę Prienowi jak wszyscy diabli. Chciałbym być na jego miejscu. — Przyjdzie i czas na nas — pocieszał Ricky. — Czy dostałeś wezwanie na jutro? 234 _ Tak — w gabinecie komandora o dziesiątej rano. Czy wiesz, o co chodzi? — Nie bardzo — odpowiedział Ricky. — Wiem tylko, że ma to coś wspólnego z rekonesansem, który odbyłem w lecie. Mówi się, że będziemy celować w coś bardzo dużego. W długim podziemnym pokoju oczekiwali trzej mężczyźni. Oprócz Ricky'ego Oestlera i Hansa von Dresky'ego został także wezwany Paul Buchel z „U 32". Całą ścianę pomieszczenia zajmowała olbrzymia mapa. Przedstawiała wybrzeże zachodniej Europy od Norwegii po Gibraltar, obszary morskie na południe od Islandii po Irlandię oraz zachodnie dojścia do Wysp Brytyjskich. Cała trójka stanęła na baczność, kiedy pojawił się dowódca Eskadry Saltswedel i rzucił krótkie przywitanie. — Proszę siadać, panowie — poprosił. Trzej dowódcy łodzi podwodnych zasiedli na krzesłach przy długim stole konferencyjnym. Komandor nie usiadł. Stanął naprzeciw olbrzymiej mapy. Z powagą popatrzył na oficerów. — Panowie, Eskadrze Saltswedel powierzono niezwykle ważną misję. Przerwał na moment dla wywołania lepszego efektu. — Wam trzem, panowie, przypadł honor wypełnienia tej misji. Duma, która rozjaśniła twarze trzech dowódców, sprawiła komandorowi wielką przyjemność. Ciągnął dalej: — Wasza misja otrzymała kryptonim „Operacja Trójząb". Ze względów oczywistych. „U 32", „U 33" i „U 330" będą trzema zębami trójfazowego ataku na statki wroga na rzece Clyde. Ideałem byłoby przeprowadzić atak wspólnymi siłami, ale niestety jest to niemożliwe. — Zwrócił się teraz do Hansa von Dresky'ego. — Von Dresky wrócił dopiero z długiego patrolu i łódź wymaga stosownych napraw. Nie możemy czekać, aż to zostanie zrobione. Czas jest tu czynnikiem najważniejszym. Z tego też względu, oraz dlatego, że „U 330" nie uzyskał jeszcze pełnej zdolności operacyjnej, atak na Clyde nastąpi w trzech kolejnych fazach. Zwrócił się do Paula Buchela. — Wam, Buchel, przypadnie pierwszy kąsek... — Komandor 235 przerwał widząc grymas niezadowolenia na twarzy oficera. — Nie jesteście zadowoleni, Buchel? Buchel uśmiechnął się. — Jestem zaszczycony, panie komandorze. Tyle... tylko, że mojej załodze obiecano przepustkę na Boże Narodzenie. Czy to oznacza, że jej nie dostaną? Twarz komandora zdradzała ulgę. — Macie rację myśląc o załodze, Buchel. Morale zapewne nie sięgałoby szczytu, gdyby im odmówić przepustki na ten czas. Ale nie musicie się martwić. Otrzymają przepustkę na święta, ale łódź i załoga muszą być gotowe do wypłynięcia dwudziestego ósmego grudnia. Zrozumiano? — Tak jest. Jestem przekonany, że wyruszą z radością. — Dobrze — odpowiedział komandor. — Wasze zadanie jako pierwszego będzie polegało na dotarciu jak najdalej w górę rzeki i postawieniu min. Dostaniecie nowe miny magnetyczne, które od niedawna są w naszym posiadaniu. Takie miny to znakomita broń i nie dostaniecie dwunastu, jak w przypadku konwencjonalnych. Weźmiecie osiem tych jajek, a wierzcie mi, że to broń śmiercionośna. — Czy to oznacza, że nie będę miał żadnego określonego celu poza tym, panie komandorze? — spytał Buchel. — Ależ tam jest pełno celów, Buchel. Zdaję sobie sprawę, że stawianie min nie jest tak spektakularne jak zobaczenie okrętu wojennego w celowniku, ale jest naprawdę tak samo ważne — a celem tej operacji jest zadanie maksymalnych ciosów statkom wroga. — Tak jest — mruknął*Buchel. Opinię na temat zakładania min zachował dla siebie. Jak większość dowódców łodzi podwodnych nienawidził takich zadań. U-boot z minami w wyrzutniach zamiast torped był praktycznie nie uzbrojony, wszyscy oddychali z wielką ulgą, kiedy w końcu pozbywali się tych cholernych jaj i zamienili je na torpedy. Wyczuwając jakby brak entuzjazmu Buchela dla tego zadania, komandor zdecydował, że odrobina gadaniny na temat wagi tej misji będzie najzupełniej na miejscu. — Eskadra Saltswedel zanotowała na razie jeden spektakularny sukces — powiedział trzem dowódcom. — Penetracja Scapa Flow dokonana przez „U 47" stanowi wyczyn wspaniały. — Przerwał, 236 a w jego oczach pojawił się błysk. — Wam, panowie, dano szansę niezwykłą: możecie nie tylko przewyższyć dokonania Priena, ale sprawić, że wydadzą się całkiem nieważne. Czy wiecie, jaka gratka czeka na was w Clyde? Wiecie, co może stać się waszym udziałem, jeśli uda się przeprawić przez zaporę? Po raz kolejny nastąpiła dramatyczna pauza. Wszyscy trzej z niecierpliwością czekali na odpowiedź, której komandor udzielił sam. _ Brytole wykorzystują miejsce kotwiczenia w Gourock na Clyde dla okrętów wojennych, które przedtem, zanim wypędził je Prien, stały w Scapa Flow. Wiemy, że największy okręt brytyjskiej marynarki wojennej jest właśnie tam — „Hood". Jest jeszcze jedno cacko. Być może największe z wszystkich. Wyobraźcie sobie, panowie, jakie historie moglibyście opowiadać swoim wnukom, gdyby udało wam się zatopić największy statek na świecie! Tym razem Ricky Oestler podał nazwę: — „Queen Elizabeth", panie komandorze? — Tak, Oestler, „Queen Elizabeth". Bezwzględnie największy z możliwych celów w tej wojnie. Jest na ukończeniu i chyba zostanie sprowadzona w dół rzeki wiele miesięcy przed planowanym terminem. Czy potraficie sobie wyobrazić jej wartość dla wroga? Ten statek mógłby przewieźć dwie dywizje piechoty naraz. Pomyślcie tylko — dwadzieścia tysięcy ludzi! Sam Fuhrer wydał rozkaz jego zniszczenia. Rozkazał, że nie wolno dopuścić, by kiedykolwiek wypłynął na pełne morze. Zadanie panów będzie właśnie na tym polegało. Misją jest zatopienie „Queen Elizabeth". Komandor nie miał złudzeń co do trudności zadania. Wstępna faza Buchela nastąpi za wcześnie, by przyłapać „Queen Elizabeth", ale zaminowanie wejścia do Clyde i tak było istotnym czynnikiem całej strategii. Von Dresky wykona drugie uderzenie w miesiąc po Buchelu. Oestler będzie trzeci w kolejce. Jego zadanie i termin będą zależały od powodzenia pierwszej fazy i rozpoznania, które dostarczy Buchel. Friedrich Oestler odczuwał lekki zawód, że przypadnie mu oczekiwanie, ale starał się zachować twarz. — Panowie — komandor zwrócił się do oficerów po raz ostatni na tym spotkaniu — przyjdzie wam działać na bardzo ograniczonej przestrzeni, te wody są chyba najlepiej strzeżone na całym świecie. Może się zdarzyć tak, że drogi ucieczki zostaną zablokowa- 237 ne i będziecie zmuszeni zarządzić zniszczenie łodzi i zdać się na łaskę wroga. Niech taka możliwość was nie przeraża. Jeśli przeżyjecie i zostaniecie wzięci do niewoli, nie pozostaniecie w niej długo. Nasze armie przygotowują się do wzięcia Francji, a Sztab Generalny przewiduje zwycięstwo w ciągu kilku miesięcy, jeśli nie wręcz tygodni. Kiedy padnie Francja, Anglia pójdzie za nią w kilka dni. Komandor zwrócił się teraz do Friedricha Oestlera. — Wy, Oestler, macie najlepsze rozeznanie rzeki Clyde. Chcę, żebyście poinformowali o wynikach letniego rekonesansu Buchela i von Dresky'ego. Wy, Buchel, zgłosicie się do mnie jutro o czternastej na odprawę operacyjną. To wszystko, panowie. Zdecydowanie mniej formalna konferencja trzech dowódców łodzi trwała długo w nocy. Nocne śpiewy w barze rozbrzmiewały pełnymi głosami, kiedy we trójkę dołączyli do innych kolegów. Następnego dnia Buchel otrzymał rozkazy. Miał postawić cztery miny magnetyczne w zatoce Rothesay. Kolejne cztery miał rozmieścić między Toward a zaporą w Dunoon. Dunoon znalazło się po prawej stronie, kiedy „Cragside" przepłynął przez zaporę i wykonał zwrot przez sterburtę, który miał przeprowadzić go przez Kempock Point i miasto Gourock. O'Rourke widział zamaskowane przednie światła samochodów na drodze biegnącej do Cloch Point. Powroty z rozświetlonego Dublina do zaciemnionego świata Brytanii zawsze wywierały dziwaczne wrażenie. Z niecierpliwością oczekiwał spotkania z Gretą. Na dole w kabinie wiózł dwie pary modnych jedwabnych pończoch, które kupił dla niej w sklepie na O'Connoll Street. Greta bardzo się zmieniła po powrocie z Niemiec. Właściwie trudno byłoby tę zmianę nazwać. Nie wyglądała inaczej, no może trochę okolice oczu: jakby lekkie postarzenie czy też raczej większa dojrzałość, pewien rodzaj mądrego smutku, którego przedtem tam nie było. To pewnie skutek wybuchu wojny. Niewątpliwie przeżyła ogromny szok. Zdawała się pozostawać w stanie dziwnego odurzenia, jakby nie mogła uwierzyć w to, co się stało. Była jeszcze jedna różnica. Coś zablokowało pewną intymność w ich kontaktach. Wyrosła jakaś bariera z jej strony, mimo że 238 wytrwale temu przeczyła. Na pierwszym spotkaniu po jej powrocie pocałował ją lekko w policzek, a ona odsunęła się raptownie, jakby za wszelką cenę chcąc uniknąć kontaktu. O'Rourke zaczął protestować: — Do diaska, Greto, czyżbym zapadł na jakąś zarazę? Naprawdę jestem taki odpychający? Była pełna skruchy i przepraszała. Bredziła coś, że nie zdaje sobie sprawy, jak trudno dziewczynie nie poddać się jego czarowi. — Nie wolno nam się emocjonalnie wiązać — błagała. Nic nie powinno przeszkodzić w pracy, którą oboje wykonują. Nie wierzył w ani jedno słowo. Musiało być w tym coś więcej. Ale nie potrafił domyślić się, co to takiego. A ona nie mówiła. Kiedy „Cragside" na trawersie osiągnął Fort Matilda na wschód od Gourock, O'Rourke kazał zmienić kurs o dwadzieścia stopni na sterburtę. Miał niejakie kłopoty w skoncentrowaniu się na sterowaniu statkiem. Myśli zajmowała Greta. Dziewczyna jakby nie chciała zrozumieć, że wojna zmieniła wszystko. Mogła przecież stanąć przed plutonem egzekucyjnym za przekazywanie mu informacji o stoczni w Clyde. Nie miała pojęcia, że jedynie odpowiednio zredagowane wycinki tych informacji przedostawały się do Kramera, ale to w najmniejszym stopniu nie osłabiało ryzyka, jakiego stale się podejmowała. Musiała w końcu przegrać i tak było jej pisane od samego początku. Nie mogła wygrać. Ona tego nie wiedziała, ale wiedział o tym on. Straszne było to, że nie mógł jej nawet zasugerować, że gra jest prowadzona przeciw niej i to znaczonymi kartami. Jedyną szansą na uratowanie mogła być jej dobrowolna rezygnacja z tej pracy. Powinna wyspowiadać się przed brytyjskimi władzami i poprosić o łaskę. O'Rourke wysilał umysł, jak skłonić ją do takiego działania. Ale raz za razem napotykał na kamienną ścianę. Sam był dla niej ważną przeszkodą w wyjawieniu tajemnicy o współpracy z Niemcami. Musiałaby przecież i jego wydać; tak przynajmniej wyglądałoby to w jej oczach. Tak więc on powinien zasugerować, że sam ma już dość. Ale jak miał to zrobić nie zawodząc oczekiwań Mallory'ego, co do wykorzystania podwójnego agenta? Jej radość z otrzymania jedwabnych pończoch była wzruszająca. Na krótką chwilę poszła w zapomnienie wojna i jej śmiercionośne 239 szarady. Przez moment była jak każda dziewczyna, szczęśliwa niewinną radością z podarunku, co miało znacznie większą wartość niż te kilka szylingów wydanych przy zakupie. — To dla ciebie na Boże Narodzenie — powiedział. — Pomyślałem, że kupię je, póki jeszcze można. Coraz trudniej o towary w Dublinie i kiedy tam wrócę, być może nie da się już niczego dostać. Zastanawiali się, gdzie porozmawiać. W końcu skierowali się do kina. Nie kupili biletów na film, ale minęli kasę i poszli prosto do przestronnej kawiarni. Opróżniła się tuż przed projekcją, tak że nie mieli kłopotów ze znalezieniem stolika, gdzie nikt nie będzie słyszał ich rozmów. Podała mu spiesznie szczegółowe informacje do przekazania ambasadzie w Dublinie. Składały się na nie głównie nazwy statków, które wpłynęły do Clyde z uszkodzeniami od bomb i torped oraz listy firm wykonujących prace naprawcze. Nie robił żadnych notatek, starając się wszystko zapamiętać. — Wujek Henry znowu wypytywał o lokalną rodzinę królewską — odpowiedział O'Rourke na jej pytanie, co słychać z drugiej strony. — Szczególnie interesuje go Królowa. Chce wiedzieć, kiedy jej pozwolą wypłynąć. Nie chce, by go minęła pierwsza publiczna audiencja. Chyba planuje jakieś specjalne atrakcje w hołdzie dla niej. — Zobaczę, co się da zrobić — obiecała. O'Rourke ujął jej dłoń. — Greto, czy ty się nad tym nie zastanawiasz? Ton jego głosu i przenikliwe spojrzenie niebieskich oczu wystraszyły ją. — Nad czym? — Nade mną. Wiesz, co do ciebie czuję. I wiesz, jaką mam opinię na temat pracy, którą oboje wykonujemy. Martwię się, że tak wiele ryzykujesz. — Co sugerujesz, Kevin? — Nic nie sugeruję. Chciałbym tylko wiedzieć. Czy myślałaś kiedyś, żeby to wszystko rzucić? Cisnąć wujka Henry'ego? — Nie mogę — bezsilnie wzruszyła ramionami. — Po prostu nie mogę. 240 — Dlaczego? — Chcesz znać powody? Nie mogę i już. Dlaczego mnie o to pytasz, Kevin? Jej oczy prosiły o odpowiedź. To, co zobaczyła, zmartwiło ją jeszcze bardziej — Bo zależy mi na tobie, Greto — odpowiedział. — Nie jest mi obojętne, co się z tobą stanie. — Za późno, żeby się teraz wycofać — powiedziała miękko. — Już za późno. Kevin... wiem, że ci zależy. Bardzo wiele to dla mnie znaczy. Ale nic nie może się zmienić w naszych stosunkach... Ja... bardzo cię lubię, Kevin. Chciałabym, żebyśmy zawsze byli przyjaciółmi... Ale nigdy nie możemy być nikim więcej. Wiesz, ja... Chciała mu powiedzieć, że istniał w jej życiu ktoś, kto miał do niej prawo. Ale przecież nie mogła. Nie mogła mu powiedzieć o Rickym bez wyznania wszystkiego, łącznie z nową obawą, która na razie była mglistą możliwością. O'Rourke wpatrywał się w nią nienawidząc faktu, że musi uważać, co do niej mówi. Nie cierpiał poczucia obowiązku, które nie pozwalało mu na szczerość. Zaczął odważnie tylko po to, by się później wycofać. Jak człowiek spacerujący po cienkim lodzie — jeden odważny krok, a potem ostrożnie do tyłu. Musiał znów ruszyć do przodu. — Greto, chcę, żebyś patrzyła na mnie tylko jak na przyjaciela, takiego, co pójdzie dla ciebie do piekła i z powrotem. Gdyby rzeczy potoczyły się źle... chcę, żebyś wiedziała, że ja się nie zmienię. Pomogę ci, jak tylko będę mógł. Gdybyś się chciała wycofać, wszystko zrozumiem. Zrobię wszystko, żeby ci pomóc. Gdybyś mnie potrzebowała, wystarczy tylko powiedzieć. Już w trakcie mówienia rozpaczał, jak nieodpowiednie są jego słowa. Wcale nie chciał użyć takich sformułowań i zupełnie nie oddawały one tego, co czuł w sercu. Były jedynie kiepskim substytutem, bo nie wyrażały tego, co chciał wyrazić. Nie przekazywały nawet w połowie tego, co chciał przekazać. Nic dziwnego, że nie była w stanie zrozumieć do końca, o co mu chodzi. W jej oczach widział czułość. Potwierdziło to jego przypuszczenia, że ona bierze jego słowa za wyznanie miłości. Ale on mówił przecież znacznie więcej. Mówił: „Jestem dla ciebie ratunkiem. Zaufaj mi, a ja cię uratuję. Jestem twoją jedyną nadzieją". Przecież 241 to właśnie jej mówił, nawet jeśli użył do tego nieodpowiednich słów. Po jej policzku spłynęła łza. — Wiem, co czujesz, Kevin — powiedziała. — To znacznie, znacznie więcej od tego, na co zasługuje. — W jej głosie pobrzmiewały emocje. — Jesteś kochanym, bardzo kochanym przyjacielem... Naprawdę. Odczytała frustrację w jego oczach jako reakcję na odrzucenie miłości, którą próbował jej wyznać. To sprawiło, że poczuła się jeszcze gorzej. — Kevin — wybuchnęła — gdybyś tylko mógł wiedzieć! Nie chcę cię zranić. Zrobiłabym wszystko, żeby cię nie zranić. — Pojedyncza łza płynąca po jej policzku zapowiadała całą powódź. On uścisnął mocniej jej dłoń. — Rozumiem, Greto. Rozumiem. Słuchaj, wcale nie chciałem cię zdenerwować. — Złapał ją za podbródek i próbował unieść do góry spuszczoną głowę i wymusić cień uśmiechu na jej twarzy. — Czy otrzymam przebaczenie? — Nie mam ci czego wybaczać, Kevin. Na pewno myślisz sobie, że jestem niemożliwa —jej słowa podkreślił ledwie słyszalny szloch. — Trzeba cię jakoś pocieszyć — powiedział. — Chodźmy gdzieś, gdzie można dostać coś znacznie mocniejszego niż to — skinął głową w kierunku pustych filiżanek po herbacie na stoliku. — No chodźmy — powiedział wstając. — Będziemy świętować Boże Narodzenie tydzień wcześniej. Po kilku ginach z tonikiem będziemy śpiewać kolędy w drodze do domu. XV. PODEJŚCIE PIERWSZE i DRUGIE Rab Guthrie gwizdał sobie Cichą noc, przechodząc przez bezludny odcinek między nabrzeżem a główną bramą. Z tyłu olbrzymi kształt „Queen Elizabeth" o masywnych kominach zdominował zimowe niebo. Blask łukowych świateł szydził wprost z wojennego zaciemnienia. 242 Rab odwrócił się, słysząc zbliżające się kroki. Podszedł do niego szef, młody Andrew Tulloch. — Podrzucić cię do domu, Rab? Mam samochód i jadę w twoją stronę. — Bardzo to miłe z pana strony. Już myślałem, że zjem bożonarodzeniową kolację o dziesiątej w nocy. — A jest coś specjalnego w karcie? Rab wykrzywił twarz w uśmiechu. — Mama kupiła dużo steku na pieczeń. Obiecała, że będzie trzymała ją dla mnie na piecu. Anglicy mają bzika na tle indyka na Boże Narodzenie, ale ja nie zamieniłbym jednej porządnej, staromodnej pieczeni na tuzin indorów. Do tego pierwszy raz mi się zdarza, że siądę do kolacji w tym dniu dopiero, kiedy czas iść do łóżka. — Tak jest, mieliśmy długi dzień — stwierdził Tulloch. — Będziemy też pracować przez cały Nowy Rok, więc nie nastawiaj się specjalnie na chodzenie od domu do domu. — Nie ma się o co bać — powiedział Rab. — „Elżunia" przede wszystkim! I zawsze tak było w przypadku Raba. Kiedy we wrześniu wybuchła wojna i prace nad Królową zostały wstrzymane, by stocznia mogła się zająć zleceniami marynarki wojennej — Rab przyjął to jak osobistą obrazę. Luksusowy transatlantyk stał nisko na liście priorytetów rządowych, bowiem istniała pilna potrzeba budowy statków wojennych. Stąd wzięło się zalecenie, by wstrzymać szalony pośpiech przy pracach nad transatlantykiem. W listopadzie decyzję' zmieniono. Ktoś gdzieś wpadł na pomysł, że przecież największy na świecie luksusowy transatlantyk może zostać największym statkiem do przewozu wojska. Zarządzono wznowienie prac pełną parą. Edie McGrath po raz pierwszy całym sercem dzieliła radość Raba. Ten uparł się, żeby wyznaczyć datę ślubu na pierwszą sobotę po zwodowaniu statku i Edie widziała już oczyma wyobraźni, jak jej małżeństwo odsuwa się w przyszłość na czas bliżej nieokreślony. Teraz, według Raba, wyglądało na to, że pójdą na spacer nawą główną najpóźniej w marcu. Jeszcze tylko trzy miesiące i „Elżunia" wypłynie ze stoczni na pełne morze. Ufna w swoją przyszłość Edie zaczęła pracować nad ślubną suknią. 243 Rab, zasiadł na wygodnym siedzeniu austina 16 należącego do Andy'ego Tullocha i zapytał: — Nadal niewiele pali, co? Tulloch przytaknął. — Prawda, do tego dostaję jeszcze ekstra rację benzyny ze względu na pracę. Gdyby nie to, dawno bym się go pozbył. Rab, czy dalej chcesz dostać tydzień urlopu, kiedy skończymy „Elżunię"? — Chyba nie ma w tym nic złego? — spytał lekko zaniepokojony Rab. Tulloch wybuchnął śmiechem. — Nie, dostaniesz ten tydzień bez problemu. Możesz umówić się na randkę z Edie gdzieś w połowie marca. Do tego czasu „Elżunia" musi opuścić stocznię ze względu na wysokość przypływu. Nie zapomnij mi wysłać zaproszenia na wesele. Bardzo chcę zobaczyć, jak cię prowadzą na rzeź jak owieczkę. — Nie trzeba mnie prowadzić, sam pójdę. — Zawsze się tak mówi — stwierdził Tulloch. — Rat), do tego czasu na pewno zapracujesz na ten krótki urlop. Będziemy musieli pracować po godzinach, jeśli „Elżunia" ma wypłynąć w porę. — Ciekaw jestem, jak jej się powiedzie? — Rab przejmował się losami transatlantyku po opuszczeniu przez niego opiekuńczego Clydeside. Wykazywał troskę niemal rodzicielską, przejmował się jak ojciec, co stanie się z jego nieopierzonym dzieckiem nagle wypuszczonym na szerokie i niekoniecznie przyjazne wody tego świata. — Można się założyć o każde pieniądze, że Szwaby rzucą się na nią zaraz, jak minie Taił o'the Bank — rzekł Tulloch, a jego przepowiednia nie sprawiła Rabowi żadnej radości. — Nie będzie pływać w konwojach i nie będzie miała ochrony. Żaden statek nie dotrzyma jej kroku. Na pocieszenie — U-booty też nie. Zostawi wszystkich z tyłu w okamgnieniu. — Po pierwsze musi wyjść na pełne morze — orzekł Rab. — Rozmawiałem z kolegą z Girvan, który opowiadał, że wyrzuciło go z łóżka, kiedy niszczyciele rzucały bomby głębinowe na wysokości Ailsa Craig. Wcale bym nie był zaskoczony, gdyby Niemiaszki trzymali cały czas U-booty w zatoce Firth, czekając tylko na pojawienie się „Elżuni". — Może masz rację — powiedział Tulloch, puszczając mimo uszu niezgrabności gramatyczne wypowiedzi Raba. Wiedział, o co 244 mu chodzi. Sam też martwił się o wielki statek. Co się z nim stanie po wyjściu z Clyde? Dwaj mieszkańcy Clydeside martwiliby się zapewne jeszcze bardziej wiedząc, że Niemcy mieli gotowy plan, by nie pozwolić „Królowej Elżbiecie" kiedykolwiek wypłynąć na morze. „Operacja Trójząb" weszła w kolejne stadium, kiedy po modyfikacjach „U 32" wpłynął przez Kanał Kiloński do basenu Morza Bałtyckiego, by przejść stosowne próby. Dwa tygodnie przed Bożym Narodzeniem powrócił do Wilhelmshaven, gdzie rozpoczęto ładowanie nowych min magnetycznych do dziobowych wyrzutni. Prace były w toku, a Buchel wraz z załogą otrzymali krótkie przepustki. 27 grudnia „U 32" był gotowy do wyjścia w morze. Szarym świtem następnego dnia wypłynął biorąc kurs na Clyde. Buchel z całego serca żałował, że nie potrafi wzbudzić w sobie entuzjazmu do „Operacji Trójząb", jaki mieli Oestler i von Dresky. Im przecież łatwiej, myślał. To nie im w końcu miał przypaść ten przepyszny „pierwszy kąsek", rzucony jak ochłap przez komandora. Ładny mi kąsek! Składanie jaj w całym ujściu rzecznym, jak pieprzony żółw mechaniczny w przedwczesnym porodzie! Miał dość rozstawiania min już po pierwszych tygodniach wojny. Założył dwanaście w kanale Bristol na wysokości Scarweather i odetchnął z ulgą, kiedy się wreszcie ich pozbył. Po złożeniu jaj, „U 32" stawał się znowu jednostką bojową. Na południe od Irlandii załoga zdobyła swój pierwszy skalp. Zatrzymali trampa, który okazał się brytyjskim „Kensington Court". Załatwiono go jedną torpedą. W drodze powrotnej do Wilhelmshaven Buchel zatrzymał jeszcze pięć statków: duński, dwa norweskie, jeden fiński i jeden szwedzki. Pozwolił wszystkim płynąć dalej z wyjątkiem norweskiego statku „Jern". Ten płynął do Northfleet z ładunkiem celulozy. Kazał norweskiej załodze przesiąść się do łodzi ratunkowych i zatopił ich statek ładunkami wybuchowymi. Najgorszy moment patrolu nastąpił, kiedy „U 32" dostrzegł samolot brytyjski. Płynęli wtedy na głębokości peryskopowej. Pierwszym ostrzeżeniem była bomba głębinowa eksplodująca w morzu tuż przy nich. Samolot zrzucił jeszcze dwie, zanim „U 32" zdołał uciec na większą głębokość. Nie ponieśli żadnych strat, ale 245 uniknęli ich ledwie o włos. Buchel na samą myśl o tym wydarzeniu nadal oblewał się zimnym potem. Po powrocie został oznaczony Krzyżem Żelaznym Drugiej Klasy. No cóż, ta przejażdżka do Clyde powinna przynieść chyba coś lepszego. Nie zamierzał tracić czasu i zabawiać się długo tymi minami. W najlepszym razie stanowiły broń typu „chybił trafił". Szansę, że wpadnie na nie okręt wojenny były dokładnie takie same jak te, że zatopią pięćdziesięciotonowy statek przybrzeżny — po prostu nie dawały żadnych gwarancji. Były swoistym biletem loteryjnym. Więc nie będzie się bawił, tylko złoży te jaja szybciej niż kura cierpiąca na dyzenterię i spróbuje wyruszyć w górę rzeki Clyde, żeby zmierzyć się z „Hoodem" czy innymi okrętami wojennymi, które Prien wypłoszył ze Scapa. W końcu Prien nie ma monopolu na chwałę. I on, Buchel, postara się to udowodnić. Szczęście Paula Buchela miało przyjść szybko i tak samo szybko go opuścić. Po uniknięciu ataku z powietrza na Morzu Północnym, opłynął szerokim łukiem Hebrydy i wpłynął do ujścia Clyde tuż przed świtem piątego dnia 1940 roku. W ciągu dnia „U 32" leżał w zanurzeniu na dnie Kilbrannan Sound aż do momentu, kiedy powietrze wewnątrz stało się nie do zniesienia. Potem pod osłoną nocy Buchel doprowadził swego „U 32" w zasięg wzroku cumowiska w zatoce Rothesay. W zatoce stały na kotwicy niesłychanie kuszące cele, ale Buchel zamiast torped miał w wyrzutniach miny. Pozostało mu jedynie frustrujące przyglądanie się przez peryskop. Luksus obserwacji potencjalnych celów nie trwał zbyt długo. W tym samym momencie, gdy zauważył, że statki na cumowisku zaczynają płynąć w jego kierunku, hydrofony złapały intensywne dźwięki dochodzące ze wschodu. Trzy okręty z Clyde płynęły wprost na niego. Każda kolejna sekunda wyczekiwania niosła pewność, że go wykryją i zniszczą. Popłynął na południe przeklinając miny w dziobowych wyrzutniach. Zignorował rozkaz zaminowania zatoki Rothesay — przekonany, że musiał go wydać kompletny szaleniec — i postawił pięć z nich między wybrzeżem Ayrshire a wielką skałą znaną pod nazwą Ailsa Craig, zanim działania jego łodzi podwodnej przerwał statek patrolowy. Rozkazy Buchela przewidywały takie rozwiązanie. Gdy- 246 by Clyde okazała się niemożliwa do penetracji, miał postawić miny na wysokości Aberdeen na wschodnim wybrzeżu Szkocji. Buchel wziął kurs na północ i odpłynął z rejonu Clyde. Na Atlantyku natrafili na sztorm. W okolicy wyspy St. Kilda spotkali pojedynczy statek handlowy. Buchel zaryzykował wystrzelenie jednej torpedy, ale w tych warunkach pogodowych prawidłowe namierzenie celu było tak proste jak łapanie komara za nos w rękawicach bokserskich. Torpeda minęła cel i Buchel nie chciał marnować innej. Już na Morzu Północnym, przy nieco lepszej pogodzie, zauważyli kolejny statek, ale zmarnowali następną torpedę. Przy takich warunkach na morzu, w sezonie o najgorszej pogodzie, Buchel nie widział żadnej szansy na umiejscowienie pozostałych min na wysokości miasta Aberdeen. Wziął kurs na Wilhelmshaven zdecydowany przyjąć powitanie, które go tam czekało. Jego powrót do bazy nie przypominał w najmniejszym stopniu powitania, które zgotowano Prienowi. „U 32", zniszczony i pordzewiały, bez fanfar wszedł chyłkiem do portu. Korvettenkapitan Paul Buchel zszedł na ląd, by złożyć raport, że jego zdaniem penetracja Clyde jest absolutnie wykluczona i może być tylko marzeniem. Pozbawiono go dowództwa, a na jego miejsce awansowano pierwszego oficera łodzi. Młody Max Schiller dołączył do kolejki marynarzy stojących przed magazynem. Każdy trzymał pod pachą blaszane pudełko. Wszyscy byli członkami załogi „U 33", a ostatnie zarządzenie z komendy Eskadry Saltswedel nasunęło im raczej smutne skojarzenia. Uprzednio, przed wyruszeniem na wojenny patrol, zostawiali rzeczy osobiste-nie zabierane z sobą na morze w magazynach bazy. •Nowy rozkaz wprowadził inny system. Każdy otrzymał blaszane pudełko, do którego miał zapakować osobiste rzeczy wraz z testamentem wskazującym, komu należało je przesłać na wypadek, gdyby marynarz nie powrócił z patrolu. Schiller oddał swoje pudełko. Magazynier oznaczył je i położył na półce w równiutkim rządku obok innych. Widok pudeł poukładanych rządkiem jak blaszane trumny spowodował, że wyobraźnia 247 zaczęła podsuwać dziwne obrazy. Schillerowi stanęła przed oczami matka w Schoneberg odbierająca w drzwiach takie właśnie pudełko. Zmusił się, by myśleć o czymś innym. — Uszy do góry, chłopaczku — rzucił jakiś głos, kiedy Max wyszedł z magazynu. Odwrócił się i zobaczył sternika Ernsta Masancka, twardziela o najdłuższym stażu na „U 33". — Ktoś ma niezłe poczucie humoru, co? — powiedział wskazując kciukiem na zakręconą kolejkę przed drzwiami. — Dowódca eskadry miałby się z pyszna, gdyby ktoś podał jego nazwisko i adres jako najbliższego krewnego i przesłał mu pudełko z brudnymi skarpetkami. Schiller lubił sternika. Był najwyżej notowany na „U 33" i świetnie znał się na swojej robocie. Poza tym był człowiekiem o najbardziej niezależnym sposobie myślenia w całej marynarce wojennej. Jeszcze się nie narodził oficer, który potrafiłby go zgnoić, a mimo to nigdy nie przekraczał granic wyznaczonych obowiązującą dyscypliną. Nawet Seeler, budzący powszechny strach główny mechanik, nie potrafił sobie z nim poradzić. Kłujący sarkazm Seelera rozbijał się o ścianę spojrzenia Masancka, które mówiło, że on i tak wie, jak jest naprawdę. Przypominało to nieco próbę przebicia stalowego pancerza przy pomocy kulek z waty. — Udała ci się przepustka, chłopaczku? — spytał Masanck z błyskiem w oku. — Założę się, że ten mundurek wykonał swoje zadanie w Schoneberg. Pewnie wkładałeś nożyk do innej pochewki każdej kolejnej nocy, co? Schiller oblał się rumieńcem. Jeśli chodzi o dziewczyny, był bardzo wstydliwy, ale dawno temu przekonał się, że ze wstydliwych kpi się niemiłosiernie w marynarce. — Nie mogę narzekać — powiedział z uśmieszkiem i zmienił temat. — Czy wiadomo, gdzie tym razem się wybieramy? — Nie, chłopaczku. Jak tam dopłyniemy, to się dowiemy. Nie mogę powiedzieć, żebym czekał na ten wyjazd z niecierpliwością. Widziałem, jak ładują te pieprzone miny magnetyczne i powiedziałem sobie: „Ernst, jeśli kiedykolwiek masz się pośliznąć i złamać nogę, to najlepiej teraz. Trzy albo cztery tygodnie w szpitalu z paroma jasnowłosymi pielęgniareczkami, które trzymają cię za rączkę, to dużo lepsza zabawa niż szlajanie się po Morzu Północnym w zimie, z ośmioma minami w pysku zamiast torped". 248 — Kiedy wrócił „U 32", wyładowali z niego trzy miny — stwierdził trzeźwo Schiller. — Widział je pan? — Jasne, że je widziałem, chłopaczku. I to niedobra wiadomość. Pewnie poślą nas tam, gdzie oni nie dali rady. — Spytałem torpedowca z „U 32", co zrobili, ale powiedział mi, żebym się odpieprzył. Założę się, że kazali im trzymać język za zębami. — Nie ma się co zakładać! — orzekł Macanek. — Coś im nie poszło, to pewne. Poleciał ich kapitan. Żal[ mi człowieka. Niezły gość. Dużo bardziej ludzki niż wielu innych znanych mi oficerów. Ale nie ma się co martwić, chłopaczku. Von Dresky jest całkiem w porządku. — Czy musi pan mówić do mnie „chłopaczku"? — z żalem zapytał Schiller. — Dostałem już za swoje od instruktorów w Brake. Masanck przyjrzał się chłopakowi uważnie. — Miałeś cholerne szczęście, jeśli tylko tak cię nazywali! — Uśmiechnął się do chłopaka. — Stale zapominam, że jesteś teraz starszym marynarzem. Ale — pogroził mu palcem — dalej jesteś niemowlęciem na tej łajbie! Chodź, chłopaczku, postawię ci piwo. Wypłynęli następnego dnia, 5 lutego. Ku wielkiemu zaskoczeniu załogi „U 33", żegnano ich bardzo uroczyście. Ponad stu oficerów z bazy zebrało się na nabrzeżu tego potwornie zimnego ranka. Następnie zajechała limuzyna, z której wysiadł sam „Lew", komandor Doenitz. Przywitano go wedle ceremoniału. Potem von Dresky poszedł spotkać się z komandorem. Rozmawiali jakieś pięć minut i kapitan U-boota powrócił na mostek. Kiedy wchodził po trapie, komandor machnął ręką na pożegnanie i zawołał: — Powodzenia, Hanchen. Użycie przezwiska von Dresky'ego wywarło na wszystkich wielkie wrażenie. Chwilę później wyruszyli w eskorcie lodołamaczy. O zmroku dotarli do Helgolandu poza rejon skuty lodem. Załoga z lądu zdjęła specjalne tarcze z dziobowych wyrzutni, ochraniające ładunek min magnetycznych. Kiedy „U 33" wziął kurs na Morze Północne, kapitan von Dresky zwrócił się przez głośniki do wszystkich członków załogi. Miał im coś do powiedzenia. 249 — Wiem, że było dużo spekulacji, gdzie i po co płyniemy — zaczął — więc od razu chcę coś wyjaśnić. Na pewno nie płyniemy na Tahiti, żeby sternik Masanck mógł poderwać dziewczynę w sukience z trawy. — Zostało to przyjęte wielkim śmiechem i kilkoma grubymi dowcipami, które sternik przyjął wyrozumiale. — Ta plotka — kontynuował von Dresky — wcale nie jest bardziej szalona niż niejedne, które do mnie dotarły. Czas plotek właśnie się skończył. Powiem wam dokładnie, dokąd płyniemy i z jakim zadaniem do wykonania. Mogę wam obiecać tylko jedną rzecz — nie będzie to piknik! Celem jest rzeka Clyde w zachodniej Szkocji. Tam właśnie Brytole chowają swoje największe okręty od czasu, gdy kapitan Prien przedostał się do Scapa Flow i zatopił „Royal Oak". Wielu z was widziało powrót „U 32". Cóż, próbował dokonać tego, co teraz jest naszym zadaniem, ale nie całkiem się udało. Jego kapitan — mój dobry kolega — zrobił, co mógł, ale... to nie wystarczyło. Twierdzi, że penetracja Clyde jest niemożliwa. Wy i ja spróbujemy udowodnić, że nie ma racji. Mamy rozkaz rozmieścić miny w górze rzeki. Następnie przejdziemy przez zaporę, płynąc za przekraczającym ją statkiem albo ją przerywając. Nasz wyczyn sprawi, że atak „U 47" na Scapa Flow będzie wyglądał tylko jak ćwiczebne zadanie. Potrzeba nam mocnych nerwów i nieco odwagi. Wiem, że potrafimy to zrobić i chciałbym, żebyście wszyscy mieli to przekonanie. „U 33" poradzi sobie z zadaniem. „U 33" zadanie wykona. To wszystko. „U 33" zostawił lody Helgolandu za sobą i rozpoczął długą podróż na północ wokół Szetlandów do Atlantyku. Na obszarze między Wyspami Owczymi a Szetlandami ostrożne podejście von Dresky'ego od strony wschodniej okazało się w pełni uzasadnione. Dwa brytyjskie okręty patrolowały odcinek z północy na południe jak policjanci w rewirze. Von Dresky wyczekał, aż każdy z nich znajdzie się na przeciwnym biegunie odcinka i szybko wszedł w środek, dostając się na otwarte wody Atlantyku. Następnie, gardząc bezpieczniejszym kursem na południe, czyli od zachodniej strony Hebrydów, zdecydował się na nocne przejście przesmykiem między Małymi a Wielkimi Hebrydami. Świtem „U 33" znalazł się na południe od Tiree na spokojnym 250 morzu, we mgle. Von Dresky uśmiechnął się na widok mgły. Dokładnie takiej zasłony potrzebował. Płynął w wynurzeniu i zmienił kurs, by przejść obok zachodniego cypla wyspy Islay. Pomimo wilgotności i zimna, płynięcie połową prędkości po powierzchni było znacznie lepsze, niż całą na głębokości peryskopowej. Donald McNeill i jego brat Lachlan łowili ryby w motorowej dinghy o pięć mil na zachód od Islay, kiedy usłyszeli łódź podwodną. Hałas dobiegał na początku jak bicie serca z oddali, a zbliżał się już jako głośne stukanie. Ich łódka dryfowała z wyłączonym silnikiem. Jeden siedział na dziobie, drugi na rufie. Spojrzeli na siebie zaniepokojeni, kiedy dźwięki silnika doszły ich coraz wyraźniej. — Nie wiem, co to jest, Lachie — powiedział Donald — ale sądząc z odgłosów może płynąć prosto na nas. Lepiej zapuść silnik, bo może nam przyjdzie prędko stąd uciekać. Młodszego z braci nie trzeba było długo prosić. Pochylił się nad ośmiokonnym silnikiem i zaczął przy nim majstrować. Mocował się przez chwilę, a silnik parsknął i po chwili zgasł. Druga i trzecia próba także skończyła się niepowodzeniem. — Skurwiel, znowu się stawia — mruknął do brata. Odgłosy niewidocznego statku były tuż tuż. — Na Boga, Lachie, patrz! Przestrach w głosie brata sprawił, że Lachie natychmiast obejrzał się w kierunku przez niego wskazanym. Zdziwiony aż potknął się o ławkę wioślarską. Nigdy w życiu nie widział czegoś podobnego. Zdawało się, że przed oczami przesuwają mu się klatki filmu — grupa mężczyzn ustawiona wysoko na czymś, co przypominało rydwan bez kół, przesuwała się obok niego. Kadłub i pokład U-boota były całkiem niewidoczne w gęstej mgle. Dostrzegalna była jedynie góra wieżyczki obserwacyjnej, na której widzieli jak na dłoni dwóch oficerów i dwóch marynarzy. Marynarze mieli na sobie te śmieszne niemieckie czapki, a na nakryciach głów oficerów widać było wyraźnie insygnia. Zaistnieli tylko przez moment i zaraz zniknęli we mgle. Jakby pojawili się tylko w wyobraźni. Ale byli naprawdę. We mgle niósł się dźwięk potężnych dieslowskich silników 251 Bracia popatrzyli na siebie, jakby zobaczyli ducha. Tyle że obaj wiedzieli, że to wcale nie zjawa. Obaj byli pewni, że właśnie zobaczyli niemieckiego U-boota. W głowach zaświtała im ta sama myśl. Im szybciej brytyjska marynarka dowie się o jego obecności na tych wodach, tym lepiej. Tym razem silnik motorówki zaskoczył za pierwszym pociągnięciem. Poranna bryza rozpędziła mgłę. Von Dresky rozkazał zanurzenie. W południe „U 33" sięgnął Muli of Kintyre i płynął na połu-dniowy-wschód na głębokości czterdziestu metrów. O trzeciej po południu, nadal w zanurzeniu, wziął kurs, który po sześciu godzinach doprowadziłby go do Ailsa Craig, olbrzymiej skały przy wybrzeżu Ayrshire, znanej pokoleniom marynarzy jako „Paddy's Milestone". O szóstej von Dresky rozkazał wynurzenie, by nabrać świeżego powietrza i naładować akumulatory. Trzymał się na zachód od głównych szlaków morskich, odkładając moment podejścia do Clyde. Chciał, by atak nastąpił we wczesnych godzinach porannych. Uważał, że Paul Buchel dopłynął do celu zbyt wcześnie i nie chciał popełnić jego pomyłki. O dziesiątej przez radio nadeszły wieczorne harmonogramy z Wil-helmshaven. Von Dresky przejrzał je dokładnie i poszedł do sterowni. Szykowała się długa noc. — Jaką mamy pozycję? — zapytał nawigatora. — Około dwadzieścia pięć mil na zachód od Ailsa Craig, panie kapitanie — zabrzmiała odpowiedź. — Jaki kurs, żeby minąć wyspę o milę na północ? Nastąpił moment ciszy, kiedy nawigator mierzył na mapach. — Zero-siedem-jeden stopni, panie kapitanie. — Dziękuję. Von Dresky mierzył tak, by znaleźć się na północ od Ailsa Craig o dwunastej w nocy. To pozostawiało mu jeszcze dobre siedem godzin ciemności na działanie. Powinno wystarczyć. — Cała naprzód. Kurs zero-siedem-jeden — rozkazał sterowni. Noc była czarna jak atrament, a lekki północny wiatr wiał takim 252 mrozem, jakby ktoś na Arktyce zapomniał zamknąć za sobą drzwi. Von Dresky zebrał się w sobie. No to zaczynamy, pomyślał. Pierwszy przystanek — Clyde! Marynarz na dziobowej czujce okrętu HMS „Gleaner" trzepał rękami po ciele, żeby się rozgrzać. Jeszcze pół godziny temu leżał sobie wygodnie w ciepłej koi. Teraz zastanawiał się, czy kiedykolwiek będzie mu ciepło. Dopiero pięć minut temu rozpoczął wachtę — o północy — i już czuł, że przemarzł do szpiku kości. „Gleaner" wykonywał swój monotonny patrol po trójkącie, jako część obrony przeciw łodziom podwodnym u ujścia Clyde. Zaczynał od Pladda, małej wyspy niedaleko od cypla Arran. Następnie płynął na południe do pobliskiej Ailsa Craig, po czym robił ostry zwrot przez prawą burtę i po podstawie trójkąta dopływał do wyspy Sanda. Trzeci bok trójkąta prowadził po przeciwprostokątnej do punktu wyjścia na Pladda. Następnie nudna procedura rozpoczynała się na nowo. Z odległości pięciu mil hydrofony „U 33" płynącego w wynurzeniu zarejestrowały odgłosy silnika „Gleanera". Von Dresky nakazał zwrot na lewą burtę. Nadal jednak hydrofony rejestrowały odgłosy statku. Dopiero kiedy zawrócił i popłynął na południe, dźwięki zniknęły. Zmarnowano drogocenny czas. Von Dresky zatoczył koło i rozpoczął kolejną próbę wkroczenia do ujścia przy Ailsa Craig. W pozycji siedmiu mil od Ailsa Craig operator hydrofonu doniósł po raz kolejny o odgłosach silnika z dużej odległości. Drugi raz nie mogli już zawrócić. Von Dresky postanowił stawić czoło niebezpieczeństwu na powierzchni. „Gleaner" patrolował kolejny odcinek trasy płynąc na południe. Operator hydrofonu wyprostował się na krześle, kiedy w słuchawkach odezwały się głośne dźwięki. Natychmiast chwycił za telefon łączący z mostkiem kapitańskim. — Hydrofon zjawisko zielony czterdzieści-pięć, sir — zameldował. Na mostku „Gleanera" oficer wachtowy wpatrzył się w dal po lewej burcie. Niczego nie dostrzegł. Zapytał czujki. Niczego nie widzieli. Telefon zadzwonił po raz kolejny. Zgłosił się ponownie operator hydrofonu. ' '253 — Coraz wyraźniej, sir. Kurs zero-osiem-pięć stopni. Oficer wachtowy zawiadomił kapitana. Ten zjawił się na mostku w parę sekund. — Pogotowie bojowe na wszystkich stanowiskach — zarządził. — Załogi do działek. Pełna gotowość bomb głębinowych. Na okręcie rozległy się dzwonki alarmowe, a kapitan rozkazał obsłudze azdyku nadać sygnał hydrolokacyjny w rejonie pięciu punktów po obu stronach dziobu. Nadeszły jednocześnie dwa meldunki — brak kontaktu hydrolokacyjnego i zawiadomienie o gotowości załóg obsługujących działka i wyrzutnie bomb głębinowych. Załoga hydrofonu zameldowała, że nieznany obiekt znajduje się dokładnie na kursie okrętu. Kapitan „Gleanera" po chwili zastanowienia rozkazał marynarzowi sygnałowemu oświetlić pole przed dziobem dwunastocalowym reflektorem. Promień reflektora zatoczył wolno łuk od prawej do lewej burty. Kiedy światło powoli przeszło przez dziób na prawą burtę, wszyscy na mostku zobaczyli wyraźnie, jak znika pod wodą kiosk i peryskop łodzi podwodnej. Von Dresky nakazał zanurzenie. Na pokładzie „U 33" wszystkim zamarły na moment serca, kiedy nagle rozbłysło światło z odległości mniejszej niż jedna mila. Zdawało się, że noc na mostku łodzi podwodnej zmieniła się nagle w dzień. Dopiero po chwili zorientowali się, że promień wolno się przesuwa i zbliża do nich. Mieli więc niewielką szansę, że zdążą się zanurzyć i pozostaną niezauważeni. — Zanurzenie! Wszyscy z pokładu! — ryknął von Dresky do tuby głosowej. Załoga obsługująca ster głębokościowy z pasją wykonywała swoje zadanie, kiedy von Dresky dotarł do sterowni. Przy zbyt raptownym zanurzaniu istniało zawsze niebezpieczeństwo, że za duży kąt nachylenia może wynieść rufę ponad powierzchnię, tak że śruba będzie młóciła jedynie powietrze, co opóźni operację zanurzenia. Załoga „U 33" znała się na swojej robocie. Łódź szybko zanurzyła się na głębokość czterdziestu metrów, kiedy w jej wnętrze wdarło się metaliczne pikanie. Pik... pik... pik... Dźwięk powtarzał się w regularnych interwałach. Następnie przerwy stały się coraz krótsze. Pik., pik., pik.. 254 A potem, pik, pik, pik, piiiiik, które przeszło w,' jeden piskliwy, nieprzerwany sygnał. Na ten dźwięk nałożył się drugi. Łomoczący, nieustanny odgłos pracujących śrub. Coraz bliższy, bliższy i bliższy aż zdawało się, że musi przedostać się przez komorę ciśnieniową i z hukiem wedrzeć do ich zamkniętego,, klaustrofobicz-nego świata. Czekali. Nerwy napięte strachem jak postronki w oczekiwaniu szoku eksplodujących wasserbomben, bomb głębinowych, które jak wiedzieli, nadejść musiały. W tym samym momencie, kiedy reflektor oświetlił znikającą wieżyczkę łodzi podwodnej, kapitan „Gleanera" ryknął do sternika „Ster lewo na burtę". Okręt szybko zareagował na ster, zmniejszając odległość od zanurzającego się U-boota. — Pół naprzód — padł rozkaz, kiedy "Gleam" dokonał zwrotu. —Kurs zero-pięć-zero stopni. —Kapitan zbyt szybko dokonując obliczeń. Zbyt szybko, a przecież dokonywał ... marszczył brwi płyniemy obok ofiary. Zbyt wolno, może nam umknie. Więc trzeba wypośrodkować. — Ustawić ster na kurs zero-pięć-zero. Tak trzymać. — Wyraźny kontakt na azdyku prawie dokładnie od dziobu — zameldował oficer wachtowy. — Stale rośnie. Napięta twarz kapitana nie zdradzała niczym ogarniającej go satysfakcji. Zadrgał mu jedynie kącik ust. „Gleaner" wziął kurs niemal identyczny z linią łodzi podwodnej. Za kil! kiedy znajdą się tuż nad nią. — Połączyć mnie z obsługą bomb głębinowych /-— rozkazał oficerowi wachtowemu. Młody podporucznik złapał za telefon. Został odebrany natychmiast przez marynarza na rufie. — Obsługa bomb na linii, sir — zameldował oficer wachtowy. — Przygotowanie do zrzucenia dwóch ze ślizgów i dwóch z wyrzutni — rozkazał kapitan. Podał dokładne namiary. Bomby ze ślizgów — na głębokość czterdziestu metrów-. Z wyrzutni — na sześćdziesiąt. Rozkazy natychmiast przekazano na rufę. Chwilę później marynarz z rufy zameldował, że ślizgi i Wyrzutnie gotowe. Następnie przyszedł meldunek z azdyku: — „Zjawisko Dopplera! \ 255 Zjawisko Dopplrera! Mamy natychmiastowe echo!". — Kapitan zerknął na fosforyzującą tarczę zegarka. Zobaczyli zanurzającą się łódź podwodną za dwie trzecia. Teraz była 03.16. — Atak ze ślizgów i wyrzutni! Od rufy rozległ się podwójny ostry huk, kiedy wyrzutnie na rufie i prawej burcie wystrzeliły śmiercionośne ładunki. Zadzwonił telefon na mostku. Odebrał oficer wachtowy. — Obsługa ślizgów melduje, że jedna bomba zawiesiła się, sir — przekazał kapitanowi. Bomba głębinowa na ślizgu prawej burty nie zjechała po prowadnicach do końca. Atak czterema ładunkami ograniczył się do trzech. Przerażające crescendo pikających dźwięków na „U 33" raptownie się urwało zastąpione wybuchem bomb głębinowych z „Gleanera" o jakieś dwadzieścia pięć stóp od kadłuba U-boota. W powstałym „trzęsieniu wód" olbrzymie masy odrzucone z centrum wybuchu napierały z potvornym ciśnieniem. 700-tonowym U-bootem miotało jak zabawką Odrzuciło go jak rzuconą do wody mielonej kołem młyńskim, raptownie i kolejne masy wody miotały nim z wulkaniczną drapieżnością. Eksplozje bomb z wyrzutni „Gleanera" zdecydowanie zwiększyły koszmar wirujących mas wody. „U 33" poszedł na dno i legł na jednym boku. Potężny wstrząs stał się jeszcze bardziej przerażający wewnątrz U-boota ze względu na natychmiastową awarię wszystkich świateł. Ludźmi rzucało jak piłką, jedni wpadali na drugich, nic nie widzący i przerażeni w zamkniętej przestrzeni; pękały z trzaskiem urządzenia, a woda tryskała z setek otworów albo pojawiała się nagle pod stopami. Wszędzie roznosił się smród ropy. Kakofonia dźwięków ogłuszała: syczenie pary, krzyk ludzi w agonii, błagania o pomoc i wrzaski przerażenia, odgłosy pękających nitów przypominające strzelanie z karabinu maszynowego. Ze sterowni rozległ się głos von Dresky'ego — absurdalnie silny i łagodny — nawołujący do zachowania spokoju. Włączyło się oświetlenie awaryjne, które miało ukazać rozmiar szkód. Von Dresky kazał podać, jakie mają uszkodzenia i ilu rannych. 256 Doniesienia nie napawały zbytnim optymizmem. Główne silniki nie zostały poważnie uszkodzone, ale pomocnicza maszyneria nie nadawała się do użytku i wymagała poważnych napraw. Przecieki wyglądały źle, ale nie były zbyt duże. Komory ciśnieniowe jakoś się trzymały. Natomiast nikt nie mógł przewidzieć, czy wytrzymają kolejne uderzenie. Poważny kłopot stanowiły także miny w dziobowych wyrzutniach. Von Dresky wydał rozkaz, by się ich pozbyć. Seeler zameldował, że nie da się ich ruszyć. Wypaczenia spowodowane wybuchem sprawiły, że śmiercionośny ładunek „U 33" zaklinował się na amen. — Jakie rozkazy, herr kapitan? — spytał ponuro Seeler. — Teraz nie mamy już wyboru — stwierdził von Dresky. — Musimy tu przesiedzieć. Więc siedźmy i módlmy się, żeby niszczyciel Brytoli nas nie znalazł. Zarządził absolutną ciszę w łodzi i zaczęło się czekanie. Każda sekunda zdawała się godziną. Każda minuta całym życiem. W innych warunkach i w innym miejscu ich czekanie okazałoby się krótkie. Dokładnie o 03.40 ciszę przerwało metaliczne pikanie. Azdyk „Gleanera" złapał znowu kontakt. Na mostku „Gleanera" kapitan przyjął meldunek o złapaniu kontaktu przez azdyk bez emocji. Opadło jednak napięcie, które odczuwał przez dwadzieścia cztery minuty od momentu, kiedy stracili kontakt z łodzią podwodną. Kapitan zarządził zmianę kursu, by zbliżyć się do obiektu ataku. Dwa następne meldunki z azdyku nie przyniosły żadnych zmian w położeniu obiektu. Leżał wprost na ich kursie. Na pewno bez ruchu. Kapitan zarządził przygotowanie nowego ładunku bomb głębinowych z rozkazem zrzucenia ich na głębokość czterdziestu metrów. O 03.53 wydał rozkaz ataku. Natychmiast po zrzuceniu bomb, które zniknęły w czarnej wodzie, nakazał zwrot przez lewą burtę, tak że „Gleaner" obrócił się niemal w miejscu. Okręt zatoczył tak niewielkie koło, że znalazł się dziobem na górach wody, które zostały wyrzucone siłą wybuchu bomb głębinowych. Chwilę później nadszedł meldunek potwierdzający, jak niebezpiecznie blisko znajdował się „Gleaner" od centrum wybuchu. Z pomieszczenia hydrolokatora akustycznego zameldowano, że azdyk przestał działać. Wybuch bomb głębinowych zniszczył całkowicie 257 delikatny sprzęt elektroniczny, poprzez który transmitowano i otrzymywano impuls lokalizujący cele podwodne. „Gleaner" pozbawił się w ten sposób możliwości dalszego poszukiwania łodzi podwodnej. Drugi atak uniósł „U 33" z dna morza i cisnął go o nie ponownie. Części wyposażenia wnętrza zagrzechotały i odpadając siały pękającymi nitami jak kulami z karabinu. Gdyby bomby zostały posłane na większą głębokość, z pewnością zgruchotałyby U-boota, tak jak młot parowy blaszaną puszkę pakowaną w podciśnieniu. Przy tym ataku ciśnienie wywołane wybuchem szukało każdej dziurki po nicie i każdego pęknięcia w kadłubie i wyciągało z łodzi powietrze jak monstrualny odkurzacz. Załodze „U 33" zdawało się, że wybuch wysysa z ich ciał niezbędne do życia powietrze. Czuli, jak serca pracują mocniej, by wspomóc obolałe płuca. W sterowni wszystkie oczy zwróciły się na von Dresky'ego. I wszystkie zadawały to samo pytanie. Czy potrafi sprawić cud, którego tak bardzo im teraz trzeba? Z pewnością nie odpowiedziałby jednak na tak postawione pytanie. Wybór był ograniczony i w praktyce miał jedynie dwie możliwości. Mogli pozostać na dnie i czekać, licząc na szczęście. Ale za kilka minut myśliwy znów ich odszuka i sprawi łaźnię kolejną porcją wasserbomben. Jeśli tak, skończy się czekanie i nadzieja. Zostaną w grobowcu morza na zawsze. Alternatywą było wyjście na powierzchnię i próba ucieczki. „U 33" w zanurzeniu nie miał żadnych szans. Brakowało powietrza. Oddychanie już graniczyło z bólem. Właściwie nie mieli wyboru — istniała tylko jedna opcja. Wypłynąć albo umrzeć na dnie. — Przygotowanie do wynurzenia — rozkazał. Nie wydał jednak rozkazu do wynurzenia. Wcześniej musiał zająć się czymś innym. Nienawidził nawet myśli o tym, ale wiedział, że nie ma wyjścia. Cokolwiek zdarzy się na powierzchni, miał obowiązek zapobiec jednej ewentualności. Musiał upewnić się, że łódź nie wpadnie w ręce wroga. Z ciężkim sercem oddelegował dwóch ludzi do założenia ładun- 258 ków wybuchowych i lontów w kabinie radiooperacyjnej. Dwóch innych posłał w takim samym celu na dziób, by założyli ładunki w pobliżu wyrzutni. Uciekały kolejne cenne minuty, które mógł wykorzystać na uratowanie łodzi i przyspieszenie ucieczki. Podoficer o ponurej twarzy zameldował: — Założono ładunki wybuchowe. Czy są dalsze rozkazy, panie kapitanie? — Niech ktoś ich przypilnuje. Czekajcie na mój rozkaz. — Tak jest, herr kapitan. Von Dresky ostatni raz rozejrzał się po sterowni. Czekali wszyscy. Kapitan „Gleanera" przyjął wiadomość, że azdyk przestał działać z takim samym spokojem jak całe to polowanie. Niepomyślny meldunek nie ograniczył się do awarii hydrolokatora akustycznego — żyrokompas był z pewnością rozregulowany od momentu, kiedy wybuchy bomb przechyliły okręt na bok i zakołysały nim z furią. Dodatkowo, choć tym razem bez specjalnego powodu, nie funkcjonowało radio. Przed wojną „Gleaner" był okrętem badawczym Marynarki Królewskiej. W tamtych czasach dowodził nim ten sam człowiek, który dziś z takim spokojem kierował polowaniem na „U 33". Miał za sobą doświadczenie wielu lat prac badawczych na oceanach, nanoszenie głębokości i odszukiwanie wraków. Teraz sięgnął po tę wiedzę, by odnaleźć zdobycz, która, jak wiedział, leżała nieruchomo na dnie. Jednym z oczywistych sposobów było użycie kosztownego sprzętu elektronicznego, stojącego tuż za drzwiami kabiny nawigacyjnej — echosondy. Ten egzemplarz był ostatnim krzykiem techniki, znacznie bardziej skomplikowanym niż większość podobnych urządzeń znajdujących się na wyposażeniu innych statków. Echosonda miała jednak mnóstwo niedogodności, jeśli wykorzystywano ją do lokalizacji łodzi podwodnych. Przede wszystkim nie namierzała kierunku. Co oznaczało, że jej operator musiał być nieźle zorientowany, gdzie może znajdować się zdobycz, by aparatura mogła mu w czymkolwiek pomóc. Sprzęt był jednak w stanie potwierdzić przypuszczenia obsługującego go człowieka. 259 Podobnie jak azdyk, echosonda wysyłała elektryczny impuls z dna okrętu. Impuls ten wracał echem od dna morskiego do punktu wyjścia i na podstawie czasu oraz prędkości, z jaką wracał — obliczano odległość. W ten sposób zapisywało się głębokość wody i rysowało diagram dna morskiego przy użyciu elektrycznego pióra, które rejestrowało każdy impuls powracający echem na roli papieru automatycznie wysuwającego się z maszyny. Echosonda pokazywała jedynie dno morskie znajdujące się prostopadle pod statkiem, ale była w stanie zarejestrować większe obiekty, jak wraki czy ławice ryb. Przy założeniu, że dno morza było płaskie, mogła wykazać obecność łodzi podwodnej. Tyle że okręt nań polujący musiał przepłynąć w linii prostej nad nią. Kiedy echosonda cichutko czkała w kabinie nawigacyjnej, kapitan „Gleanera" kierował swój okręt ku nic nie zdradzającemu miejscu na morzu, gdzie leżał U-boot. Położenie wroga podpowiadał mu instynkt i lata spędzone na badaniu oceanów. Na małej prędkości prowadził okręt po własnych śladach, jak pies szukający swoich tropów na łące. Stale sprawdzał zegar i kompas magnetyczny, aż w końcu echosonda nagrodziła jego wysiłki pokazując mały wzgórek na dnie morza. Zapisując dokładnie położenie, kapitan zawrócił raz jeszcze i całą naprzód zmierzał do celu. Z oczami utkwionymi w zegar rozkazał obsłudze bomb głębinowych przygotowanie trzeciego ładunku. Wybuch nastąpił dokładnie w momencie, gdy von Dresky miał wydać rozkaz wynurzenia. Po raz kolejny potężne zawirowanie wody dźwignęło „U 33" z dna morskiego. Trzeci atak nie miał jednak precyzji dwóch poprzednich. Był na tyle bliski, by nieprzyjemnie go odczuć w łodzi, a jednocześnie na tyle odległy, że można było z ulgą odetchnąć. Von Dresky nie mógł dłużej czekać. Wydał rozkaz wynurzenia. Ostatni atak wyrządził spore szkody w już nadwerężonym kadłubie. Woda zewsząd wlewała się do wnętrza. Większość świateł awaryjnych zamigotała i zgasła. Ze zniszczonych akumulatorów wydobywał się gaz, zatruwając i tak już paskudne powietrze: marynarze dusili się i wymiotowali, kiedy dostawał się do oczu, nozdrzy i płuc. Łódź skierowała się ku powierzchni. 260 _ Wszyscy na pokład. Przygotowanie do opuszczenia okrętu! — ryknął von Dresky. Rozległy się odgłosy bieganiny po skórzane kurtki, ciepłą odzież i kamizelki ratunkowe. W sterowni pojawił się Seeler. — Nawet nie próbuje pan walczyć? — wrzasnął do von Dresky'ego. . Kapitan U-boota popatrzył na niego z kamiennym spokojem - Słyszeliście rozkazy. Wykonać! - wypluł z siebie, a każda sylaba zawierała żelazną konsekwencję. Seeler odwrócił się i odszedł, jakby porażony światłem bijącym z oczu von Dresky'ego Otwarto luki i marynarze zaczęli wyskakiwać na pokład. Seeler wdrapał się po drabince tak szybko jak inni. Von Dresky opuścił sterownię jako ostatni, nakazując pierwszemu oficerowi przejąć komendę na górze na czas swojej nieobecności. Na dole pozostało tylko trzech marynarzy. Drugi mechanik i dwaj torpedowcy zgłosili się na ochotnika do odpalenia ładunków wybuchowych. Ale rozkaz musiał wydać von Dresky. , Von Dresky przed wejściem na drabinkę odwrócił się, by dodać skinieniem głowy odwagi trzem marynarzom. - Z łodzią już koniec — powiedział. — Być może nie będziemy musieli pomagać jej pójść na dno. Dajcie royal... dwie minuty na zorientowanie się, co tam na górze. Gdybym rozkazał odpalić ładunki, zostawcie w spokoju te dziobowe. Mamy dość dynamitu w przednich wyrzutniach, żeby wylecieć aż na Księżyc. Wystarczy tylko zniszczyć radio i uciekać stąd, gdzie pieprz rośnie. Poczekam na was, chłopaki — obiecuję. Nie opuszczę łodzi bez was. Mechanik w stopniu podporucznika zasalutował. — Proszę nam to zostawić, panie kapitanie. Powodzenia. Von Dresky uniósł dłoń do czoła. Salut wykonany z lewą ręką na drabince i przy wpół odwróconym ciele, zapewne nie miał takiej gracji i precyzji jak na paradzie, ale powiedział to wszystko, co zostało niedopowiedziane. Wyrażał szacunek ludzi sobie równych i docenienie obowiązków, które im przyszło spełnić. Wyrażał sympatię i żal. Stanowił pożegnanie na wypadek, gdyby... Von Dresky wyszedł przez luk. Pierwszy oficer grupował załogę na przednim pokładzie w okolicy działka kalibru 3.5 i kazał się ścieśnić, by zrobić miejsce dla pozostałych. Na rufie przebywało 261 nadal około trzydziestu marynarzy. Von Dresky rozkazał pierwszemu oficerowi, by do nich dołączył. — Stamtąd znowu nie tak daleko do wody, co? — powiedział do Pierwszego, klepiąc go przyjaźnie po plecach. — Gdyby przyszło stąd skakać, można by skręcić sobie kark. — Kolejny raz zmusił się do uśmiechu. — Dodaj im odwagi, co? Kiedy przyjdzie im skakać, każ im się trzymać w wodzie razem. To jedyna szansa. Kiedy mówił, ciemności nocnego nieba zalał nagły blask. Światło rozżarzyło się żółtą jaskrawością i zmieniło w łagodnie opadającą kulę, oświetlając ocean wokół U-boota. Z mostka „Gleanera" wystrzelono rakietę świetlną. Z kiosku „U-33" widać było wyraźnie okręt gotujący się do kolejnego uderzenia bombami głębinowymi. Kapitan „Gleanera" kazał wystrzelić rakietę w poszukiwaniu śladów sukcesu swoich działań, jak plamy ropy czy szczątki łodzi. Jeśli von Dresky miał dotąd choćby promyk nadziei, to teraz na pewno w nim zgasł. Mógł tylko poddać się i uratować załogę. Wolno mu było jednak oddać ludzi, ale nie łódź. Pochylił się do tuby głosowej. — Odpalić ładunki wybuchowe w pomieszczeniu radiooperatora! — Tak jest, panie kapitanie — usłyszał w odpowiedzi głos drugiego mechanika. Minęła cała minuta. Morze nadal było skąpane w dziwacznym świetle rakiety. Brytyjski okręt oddalony ledwie o pół mili zawracał, by podpłynąć do łodzi. Jeden z marynarzy pozostawionych na dole, sapiąc z wysiłku wynurzył się z luku i wydostał na pokład. Drugi był już w połowie na zewnątrz, kiedy rozległa się detonacja ładunków wybuchowych. Drugi marynarz nie zdążył wyjść o własnych siłach. Rzuciło nim o barierkę mostka i ciało upadło bezwładnie na pokład. Z otwartego luku dobył się ognisty podmuch, osiągając wysokość pięćdziesięciu stóp ponad wieżyczkę łodzi. Ten słup gazu i ognia wyniósł też ciało drugiego mechanika, wyrzucone jak korek z butelki. Załoga łodzi zobaczyła teraz krótki błysk z mostka „Gleanera". Wybuch na łodzi i zgrupowanie załogi wokół działka zostało niewłaściwie zinterpretowane. Kapitan „Gleanera" miał już dość 262 sztuczek i przekonany, że łódź go ostrzeliwuje, rozkazał odpowiedzieć ogniem. W powietrzu rozległ się dźwięk serii maszynowej. Rakieta świetlna zgasła i brytyjski okręt włączył reflektory. — Przerwać ogień! — padł rozkaz z mostka „Gleanera". Oczywiste było, że więcej już strzelać nie trzeba. Rufa „U 33" wzniosła się wysoko-nad wodę, a lodowate morze było pełne ludzi. Wieżyczka łodzi zanurzyła się w wodzie, chwilę później rufa uniosła się jeszcze wyżej, prawie pionowo. „U 33" zawisł przez moment w powietrzu, a potem jakby się wzdrygnął i zanurkował dziobem w morze. Było to jego ostatnie zanurzenie. XVI. OSTATNIA SZANSA Powtarzał sobie w kółko, że nie umrze. Od czasu do czasu zmuszał się do pływania. Wiedział, że ruchy rąk i nóg powodują nawrót krążenia w jego zmarzniętym ciele, chociaż na pozór w niczym to nie pomagało. Nigdy w życiu nie było mu tak zimno. Chwilami nie wierzył, że można zamarznąć prawie na kość, a jednak żyć nadal. Kamizelka ratunkowa utrudniała poprawne pływackie ruchy, ale wiedział, że musi je wykonywać. Miał świadomość, że zimno wywołuje wariackie reakcje, kiedy wściekle wymachiwał ramionami i wrzeszczał na cały głos. Nie miał pojęcia, co wykrzykiwał w takich momentach. Czasami przytomniał i wtedy rozumiał, że to nie ktoś inny wyczynia te diabelskie sztuczki w wodzie, ale on sam. Ramiona z wolna omdlewały mu od szaleńczego młócenia wody. Nadzieja na przemian narastała i odpływała, i to po wielekroć. Widział światła na wodzie, ale kiedy próbował płynąć w ich kierunku, przekonywał się, że po raz kolejny gdzieś zniknęły. Krzyczał do tych świateł i przeklinał je za to, że nie pozostają w tym samym miejscu. Potem płakał z wyczerpania. I z zimna. Zdawało , 263 się, że nie ma ucieczki przed tym brutalnym chłodem torturującym ciało. Każdą kosteczkę, każdą cząstkę jego ciała pożerało drapieżne zimno. Czy świt nigdy nie miał nadejść? Jak dawno temu poszedł na dno „U 33"? Dwie godziny temu? Trzy? Może cztery? Zupełnie nie wiedział. Noc zdawała się nie mieć końca. Zastanawiał się, czy żyje kapitan? Próbował się trzymać blisko niego. — Chłopaki, trzymajmy się razem. Odwagi i głowa do góry. Spróbujcie nie myśleć o zimnie. Wszystko będzie w porządku, jeśli tylko się nie rozproszymy. Von Dresky pocieszał i dodawał otuchy przez cały czas. Potem nastąpiła cisza. Max Schiller usiłował zatoczyć w wodzie koło i odszukać kapitana. W efekcie odłączył się jedynie od pozostałych. Zastanawiał się teraz, czy udało się Masanckowi. Albo Heinzowi, który skakał razem z nim? Heinz zabrał jego płaszcz, bo Max go nie potrzebował. Po co komu płaszcz w wodzie? Schiller zastanawiał się, czy Heinz jeszcze żyje? Był przecież kiepskim pływakiem. Właściwie nigdy nie lubił wody. Schiller nie chciał o tym myśleć, ale był przekonany, że Heinz nie przeżyłby w tak zimnym morzu nawet pół godziny. Przed oczami stawał mu koszmarny obrazek wyrzuconego na plażę ciała Heinza, które znajduje jakiś brytyjski cywil. Ciało ma na sobie płaszcz z napisem „SCHILLER" na plecach. — Wcale nie umarłem! — wrzeszczał Schiller do oceanu. — I nie umrę. Nie oczekiwał odpowiedzi. Bo wkoło nikogo nie było. Tylko on i to zimne morze. Staczali teraz prywatną wojnę. On i morze. I wcale nie zamierzał pozwolić mu zwyciężyć. Krzyknął po raz kolejny. Tym razem usłyszał jednak odpowiedź. Odgłos silnika. Potem zobaczył światło. Podskakujące czerwone światło, które wyłaniało się z piekielnych ciemności. Trzy okręty przybyły na pomoc „Gleanerowi" w pojedynku z łodzią podwodną. Zdążyły na czas, by szukać rozbitków z U-boota. Tuż za niszczycielem „Kingston" przypłynęły trałowce „Floradora" i „Bohemian Girl". Przez całe rano trwały poszukiwania niemieckich marynarzy coraz bardziej rozpraszanych przypływem morza. 264 Ratownicy i ratowani zarzucili na ten czas role wrogów. Na scenie pozostali marynarze walczący z odwiecznym wrogiem — morzem. Morze nie chciało oddać tych, których uważało za należne sobie ofiary. Walczyło o nie do samego końca. Ze statku ratowniczego zrzucano linę, którą chwytała para rąk. Natychmiast kolejna para rąk łapała tę samą linę i ratownicy nie mogli wyciągnąć na pokład takiego ciężaru. Nawoływania, by jeden puścił linę i umożliwił wciągnięcie obu pojedynczo, były albo nie rozumiane, albo nie słyszane. I tak topiło się dwóch uczepionych przemarzłymi dłońmi tej samej liny. Byli tak blisko, a zarazem tak daleko... Inni dopływali do sieci wyrzucanych na ratunek, ale nie mieli siły w przemarzniętych palcach, by się ich uczepić i wdrapać na pokład. Jeszcze inni krzesali z siebie resztki sił, by wspiąć się na bezpieczny pokład tylko po to, aby zaraz upaść na kolana; jednak wcale nie żeby oddać Bogu dzięki za uratowanie, ale po to by umrzeć — olbrzymi wysiłek zabierał im ostatni dech w płucach. „Bohemian Girl" naprowadzona niezrozumiałym okrzykiem odnalazła Maxa Schillera. Rzucono mu linę. Kiedy próbowali wyciągnąć go na pokład, lina wyśliznęła mu się z bezsilnych palców. Rzucono ją po raz drugi. Tym razem zawinął ją sobie wokół nadgarstka. Wolał, żeby wyrwali mu rękę, niż żeby nie powiodła się druga próba. Wyciągnięto go na pokład i posłano do mesy. Pierwszą rzeczą, na którą padł jego wzrok, był dzbanek z parującą herbatą. Rzucił się w jego kierunku i wylał prawie całą zawartość na przemarznięte nogi. Dopiero potem przyszło poczucie winy. Uświadomił sobie bowiem, że zapewne zmarnował przydziałowe racje swoich wybawców. Odstawił dzbanek z powrotem na stół, pocieszając się myślą, że jednak na dnie trochę zostało. „Bohemian Girl" nadal wyławiała rozbitków. Schiller, po spędzeniu trzech i pół godziny w wodzie, był jedynym, który potrafił samodzielnie chodzić. Pozostałym zimno odebrało zdolność logicznego działania. Jeden z nich — dwudziestoośmioletni palacz, którego Schiller rozebrał do naga i zawinął w koc — dwukrotnie wstał i rzucił się na rozżarzony do czerwoności piec w mesie, odnosząc dotkliwe oparzenia. Później nie mógł sobie w ogóle przypomnieć, skąd wzięły się tak poważne obrażenia. 265 Brytyjscy marynarze traktowali ich dobrze i częstowali kawą i papierosami. Jeden ze starszych marynarzy nie posiadał się ze zdziwienia, że Schiller nie pali. — Ile masz lat, synku? — zapytał. Pierwszy oficer z „U 33", sparaliżowany zimnem od pasa w dół, przetłumaczył pytanie. Schiller uniósł do góry ręce, pokazując na palcach najpierw dziesięć, a potem osiem. — Osiemnaście, co? — powiedział brytyjski marynarz. — To może jesteś za młody, żeby palić. Wstyd, że jesteś osamotniony w takim postępowaniu. Nagle coś wpadło mu do głowy. Wyszedł z mesy i po chwili wrócił z tabliczką czekolady. — Może spróbujesz tego, chłopaczku — powiedział. Mallory pojechał nocnym pociągiem na północ do Glasgow. Od dawna zamierzał to zrobić, ale kiedy ustalono wreszcie datę wodowania „Królowej Elżbiety", doszedł jeszcze jeden poważny powód. Wiadomość o zatopieniu niemieckiej łodzi podwodnej pięć i pół mili od Pladda w dniu szóstego lutego sugerowała, że Niemcy prowadzili jakąś operację przeciw Clyde. Powoli kiełkowała mu w głowie myśl, jak można by poradzić sobie z tym niebezpieczeństwem. Zdawało się, że czas na właściwe wykorzystanie tak dopieszczanego ogniwa Mortensen-O'Rourke zbliżał się wielkimi krokami i mógł wreszcie przynieść korzyści. Pierwszym przystankiem Malłory'ego w Glasgow stało się biuro kontrwywiadu marynarki wojennej na południowo-zachodnią Szkocję. Oczekiwał go tam oficer z wszystkimi koniecznymi dokumentami. Od razu przystąpili do sprawy. — Mam dokumenty, których pan sobie życzył — oznajmił oficer. — Najpierw podam panu wszystkie szczegóły dotyczące tej łodzi podwodnej. Wiemy już chyba wszystko na temat załogi. — Ilu uratowanych? — spytał Mallory. — Czterech oficerów i siedemnastu marynarzy. Wyłowiliśmy dwadzieścia ciał. To oznacza, że brakuje trzech — kapitana i dwóch 266 — „Cragside"? Nigdy o nim nie słyszałem — oficer podrapał się w zadumie po głowie. — Co to za statek, pasażerski? — No, nie całkiem. To statek do przewozu bydła — odpowiedział Mallory i zaraz pożałował, że nie ma przy sobie aparatu fotograficznego, którym mógłby zarejestrować wyraz twarzy oficera kontrwywiadu. Zdjęcia na pewno poszłyby przynajmniej po gwinei za odbitkę. W trakcie przemowy Mallory'ego twarz O'Rourke'a coraz bardziej pochmurniała. Irlandczyk przyjechał do domku w Bridge of Weir godzinę temu i przez cały ten czas Mallory mówił, bez przerwy wyjaśniając plan, który obmyślał od kilku dni. Zapytany o opinię O'Rourke powiedziałby, że jest to albo najgenialniejszy plan, jaki w życiu mu przedstawiono, albo też najbardziej szalony. Im dłużej słuchał Mallory'ego, tym bardziej skłaniał się ku tej drugiej interpretacji. Ponury wyraz twarzy Irlandczyka nie wynikał jednak z niechęci do samego planu. Wyrażał stosunek do ról, jakie miały przypaść jemu i Grecie Mortensen. „Wykonanie" planu było słowem użytym przez Mallory'ego w monologu i kojarzyło się Irlandczykowi z wyrokiem, co zapewne miało sens, choć nie w kontekście podanym przez kapitana. O'Rourke postrzegał siebie jako więźnia niemożliwej wprost sytuacji. Był agentem swojego rządu. Jako agent popełnił kardynalny grzech zakochując się beznadziejnie i bez odwrotu w młodej kobiecie, która zdradą i podstępem wykradała tajemnice jego własnego kraju, wspierając w ten sposób bezpośrednio wroga w zniszczeniu tegoż kraju. Trzeba przyznać, że O'Rourke nigdy nie pozwolił, by jego własne uczucia do Grety Mortensen przeszkodziły mu w wykonywaniu obowiązków, jakie na siebie przyjął. Zdawał sobie jednak sprawę, że rzeczy tak się miały dlatego, że ich dziwaczne stosunki nigdy nie doszły do stadium, kiedy musiałby wybierać między kobietą, której pragnął najbardziej w swoim życiu, a obowiązkami. Obecnie Mallory zmuszał go do wyboru. Mallory żądał od niego ni mniej ni więcej tylko doprowadzenia Grety Mortensen do wykonania na niej wyroku. Ponieważ mu ufa, prawdopodobnie 268 pozwoli sobie założyć pętlę na szyję, jakby to była girlanda kwiatów. I to on ma ją namówić, żeby zrobiła ostateczny krok do samounicestwienia. Zdawało się, że Mallory tak naprawdę nie rozumie, jak potwornej rzeczy wymaga od Irlandczyka. W oczach kapitana wszystko było czarne lub białe. Przyjaciel to przyjaciel, a wróg to wróg. Nie » istniał odcień szarości, a jedyne pole odgraniczające mogło stanowić pole bitewne. Zapewne nie byłby nawet w stanie pojąć, że jego agent może odczuwać współczucie lub wręcz wybaczać agentowi nazistów. Albo że istnieje coś więcej niż współczucie czy wybaczenie — miłość, którą chciałby podtrzymać i ochronić. A nie zniszczyć. O'Rourke wiedział, że nie istniała żadna logika, żadne sensowne powody, by żywił takie uczucia do Grety. Przecież nawet nie dała mu nigdy do zrozumienia, że czuje podobnie czy choć porównywalnie. Więc czemu się tak przejmował? Nie rozumiał, dlaczego. Wiedział tylko, że tak jest i że nie chce o tym zapomnieć. Odczuwał także w głębi serca, że nawet jego miłość do Grety nie była na tyle silna, by zmusić go do odrzucenia własnego pojmowania wolności, które odzwierciedlała wojna między Brytanią a Niemcami. Kochał Gretę, ale jeśli ona sama nie potrafiła zrozumieć, że służy wszystkiemu co nieludzkie — nie był w stanie jej uratować. Z tego też powodu — bez względu na osobiste uczucia — nie może odmówić instrumentalnej roli w zniszczeniu Grety. Od początku wiedział, że spotka ją taki koniec. Nie potrafił przerwać procesu jej samodestrukcji, próbował jedynie pomniejszyć tortury. Aktem miłosierdzia było więc skończenie z tym raz na zawsze, im szybciej tym lepiej. Nawet jeśli miało to oznaczać, że będzie nienawidził samego siebie do końca życia. — Zdaje się, że pomyślał pan o wszystkim, kapitanie — powiedział Mallory'emu. — Kiedy zaczynamy? — Jutro. Zorganizowałem naradę operacyjną w kwaterze głównej marynarki wojennej w Glasgow. Chciałbym, żebyś tam był. Potem wszystko nastąpi bardzo szybko. Kiedy masz zobaczyć się z dziewczyną? — Jutro w czasie lunchu. O której jest to spotkanie? — O czwartej w hotelu „St Enoch". Zdążysz? 269 — Mieliśmy iść na jakieś przedstawienie, taki sobotni poranek. Wytłumaczę się jakoś. — Czy ona wie, że będziesz tym razem w Glasgow dłużej niż zwykle? — spytał Mallory. — Tak, ostatnim razem powiedziałem jej, że statek idzie do suchego doku na naprawę planowaną przynajmniej od roku. — Dobrze — przytaknął Mallory. — Potrzebujemy trochę czasu, żeby wyposażyć pułapkę w stosowną przynętę. Potem wszystko zależeć będzie od niej — i od ciebie. Najważniejsze, żebyś znalazł się w Dublinie nie później niż pod koniec przyszłego tygodnia i żeby ona przekazała ci towar. Kiedy O'Rourke wstał gotując się do wyjścia, Mallory powiedział: — Wiem, jak bardzo ci się podoba nasza blond dziewczyna, Kevin. Jeśli połknie przynętę, chyba wiesz, co to oznacza? O'Rourke zatrzymał się w pół kroku. — A co to oznacza? — zapytał spokojnie. — Oznacza to, że więcej nie zobaczy dziennego światła, Ke-vin — powiedział radośnie Mallory. — Zawsze myślałeś, że sama zrozumie i zechce z tego wyjść, prawda? Że zobaczy, iż służy niewłaściwej stronie i zwróci kartę członkowską Hitlerjugend. Więc teraz nadchodzi ostateczny test. Jeśli zachowa się tak, jak oczekuję, może zrozumiesz w końcu, że nie da się jej uratować. O'Rourke zmusił się do uśmiechu. — Może nie znam się po prostu na ludzkich charakterach. Ale kto wie? Może oświadczy mi jutro, że chce przejść na stronę aniołów. — To jej ostatnia szansa — powiedział Mallory. — Pojutrze będzie już za późno. Zaskoczyło ją, że O'Rourke ma na sobie mundur. Przedtem nigdy go nie nosił na lądzie. Poznała go dopiero, kiedy odezwał się do niej i na moment zamarło jej serce. Wyglądał jak Ricky, stojąc tak z cichym wyrazem podziwu dla niej. Wytłumaczył, dlaczego nosi mundur. Musiał iść o czwartej do biura — na spotkanie z nadinspektorem marynarki i grubymi rybami armatora statku — więc nie będą mogli pójść na przedstawienie. Nie była specjalnie zawiedziona. Próbowała wcześniej 270 kupić bilety, ale były wyprzedane. Za rogiem zaparkowała samochód ojca i spakowała jedzenie na piknik. Myślała, że pojadą po południu za miasto. O'Rourke musiał być z powrotem w mieście na czwartą, więc wycieczka nie mogła trwać zbyt długo. Greta przejechała przez dzielnicę Patrick, kierując się na drogę Milngavie. Kevin szybko przekonał się, że była chyba najgorszym kierowcą, obok jakiego siedział. Gdyby nie łaska boska, miałaby na sumieniu trzech przechodniów, rowerzystę i piętrowy autobus, i to zanim wyjechali na północ od Maryhill. Dopiero później dowiedział się, że zaprzątnięta była sprawą dalece ważniejszą niż prowadzenie samochodu, on, czy piknik. Była nieprawdopodobnie czymś zdenerwowana i od początku spotkania bardzo starała się to ukryć. Zaświtała w nim nadzieja, której nie powinien był się uczepiać. Pamiętał słowa Mallory'ego wypowiedziane wczoraj, że dziś Greta będzie miała swą ostatnią szansę. O'Rourke chciał wierzyć, że to właśnie zaprzątało jej myśli. Zdecydowała się przejść na stronę aniołów, ale nie wiedziała, jak mu o tym powiedzieć. Możliwe, że zamartwiała się, jak tego dokonać, żeby nie musieć wydać jego. A może pragnęła go ostrzec, żeby przy następnej bytności w Dublinie już tam pozostał. Glasgow nie byłoby dla niego najzdrowszym miejscem. O'Rourke chciał wyjść jej naprzeciw, dać jej do zrozumienia, że może przejść na drugą stronę. Przecież ona nie wiedziała, że był wrogiem. Jak by na to zareagowała? Czy uznałaby, że ją zdradził? Boże, jakie to straszne! Musiał bardzo uważać, by jej nie spłoszyć. Nagle doznał olśnienia. Istniał sposób, by obronić ją przed Mallo-rym i brytyjskim wymiarem sprawiedliwości. Sposób jedyny, dzięki któremu mógł sprawować kontrolę nad jej lojalnością i sprawić, by porzuciła Kramera i Niemców bez względu na to, czy miała ochotę czy nie. Może przecież uczynić ją panią O'Rourke. Może to dlatego właśnie twierdziła, że nie może go pokochać? Miała po temu powód — nigdy w okresie znajomości nie wspomniał nawet o możliwości zawarcia małżeństwa. Bezstronny sędzia uznałby zapewne w tym momencie, że O'Rour-ke — najdelikatniej mówiąc — nie myśli logicznie. Ale ten sam arbiter miałby przed sobą nie lada zadanie, usiłując przekonać 271 Irlandczyka, że jego pomysł nie rozwiązuje wszystkiego. To, co stanowiło dotąd bagno, przekształciło się w najczystszy kryształ. Małżeństwo jest najlepszym sposobem. Małżeństwo zwiąże ich losy. Małżeństwo wyzwoli ją od Kramera i sądu, jaki ją oczekiwał za zdradę kraju. Małżeństwo zakończy erę tajemnic między nimi. Małżeństwo było dla niej szansą. Ostatnią szansą. Zaparkowała samochód na zalesionym wzgórzu, z którego rozciągał się widok na pole golfowe. Jedli i pili herbatę z termosu nie wysiadając z samochodu. Kevin zjadł zapiekankę i kilka fantazyjnych kanapek. Ona prawie nie tknęła jedzenia. Kiedy skończyli, zapadła dziwna cisza. — Co się dzieje, Greto? — spytał wreszcie Kevin tonem wymagającym odpowiedzi, a jednocześnie zapewniającym zrozumienie i ewentualne dochowanie tajemnicy. Wahała się przez chwilę. — Jest coś, o czym chciałam ci powiedzieć, Kevin... — Słucham. Nawet nie wiesz, jak dobrym słuchaczem potrafię być. Próbowała się uśmiechnąć, ale nie bardzo jej się udało. Odwróciła głowę. — Co się stało, Greto? Zaskoczyło go zupełnie, kiedy odwróciła twarz do niego i zobaczył jej oczy przepełnione strachem. Po policzkach spływały łzy. Próbowała coś powiedzieć, ale nie potrafiła znaleźć słów. Ze zdziwieniem spostrzegł, że jest bliska załamania. Usiłując ukryć przerażenie malujące się na obliczu, spuściła nisko głowę. Złapała za klapę jego munduru, przytuliła się do niego i pozwoliła swobodnie płynąć łzom. — Kevin, tak bardzo się boję. Zaczęła szlochać. Kevin wziął ją w ramiona, pocieszał, a każdy jej szloch sprawiał mu fizyczny ból. Miał rację co do niej od samego początku. Miał rację co do strachu, który w niej zawsze tkwił. Nigdy się go nie pozbyła i nieważne, jak bardzo starała się to ukryć. Stale w niej narastał, aż w końcu musiał znaleźć ujście. Pozwolił jej płakać i nie namawiał, by przestała. Strach wypłynie z niej wraz ze łzami. Przy nim była bezpieczna. Musiała mu tylko zaufać. Znajdzie wyjście dla nich obojga. Musiała tylko wyjść mu naprzeciw. Z własnej woli przekroczyć tę niewielką rozpadlinę, która ich 272 dzieliła. Potrzebowała tylko pomostu i odwagi, by na niego wejść. On zbuduje jej ten pomost. — Wyjdź za mnie, Greto — zdołał w końcu wydusić z siebie i szybko ciągnął dalej. —Wiesz, że cię kocham... że zawsze będę cię kochał... Ty też mnie trochę kochasz. Wiem, że tak jest, chociaż nigdy nie zdecydowałaś się tego powiedzieć... Ale nie potrzebujesz nawet mówić. Mam w sobie tyle miłości, że wystarczy dla nas obojga... Słuchaj, możemy dostać specjalne pozwolenie... Możemy wziąć ślub w przyszłym tygodniu. A wtedy już nic ci nie zagrozi, Greto. Nic! Będziesz tylko musiała całkowicie mi zaufać... I zrobisz to, prawda? Razem stawimy czoła wszystkiemu. Wszystkiemu! Greta... Przerwał. Podniosła głowę i spojrzała na niego. W wyrazie twarzy miała coś, co zatrzymało potok jego słów. Tak jakby zamiast ukojenia bólu, jeszcze go zwiększał. Wielkie łzy płynęły po jej policzkach. Z jej oczu wyczytał czułość — czułość dla siebie — i jeszcze coś więcej: zaprzeczenie, by kiedykolwiek mogło być tak, jak tego chciał. Znalazła w sobie siłę, by przemówić. Żadne słowo nie było tym, które chciał usłyszeć. Ale musiała mu powiedzieć wszystko. A on musiał jej wysłuchać i przekonać się, jak bardzo się mylił. JaK w swoich domniemaniach nigdy nie zbliżył się nawet do prawdy. Zabawne było tylko to, że ona nigdy niczego nie udawała. To ona od początku wiedziała, jak między nimi być musi i stale mówiła mu o swoich uczuciach. Natomiast łudził się wyłącznie on. To on żył w świecie urojeń. Ona wiedziała, że może mu tylko zadać ból i próbowała mu go oszczędzić. Nawet teraz... Położyła mu palec na ustach nie chcąc, by mówił więcej. Powtarzała jego imię: — Kevin, Kevin, Kevin. — Jej oczy dziękowały mu za piękne słowa, które przed chwilą wypowiedział. A potem zebrała siły i drżącym głosem powiedziała to, co powiedzieć musiała. — Kocham cię, Kevin... Dużo więcej niż trochę... Dużo, dużo bardziej. Gdyby rzeczy inaczej się miały, gdyby nie stało się to wszystko, zanim cię poznałam... Może mogłabym cię kochać tak bardzo jak ty mnie. Ale kocham kogoś innego, Kevin. Kochałam go, zanim cię poznałam — i nadal go kocham... 273 Jej słowa przebiły się łatwo przez opuszczoną gardę emocjonalną i uderzyły go z siłą potężnego kopnięcia. Nigdy w życiu nie otrzymał takiego ciosu, nigdy, w przeróżnych potyczkach. Uderzyły w dumę własną, pozostawiając rany tam, gdzie dotąd nikt nie sięgnął. Inny mężczyzna? Tak ciężko było to przyjąć od jedynej kobiety, którą naprawdę w życiu kochał, jedynej, która przyprawiała go o szaleństwo. Ta akurat jedyna rzecz nigdy nie przyszła mu na myśl. — Kevin, on ma na imię Friedrich. Wierz mi, że często chciałam ci o nim powiedzieć. Ale nie mogłam i miałam po temu powody. Nie powinnam też robić tego teraz, ale poprosiłeś mnie o rękę, więc jestem ci przynajmniej winna wyjaśnienie, dlaczego nie mogę za ciebie wyjść. Chciałabym, żebyś spróbował mnie zrozumieć... — Czy... czy ten Friedrich... jest Niemcem? — Tak — wyszeptała. — Mnóstwa rzeczy nie mogę ci powiedzieć. To długa historia... Jest jeszcze coś... Coś, o czym wie tylko czterech ludzi na świecie... Ty będziesz piątym... I musisz mi obiecać, że nikomu tego nie zdradzisz... — Co takiego, Greto? — Jesteśmy małżeństwem. Friedrich jest moim mężem. Teraz chyba rozumiesz, dlaczego... dlaczego nie mogę wyjść za ciebie. O'Rourke zamilkł i ledwo śmiał oddychać. Ale w głowie miał całkowity zamęt. Nie odczuwał żadnego gniewu. W przedziwny sposób ten kolejny szok zadziałał jak znieczulenie, przynosząc ulgę jego zranionemu poczuciu własnej wartości. Mąż nie był zwyczajnym innym mężczyzną. Ta sytuacja czyniła z niego kłusownika, zamiast myśliwego. Nadawała także nowy wymiar postaci Grety. Czy szpiegowała na rzecz Niemiec, ponieważ żywiła takie uczucia wobec tajemniczego Friedricha, jakie on w stosunku do niej? Czy to miłość sprawiła, że przyjęła tę brudną robotę od Kramera? Im dłużej to rozważał, tym bardziej zdawało się to prawdopodobne. Co więcej, byłby w stanie jej to wybaczyć. Czuł teraz, że już niczym nie jest go w stanie zaskoczyć. Wrócił spokój, a zarazem ogarnął go smutek. Greta nie mogła wkroczyć na pomost, który dla niej wybudował. Ten most to tylko gra jego wyobraźni. Przepaść była szersza i głębsza niż myślał, i nie istniał sposób, by ją przekroczyć. 274 Mylił się jednak sądząc, że już niczym nie będzie go w stanie zaskoczyć. Największa niespodzianka przyszła na samym końcu. Właśnie to chciała mu powiedzieć od początku. To sprawiło, że była tak zdenerwowana i tak przerażona. Teraz wiedział, że mylił się co do źródła jej strachu. Ale nigdy nie przeczuwał rewelacji, która udowodniła mu, jak bardzo w swych przypuszczeniach rozmijał się z prawdą. Powiedziała mu o tym pośpiesznie. Nie wiedział nikt poza nim. Ani matka, ani ojciec. Musiała podzielić się z nim tą tajemnicą, bo inaczej by oszalała. Tak bardzo się bała. Wreszcie wyrzuciła to z siebie: — Kevin, będę miała dziecko! XVII. SZTUCZKI Cała ludzkość zdawała się przechodzić przez plac St Enoch sobotnim popołudniem. Autobusy, pociągi, wagony metra i tramwaje wyrzucały z siebie tłumy mieszkańców Glasgow i przyjezdnych na tym zatłoczonym skrzyżowaniu ruchu drogowego, kolejowego i pieszego. Przy głównej stacji, po jednej stronie placu, hotel „St Enoch" patrzył swą chłodną wiktoriańską fasadą na ludzkie tłumy przepływające przez to miejsce. Luty 1940 roku wprowadził nowy element w życie placu. Tym razem wyraźnie zaznaczyła się na nim obecność marynarki. Nastąpiło to wtedy, gdy Królewska Marynarka zajęła znaczną część hotelu. Górne piętra stanowiły teraz kwaterę główną Zachodniego Dowództwa. W dół i w górę po hotelowych schodach płynął strumień personelu marynarki, od kobiet z żeńskich służb pomocniczych, które zaciągnęły się ledwie kilka tygodni temu, po admirałów ze złotymi szamerunkami. Wartownik z laską pod pachą stał przy schodach salutując wszystkiemu, co przypominało oficera. Pracował ciężej niż semafory na ruchliwej stacji St Enoch. 275 O'Rourke w mundurze oficera marynarki handlowej nie kwalifikował się chyba do otrzymania honorów, ale i tak je dostał. Zaprowadzono go do pokoju na górnym piętrze, gdzie zastał Mallory'ego, kontradmirała i szefa sztabu pogrążonych w rozmowie. Mallory przedstawił Irlandczyka i poinformował, że czekają jeszcze na dwóch gości: ważnych reprezentantów firm John Brown's i Cunard Linę. Po ich przybyciu narada się rozpoczęła. — Panowie — rozpoczął Mallory — nikogo z tu obecnych nie trzeba przekonywać, jak wielką wagę rząd jego królewskiej mości przywiązuje do zwodowania „Queen Elizabeth" i bezpiecznego przeprowadzenia jej przez Clyde przy korzystnym przypływie, który wkrótce nastąpi, a w dalszej kolejności przez Atlantyk do Ameryki. Będzie to wymagać potężnej operacji zabezpieczającej, którą powierzono właśnie mnie. Otrzymałem szerokie pełnomocnictwa z ministerstwa wojny i zamierzam w pełni z nich skorzystać. Oczywiście, będę ściśle współpracował z Dowództwem Zachodnim, które zapewniło mnie o chęci kooperacji i zapoznało się już z moimi planami. — Przerwał na chwilę i uśmiechnął się do dwóch reprezentantów John Brown's i Cunarda. — Nasi dwaj cywilni przyjaciele zastanawiają się być może, jakie mam do tego kwalifikacje. Przykro mi, ale nie mogę w pełni wyjaśnić, na czym polega moja praca i w jakim departamencie rządowym odbywam służbę. Muszą mi zaufać — podobnie jak my ufamy, że oni nie wspomną nikomu spoza tego grona o tej operacji ani o ludziach, którzy w niej będą uczestniczyć. Czy to zrozumiałe, panowie? Obaj mężczyźni przytaknęli. Mallory kontynuował: — Mogę wam powiedzieć, panowie, że moje specjalne pełnomocnictwa w tej operacji zawdzięczam wiedzy na temat wywiadu i kontrwywiadu oraz doświadczeniu w obu dziedzinach. Można by rzec, że siedzę po trosze w obydwu. Stąd mogę powiedzieć, iż mamy poważne podstawy sądzić, że Niemcy dołożą wszelkich starań, by nie pozwolić Królowej wypłynąć z Clyde. Naszym zadaniem, panowie, jest ujawnienie daty jej wyjścia. Nastąpiła teraz spodziewana reakcja obu cywilów. Człowiek z John Brown's wlepił z niedowierzaniem oczy w Mallory'ego. Reprezentant Cunarda skoczył na równe nogi i zaczął wrzeszczeć. 276 — Chyba nie mówi pan poważnie — protestował. Mallory skinął głową w kierunku szefa sztabu. — Kapitan Mallory wcale nie sugeruje, że mamy podać prawdziwą datę — oznajmił ów, po czym kontynuował wyjaśnienia. —Jeśli wszystko pójdzie dobrze, statek opuści miejsce kotwiczenia w Gou-rock i uda się do Nowego Jorku drugiego marca. Chcemy, żeby Niemcy myśleli, że wypłynie dopiero trzeciego. — Ale po co? — spytał człowiek z John Brown's. — Po co w ogóle to ujawniać? — Z dwóch istotnych powodów — powiedział Mallory. — Pierwszy: Niemcy wiedzą, że będziemy próbowali spławić statek w dół rzeki przy wiosennych przypływach, więc i tak mają jakie takie pojęcie, kiedy może to nastąpić. Po drugie — jesteśmy prawie pewni, że wyślą U-boota, może nawet dwa, z jednym jedynym zadaniem — zatopienia „Queen Elizabeth". Jeśli tak się stanie, chcemy ich wciągnąć dc wnętrza zagrody pływającej w Dunoon dzień po wypłynięciu Królowej i zatopić! Po raz pierwszy przemówił kontradmirał. — Muszę przyznać, Mallory, że ten drugi fragment planu trochę mnie niepokoi. Jeśli pozwolimy parze nieprzyjacielskich łodzi podwodnych wśliznąć się przez zaporę, nikt nie jest w stanie przewidzieć, jakich zniszczeń mogą dokonać, zanim je dopadniemy. — Wszystko polega na wiedzy, gdzie znajduje się wróg, sir. Moglibyśmy wyprawić „Królową Elżbietę" wiedząc, że u ujścia czeka na nią U-boot, ale nie wiedząc, gdzie. Albo wyprawić ją na dzień przed przypłynięciem U-boota i wiedzieć dokładnie, gdzie możemy go dopaść. — To trochę tak, jak wystawianie makreli, żeby złapać szprotkę — zachichotał kontradmirał. Sztuczny uśmiech, który posłał mu Mallory wcale nie wskazywał, że dowcip specjalnie mu się spodobał. — A jak chce pan wciągnąć U-boota do środka zagrody bonowej? — spytał człowiek z Cunarda i uśmiechnął się szyderczo. — Chyba nie zamierza pan podać ogłoszenia w Glasgow Herold, że w tym dniu zapora będzie otwarta. Mallory rzucił mu uśmiech znacznie bardziej przyjazny od tego, którym potraktował kontradmirała. 277 — Celne stwierdzenie — przyznał. — W tym momencie potrzebny jest nam pan O'Rourke. Pan O'Rourke, zaufany człowiek mojego departamentu, jest zastępcą kapitana na statku do przewozu bydła, „Cragside". Wszystkie oczy zwróciły się badawczo na Irlandczyka. — Kevin, powiedz proszę panom, co ma zrobić „Cragside" — rzucił Mallory. — Wyjaśnij, dlaczego fałszywa data została ustalona na trzeciego marca. O'Rourke odchrząknął. Przed chwilą był o milę stąd, myśląc o Grecie. Była w szóstym miesiącu! Nadal nie mógł w to uwierzyć. Wcale nie wyglądała na to, że jest w ciąży. Może trochę przybrała w biodrach, ale to wszystko. Popatrzył na twarze, które uważnie się w niego wpatrywały. — „Cragside" będzie wracał z Dublina drugiego marca wieczorem — zaczął. — Mamy dopłynąć do zagrody bonowej w Dunoon około północy. Informacja ta zostanie podana Niemcom w nadziei, że wyślą łódź podwodną, która uczepi się nas w okolicach Cumb-raes i wpłynie na naszym ogonie do pułapki. Mallory wziął teraz na siebie dalsze wyjaśnienia. — Powinienem tu wspomnieć — powiedział — że pan O'Rourke utrzymuje od dłuższego czasu kontakty z ambasadą niemiecką w Dublinie i zdobył sobie zaufanie Niemców. Mamy powody ufać, że Niemcy chwycą przynętę, szczególnie gdy będzie ona doprawiona raportami na temat daty wypłynięcia „Królowej Elżbiety", dostarczonymi przez dwoje niemieckich agentów mieszkających w Glasgow. — Czy pan mówi nam, że Niemcy mają tu w Glasgow swoich szpiegów? Na wolności? — Człowiekiem z John Brown's wstrząsnęła ta informacja. Zupełnie odjęło mu mowę, kiedy Mallory podał dalsze szczegóły. Jeden ze szpiegów był ważną figurą w kręgach firm oceanicznych w Glasgow, a jego córka pracowała jako telefonistka w stoczni. Dla człowieka z tej firmy żadnego pocieszenia nie stanowił fakt, że poczynania Grety Mortensen były praktycznie od początku monitorowane. Siedział w milczeniu, kiedy Mallory przedstawiał, jaki musi być udział stoczni i firmy Cunard, jeśli ten wielki blef ma w ogóle dać wyniki. W opinii Mallory'ego istniały dwa podstawowe elementy tej strategii. Pierwszy polegał na stopniu subtelności, z jaką miał 278 nastąpić „przeciek" na temat daty wypłynięcia „Queen Elizabeth". Jeśli będzie to zbyt oczywiste, Niemcy po prostu tego nie „kupią". Drugi podstawowy czynnik został nazwany przez Mallory'ego „osobnym potwierdzeniem", które miało przekonać Niemców, że pierwsza informacja jest prawdziwa. Nie wystarczy więc pozwolić Grecie Mortensen „podsłuchać" rozmowy podającej, że trzeci marca to data wypłynięcia wielkiego transatlantyku. Należało jeszcze napomknąć oględnie jej ojcu o tym wydarzeniu i to z całkiem innego źródła. Mallory przyznał, że udział ojca w tym szpiegowskim partnerstwie jest nie całkiem jasny. Zdawał się być zdecydowanie mniej aktywny od swojej córki. Z drugiej zaś strony, część informacji, które przekazywała Greta przez Irlandczyka Niemcom, mogła pochodzić jedynie od jej ojca. Mallory wyciągnął z aktówki kartkę papieru. — Mam tu przed sobą — powiedział — listę ludzi, z którymi kontaktuje się Gustav Mortensen na polu towarzyskim, businesso-wym i golfowym. Zamierzam namówić któregoś z nich, by wspomniał ogólnikowo o dacie wypłynięcia statku. Będzie to jakby niezależne potwierdzenie tego, co pozwolimy podsłuchać jego córce, a to z kolei powinno ich upewnić, że fałszywa data jest datą prawdziwą. — A jak ma być podana ta ogólnikowa wzmianka? — spytał kontradmirał. — Mam tu trochę szczęścia, sir — odpowiedział gładko Mallory. — Mortensen gra w golfa co środę rano w Whitecraigs. W przyszłym tygodniu jeden ze zwyczajowej czwórki nie stawi się do gry. Jego miejsce zajmie dżentelmen, któremu możemy śmiało powierzyć zadanie dopuszczenia się pewnej niedyskrecji w rozmowie z Mortensenem. — Czy wolno nam wiedzieć, kto ma być tym dżentelmenem? — dopytywał się kontradmirał. — Tak jest, sir. Sądzę, że pan go zna. Komendant Brearly. — Czy on nie służy w Rothesay? To jedyny Brearly, jakiego znam. — Yes, sir — przytaknął Mallory. — Komendant Brearly jest szefem kontroli statków w Rothesay. Poza tym jest także partnerem golfowym Mortensena. Nieczęsto może uczestniczyć w śro- 279 dowych porankach golfowych w Whitecraigs, ale na pewno nie wzbudzi podejrzeń Mortensena, pojawiając się w miejsce brakującego czwartego. Wszyscy się znają i od dawna obowiązuje układ, że jeśli ktoś nie może przyjechać, to przysyła zastępcę. — Niezła klika, co? — skomentował kontradmirał. — Można i tak powiedzieć, sir — stwierdził Mallory. — Tak się składa, że człowiek, którego nakłonimy, żeby się wymówił, to też marynarz. Moglibyśmy wykorzystać i jego, ale wolałbym użyć Brearly'ego. On i jego kontrola statków będą uczestniczyć w operacji „Cragside", więc i tak musi o wszystkim wiedzieć. Po drugie, powinien znać datę wypłynięcia „Królowej Elżbiety" jako szef kontroli na rejon Clyde, z czego zdaje sobie sprawę Mortensen. Po trzecie, już kiedyś wykorzystaliśmy Brearly'ego do podobnej sztuczki. Rozpowiadał mnóstwo rzeczy dziennikarzowi, którego podejrzewaliśmy o szpiegostwo. Z jego ust wyszło wiele fałszywych informacji, co zadziałało jak pomalowanie banknotów niezmywalną farbą. Dzięki temu przyłapaliśmy złodzieja, kiedy wypłynęły fałszywe informacje przez nas podane. Próbuję przez to powiedzieć, że Brearly jest idealny do tego zadania. Rozmowy przerwało na chwilę wejście kobiet ze służb pomocniczych z ciastkami i herbatą. Znalazła się także butelka sherry i kieliszki, co miało nieco odformalizować dyskusję. Mallory nalał szklaneczkę sherry oficjelowi z Cunarda. — Zapewne odczuje pan wielką ulgę, kiedy „Queen Elizabeth" wypłynie z Clyde i spod pańskiej opieki. — Z pewnością. Kiedyś przyjechała do mnie na tydzień teściowa i została przez sześć miesięcy. Nawet jej odjazd nie był taką ulgą, jaką da mi odpłynięcie tego statku! Roześmiali się wszyscy obecni w pokoju. W tym samym czasie, o parę mil od Glasgow, w Greenock, do koszar powracała z pogrzebu grupa marynarzy. Fakt, że grzebali ciała wrogów, wcale nie czyniła tego zadania łatwiejszym. „Śmierć każdego człowieka umniejsza mnie", napisał John Donnę całe wieki temu i można go było cytować za każdym razem, gdy marynarz grzebał marynarza. Dwadzieścia dwie trumny złożono w zimnej ziemi cmentarza w Greenock, dokładnie połowę załogi „U 33". Dowódca U-boota, Hans von Dresky, oraz dwaj inni członkowie 280 załogi nigdy nie mieli spocząć w oznaczonym grobie. Ciemne wody Firth stały się ich cmentarzem. Biuro głównego oficera kontroli na Clyde składało się z dwóch spartańskich pokoików w budynkach na końcu mola w Rothesay. Główny oficer kontroli, w skrócie GOK, dzielił wewnętrzny pokój ze swoim zastępcą, rezerwistą w stopniu porucznika. Zewnętrzny pokój zajmowali pozostali podwładni — trio, które komendant Brearly, czyli GOK, nazywał „dwiema pięknościami i bestią"; dwie długonogie kobiety ze służb pomocniczych i podoficer, którego marynarka wojenna odwołała do służby z emerytury. Głównym zadaniem GOK było policyjne strzeżenie ujścia rzeki Clyde, sprawdzanie dokumentów i obserwowanie każdego statku, który wchodził na rzekę. Jeden ze statków jego floty, składającej się z pięciu okrętów, stale patrolował rzekę na wysokości Rothesay, podczas gdy drugi cumował w Kyles of Butę. We wtorek, po naradzie zwołanej przez Mallory'ego w kwaterze głównej Zachodniego Dowództwa, komendant Brearly wezwał do siebie dwóch dowódców statków patrolowych. Porucznicy Craig i Fairweather zastanawiali się, skąd to nagłe wezwanie. Poczuli się trochę pewniej, kiedy Brearly — normalnie człowiek jowialny — tym razem był jeszcze bardziej radosny i wylewny niż zwykle. Zachowywał się jak człowiek, któremu przed chwilą wręczono butlę z tajemniczym eliksirem życia i który zdołał wypić kilka dobrych łyków z tejże butli, zanim nadeszli inni. Po sprawdzeniu, że drzwi do zewnętrznego pokoju są dobrze zamknięte, szef nie tracąc czasu poinformował Craiga i Fairweathe-ra, że sprawa ma charakter nadzwyczaj poufny i że cała trójka ma w niej odegrać istotną rolę. We wtorek 26 lutego „Królowa Elżbieta" zostanie sprowadzona w dół rzeki do Gourock wraz z porannym przypływem. Okręt wojenny „Duke of York" wyruszy w górę rzeki wraz z popołudniowym przypływem. Drugiego marca „Elżbieta" wypłynie. Od dzisiaj aż do tego dnia statki wartownicze mają prowadzić pełną obserwację przy pomocy hydrolokatora akustycznego na wysokości Rothesay, a czujki zostaną podwojone. Dwa U-booty próbowały jak dotąd 281 „ przedostać się do Clyde. Należy się spodziewać trzeciej próby. Następnie Brearly przeszedł do operacji specjalnych planowanych na noc drugiego marca, już po wypłynięciu Królowej. Opisał rolę, jaką przyjdzie odegrać statkowi „Cragside" i co ma zrobić patrol kontroli statków. Skinął głową w kierunku Craiga. — Ty będziesz miał służbę na „Stornoway", kiedy pojawi się „Cragside", ale nie możemy sobie pozwolić na żadne niespodzianki, jak twoje wypadnięcie przez burtę czy nagły atak świnki. Dlatego wyjaśniam wszystko wam obu. — Zwrócił się teraz do Fair-weathera. — Boję się, że będziesz sobie musiał darować przepustkę. Musisz być w pogotowiu w razie konieczności zastępstwa. Jeśli cokolwiek przydarzy się Craigowi od dzisiaj do drugiego, zajmujesz jego miejsce. Twarz szefa rozjaśniła się uśmiechem. — Aha, jeszcze jedno, nie ma mnie jutro w pracy. Gram w golfa z niemieckim szpiegiem. Obaj oficerowie wybałuszyli oczy i wymienili zdziwione spojrzenia. Brearly zaśmiał się. — Dostałem pozwolenie, żeby was dopuścić tym razem do tajemnicy. A tak na wszelki wypadek — gdyby któremuś z was wpadło do głowy pójść do moich zwierzchników i nagadać, że sprzedaję sekrety, to chciałbym wam podziękować za lojalność, którą okazaliście mi poprzednim razem. Nie byliście całkiem pewni, ale tę niepewność zweryfikowaliście na moją korzyść. Craig poczerwieniał z zażenowania. — Na pewno nie poszlibyśmy nigdzie wyżej omijając pana, sir. Nie bardzo wiem, o jakim poprzednim razie pan mówi. — Co za sakramencki kłamczuch, jak mi Bóg miły — uśmiechnął się Brearly. — Ale trzeba przyznać, że to niezła próba, Craig. Takt zaiste godny podziwu. Mimo to nie wierzę, żeby któryś z was choć przez minutę zapomniał tego żurnalistę-Jankesa z „Aquitanii". Fairweather, ty sprowadziłeś go na brzeg, a ty, Craig, byłeś obecny w trakcie całej sesji z nim. Odniosłem wtedy nieodparte wrażenie, że wam obu bardzo nie spodobał się sposób, w jaki z nim rozmawiałem. Fairweather spojrzał niepewnie na szefa, głęboko odetchnął i wziął byka za rogi. 282 — Z całym szacunkiem, sir, trochę byliśmy zaniepokojeni, że pan tak rzuca nazwami statków oczekiwanych w Clyde w następnym miesiącu. Zdawało się, że wypił pan trochę za dużo w „Glen-burn" i był pan trochę nieostrożny jeśli chodzi o zastrzeżone informacje. Naprawdę trochę się martwiliśmy. — Ale nie napisaliście na mnie raportu. Dlaczego? Przecież to wasz obowiązek. Fairweather jakby się zawahał. — Sir, jeśli już chce pan koniecznie wiedzieć, Craig i ja dyskutowaliśmy o możliwości napisania raportu, ale w końcu tego nie zrobiliśmy. — Dlaczego? — Bo zachowywał się pan tamtego dnia zupełnie inaczej niż normalnie — Fairweather uśmiechnął się przepraszająco. — Obaj wiemy, że mógłby pan wysuszyć cały szynk w „Glenburn" bez żadnego kłopotu. Pewnie może się pan upić, sir, ale nigdy tego po panu nie widać. Do tego jeszcze te bzdury, którymi karmił pan Amerykanina. Kiedy siedzieliśmy sobie potem razem i przegadaliśmy to wszystko, doszliśmy do wniosku, że była to — za przeproszeniem — kupa chłamu. I pomyśleliśmy, że nie powinniśmy się tym zajmować. — Przepraszam, ale nie mogłem was wtedy dopuścić do tajemnicy — powiedział Brearly. — Dzięki w każdym razie za skrócony obraz charakterologiczny. Uważam go za komplement. A jeśli chodzi o tamto wydarzenie... Muszę przyznać, że chwilami zdawało mi się, że wszystko zepsujecie. Gdyby oczy mogły zabijać, to padłbym wtedy jak rażony piorunem. W każdym razie powinniście wiedzieć, że sztuczka się udała. Ten facet miał amerykański paszport, ale był tak niemiecki jak leberwurst. Nasi chłopcy przechwycili list od niego adresowany do kogoś w Lizbonie, zawierający mnóstwo nieprawdziwych informacji na temat statków oczekiwanych na Clyde. Facet siedzi teraz pod kluczem. — To znaczy, że pan nie żartował, sir? — spytał Craig. — Że jutro gra pan w golfa z niemieckim szpiegiem? — Nie, Craig, wcale nie żartowałem. Muszę przyznać, że doznałem największego szoku w życiu, kiedy poznałem nazwisko tego dżentelmena. Poznałem go tu w Rothesay i co zabawniejsze — 283 przedstawił mi go emerytowany admirał. Krew mnie zalewa, kiedy pomyśle, o jak grube ryby ten facet na pewno się ocierał. Im wcześniej wsadzimy tego gościa za kratki, tym lepiej będę sypiał po nocach. — A czemu go po prostu nie zaaresztują? — spytał Fairweather. — Ależ zrobią to, zrobią — odpowiedział Brearly — ale dopiero, kiedy wyjdzie szydło z worka na temat „Queen Elizabeth". Ten gość wprowadzi U-boota na ogonie „Cragside" drugiego marca. Uważałem — a szef departamentu operacyjnego zgodził się ze mną — że musicie o tym wiedzieć na wypadek, gdybyście pomyśleli, że wszyscy poszaleli i że wpuszczenie przez zaporę szwabskiej łodzi nie jest częścią dokładnie obmyślonego planu. Craig wykrzywił twarz w uśmiechu. — Cieszę się, że dopuścił nas pan do tajemnicy, sir. Kiedy powiedział pan, co mamy zrobić z „Cragside", cały czas łamałem sobie głowę, próbując po cichu wymyślić, w którym momencie wkraczają w to wszystko Niemcy. Jakie to miłe z ich strony, że podeślą nam U-boota dokładnie wtedy, kiedy go chcemy, po to, by go rozwalić na drobne kawałeczki! — Nie mamy gwarancji, że Szwaby zatańczą, jak im zagramy — stwierdził Brearly. — I bez względu na to, jaki komitet powitalny wystawiamy za każdym razem, gdy wysyłają nam U-boota, czy U-booty, jest to tylko marginalna strona całej zabawy. Głównym celem jest przekonanie Doenitza i jego sztabu, że „Królowa Elżbieta" nie wypłynie stąd przed trzecim marca. Chodzi o to, żeby dać jej fory w postaci dwudziestu czterech godzin. Kiedy Szwaby zorientują się, o co chodzi, „Elżunia" może być już w połowie Atlantyku i zapylać jak wszyscy diabli. Następnego dnia Brearly uświadomił sobie, że musi opanować się i pokonać niepewność, jaką odczuwał przed spotkaniem z Mor-tensenem i pozostałą dwójką graczy. Łatwo mówiło się o szpiegach nieprzyjaciela i blefowaniu. Całkiem inaczej wyglądało prawdziwe spotkanie i swobodne pogaduszki o pogodzie, gdy głęboko w środku wściekłość nakazywała założyć facetowi na szyję wianuszek z metalowego kija golfowego. Brearly był tak podenerwowany, że grał najgorzej w swoim życiu. Siał piłkami po całym polu golfowym i zamiast kilku, wykonywał po kilkanaście uderzeń. 284 Ale właśnie ten rozrzut dał mu sposobność zamienienia kilku słów z Mortensenem na osobności. Obaj uderzyli piłeczki w złym kierunku i przeszukiwali teraz wysoką trawę, próbując je odnaleźć. Brearly poczuł się trochę pewniej i pokonał impuls, który nakazywał mu powiesić Szweda na najbliższym drzewie. W pewnym momencie zrobiło mu się nawet żal Mortensena. Chłop zdawał się być o krok od załamania nerwowego. Już podczas kilku poprzednich spotkań Brearly spostrzegł, że Szwed wygląda dość mizernie. Teraz doszedł do wniosku, że Mortensen jest naprawdę godny politowania, a jego nie najlepszy stan podkreślały jeszcze siwiuteńkie włosy i niezdrowa cera. Zdawał się być człowiekiem, którego stale dręczył jakiś wewnętrzny niepokój, rzadko się uśmiechał, był niespokojny i nerwowy, spoglądał w bok, kiedy ludzie bezpośrednio się do niego zwracali, jakby nie potrafił spojrzeć im prosto w oczy. Brearly zastanawiał się, czy Mortensen wie, że jest śledzony dwadzieścia cztery godziny na dobę przez trzyosobowy zespół ludzi ze służb specjalnych. Czy wiedział, że pętla zaciska się wokół jego szyi, a dni wolności są już policzone? Kiedy dwaj panowie szukali piłeczek w gęstej trawie, Brearly zawołał do Szweda: — Kiedy przyjedziesz ze swoją czarującą żoną na weekend do Rothesay? Mortensen na chwilę przestał rozgarniać gęstwinę golfowym kijem. — Żona chciała mnie zabrać do „Glenburn" pod koniec miesiąca. Twierdzi, że mi to dobrze zrobi. Uważa, że za ciężko pracuję i należy mi się wypoczynek. — Może żona ma rację. Wyglądasz na nieco zmęczonego. — To nic takiego. Byłem przeziębiony. Długą mieliśmy zimę w tym roku. — Pod koniec miesiąca? — powtórzył na głos Brearly. — A może mógłbyś się zatrzymać w „Glenburn" na początku marca? Powiedzmy trzeciego? W niedzielę? — Może żona myślała o tym właśnie weekendzie — powiedział Mortensen. — A czemu pytasz? 285 — Jest szansa, że zobaczycie coś niezwykłego. Gdybyś był w „Glenburn", dostałbyś idealne miejsce widokowe. Nie potrzebuję ci przecież mówić, jaki widok rozciąga się z okien tego hotelu. Mortensen spojrzał na niego z błyskiem w oku. — „Queen Elizabeth"? Czy wypływa w tym dniu? Brearly przyłożył palec do ust, jakby chciał uciszyć Morten-sena. — Ależ drogi Gustavie — powiedział z wyrzutem w głosie Brearly — mówienie takich rzeczy na głos może kosztować życie. Znasz przecież powiedzenie, że ściany mają uszy. Umówmy się więc, że nie słyszałem, jak wymieniłeś nazwę pewnego statku. — Przepraszam — rzucił Mortensen. Sprawiał wrażenie, jakby rzeczywiście odczuwał skruchę. — Wcale nie miałem zamiaru wtrącać się w nie swoje sprawy. Wiem przecież, że przede wszystkim ty musisz być bardzo ostrożny. Wiedza, jakie statki płyną w górę i w dół rzeki, na pewno łączy się z dużą odpowiedzialnością. Wybacz mi, proszę. — Ależ nie ma co wybaczać, stary — powiedział z uśmiechem Brearly. — Wiem dobrze, że nie szepniesz o tym nikomu ani słówka. A poza tym, ty zapewne i tak wiesz więcej na temat tego, co dzieje się na Clyde. Nikt nie urwie mi głowy tylko dlatego, że inteligentnie zgadłeś, co się stanie z pewnym statkiem, którego nazwy nie wolno wymieniać. Mortensen zmusił się do uśmiechu. — Powiedziałeś trzeciego w niedzielę? Komendancie, jeśli będziesz w hotelu tego dnia, może zechcesz wypić ze mną drinka? Mam nieodparte wrażenie, że na pewno będę tego dnia w Rothe-say. Brearly roześmiał się. — Przyjmuję zaproszenie z wielką przyjemnością — powiedział. Spojrzał na pole golfowe i zwrócił się do Mortensena: — Wygląda, że pozostali czekają na nas. Może lepiej uznać, że nigdy nie znajdziemy piłeczek w tej dżungli. Chyba przyjmę karę jednego uderzenia i wrócę do nich. — Od tego momentu nastąpiła zdecydowana poprawa w grze Brearly'ego. Zaczął uderzać piłeczkę w odpowiednim kierunku i z odpowiednią siłą, jakby nagle wielki 286 ciężar spadł mu z serca, i zaczął wierzyć, że wygrana jest w jego zasięgu. Greta Mortensen czuła, że musi się wkrótce poddać. Wiedziała, że nie jest w stanie tego dłużej kontynuować. Miała już dość ciągłego udawania. Mało tego, że oszukiwała łudzi, z którymi pracowała, ale jeszcze od dwóch miesięcy oszukiwała także swoich rodziców. Nie znalazła w sobie na tyle odwagi, by im powiedzieć, że jest w ciąży. Z początku sama nie chciała w to uwierzyć. Od czasu osiągnięcia dojrzałości jej cykl menstruacyjny był zawsze niemożliwy do przewidzenia i stale nieregularny, tak że nie przejęła się w ogóle, kiedy oczekiwany „okres" nie nastąpił w jednym z miesięcy. Kiedy nie miała go w kolejnym, zaczęła się niepokoić. Nawet wtedy zajęło jej trochę czasu, nim zdecydowała się na podróż na drugi kraniec Glasgow, na badanie u lekarza, który jej nie znał. Ten potwierdził, że dziecko Ricky'ego rozwija się w jej łonie. Chciała tego dziecka, a więc z jednej strony odczuwała wielką radość. Z drugiej zaś, zewnętrzne warunki jej obecnego życia były całkowicie sprzeczne z wymaganiami towarzyszącymi szczęśliwym, normalnym narodzinom, których tak bardzo pragnęła. Życie stało się dla niej koszmarem. Była mężatką, ale nie mogła ogłosić światu, że ma męża. Nie wiedzieli nawet jej rodzice. Co gorsze, przepaść oddzielała ją od miłości tego człowieka, jedynego, który mógł ją podtrzymać na duchu. Poza tym każdego dnia musiała godzić się z okropną myślą, że może nigdy nie zobaczy już Ricky'ego — że jej mąż może stracić życie, tak jak wielu, którzy padli ofiarą tej okropnej wojny. Podwójne życie stało się nieznośne w miarę upływu czasu. Stale narastały w niej obawy o dziecko, którego spodziewała się w maju. Odsuwała w czasie podjęcie zdecydowanych kroków, mogących zmienić nieznośną sytuację, z prostego powodu — nie wiedziała, w którą stronę się zwrócić. Bała się dnia, w którym jej tajemnica wyjdzie na wierzch, bo była przekonana, że ujawnienie jednego sekretu doprowadzi do ujawnienia kolejnych, aż całe jej życie wyjdzie na jaw. Dręczyły ją koszmary, że skończy na więziennej szubienicy i zasypiała z płaczem każdej nocy, bojąc się, czy 287 pozwolą jej dożyć momentu, kiedy będzie mogła wydać na świat swoje dziecko. Szczupłość jej sylwetki i brak jakichkolwiek wizualnych wskazówek, że zbliża się moment macierzyństwa, pozwalały jej na odsuwanie decyzji w czasie. Tak więc codziennie chodziła do pracy. Łowiła każdą informację, która nadawała się do przekazania przez O'Rourke'a do Niemiec. Udawała przed rodzicami, że nie załamuje się pod ciężarem, jaki nałożył na jej rodzinę Kramer, w przeciwieństwie do ojca, który się o nią zamartwiał. Od kiedy we wrześniu zaczęła się wojna, Gustav Mortensen postarzał się w oczach i bała się, że wzmianka o jej małżeństwie i oczekiwanym dziecku może spowodować u niego szok albo go wręcz zabić. Tak więc milczała. Greta wiedziała jednak, że nadejdzie dzień, kiedy nie będzie już mogła zwlekać. O'Rourke powiedział jej dokładnie to samo, kiedy dopuściła go do swojej tajemnicy. Propozycja małżeństwa była zupełnym zaskoczeniem i bardzo ją wzruszyła. Jakie wspaniałe oparcie stanowił dla niej przez ostatnie miesiące, dając jej te kilka drogocennych chwil, kiedy mogła poczuć się sobą. Podobnie jak ona, zawsze starał się jak najszybciej załatwić sprawy Kramera, by mogli trochę odpocząć i zapomnieć, w jakie brudy byli oboje zamieszani. O'Rourke zmienił się od czasu, gdy go poznała i domyśliła się, że po części to ona jest tej zmiany powodem. Może nawet wyłącznie ona. On zdawał się nie mieć zupełnie serca do pracy dla Kramera i to chyba ze względu na nią. W jakiś sposób, choć nie wiedziała jak, pozbawiła go pewności, z którą podchodził do życia przed jej poznaniem. To ona zastąpiła jakby tę pewność mnóstwem wątpliwości, z którymi on teraz musiał się borykać. Nadal sprawnie i szybko wykonywał zadania Kramera, ale podejrzewała, że kierujący nim dotąd idealizm, który nakazał mu przyjąć tę robotę — gdzieś bezpowrotnie zniknął. Tak jakby przelała na niego wszystkie swoje obawy i wątpliwości. Nie mogła zapomnieć szoku i wyrazu bólu w jego oczach, kiedy usłyszał, że odrzuca jego propozycję i kiedy powiedziała mu o dziecku. Niektórzy mężczyźni zareagowaliby gniewem, a może i chęcią zemsty. Ale nie Kevin O'Rourke. Ten sprawiał wrażenie człowieka, który ma już za sobą etap, kiedy można go było w ogóle zranić. 288 — Co mam zrobić, Kevin? — błagała o radę, oczekując od niego siły i pomocy zaraz po tym, jak tak bardzo zraniła jego uczucia. — Musisz się z tego wycofać — powiedział zmęczonym głosem, wypranym z wszelkich emocji. — Możesz pracować u Johna Browna tylko do połowy marca. Wujaszek Henry dopomina się wiadomości na temat daty wypłynięcia „Królowej Elżbiety". Oboje wiemy, że powinno to wkrótce nastąpić. Poczekaj do połowy marca, a jeśli do tego czasu nic się nie stanie — wycofaj się. Jeśli przyjdą wiadomości na temat Królowej przed moim odjazdem, przekażę je wujkowi Henry'emu i powiem, że na tym koniec... że musiałaś się wycofać. Możesz pojechać do Irlandii. Będzie ci na południu dobrze. Postaram się znaleźć dla ciebie jakieś miejsce w Dublinie... gdzie ktoś się tobą zaopiekuje. Tobą i dzieckiem. — A co z moim ojcem i matką? Co mam im... — Nic nie mów — przerwał O'Rourke tym samym monotonnym głosem. — Z tego, co mi mówiłaś, ojciec może ulec panice. Nie zdradzaj nikomu swoich zamiarów. Nikomu nie ufaj. Masz pewną wadę, Greto — za bardzo ufasz ludziom... — Tobie zawsze ufałam, Kevin. Skierował na nią spojrzenie wypełnione bólem. — Wiem — szepnął. — Wiem. Po tym spotkaniu Greta trochę się uspokoiła. Zrobi tak, jak jej radził. W połowie marca przestanie pracować u Johna Browna. Jeśli dostanie informacje na temat Królowej, rzuci pracę jeszcze wcześniej. To będzie jej łabędzi śpiew. Koniec. O'Rourke powiedział, że będzie na nią czekał codziennie o piątej trzydzieści w miejscu pod nazwą „Scott's" na placu St Enoch. Miała przyjść tylko wtedy, gdy zdobędzie wiadomości o „Queen Elizabeth". On będzie czekał aż do zamknięcia herbaciarni o siódmej. Jeśli nie przyjdzie, będzie to oznaczało, że nie ma żadnych wiadomości. W czwartek po dramatycznej wyprawie za miasto, Greta weszła do herbaciarni za piętnaście szósta. O'Rourke siedział samotnie przy stoliku w kącie sali. Greta nie usłyszała westchnienia, które wyrwało mu się z piersi. Było to westchnienie zawodu. Wiedział, że przyjdzie, a jednak liczył na to, że może się rozmyśli. Jej pojawienie 289 się tutaj oznaczało nadejście nieuniknionego. Greta wstąpiła na ścieżkę, która musiała zawieść ją nad przepaść samounicestwienia. Dążyła do niego najprostszą drogą. A on nie mógł zrobić nic, by ją przed tym powstrzymać. Para przy stoliku w herbaciarni nie zwracała niczyjej uwagi. Może byli kochankami; trzymali się za ręce i coś do siebie szeptali. Ale ta rozmowa nie składała się z czułych słówek. Greta Mortensen przekazywała Irlandczykowi informacje wskazujące na to, że „Queen Elizabeth" wypływa do Gourock 26 lutego i opuści Taił o'the Bank kierując się w stronę Southampton w niedzielę 3 marca. — Całą noc szyfrowałam list dla wujka Henry'ego — powiedziała Irlandczykowi. — Co dokładnie słyszałaś? — zapytał. — Po pierwsze słyszałam, jak naczelny inżynier zamówił największą dostawę paliwa, z jaką kiedykolwiek się spotkałam. Ma być dostarczona z Bowling tankowcem tak, żeby załadunek mógł zacząć się w Taił o'the Bank o czternastej drugiego marca. — Co jeszcze? — Potem nadinspektor morski z Cunarda zadzwonił do pilotów w Gourock. Nie wiem, kim był człowiek, z którym rozmawiał, w każdym razie zakończył tak: „Cameron dostał tę robotę. Sprowadzi ją w dół późno drugiego. Kazano nam nie zatrzymywać jej jak zwykle przy Cumbraes, żeby wyrzucić pilota. Cameronowi powiedziano, że pilot ma się przygotować na jakiś tydzień". Cytuję dokładnie, Kevin. — Czy jeszcze coś, Greto? — Tak. Normalnie dyrektorzy używają do ważnych rozmów własnej linii, która nie idzie przez centralę. Musiałam przerwać dyrektorowi konferencję, żeby odebrał ważny telefon z zewnątrz. Zapomniał przełączyć na inną linię i słyszałam, jak mówił do kierowników: „Czy na pewno będziecie mieli wszystko na pokładzie o dwudziestej drugiej drugiego marca?" — To brzmi przekonywająco — stwierdził O'Rourke. — Wujek Henry powinien być zadowolony. — I jeszcze coś — dorzuciła Greta. — Mój tato grał wczoraj w golfa z komendantem Brearlym. Jest to szef kontroli statków 290 na całą Clyde z siedzibą w Rothesay. Tatuś jeździ tam czasami na weekendy i mama od dłuższego czasu go do tego namawiała. Wspomniał o tym komendantowi, a ten powiedział, żeby postarał się wpaść do Rothesay w niedzielę trzeciego, a wtedy zobaczy jakiś spektakularny widok. Wprawdzie nie powiedział dokładnie, ale zasugerował, że będzie wypływał pewien wielki statek. Podała mu zwyczajną, zaklejoną kopertę. — Wszystko jest w środku, Kevin. Przekaż to wujkowi Hen-ry'emu. I powiedz mu, że to ostatnia przesyłka. Zrobię to, co mi poradziłeś. Zwalniam się... Pakuję się dziewiątego w przyszłym miesiącu i znikam. Popłynę promem do Belfastu, a potem wsiądę w pociąg do Dublina. Za jakiś czas spróbuję się przedostać do Niemiec via Lizbona. — Uścisnęła mu dłoń i spojrzała mu prosto w oczy. — Byłeś wspaniałym przyjacielem, Kevin. Nie jestem nawet w stanie odwdzięczyć się za to. Ale moje miejsce jest przy mężu. A dziecko będzie potrzebować ojca. XVIII. PODEJŚCIE TRZECIE Kramer po raz pierwszy znalazł się w sztabie dowodzenia Eskadry Saltswedel w bazie Wilhelmshaven. Karl Doenitz, który go przywitał, wydawał się podniecony i pełen niepokoju. Kramer został przedstawiony komendantowi Eskadry Saltswedel, oficerowi sztabu oraz osobistemu adiutantowi Doenitza. Z wcześniejszych spotkań znał już kapitana Winklera z kontrwywiadu marynarki wojennej. — Jak poszło w Berlinie, Karl? — spytał Kramer Doenitza, kiedy we dwóch przyglądali się olbrzymiej mapie zachodniej Szkocji i podejściom do Clyde. Doenitz zachmurzył się. — Nie najlepiej. Fuhrer wypowiedział się dość zjadliwie na temat „Operacji Trójząb", a potem ciągle mówił o Goeringu i że trzeba zlecić to zadanie Luftwaffe. 291 — Żadnych wiadomości o von Dreskym? — Żadnych. I to właśnie tak zirytowało Fiihrera. Musieliśmy mu powiedzieć, że od jedenastego nie było żadnego połączenia radiowego z „U 33" i że należy uznać go za stracony. Do tego jeszcze doszły wiadomości, że chyba tak samo należy traktować „U 41" i „U 53", i tak atmosfera stała się gorąca. Dano nam mniej więcej do zrozumienia, żebyśmy się wynosili i nie wracali bez dobrych wiadomości. — Więc wszystko zależy teraz od Oestlera? — Tak. Może okazać się drugim Giintherem Prienem, o którego tak upominał się Fiihrer. Zaczynajmy więc. Chcę, żebyś wszystkich poinformował o sygnale pierwszego stopnia ważności otrzymanym z Dublina. Kramer wykonał polecenia. Przedstawił planowane ruchy „Queen Elizabeth" według doniesień agenta z Glasgow i uzupełnił je o propozycję O'Rourke'a z Dublina, by przeprowadzić łódź podwodną przez zaporę pływającą nocą drugiego marca. Komendant Eskadry Saltswedel chciał się dowiedzieć, jak wiarygodne są doniesienia z Glasgow i czy znalazły potwierdzenie z innych źródeł. — Jestem przekonany, że otrzymane przez nas daty i godziny są prawdziwe — oświadczył Kramer. — Nasz agent pracuje w centrali telefonicznej firmy John Brown's i podsłuchał trzy oddzielne rozmowy wyższych urzędników zdecydowanie potwierdzające autentyczność informacji. Niezależnie od tego źródła nasz agent w Southampton doniósł, że wielki suchy dok został tam zamówiony na cały tydzień i ma przyjąć duży statek z Clyde, który przybędzie piątego albo szóstego marca. Zdaje się to potwierdzać wieści z Glasgow. — Nie chce mi się wierzyć, że Brytyjczycy są tak naiwni, żeby brać tego olbrzyma do Southampton i wystawiać go na atak naszej Luftwaffe — rzucił dowódca eskadry. — Jestem skłonny się zgodzić — przyznał Kramer. — Wiadomość z Southampton może być zasłoną dymną, żeby zmylić nawet ich ludzi. Sądzę, że Brytyjczycy wiedzą, iż mamy jakie takie pojęcie, kiedy wielki statek wyjdzie z Clyde i chcą spowodować, żebyśmy urządzili zasadzkę na Morzu Irlandzkim albo w kanale La Manche 292 zamiast w rejonie Clyde. Kiedy statek wyjdzie na morze, podadzą nowe rozkazy przez radio i skierują go przez Kanał Północny na Atlantyk. — Logiczne — stwierdził dowódca eskadry. — Wiedzą przecież, że nie uda im się ukryć statku takich rozmiarów i zdają sobie sprawę, że na niego czekamy. Poza tym wiedzą, że nie wyprowadzą nas w pole co do terminu wypłynięcia statku, więc jedyna nadzieja to zmylenie nas co do kursu, jaki ma obrać po wyjściu z Clyde. Skierują go na północ w nadziei, że będziemy czekać na południu. Tak, to sensowne. — Mamy jeszcze jedną niezależną wskazówkę, że statek wypłynie trzeciego marca — powiedział Kramer. — Nie pochodzi z John Brown's ani od Cunarda, choć tak samo wywodzi się z Glasgow. Źródłem jest oficer marynarki wojennej dowodzący statkami patrolowymi w podejściu do Clyde. Powiedział w tajemnicy swojemu znajomemu, że trzeciego marca będzie co oglądać przy ujściu rzeki. Że będzie wypływać wielki statek. — Wiemy co nieco na temat twojego szpiega z Clyde, co? — wtrącił Doenitz z szelmowskim uśmieszkiem. — Jaką wiarygodność mają wiadomości otrzymywane z tego źródła do tej pory? — Z pewnością Winkler może na to odpowiedzieć — rzucił Kramer ze sztucznym uśmiechem na twarzy. — Nie chciałbym, żeby ktokolwiek w tym towarzystwie odnosił wrażenie, że bezgranicznie ufam swoim agentom. Kapitan kontrwywiadu zdawał się być nieco zażenowany. — Agent herr Kramera z Glasgow przekazuje bardzo wiarygodne wieści — powiedział. — Czy może pan podać przykład z ostatniego czasu? — poprosił Doenitz. — Musieliśmy dokonać korekty rzekomo zatopionych przez nas statków — stwierdził Winkler nadal z odczuwalnym zażenowaniem w głosie. — To znaczy tych statków, które pojawiły się w naprawczych dokach Clyde, a my twierdziliśmy, że zostały zatopione. Na pewno przypomina pan sobie? Doenitz rzeczywiście pamiętał. Co niektórzy kapitanowie U-boo-tów musieli się tego wstydzić. On zresztą też. Mruknął więc coś pod nosem i szybko zmienił temat. 293 Rozpoczął rozmowę o prawdopodobieństwie postawienia min przez von Dresky'ego, zanim spotkał go nie znany im los. Następnie wywiązała się burzliwa dyskusja na temat Irlandczyka ze statku do przewozu bydła i wykorzystania go do wprowadzenia U-boota przez zaporę pływającą. Kramer żądał natychmiastowej decyzji, by móc ją przekazać do Dublina. W końcu Doenitz skinął głową w kierunku dowódcy Eskadry Saltswedel. — Więc niech się tak stanie. Proszę natychmiast odbyć rozmowę z kapitanem Oestlerem. Niech poprowadzi „U 330" do Clyde i mam nadzieję, że będzie miał dziesięć razy więcej szczęścia niż „U 33". Proszę powiedzieć Oestlerowi, że chcę się z nim widzieć, zanim wypłynie. Tym razem nie będziemy kusić opatrzności żadnymi specjalnymi pożegnaniami. Dowódca eskadry zgrabnie zasalutował i opuścił pomieszczenie. Doenitz pozostał sam na sam z Kramerem. — Jesteś zadowolony z tej dziewczyny z Glasgow, Heinrich? Dziwne to wszystko, prawda? Ona tam, a życie Oestlera zależy od tego, jak dobrze wykonała swoje zadanie, co? — Chce się wycofać — powiedział Kramer. — Uważa, że grunt zaczyna jej się palić pod nogami. — A pozwolisz jej na to? — Nikt nie wycofuje się z interesu, który prowadzę, Karl. Przynajmniej nie dobrowolnie. Czy przyjąłbyś rezygnację kapitana U-boota tylko dlatego, że pływanie na łodzi podwodnej w czasie wojny jest zbyt niebezpieczne? Doenitz buchnął śmiechem. — Mógłbym się zastanawiać, jakim cudem zrobiłem tego człowieka dowódcą, Heinrich, ale nie, nie przyjąłbym jego rezygnacji. W ten sposób przyznałbym się, że popełniłem duży błąd. Komandorom nie wolno popełniać pomyłek. — Ale błądzenie to rzecz ludzka — powiedział Kramer. — Czy w ten sposób tłumaczysz swoje pomyłki, Heinrich? — Ja pierwszy przyznałbym, że jestem tylko człowiekiem, Karl. Domyślam się, że takie przyznanie byłoby niezwykle trudne dla kogoś, kto udaje boga i rządzi życiem ludzi. Czy bogowie popełniają błędy? — Podejrzewam, że tak — stwierdził Doenitz. 294 — No tak — mruknął Kramer — ale nie takie jak zwyczajni ludzie. Im wyżej zasiadasz na Olimpie, tym bardziej spektakularny ich wymiar. „U 330" zrobił zwrot na lewą burtę, by wyprzedzić eskortujący go lodołamacz. Ricky Oestler machnął ręką na pożegnanie oficerowi na mostku lodołamacza. Odpowiedzią był taki sam gest. — Do widzenia Helgoland — mruknął pierwszy oficer Ricky'ego stojący przy jego boku. — Czy są jakieś specjalne rozkazy, panie kapitanie? Nawigacyjny chciałby wiedzieć, czy płyniemy rutynowo wokół Szetlandów. — Nie tym razem — powiedział Ricky. — Porozmawiam z nim. Tym razem płyniemy na skróty, przez zatokę Pentland, między Orkadami a kontynentalną Szkocją. Uśmiechnął się do oficera i spytał, czy zna jakieś szkockie piosenki. Trochę zaskoczony podwładny przyznał, że nie. — Jest taka piosenka, której ktoś próbował mnie nauczyć bardzo dawno temu — powiedział Ricky uśmiechając się do wspomnień. — Coś o pięknych brzegach Loch Lomond i chodzeniu górą i doliną. W każdym razie my płyniemy najkrótszą trasą do Szkocji. Mamy tam umówione spotkanie i nie wolno nam się spóźnić. — A co, jeśli napotkamy po drodze wielki statek, panie kapitanie? — Ominiemy go z daleka, Helmut, Będziemy udawać, że w ogóle go nie widzimy. To samo dotyczy innych kuszących celów. Nie zatrzymamy się nawet wtedy, gdy spotkamy załadowany tankowiec z popsutą śrubą. — To trochę nie w porządku, panie kapitanie. Czy mamy coś tak ważnego, że możemy pomijać wszystkie kuszące kąski? Ricky uśmiechnął się. — Płyniemy upolować największą zwierzynę na świecie, Helmut. Spróbujemy załatwić największy statek, jaki kiedykolwiek wybudowano! Mamy rozkaz zatopić „Królową Elżbietę"! Oficer zrobił wielkie oczy i cicho gwizdnął przez zęby. — Jakie mamy rozkazy, panie kapitanie? 295 — Płyniemy do Clyde, Helmut. Jest taki statek do przewozu bydła pływający regularnie na trasie Dublin—Glasgow, który mamy spotkać przy ujściu rzeki i wejść za nim przez zaporę pływającą. „Queen Elizabeth" będzie na kotwicy kilka mil za zaporą na wysokości miasteczka Gourock. Mamy rozkaz ją zatopić i jeśli szczęście będzie nam sprzyjać, rozejrzeć się za jeszcze innymi celami. Ma tam być „Hood" i pewnie kilka lotniskowców. — Teraz rozumiem, dlaczego nie będzie pan po drodze zwracał uwagi na żadne transatlantyki czy tankowce — stwierdził oficer. Twarz promieniała mu jak zadowolonemu uczniakowi. — Czy powie pan o tym załodze? — Tak. Mają prawo wiedzieć. — W głosie Oestlera pojawiła się teraz nutka ostrożności. — Nie przeceniaj naszych szans, Helmut. Płyniemy z największą misją, jaką kiedykolwiek otrzymała nasza eskadra, ale zarazem jest to zadanie najniebezpieczniejsze. Zakładając, że przedostaniemy się przez zagrodę bonową, Brytole i tak zrobią wszystko, żebyśmy już stamtąd nie wypłynęli. — Uda nam się, panie kapitanie. — Jasne, że tak! — powiedział Ricky i uśmiechnął się szeroko. Ale gdzieś w środku miał duże wątpliwości. Pomyślał o Hansie von Dreskym. Zastanawiał się, jak blisko podszedł do celu. Czy był teraz więźniem wojennym? A może jego ciało spoczywało pod falami morza? Ricky rozejrzał się po szarych wodach Morza Północnego, jakby w oczekiwaniu odpowiedzi. Ale ta nie nadeszła. Niespokojne, nigdy nie odpoczywające morze było nieodmiennie nieprzeniknione. Ricky już na początku miał niezły powód do zadowolenia. W przeciwieństwie do „U 32" i „U 33", wyruszających w kierunku Clyde, „U 330" nie wlókł w wyrzutniach min magnetycznych. „U 330" został przeznaczony do zadania, jakie założyli jego konstruktorzy — do ataku. Czuł pod stopami, że „U 330" świetnie się spisuje. Była dobrą łodzią, która przecinała wodę niby koń pełnej krwi, gotujący się do wyścigu. Miała znakomite wyposażenie. Według głównego mechanika, akumulatory znajdowały się w świetnym stanie i nie wymieniłby ich nawet na całkiem nowe. Miała załogę sprawną i doświadczoną, po części nawet bardziej niż dowódca. Ludzie byli dobrze wyszkoleni i gotowi do akcji. 296 Ricky myślał tylko o zadaniu, które go czekało — o „Królowej Elżbiecie". To ona stanowiła nagrodę. Największą pływającą nagrodę na świecie. Osiemdziesiąt pięć tysięcy ton majestatycznej królowej oceanów. Królowej, o którą warto było walczyć. Królowej, za którą warto było umrzeć. Za tydzień bitwa będzie wygrana albo przegrana. Przez szare morze jak magnes przyciągała Ric-ky'ego nadzieja chwały. Oczyma wyobraźni widział już ciemne wzgórza Szkocji ze szczytami w chmurach, wyrastające ponad srebrne jeziora leżące u ich stóp. Przyzywały go teraz, kusząc nagrodą, jaką stanowiła królowa. Nazwisko człowieka, który weźmie taką nagrodę, będzie żyło w historii. Klęska nie przyniesie nic oprócz śmierci. Śmierci i być może przelotnej sławy — bowiem rzeczą szlachetną jest umrzeć za królową. Ale liczył się wyłącznie sukces. Wygrana była wszystkim i jedynie zwycięzca zostanie zapamiętany. Historia nie notuje tych, którzy zajmują drugie miejsce — nawet gdy jego ceną jest śmierć. Rab Guthrie ziewnął. Przysiągł, że po skończeniu statku będzie odsypiał przez tydzień. Na samą myśl o tym usta złożyły mu się do uśmiechu. Była to myśl, która, wypowiedziana przez człowieka biorącego ślub za dwanaście dni, mogła spowodować lawinę docinków. — A więc cały tydzień zamierzasz spędzić w łóżku, Rab, co? — Ha, ha, ha, ho, ho, ho. Mnóstwo kuksańców i mrugnięć okiem, i rubasznych komentarzy, i ostrzeżeń, by nie podnosił zasłonki następnego dnia, bo może pofrunąć. Już widział to wszystko. Rab i Edie ustalili datę ślubu na sobotę dziewiątego marca. Rab zarezerwował pokój hotelowy na miodowy miesiąc. Dostał specjalną zniżkę poza sezonem. Edie skończyła już suknię ślubną, a jej matka twierdziła, że wygląda w niej prześlicznie. Nie pozwoliły Rabowi obejrzeć sukni, twierdząc, że może to sprowadzić nieszczęście. Teraz był nawet zadowolony, że nie zamówili ślubu na pierwszą sobotę marca. Zapewne wówczas musiałby go przełożyć, bo praca na „Wielgachnej" —jak niektórzy nazywali Królową — daleka była od zakończenia, a do tego jeszcze musieli odprowadzić ją aż do Taił o'the Bank. Pozostało wiele pracy do wykonania i przy dużym 297 „ szczęściu może zdołają zrobić połowę, jeśli statek rzeczywiście ma wypłynąć w następnym tygodniu. Rab był jednym z ponad trzystu robotników, którzy weszli na statek poprzedniej nocy, przynosząc z sobą zmianę bielizny. Powiedziano im, że może zaistnieć konieczność pozostania na pokładzie przez cały tydzień, by dokończyć niezbędne prace. Bywały takie momenty, kiedy Rab marzył, żeby w życiu więcej nie zobaczyć ani kawałka elektrycznego przewodu. Na statku było cztery tysiące mil kabli — dość by sięgnąć przez cały Atlantyk i z powrotem. Od miesięcy Rab wraz z podległymi sobie ludźmi zakładał je. Jego zadaniem było organizowanie dwuosobowych zespołów — jeden człowiek znaczył miejsca, a drugi wiercił potrzebne otwory. Następnie należało przeciągnąć stosowne przewody i zamontować odpowiednie gniazdka i wyłączniki. Praca zdawała się nie mieć końca. Rab zastanawiał się, gdzie jeszcze na świecie istniała rzecz, która miałaby trzydzieści tysięcy źródeł światła. A tyle właśnie było na „Queen Elizabeth". Rab siedział na brzegu koi, kiedy Andy Tulloch wsadził głowę przez drzwi kabiny. — Więc nie śpisz, Rab? Śniadanie w mesie gotowe. Tyle kiełbasek, bekonu i jajek, że nie zobaczysz przez cały miesiąc. Udało ci się złapać trochę snu? Rab zerknął na zegarek. — Ze dwie godziny. Kiedy wyrusza statek? — W każdej chwili. Pilot jest już na pokładzie. Pilot James Cameron wszedł na pokład „Królowej Elżbiety" piętnaście minut temu. Siedział teraz w kabinie kapitana, pijąc znakomitą kawę. Przybył akurat wtedy, gdy kapitan, komandor Jack Townley, kończył śniadanie. Cameron nie przyłączył się do posiłku, ponieważ jadł wcześniej, ale nie odmówił filiżanki kawy. Rozmawiali o pogodzie, jaka czekała Królową w podróży w dół rzeki. Prognoza zapowiadała północne wiatry, od lekkich po bardzo silne. Podróż wcale nie musiała więc być najłatwiejsza. Cameron po wielekroć przeglądał raporty swych kolegów, którzy cztery lata wcześniej sprowadzili „Królową Marię" do Gourock. Jego czekało jeszcze trudniejsze zadanie. Nowy statek miał większą wyporność i był dłuższy od „Marii". Pilot miał nadzieję, że wio- 298 senny przypływ sięgnie prognozowanej wysokości. Miejscami, pomimo bagrowania kanału, zaledwie dziewięć cali będzie oddzielać spód Królowej od dna rzeki. Cztery lata temu brzegi Clyde były pełne ludzi i kiedy „Queen Mary" płynęła ku morzu, wszędzie panował nastrój karnawału. Biały statek z czerwonymi kominami nadawał ton palecie kolorów. 26 lutego 1940 roku podobna okazja stanowiła całkowity kontrast wobec poprzedniej. Dominowała szarość. Niebo było zachmurzone i szare. Rzeka Clyde szara. Budynki Clydebank szarzały w tle. A w centrum sceny wspaniała nowa królowa była także wymalowana na szaro, na kolor wojny. Obserwowany przez stoczniowców i kilku ludzi z „zewnątrz" statek uruchomiono na kilka godzin przed wysoką wodą. Pięć holowników ściągało go na rzekę. Na mostku, od prawej burty, przy pomocy krótkofalówki całą operacją kierował pilot z komandorem Townleyem u boku. Żaden z nich nie znał planu wykorzystania wielkiego statku jako przynęty, która miała ściągnąć oczekiwane U-booty do Clyde. I tak dosyć mieli innych zmartwień. Zaangażowano czterysta osób załogi. Także i oni nie wiedzieli, co miało się naprawdę stać i stanowili część wielkiego blefu, który związany był z wyjściem statku. Podpisali umowy jedynie na żeglugę przybrzeżną i wszyscy sądzili, że powrócą do macierzystego portu w Southampton w ciągu tygodnia. Mocujące się holowniki wyrzucały kłęby gęstego dymu, kiedy wielki statek zsuwał się ze swojego leża, próbując przedostać się do rzeki. Wreszcie dziób drgnął i statek wślizgnął się do rzeki jak olbrzymi szary duch w oparach gęstego dymu. Z ust stoczniowców wyrwał się okrzyk. Według standardów Clydebank było to nadzwyczaj wyciszone pożegnanie. Ale cała ta ziemia była wyciszona wojną, a jej światła nią przyciemnione. Był to czas, kiedy jedynie działa mogły rozbrzmiewać pełnym głosem. Pierwszy krytyczny moment podróży „Queen Elizabeth" w dół wąskiej rzeki nastąpił na wysokości latarni Rashilee, dokładnie tam, gdzie osiadła na mieliźnie jej siostra. Pilot „Królowej Marii" twierdził wówczas, że statek „wpadł w poślizg" na zakręcie niesławnego Dalmuir Bend. Obecnie dziób „Królowej Elżbiety" porwał przypływ. 299 Walka rozpoczęła się, gdy holowniki próbowały wyprostować wielki statek, ale dziób pochwycony siłą przypływu zdawał się mieć własne, niezależne plany i kierował się w stronę brzegu. Przez moment siły przypływu i holowników były całkowicie wyrównane. Ale w końcu olbrzym wyprostował się i kontynuował podróż. Wiadomość, że płynie wielki statek, biegła przed nim z szybkością niekontrolowanego ognia. Pustoszały domy, sklepy nie miały klientów, uczniowie opuszczali klasy i robotnicy porzucali stanowiska pracy. Ochrypłe okrzyki witały statek, rzucane przez usmolonych robotników oderwanych od pracy i gospodynie domowe w papilotach i fartuchach. „Niech cię Bóg błogosławi" krzyknął robotnik obsługujący wielki przybrzeżny żuraw. W okrzyku było tyle samo błogosławieństwa, co i żalu, że statek musi odpływać bez należnego mu wspaniałego pożegnania. Na wysokości Dumbarton, po dwóch kolejnych potyczkach z wiatrem i wodami przypływu, które przyniosły chwile niepokoju, nad masztami statku przeleciały na niewielkiej wysokości trzy samoloty myśliwskie, kiwając w salucie skrzydłami. Królowa odpowiedziała potężnym rykiem syreny okrętowej. Mewy podążające z nadzieją na odpadki za potężną rufą, odfrunęły jak wyścigowe gołębie. Po zapadnięciu zmroku szary statek zarzucił kotwicę na wysokości Gourock, w pobliżu wejścia do Loch Long. Na statku bez przerwy pracowali robotnicy, chociaż już wkrótce okazało się, że będą potrzebować jeszcze wielu tygodni. Praca trwała dwadzieścia cztery godziny na dobę przez następne trzy dni. Szalupy ratunkowe zostały zamontowane na statku dopiero w miejscu kotwiczenia w Gourock. Dla Raba Guthriego i jego kolegów był to czas mozołu. Zgodzili się pozostać na pokładzie i kontynuować prace po drodze do Southamp-ton. Rab z radością powitał nowe plany. Spełniło się marzenie jego życia. Poza tym będzie poza domem tylko przez tydzień. I tak zdąży wrócić z Southampton, by dziewiątego wziąć ślub z Edie. Zatoka Pentland oddzielająca północną Szkocję od Orkadów słynie z utrzymującej się tam podłej pogody i wzburzonego morza. Północno-zachodni wiatr o sile siedmiu stopni szalał w wąskim przesmyku, 300 kiedy Ricky Oestler płynąc od wschodu na głębokości peryskopowej doprowadził tu „U 330". Pogoda w ogóle mu nie przeszkadzała. Na północ, za wyspą South Ronaldsay leżała brytyjska baza marynarki wojennej Scapa Flow i Ricky miał wielką nadzieję, że dowódcy niszczycieli i okrętów patrolowych stacjonujących przy Orkadach mieli tyle rozumu, by nie wychodzić w morze przy tak podłej pogodzie. Miał szczęście. Jeśli nawet jakieś statki przepływały zatokę w tym czasie, żaden się na niego nie natknął. Trzy mile na zachód od Dunnet Head zobaczył patrolowy trałowiec. Statek zmagał się z wiatrem i zdaniem Ricky'ego kapitan zwracał uwagę głównie na to, by nie zboczyć z kursu. Ricky odbił na lewą burtę i przepłynął nie zauważony. Ryzyko związane z zaoszczędzeniem całego dnia poprzez przecięcie zatoki Pentland całkowicie się opłaciło. Ricky Oestler nie chciał więc kusić losu płynąc na skróty wśród Wysp Zachodnich. „U 330" opłynął od zachodu Hebrydy, a następnie skierował się w kierunku południowo-wschodnim, który miał go zaprowadzić przez Kanał Północny do Zatoki Clyde. Tuż po zmroku pierwszego marca „U 330" wyszedł na powierzchnię czterdzieści mil na zachód od Muli of Kintyre i posuwał się wolno w kierunku szkockiego wybrzeża. O północy łódź podwodna przeszła obok cypla Kintyre i znajdowała się trochę na południe od Sanda Island, kiedy hydrofony przechwyciły odgłosy statku zbliżającego się od wschodu. Ricky wydał rozkaz zatrzymania silników i kazał sobie podawać ciągłe meldunki z hydrofonów. Z ostatniego wynikało, że nieznany statek płynął kursem ze wschodu na zachód między Ailsa Craig a Sanda. Był to bez wątpienia patrol tropiący łodzie podwodne. „U 330" kołysał się na fali i wietrze, kiedy statek patrolowy podchodził bliżej. Na wieżyczce U-boota Ricky wpatrywał się przez lornetkę w morze na sterburcie, ale ciemność niczego nie zdradzała. Krytyczny moment miał nadejść, kiedy statek zbliży się do Sanda. Będzie musiał wtedy zmienić kurs, albo na północ, albo na południe, bo inaczej wpadnie na wyspę. Jeśli skieruje się na południe, podejdzie do łodzi na odległość głosu. Marynarz na czujce nerwowo szurał nogami w oczekiwaniu na decydujący meldunek z hydrofonów. W końcu nadszedł. 301 — Statek zawraca, panie kapitanie. — Tu nastąpiła tak wiele nerwów kosztująca przerwa. — Statek zawraca na sterburte. Odgłosy śruby oddalają się. Płynie na północ. Początkowo, kiedy wciąż napływały meldunki z hydrofonu, Ricky sądził, że brytyjski statek będzie wracał na swój kurs w kierunku Ailsa Craig. Wkrótce okazało się, że statek bierze kurs na północny-wschód w kierunku szerokiej na dziesięć i długiej na dwadzieścia mil wyspy Arran. Ricky doszedł do wniosku, że jeśli statek patroluje obszar w poszukiwaniu łodzi podwodnych, to albo płynie wyznaczoną trasą trójkąta, którego wierzchołki stanowią Ailsa Craig, Sanda i południowy cypel Arran, albo też po odcinku równoległo-boku od południowego cypla Arran w kierunku miasta Ayr na odcinku północnym. Pozostawała tylko jedna wątpliwość: czy patrol odbywał się w pojedynkę? Ricky musiał jednak ryzykować. — Pół naprzód — rozkazał. — Kurs zero-trzy-zero stopni. — Ten kurs zaprowadzi łódź podwodną w pobliże kilwatera statku patrolowego, tyle że „U 330" będzie płynąć na północ, zaś statek na wschód. Ricky spokojnie czekał, pozwalając statkowi oddalić się na dużą odległość. Dopiero wtedy zbudził z drzemki „U 330" i kiedy łódź znalazła się na wysokości Sanda, stracili kontakt hydrofoniczny ze statkiem. W bezpiecznej odległości od wyspy Ricky nakazał zmianę kursu na północny. Wprost przed nimi widniał obszar wodny zwany Kilbrannan Sound, który w swym najwęższym miejscu, trzymilowej zaledwie szerokości, rozdzielał długi półwysep Kintyre od wyspy Arran. Ten wąski odcinek „U 330" przepłynął jedynie przy użyciu silników elektrycznych, by zminimalizować hałas, który mógłby usłyszeć ktoś z lądu. Następnie łódź wypłynęła na szersze wody w północnym odcinku przesmyku. — Przygotowanie do zanurzenia. Opuścić mostek! — Ricky zamknął za sobą właz i spojrzał po raz ostatni na nocne niebo. Przed nimi długie wyczekiwanie. „U 330" osiadł na dnie przesmyku. Ricky rozkazał maksymalnie zmniejszyć oświetlenie i po raz kolejny wygłosił mowę do całej załogi. Wszyscy znali już cel, w jakim odbyli długą podróż z Wilhelms-haven, ale teraz nadszedł czas, by im powiedzieć dokładnie, jak trudno będzie go osiągnąć. Będą musieli sięgnąć głęboko w pokłady 302 duszy, by znaleźć siłę niezbędną do przetrwania nadchodzących trzydziestu sześciu godzin. — Powiedziałem wam już, że naszym celem jest największy statek na świecie — zwrócił się do załogi Ricky. — Powiedziałem wam też, że czeka nas wiele niebezpieczeństw. Chcę to powtórzyć raz jeszcze, żeby nikt nie miał żadnych złudzeń. Przy dużym szczęściu przedostaniemy się przez zaporę pływającą i przeprowadzimy atak. Brytyjczycy nie będą się temu przyglądać z założonymi rękami. „U 330" stanie się najbardziej ściganą łodzią podwodną w historii marynarki wojennej. Czeka nas najpoważniejszy egzamin w życiu. Poznacie, co oznacza strach, prawdziwy strach. Ja też go odczuję, jak każdy z was. Ale nie poddam mu się, bo wszyscy będziecie liczyć na mnie i wierzyć, że wyprowadzę was z Clyde bezpiecznie z powrotem do domu w Wilhelmshaven. Taki mam zamiar. Ale i ja liczę na to, że mnie nie zawiedziecie. Mamy wyjątkową szansę zapisania wspaniałej karty historii. Zapiszmy ją z odwagą, którą z pewnością wszyscy posiadamy. I zapiszmy ją, jeśli będzie taka potrzeba, poświęcając własne życie. Ricky przerwał na moment. Na łodzi panowała śmiertelna cisza. Po chwili kontynuował: — Właśnie zaczyna się najtrudniejsza część operacji. Czekanie. Musimy leżeć na dnie morskim, kiedy tam w górze wschodzi i zachodzi słońce. Wytrzymajmy to wyczekiwanie, przyjaciele, z cierpliwością. Odpocznijcie i zbierzcie siły, bo nie wiadomo, kiedy będzie czas na następny odpoczynek. Myślcie o nagrodzie, która może stać się naszym udziałem. Transatlantyk jest już w naszym zasięgu. „Królowa Elżbieta" stoi na kotwicy w odległości trzydziestu mil w linii prostej. W tej chwili zapewne gotuje się do wyjścia w morze. Za ponad dobę ma wyruszyć w dziewiczy rejs, a teraz stoi sobie bezpiecznie, w ich mniemaniu, za zagrodą bonową. Nasze zadanie to nie dopuścić do dziewiczego rejsu. Za dwanaście godzin wydam rozkaz wyruszenia. Wtedy wszystko zacznie się naprawdę. Wyruszymy przeciw „Queen Elizabeth". Była szósta rano 2 marca. O siódmej, zaledwie trzydzieści mil w kierunku północno-wschodnim, do statku Jego Królewskiej Mości „Queen Elizabeth" podpłynęła motorówka. Z łodzi wysiadł królewski posłaniec z walizeczką 303 przypiętą do ręki. W chwilę później zawartość przesyłki dostarczono komandorowi Townleyowi, który zamknął ją do sejfu i dobrze schował kluczyk. Duża zalakowana koperta zawierała rozkazy dla kapitana „Królowej Elżbiety". Koperty nie wolno było otwierać, dopóki statek nie znajdzie się na pełnym morzu w odległości dwustu mil na zachód od Irlandii. Poprzedniego wieczora komandor Townley otrzymał rozkaz podniesienia kotwicy i wypłynięcia z Gourock w eskorcie czterech niszczycieli w sobotę 2 marca o 08.00. Jednocześnie przyszło pozwolenie na powiadomienie załogi i robotników nadal pracujących na statku, że Królowa płynie do „zamorskiego" portu, a nie do Southampton. Ci, którzy z powodów osobistych, rodzinnych czy innych nie zechcą się tam udać, mogą zejść ze statku. Jeden z elektryków z Clydebank oraz kilku członków załogi postanowiło zrezygnować z podróży. Zostali zabrani na statek zaopatrzeniowy, na którym przetrzymano ich przez dobrych kilka godzin po wypłynięciu „Queen Elizabeth". Zdecydowana większość załogi chętnie podpisała nowe dalekomorskie kontrakty i natychmiast otrzymała po trzydzieści funtów na głowę za „niedogodności". Robotnicy, z wyjątkiem wspomnianego elektryka, solidarnie pozostali na pokładzie. Jednym z nich był Rab Guthrie. Plany wzięcia ślubu za siedem dni dawały mu znakomity powód, by zejść ze statku. Ale aż poczerwieniał ze złości, kiedy szef zasugerował, że przecież nikt nie będzie miał mu za złe ewentualnego opuszczenia statku. — Za kogo mnie pan bierze? — spytał Andy'ego Tullocha z goryczą. — Obiecałem Edie, że ożenię się z nią, kiedy statek będzie skończony. Ale wcale nie jest i jeszcze daleko do tego. Zostaję, dopóki nie skończę swojej roboty! Andy Tulloch roześmiał się tylko, kiedy Rab dodał trochę zaniepokojonym tonem: — Edie przecież zrozumie. — Spojrzał na Tullocha z niepewnością. — Chyba zrozumie. Tuż przed ósmą w sobotę rano, w Gourock rozległ się dźwięk wciąganego łańcucha kotwicznego wielkiego statku. Turbiny jęknęły, gdy kolos ruszył bardzo powoli do przodu, a potem skierował się z nieco większą prędkością w kierunku zagrody bonowej między Dunoon a Cloch Point. 304 Kapryśne słońce próbowało przebić się przez rozbiegane chmury, kiedy statek ruszył na południe opływając od wschodu wyspę Arran. W podwodnych ciemnościach przesmyku Kilbrannan na dnie czaił się w ciszy „U 330" z kapitanem i załogą, nieświadomy, że oczekiwana zdobycz właśnie im się wymyka. W eskorcie niszczycieli i pod stałym parasolem samolotów „Królowa Elżbieta" zawróciła na południe od Kintyre w stronę Kanału Północnego. Wieczorem kołysały ją już potężne fale Atlantyku. XIX INFILTRACJA Powietrze w łodzi podwodnej było ciężkie i stawało się wprost nie do wytrzymania. Smród ropy i przepoconych ciał, zapach pomalowanego metalu i charakterystyczny dla wszystkich statków wiszący w powietrzu zaduch wczorajszego jedzenia z mesy — wszystko to łączyło się w nieznośną dla nozdrzy mieszankę. Ricky leżał na koi, w ciemnym pomieszczeniu, jak więzień strasznej samotności. Zastanawiał się, czy jego mowa na temat chwały i śmierci była mądra. „Sprawiłeś przecież, że czterdziestu paru chłopa zacznie się teraz zastanawiać, czy rzeczywiście ten dzień będzie ostatnim w ich życiu", myślał. Ale co innego mógł zrobić? Opowiedzieć im bajeczkę? Pozwolić im uwierzyć, że to tylko spacerek, co sprawi, że kiedy spadnie pierwsza bomba głębinowa, rozsypią się wszyscy z przerażenia? Ricky często myślał o swojej śmierci. Wiedział, że może wkrótce nadejść. Tylko głupiec uważałby inaczej. Perspektywa śmierci zbytnio go nie przerażała. Całe życie było loterią — o czym wiedział każdy podwodniak — i jeśli człowiek ociera się o śmierć każdego dnia, nie ma co udawać, że ona się nie zjawi. Lepiej umieć spojrzeć jej prosto w twarz i powiedzieć: „No dobrze, dopadniesz mnie któregoś razu, ale i tak się ciebie nie boję". Można sobie wyobrazić, jak śmierć uśmiecha się i odpowiada: „To postawa godna szacunku" 305 Choć nie bał się śmierci, to jednak wcale jej sobie nie życzył. Przyjąłby ją, gdyby tak być musiało, ale pozostałby w nim pewien żal. Żałowałby wyłącznie z powodu jednej osoby. Greta i on mieli tak mało czasu dla siebie. Dziwne, że była zaledwie o czterdzieści mil stąd. Tak blisko, a jakby na drugim końcu świata. Tak mało spędzili z sobą czasu: czy miało to być wszystko, co przeznaczył im los? Czy wyczerpali swój życiowy przydział szczęścia? Po raz dwudziesty w ciągu dwudziestu minut spojrzał na zegarek. Nadszedł czas. W sterowni przywitały go szerokie uśmiechy i westchnienia ulgi. Zakończyło się wyczekiwanie. Nakazał wynurzenie. Przyłapał się na tym, że sam też się uśmiechnął. Łódź podwodna wynurzyła się w bezludnym przesmyku. Powietrze było czyste i mroźne. Zimne i świeże smakowało lepiej od najlepszego wina. Po stronie Kintyre Ricky zauważył migające światełko samotnej farmy. Nie przejmowali się tu widać zbytnio zaciemnieniem. Po drugiej stronie ciemne wzgórza Arran widniały na tle rozgwieżdżonego nieba. Ricky wydał rozkaz przewietrzenia łodzi i naładowania akumulatorów. W tych wąskich wodach dużo ryzykował. Rozsądniej być może byłoby przepłynąć przesmyk do szerszych wód ujścia na południu. Ricky był jednak przekonany, że statki patrolowe koncentrowały działania właśnie w tym rejonie. Nie miało sensu narażać się na utarczki z pierwszą linią ochrony Clyde, kiedy weszło się już w rejon poza jej zasięgiem. O 22.00 słuchali regularnych doniesień z Kilonii. Nie było żadnych sygnałów przeznaczonych dla „U 330", żadnych zmian w planach, żadnego odwołania w ostatniej chwili. Znaczyło to, rozkazy obowiązują. „U 330" krążył na pół prędkości w przesmyku Sound of Butę. Łódź płynęła w częściowym zanurzeniu, tak że była prawie niewidoczna na powierzchni. Poza tym, wynurzona nieco ponad wodę, w znacznym stopniu utrudniała wykrycie przez hydrolokator akustyczny. Na godzinę przed północą U-boot znajdował się trochę na południe od wyspy Little Cumbrae. Nagle zauważono błyskające światło od północnego zachodu. „ • 306 — Latarnia morska — powiedział Ricky do pierwszego oficera. — To oznacza, że spodziewają się jakiegoś statku. Wziąć namiary i przekazać nawigatorowi. W chwilę później zgłosił się oficer nawigacyjny. — Zdaje się, że to Garroch Head, panie kapitanie. Po chwili pokazały się światła na Rubha'n Eun oraz na zachodniej stronie Little Cumbrae. W tym samym momencie hydrofon zarejestrował odgłosy silnika nadchodzące od południa. — Opuścić mostek! — rozkazał Ricky. „U 330" zanurzył się na głębokość peryskopową i zatoczył łuk, by zbliżyć się do statku. — To „Cragside" — oświadczył Ricky po obejrzeniu statku przez peryskop. — Płynie sam. Popatrz, Helmut — odsunął się od peryskopu i zrobił miejsce pierwszemu oficerowi. — Tak jest, to statek do przewozu bydła — potwierdził Pierwszy. Pozwolili, by „Cragside" nieco się oddalił. Następnie „U 330" powtórnie wyszedł na powierzchnię i płynął w odległości dwóch mil za rufą statku do przewozu bydła. Na wysokości Little Cumbrae „Cragside" włączył światła nawigacyjne. Po przejściu obok Great Cumbrae, statek wziął kurs na lewą burtę. Taki kurs zbliżał go do wybrzeża Butę. Ricky rozkazał wziąć kurs nieco na prawą burtę i zwiększyć prędkość. U-boot szybko zaczął przeganiać statek, ale odległość między nimi i tak wzrastała ze względu na różne kierunki przyjętego kursu. Statek zbliżał się do wybrzeża na zachodzie, natomiast łódź kierowała się ku szerszym wodom zatoki na wschodzie. Zielone światło sterburty i białe maszty „Cragside" widniały wyraźnie w odległości czterech mil, kiedy Ricky rozkazał wziąć kurs na lewą burtę, by wyprzedzić statek. Zanurzył U-boota i płynąc tuż pod powierzchnią nakazał trzymać taki kurs, który pozwoli przechwycić statek na wysokości Toward Point. Hydrofony cały czas namierzały „Cragside". Ricky z trudnością powstrzymywał się przed wystawieniem peryskopu i kierował się wyłącznie namiarami hydrofonu co do prędkości i kursu, które pozwalały nie tracić kontaktu ze statkiem. Ricky trzymał łódź nieco przed „Cragside" w ten sposób, że statek znajdował się między U-bootem a brzegiem, w ujściu rzeki. — Ogłosy silnika na dwa-dziewięć-pięć, panie kapitanie — nadszedł świeży meldunek. 307 Ricky podniósł głowę znad map, które studiował wraz z nawigatorem. — Wystawić peryskop — rozkazał. — Helmut, spójrz, co się tam dzieje. Byle krótko. Pierwszy oficer spojrzał przez peryskop i zaraz rozkazał go zanurzyć. — Panie kapitanie, statek z kierunku rzeki. Blisko Point. Nadaje sygnały morse'em — niebieskie światło. — Maksymalnie mała prędkość — rozkazał Ricky. — To na pewno okręt patrolowy — powiedział Pierwszemu. — Mają małą flotę stacjonującą w Rothesay i patrolują wąski obszar rzeki tuż przed nami. Pozwolimy, by statek z bydłem przeszedł między nami, a wysyłającym sygnały brytyjczykiem. O'Rourke zazwyczaj dzielił wachtę na „Cragside" z kapitanem. Ale kapitan był tym razem na „urlopie". Pozostał poprzednim razem w Glasgow, żeby zobaczyć się z synem, który miał przyjechać z wojska na przepustkę. Tak więc O'Rourke pełnił w czasie tego rejsu obowiązki kapitana, a na zmianę dostał młodego, dwudziesto-dwuletniego chłopaka. O'Rourke przejął wachtę o dziesiątej wieczorem, mówiąc chłopakowi, że sam wprowadzi statek do Glasgow. Przez cały czas obserwował z mostka morze, chcąc się przekonać, czy U-boot podąża za nimi. Minęła jedenasta. Oczy bolały go od wypatrywania w ciemnościach, a jednak nadal niczego nie zauważył. Na wysokości wysp Cumbrae włączył światła nawigacyjne. Wkrótce potem wziął kurs na Toward Point, pobłyskujący z oddali. Kiedy „Cragside" zmienił kurs, O'Rourke dostrzegł U-boota. Gołym okiem nie zobaczyłby niczego, ale spoglądając za rufę przez lornetkę ujrzał jakiś kształt w kwadrancie sterburty. Musiała to być łódź podwodna. Widział jedynie zarys kształtu, ale z pewnością coś tam było. Więc U-boot. Poczuł, jak dreszcze przechodzą mu po plecach. Zastanawiał się, czy „Queen Elizabeth" zdołała wydostać się na pełne morze. Jeśli nie, tym gorzej dla niej. Próbował za wszelką cenę nie stracić łodzi z pola widzenia, ale bezskutecznie. U-boot zdawał się skręcać w kierunku zatoki. Po chwili zniknął. — Ktoś nam podaje sygnały, panie kapitanie! 308 Meldunek dobiegł z punktu obserwacyjnego na dziobie. O'Rou-rke już wcześniej zauważył niebieskie światełko zadające pytania i sięgał po aldis. Powiedziano mu, że służbę patrolową będzie wykonywał tej nocy „Stornoway". Światła nawigacyjne okrętu patrolowego zbliżyły się. „Cragside" podał swoją identyfikację i otrzymał rozkaz podejścia. Irlandczyk dał „małą naprzód". Szybko rzucił spojrzenie na morze po prawej stronie rufy. Nie było ani śladu łodzi podwodnej, ale wiedział, że musi czaić się gdzieś w pobliżu. Tylko gdzie? W tym momencie „U 330" był oddalony ledwie o tysiąc metrów czekając, aż „Cragside" wejdzie między niego a „Stornoway". Ricky czekał z niecierpliwością, by odgłosy silników obu statków pojawiły się na tym samym kursie, co będzie oznaczać, że są w tej samej linii. Jednak statek do przewozu bydła znacznie zwolnił i oczekiwanie wydłużyło się. Nagle we wnętrzu U-boota rozległ się ostry, metaliczny dźwięk. Następnie kolejny. I jeszcze jeden. Pikanie powtarzało się w jednakowych interwałach. — Ster na lewą burtę — rozkazał Ricky. — Zanurzenie dwadzieścia metrów. Meldunki z hydroforni nadchodziły jeden za drugim i podawały położenie obu statków, których kursy stopniowo się zrównywały. W łodzi dało się słyszeć wyraźnie szum śruby „Cragside". U-boot znajdował się bardzo blisko statku do przewozu bydła. W łodzi rozlegało się stałe pikanie: pik... pik... pik... Bezustanne. Niemiłosierne. U-boot nadal skręcał na lewo. Ricky stale obserwował żyroskop, pokazujący zmianę kursu. Łódź zawróciła niemal o 180 stopni. — Tak trzymać — rozkazał. — Nie zmieniać kursu. Meldunek z hydrofonu głosił, że oba statki na powierzchni stały w linii w kierunku zachodnim. — Głębokość peryskopowa — rzucił Ricky. Z azdyku okrętu patrolowego nadal dochodziło monotonne pik... pik... pik... Porucznik Craig odczuwał dreszczyk emocji od chwili otrzymania meldunku, że od strony wysp Cumbrae widać światła nawiga- 309 cyjne. Usiłował jednak za wszelką cenę ukryć swoje podniecenie. Na niewielkim mostku obok Craiga stał sygnalista „Stornoway" o nazwisku Miłler. — Nie wygląda to na powracającą „Królową Elżbietę", sir — rzucił Miłler. — To pewnie ten oczekiwany statek z bydłem. — Prześlij mu sygnał — powiedział Craig. — Włączę światła nawigacyjne, zanim na nas wpadnie. Miłler wysłał serię dwóch liter i czterech cyfr, a aldis „Cragside" przesłał odpowiedź do „Stornoway". — To „Cragside" z Dublina — powiedział Craig. — Każ mu się zbliżyć. — Aye aye, sir. Zbliż się przyjacielu i daj się lepiej poznać, co? — Miłler uśmiechnął się, ustawił lampę sygnałową na lewym przedramieniu i przyłożył oko do wziernika. Poruszał rytmicznie lusterkiem przesyłając wiadomość. Z kabiny azdyku rozległ się krzyk. — Poruczniku Craig, kontakt na hydrolokatorze. Craig wszedł do kabiny z hydrolokatorem akustycznym. — Robertson, czy nie wypiłeś przypadkiem za dużo rumu? Do diabła, przecież jesteśmy ledwie o pół mili od Toward Point. — Ale złapałem kontakt, sir... To dziwne... — Nie ma się czemu dziwić, Robertson. Więc o co chodzi? Operator azdyku poprawił słuchawki i skoncentrował całą uwagę na dźwięku. Potem zdjął je na moment, by zwrócić się do Craiga. — Dziwny sygnał, sir. Inny. Może to ten statek. Dokładnie na wprost. — Jasne, że to statek, matołku. Jest na wprost nas. Przecież widzimy tego cholernika. Chyba trzeba będzie sprawdzić ten twój sprzęt. Taki z niego pożytek jak z zapasowego koła na spadochronie! Craig szybko wyszedł z kabiny, wyrzucając sobie przesadną oschłość wobec operatora azdyku. Usprawiedliwiał się jednak, że tego wymagała sytuacja. Był teraz niezwykle podniecony. Czuł, że w jego ciele drga każdy nerw, a serce łomotało mu tak, że zdawało się wyskakiwać z piersi. — To co, Robbie złapał na nausznikach „Cragside", tak, sir? — wypytywał Miłler. — Coś w tym rodzaju — zbył go Craig. Oczy wbił w „Cragside", 310 który był wręcz o rzut kamieniem. Sięgnął po megafon. O'Rourke na „Cragside" dał „małą naprzód" i kurs na sterburtę, by „Stor-noway" mógł się z nim zrównać. — Ahoj, „Cragside". Ile bydła i w jakim stanie? — Trzysta sztuk. Nieźle przetrzymały podróż. Padło tylko pięć. — Dam znać do bazy — krzyknął Craig. — Następnym razem przywieź mi ładne pudełko czekoladek, dobrze? Żona ma w przyszłym tygodniu urodziny. — Aye, aye. Załatwi się, kapitanie. Mogę iść w górę rzeki? — Wszystko w porządku. Cała naprzód. Powiem, żeby otwarli bramę. Dobrej nocy. — Dobranoc. Craig patrzył, jak „Cragside" z wolna nabiera szybkości i bierze kurs w górę rzeki, a światło na rufie podryguje w rytm kołysania statku. Zawołał Millera. — Miller, nadaj coś do Point Toward, co? Powiedz im, że „Cragside" wiezie trzysta sztuk bydła i że pięć padło. — Yes, sir. — I jeszcze nadaj do szefa: „Cragside" ma dodatkowego pasażera. To ostatnie wyślij najpierw. Sygnalista wziął aldis i zaczął nadawać do stacji sygnałowej w Toward Point. Po chwili potwierdzono odbiór. W kilka minut później zadzwonił telefon w kwaterze szefa ochrony w Gourock. Przekazano wiadomość o dodatkowym pasażerze na „Cragside". Na „Stornoway" operator azdyku usiłował przekonać porucznika Craiga, że złapał kolejne silne echo. Tym razem nadeszło od rzeki. Niestety stracił kontakt i nie udało mu się złapać na słuchawkach niczego więcej. — Pewnie jakiś dziwny sygnał pochodzący od statku z bydłem — Craig współczuł zmieszanemu operatorowi. — Właśnie płynie w górę rzeki. „U 330" przesunął się przed „Cragside" i zmierzał teraz w kierunku Glasgow w odległości tysiąca metrów od statku. Łódź płynęła w zanurzeniu peryskopowym i przy wzburzonej wodzie Ricky bał się, że wyda go peryskop wysuwany od czasu do czasu, by sprawdzić położenie „Cragside" 311 Korzystając jedynie z peryskopu zorientował się, że warunki pogodowe uległy zmianie. Wiał silny wiatr i było bardzo ciemno. Zgadywał więc, że rozgwieżdżone uprzednio niebo teraz zasłoniły chmury. Kalkulując cały czas odległość, jaką przebyli w górę rzeki od Toward Point, gdzie spotkali statek ochrony wybrzeża, jeszcze raz wystawił peryskop. Patrzył w górę rzeki i z radości podskoczyło mu serce. W samym centrum wizjera peryskopu zobaczył pływającą zaporę. Brama była otwarta. Kazał sobie podać kurs i skorygował go nieco, by mieć pewność, że „U 330" zmieści się dokładnie w bramie. — Tak trzymać. Dokładnie tak. Opuścił peryskop i rozkazał głębsze zanurzenie. Dokładnie trzynaście minut po północy „U 330" przeprawił się przez zaporę bonową. Stał przed nim teraz otworem górny bieg rzeki Clyde. Przedarli się do wnętrza. Byli w środku! XX. MIEJSCE KOTWICZENIA Część hotelu „St Enoch" w Glasgow, która stanowiła kwaterę główną Zachodniego Dowództwa Marynarki Wojennej, znana była pod nazwą HMS „Spartanin". Nieoficjalnie określano ją jako kamienną fregatę bądź statek, który nigdy nie wyszedł w morze. Goście hotelowi podobno używali raczej lekceważącej nazwy HMS „Niezatapialny". Gabinet operacyjny mieścił się na najwyższym piętrze. Wczesnym rankiem w niedzielę 3 marca 1940 roku pomieszczenie to tętniło życiem. Mallory siedział w kącie, paląc jednego papierosa za drugim. Jego udział w wielkiej operacji skończył się praktycznie o szóstej wieczorem w sobotę, kiedy to rozpromieniony oficer doniósł, że nadszedł sygnał z ochrony wybrzeża RAF-u rejonu Irlandii Północnej i że „Queen Elizabeth" wydostała się bezpiecznie na Atlantyk i podąża pełną prędkością na zachód. Nadal jednak 312 pozostawało otwartą sprawą, czy Doenitz rzeczywiście uwierzył w fałszywą informację o dacie wypłynięcia statku i skorzystał z zaproszenia do wejścia w Clyde na ogonie „Cragside". Środki, które należało przedsięwziąć, by zlikwidować U-boota, nie leżały w gestii Mallory'ego. Zależało to wyłącznie od Zachodniego Dowództwa. Niemniej zainteresowanie Mallory'ego wcale nie skończyło się w momencie, kiedy powiodła się pierwsza część operacji. Stąd też czas między szóstą a północą zdawał mu się najdłuższym okresem w życiu. Wszystko mogło pójść nie tak, jak należało. Potencjalne cele dla łodzi podwodnej zostały wycofane z Gourock na pobliskie jezioro Gare, a baza łodzi podwodnych przy Holy Loch otrzymała własny okręt patrolowy do zwalczania U-bootów, mający bronić wejścia na jezioro między Stronę Point a Hunter's Quay. Mallory świetnie zdawał sobie sprawę, że najlepsze plany mogą i tak się zawalić, i zwyczajnie się martwił. Admirał Tubby Watson, który był osobiście odpowiedzialny za działania marynarki wojennej w tej operacji, nie stanowił dla Mallo-ry'ego żadnego pocieszenia. Był niskim, jowialnym człowiekiem, pełnym optymizmu i energii, i na długo przed północą jego entuzjazm totalnie zirytował Mallory'ego. Za Watsonem przemieszczał się wszędzie jego osobisty adiutant, tykowaty gość o wzroście metr dziewięćdziesiąt, z dwuczłonowym nazwiskiem i twarzą grabarza. I nic dziwnego, pomyślał Mallory, skoro musi stale znosić ten radosny świergot Watsona. Tenże żałobny adiutant odebrał telefon tuż przed północą. — To straż ochrony wybrzeża w Gourock, sir — oświadczył. Wszyscy w pomieszczeniu przerwali swoje zajęcia. Wszystkie oczy zwróciły się na młodego adiutanta. Mallory przesunął się na krawędź fotela i kurczowo ściskał drewniane oparcie. — Zapytaj, czego chcą! — ryknął admirał. Młody oficer słuchał i zapisywał wiadomość ołówkiem w specjalnym notatniku. Mallory słyszał, jak każe sobie przeliterować nazwę C-R-A-G-S-I-D-E i raz jeszcze prosi o powtórzenie. W końcu porucznik odłożył słuchawkę i zwrócił się do admirała. — Oficer straży ochrony wybrzeża w Gourock dostał wiadomość z okrętu patrolowego „Stornoway", sir. Przekazaną przez 313 Toward Point. Wiadomość brzmi, że „Cragside" — sprawdziłem nazwę, sir — ma dodatkowego pasażera. Mallory odetchnął z głośnym westchnieniem. Nie zdawał sobie sprawy, że zauważyli to wszyscy. Watson uśmiechnął się do niego. — Gratulacje, Mallory! — wrzasnął. — Wyczarowałeś nam U-boota. Odsunął fotel i pomaszerował do stołu, na którym leżała wielka mapa zatoki Clyde. Podniósł do góry rękę przyzywając kogoś. — Oficer łączności! Kobieta ze służb pomocniczych szybko znalazła się u jego boku. — Do Wielkiego Łowczego: „Wilk wszedł do owczarni. Pełna gotowość." To wszystko. W dziesięć minut później rozległ się znowu dźwięk telefonu. Donosili z Gourock, że „Cragside" przeszedł zaporę pływającą siedem minut po północy i płynie w górę rzeki. Nie zauważono żadnych intruzów. — Oficer łączności! — krzyknął Watson. — Do straży ochrony wybrzeża w Gourock: „Możecie zamknąć bramę". Zapisano? Dobrze. Jeszcze nie koniec. Teraz do Wielkiego Łowczego: „Brama do owczarni zabezpieczona. Zlokalizować i zabić Wilka". Kiedy oficer łączności wybiegła, by przekazać komunikaty Wat-sona, Mallory zaczął rysować w wyobraźni, co będzie się działo kilka mil w dół rzeki od Glasgow. Zastanawiał się, czy O'Rourke cokolwiek z tego zobaczy. „Cragside" po przejściu przez zagrodę bonową wziął kurs na sterburtę, by przepłynąć przez Kempock Point. Następnie po raz kolejny wykonał zwrot na sterburtę, by wejść do zatoki Gourock. O milę od Fort Matilda skorygował kurs raz jeszcze, by dalej płynąć już prosto w górę Clyde przez Greenock i Port Glasgow na południowym brzegu. O'Rourke dokonał ostatniego zwrotu, kiedy rozległ się krzyk: — Statek na dziobie od sterburty! Prawie na wprost! Noc w ciągu ostatnich dwóch godzin stała się czarna jak atrament i O'Rourke mimo wytężania wzroku niczego nie widział. Dopiero później błysk światła skierowanego na jakiś punkt w Fort 314 Matilda pozwolił dostrzec statek przed „Cragside". Był w odległości mniejszej niż dwa kable. — Ster lewo na burtę! — wrzasnął O'Rourke i skoczył, by zatrąbić dwa razy syreną okrętową. W kominie najpierw zasyczała para, a następnie wydobyły się z niego dwa jękliwe dźwięki. Niosły się daleko ciemną nocą, a natychmiastową odpowiedzią były jedynie ryki przestraszonego bydła pod pokładem. Obcy statek nie miał wcale nawigacyjnych świateł, ale soczyste przekleństwa Irlandczyka szybko zamarły mu na ustach, kiedy „Cragside" niemal otarł się o bok potężnego niszczyciela. Okręt wojenny płynął z bardzo małą prędkością. O'Rourke wrócił na właściwy kurs i dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że niszczyciel ma towarzystwo. Dowodził trzema korwetami klasy Flower. Było coś przerażającego w gotowych do akcji, przyczajonych okrętach wojennych. Irlandczykowi dreszcz przeszedł po plecach, kiedy uświadomił sobie cel tego zgromadzenia. Stanowiły przygotowaną pułapkę, której szczęki miały się lada moment zewrzeć. Czekały na U-boota, którego „Cragside" wprowadził na rzekę. Tuż po przepłynięciu „Cragside" zapieniła się woda pod śrubami silników okrętów wojennych. Nabrały szybkości i ruszyły na polowanie. Niszczyciel — Wielki Łowczy — właśnie otrzymał z lądu wiadomość, którą kilka minut temu z kwatery głównej nadał admirał Watson. Obserwowane z pozycji kapitańskiego mostka na „Cragside", w miarę jak statek z bydłem płynął w górę rzeki, niewyraźne kształty zamazywały się w ciemnościach nocy. Myśliwi natomiast rozpostarli się jak wachlarz obejmujący obszar ciemnej wody nie większy niż osiem mil kwadratowych. Pracowali w grupie, przeszukując zatokę w pięciokącie wyznaczonym na północy przez Kilcreggan, Stronę Point i Dunoon, zaś na południu przez Cloch Point i miasto Gourock. Dopłynęli aż do zapory pływającej, która zawęziła obszar poszukiwań, ale ich sprzęt elektroniczny nie rejestrował metalicznego echa. Powrócili więc, przeczesując ten sam obszar w górę rzeki aż 315 po Pillar, piaszczystą płyciznę miedzy Cadross na północnym brzegu a portem Glasgow na południu. I dalej nic. Ricky Oestler od dawna miał plan, co zrobić po przejściu zapory. Dobrze pamiętał dzień, kiedy odbył motorówką przejażdżkę po tych wodach, na które skrycie wszedł teraz „U 330". Studiował mapę i miał teraz przed oczami cały otaczający wody teren. Mapa nie stanowiła dla niego wyłącznie jednowymiarowego kawałka czarno-białego papieru. Nazwa Rothesay kojarzyła mu się z turystami w koszulkach z krótkim rękawem i sprzedawcami lodów. Gourock było słonecznym miastem z promenadą i przystanią, z której odpływały do Dunoon wielobarwne promy z turystami. Pamiętał błękit wód i całe flotylle małych łódek. Ale przede wszystkim utkwiło mu w pamięci Loch Long, długie jezioro wijące się między majestatycznymi wzgórzami. — Dwadzieścia na lewą burtę — rozkazał, kiedy domyślił się, że są już za zaporą. Po dwóch minutach rozkazał wystawić peryskop, by spojrzeć na redę w Taił o'the Bank. Nie widać było żadnych statków. Jedynie atramentową czerń nocy. Obrócił peryskop na kwadrant sterburty. Zobaczył tylko niewyraźny kształt „Cragside", dostrzegalny jedynie dzięki białemu światłu na maszcie i czerwonej lampie rufowej poniżej. Statek szedł kanałem w pobliżu Gourock, najkrótszą drogą prowadzącą do zakrętu, gdzie rzeka wchodziła w ląd kierując się na wschód. Ricky oczekiwał, że reda będzie wypełniona statkami i przede wszystkim, że zobaczy górujący nad nimi potężny zarys „Królowej Elżbiety". Ale nie widział nic oprócz „Cragside" płynącego wolno na wschód. Prawda, że widoczność była paskudna. Czarno jak po ciemnej stronie księżyca; w taką noc można było zasłonić oczy dłonią i trudno by zauważyć różnicę w widoczności. Pustka tam na górze niepokoiła go bardzo. Instynktownie wyczuwał, że coś jest nie w porządku. Gdyby były jakieś statki, przecież coś by zobaczył. Jakiś kształt, jakiś inny odcień czerni czy szarości, jakiś zarys na tle ciemnego nieba. 316 Mimo niepewności ani na moment nie odszedł od swego pierwotnego planu, by przepłynąć przez całą zatokę zaraz po przejściu zapory i ocenić sytuację z wejścia do Loch Long. Podczas podchodzenia do Holy Loch hydrofony łodzi przechwyciły odgłos śruby okrętowej. Z namierzonego kursu i odległości zdawało się, że statek znajduje się pośrodku jeziora i płynie bardzo powoli. Ricky zmienił na wszelki wypadek kurs o dziesięć stopni na sterburtę. Kontakt hydrofoniczny zaniknął. Dokonał korekty kursu z powrotem na lewą burtę, a następnie ograniczył prędkość prawie do zera, kiedy doszedł do wniosku, że U-boot na pewno znajduje się w wąskim przesmyku — o szerokości niecałych dwóch mil —między Stronę Point a Barons Point. U-boot wszedł do Loch Long. Spojrzał w kierunku rufy przez peryskop i powoli oglądał wody w stronie południowej. Niczego nie dostrzegł. W wizjerze widniała jedynie nieprzenikniona ciemność. — Przygotować się do wynurzenia — rozkazał w pełni świadomy, co musi zrobić. Nie było sensu poruszać się po omacku w tych piekielnych ciemnościach. Potrzebował światła, które wskaże mu obiekt ataku, a światło nadejdzie dopiero wraz ze świtem. Nakazał zwiększoną uwagę operatorowi hydrofonu i powoli wynurzał „U 330", dbając, by kiosk łodzi ledwie wystawał ponad wodę jeziora. Ricky wystawił tylko jedną czujkę na mostku i skierował U-boota na północ w głąb jeziora, które tak dobrze pamiętał. Pięć mil dalej jezioro raptownie się zwężało. Czuł się tak, jakby jechał wodnym rydwanem — mógł prawie sięgnąć dłonią wody — przy pomocy silników i steru wpłynął na około trzy mile w głąb jeziora. Łódź długości 212 stóp obróciła się niemal wokół własnej osi pod jego sprawną ręką. Łódź płynęła teraz przez moment tyłem. Ricky nakazał zejście czujki z mostka. — Schodzimy na dno — rozkazał. „U 330" łagodnie zszedł na dno jeziora. Ustał cichy szum elektrycznych silników i na łodzi zapanowała cisza. U-boot osiadł w mule jeziora. — Musimy poczekać na światło — oświadczył Ricky obsłudze sterowni. Rozpoczęło się kolejne długie wyczekiwanie. Ricky po- - - ' 317 czuł zmęczenie, będące konsekwencją napięcia ostatnich godzin. Szczyt przypadł na moment bezpiecznego przejścia przez zaporę. Zniechęcenie przyszło zaraz po ustaleniu, że przeprowadzenie skutecznego ataku na jakikolwiek obiekt jest w panujących ciemnościach absolutnie niemożliwe. Wtedy ogarnęło go przygnębienie. Natomiast teraz odczuwał już tylko potworne zmęczenie. Położył się na koi. Nie potrafił jednak zasnąć. Próbował myśleć o Grecie. Jej obraz jawił mu się w zamgleniu, jakby patrzył przez mleczną szybę. Usiłował bezskutecznie skoncentrować się na myśleniu wyłącznie o niej. Myślą stale wracał jednak do tego, co stanie się rano. W pokoju operacyjnym HM S „Spartanin" w hotelu „St Enoch" nadejścia poranka oczekiwano z dużo mniejszym — podobno tradycyjnym dla marynarki wojennej — spokojem. W ciągu nocy uśmiech na twarzy Watsona stale słabł, aż w końcu znikł zupełnie. — Co oni, do cholery, wyprawiają na tej rzece? — spytał obecnych w pokoju po raz dziesiąty. Trzykrotnie już wysłał sygnały do Wielkiego Łowczego, żądając natychmiastowego meldunku z „polowania na Wilka". I po trzykroć otrzymał odpowiedź, że polowanie trwa, jak dotąd bez rezultatu. Watson krążył w pobliżu krzesła Mallory'ego; na jego twarzy zwykłą jowialność zastąpił nerwowy grymas. Mallory próbował go ignorować. Zapalił ostatniego papierosa, zmiął pustą paczkę i rzucił ją do kosza ustawionego o jakieś sześć czy siedem stóp od krzesła. Natychmiast odezwał się zgryźliwy głos Watsona: — Jeśli chcesz się rozerwać, to najlepiej rzucić granatem. — Mallory spojrzał w górę na admirała, ale wyraz jego twarzy zniechęcał do odpowiedzi. Watson nie zamierzał go jednak zostawić w spokoju. — Zdajesz sobie sprawę, że jeśli to się nie powiedzie, to spadnie nie tylko moja głowa, co? — mruknął z irytacją. — Założyliśmy pewne ryzyko — stwierdził Mallory. — Do tej pory szło dobrze. Wydostaliśmy przecież Królową. — Ale dobrze już iść przestało — warknął Watson zduszonym 318 głosem. — Wielki Boże, czy zdajesz sobie sprawę, Mallory, co uczyniliśmy? Pozwoliliśmy łodzi podwodnej buszować po terenie, na który by się w życiu nie dostała. Z własnej woli przytuliliśmy do piersi jadowitą żmiję — a ty potrafisz tylko stwierdzić, że do tej pory dobrze szło. Na metaforę admirała twarz Mallory'ego zareagowała wyrazem bólu. Spojrzał Watsonowi prosto w oczy. — Łódź podwodna nie może długo ukrywać się w tym rejonie. Sam pan powiedział, że mamy najlepszy na świecie system obrony przeciw łodziom podwodnym. Watson zacisnął usta, jakby chciał powstrzymać złość. Kiedy w końcu przemówił, wyrzucił z siebie słowa w potężnej eksplozji. — Do jasnej cholery, Mallory! W tym momencie prowadzimy najbardziej intensywne poszukiwania U-boota, jakie kiedykolwiek miały miejsce na Clyde i zaryzykuję swoje imię, i będę się upierał, że jeśli rzeczywiście tam się znajduje niemiecka łódź podwodna — zostanie odnaleziona i zniszczona! Mallory uśmiechnął się. — Już zaryzykowałeś swoją reputację, Tubby — powiedział cicho. — Mam nadzieję, że wyjdzie z tego nienaruszona. W innym przypadku obaj dostaniemy meloniki i pójdziemy na zieloną trawkę. Watson przestał się gotować jak czajnik odstawiony z pieca. Na chwilę rozjaśnił się i przytaknął z ironicznym uśmiechem. — To czekanie nie najlepiej na mnie wpływa. Uważam, że należy nam się wszystkim dobra herbata. Co za przeklęta niewiadoma. Jeśli ten U-boot naprawdę przeszedł przez zaporę, to gdzież u diabła się podziewa? Mallory nie odpowiedział. Watson wypowiedział na głos pytanie, które nurtowało Mallory'ego od półtorej godziny. Gdzie jest U-boot? Mallory najbardziej przyczynił się do realizacji tego szalonego pomysłu — i wcale nie trzeba mu było tego stale przypominać. Ciężar odpowiedzialności i tak go przytłaczał. Wcale nie zamierzał obarczać winą Watsona czy kogokolwiek innego. Brał wszystko na siebie. Dokładnie o piątej nadszedł kolejny meldunek od Wielkiego Łowczego. Ani śladu intruza, poszukiwania trwają. Upłynęło pięć 319 godzin od chwili, kiedy U-boot rzekomo przepłynął przez zaporę. I dokonał czegoś zupełnie niezwykłego. Po prostu zniknął! Była dokładnie 5.15 rano, kiedy steward z mesy oficerskiej wniósł dwa kubki kawy do kajuty kapitana w dziobowej części łodzi. Ricky akurat się golił. Steward postawił jeden kubek. — Jest piętnaście po piątej, panie kapitanie. — Tak, dziękuję. Ta druga dla pierwszego oficera? — Tak, panie kapitanie. — Niech więc tu przyjdzie. Mesa oficerska znajdowała się tuż przed głównymi silnikami dieslowskimi. Pierwszy oficer grał z głównym mechanikiem w szachy na maleńkiej szachownicy. Steward wręczył oficerowi kubek kawy i przekazał polecenie Ricky'ego. Pierwszy wyszedł natychmiast. Ricky zaprosił go do małej kajuty. Pierwszy przysiadł na koi, a Ricky wytarł twarz i założył biały sweter. — Ruszamy wkrótce, panie kapitanie? — spytał Pierwszy. — Za jakieś pół godziny — odpowiedział Ricky. — Chcę, żeby było widno. — Zawahał się na moment, a potem rzucił jakby od niechcenia: — Helmut, sądzisz, że do tej pory mieliśmy szczęście? — W jakim sensie, panie kapitanie? — Że udało nam się przejść zaporę, uniknąć patroli, dotrzeć aż tutaj. — To nie tylko kwestia szczęścia, panie kapitanie. W końcu wie pan co nieco o tych wodach. Uważam, że to pana zasługa. Wykonał pan kawał porządnej roboty. Ricky uśmiechnął się. — Gdybym kiedyś potrzebował rekomendacji, zwrócę się na pewno do ciebie, Helmut. Leżąc sobie na koi rozmyślałem i doszedłem do wniosku, że poszło nam jakby zbyt łatwo w stosunku do tego, czego należało oczekiwać. Odniosłem takie wrażenie, kiedy przeszliśmy przez zaporę. Myślałem, że to miejsce będzie pełne statków, a nie zobaczyłem dosłownie niczego. Niczego, do cholery! — Wzruszył ramionami. — Jasne, że było ciemniej niż w najcie- 320 mniejszym zakątku piekła, ale nadal miałem to dziwne uczucie, że... że to miejsce zostało opróżnione i że jesteśmy jedynym statkiem w okolicy. Pierwszy uśmiechnął się. — Ma pan za sobą długą noc. Kolejną nie przespaną. Ja w ogóle nie ośmieliłbym się panu powiedzieć, jakie myśli przychodziły mi do głowy. Teraz z kolei uśmiechnął się Ricky. — Dobrze cię mieć w pobliżu, Helmut. Przejdźmy po łodzi. Pogadajmy z załogą, dodajmy im otuchy. Za dwie godziny będziemy bohaterami albo wszyscy zginiemy. Ten okręt zawsze był radosnym miejscem. Niech tak zostanie. — Aż do samego końca? Ricky spojrzał Pierwszemu prosto w oczy. Tym razem uśmiechnął się oficer. — Wszystko w porządku, panie kapitanie. Wiem dokładnie to, co pan. Mamy taką samą szansę na wyjście przez zaporę, jak ja na zostanie admirałem zanim osiągnę wiek dwudziestu sześciu lat. Ricky wybuchnął śmiechem i klepnął Pierwszego po ramieniu. — Nie zastrzegaj się, Helmut. Dziwniejsze rzeczy już się zdarzały. — Ale ja kończę dwadzieścia sześć lat w przyszły czwartek, panie kapitanie. — To mamy jeszcze mnóstwo czasu. Dziś dopiero niedziela — dzień, w którym zatopimy „Królową Elżbietę". — W takim razie na co czekamy, panie kapitanie? Poszli na dziób, gdzie wszystko było już przygotowane do ataku. Wyrzutnie załadowane, torpedy ustawione tak, by płynęły na głębokości trzech metrów. Wrócili przez mesę załogi, gdzie ich śmiech i dobre humory poprawiły nastrój marynarzy zmęczonych kolejną nocą wyczekiwania. Za dziesięć szósta wszyscy zajęli stanowiska bojowe. W sterowni Ricky zwrócił się do Pierwszego: — Zobaczymy, czy na górze już widno. Wynurzenie na głębokość peryskopową. U-boot opuścił swoje leże i wolno podnosił się ku powierzchni. Ricky spojrzał przez peryskop. Nadal panowały ciemności, ale świt z wolna nadchodził. Po obu stronach jeziora zobaczył szary zarys 321 lądu, a z przodu w oddali otwarte wody zatoki łączące się z horyzontem. Opuścił peryskop. — Połowa prędkości na obu silnikach. Kurs jeden-osiem-zero stopni. „U 330" wypłynął z Loch Long. Ricky wziął głęboki oddech. Jeśli wszystko pójdzie według planu, następnym razem, kiedy spojrzy przez peryskop, w odległości jakichś dwóch mil powinien zobaczyć cel, na który tak długo czekali — „Królową Elżbietę". Skinął na Pierwszego. — Weź peryskop, Helmut. I dobrze się przyjrzyj. Chcę wiedzieć o wszystkim na górze. Powiem ci, kiedy. Sam zajął stanowisko przy peryskopie do ataku. Skinął po raz kolejny na Pierwszego. — Oba peryskopy w górę! W tym samym momencie odezwał się operator hydrofonów. — Odgłosy podwójnych silników na kursie zero-dwa-zero stopni. Odległość tysiąc metrów. Odgłosy silnika na kursie dwa-zero-zero. Odległość osiemset metrów. — Peryskopy w dół! Cała naprzód. Zanurzenie trzydzieści metrów. Cisza na okręcie. — Ricky odsunął się od peryskopu i spojrzał na pierwszego oficera. Pierwszy powiedział tylko jedno słowo: — Niszczyciel! W tym samym momencie rozległo się w łodzi monotonne, mrożące krew w żyłach pikanie. Wkrótce odezwał się kolejny wysoki dźwięk azdyku. pikający z drugiej strony. Oba tony miały nieco inną wysokość i częstotliwość, co składało się na irytującą, drażniącą uszy harmonię. — Okręt na powierzchni zwiększył prędkość i szybko się zbliża — zabrzmiał głos operatora hydrofonu. — Odgłosy podwójnych silników na zero-dziewięć-zero stopni. Odległość osiemset metrów. Był to niewątpliwie niszczyciel. W łodzi słychać było, jak jego śruby młócą wodę. — Odgłosy silnika na kursie dwa-dwa-zero stopni. Odległość tysiąc pięćset metrów. Zbliża się. To był drugi okręt. Kolejny myśliwy. 322 — Ster lewo na burtę! — rozkazał Ricky. Przetnie drogę zbliżającemu się niszczycielowi i może uda się go oszukać. — Odgłosy silnika na wprost. Odległość dwa tysiące metrów. Trzeci raport wyjaśniał wszystko. Byli osaczeni przez trzy okręty. Gdziekolwiek by się nie zwrócili, czekał na nich kolejny myśliwy. Echo azdyku stanowiło teraz crescendo dźwięków. Ale niszczyciel zdawał się przepływać za rufą łodzi. Odgłosy jego silników zdecydowanie się oddalały. Nagle „U 330" został wyrwany ze swojego kursu, kiedy pół mili za rufą eksplodowały trzy ładunki. Ricky'ego siła wybuchu rzuciła przez całą sterownię, a łódź opanowały ciemności. Rozległ się dźwięk pękającego szkła, kiedy posypały się lampy, a w mesie spadły półki z kuchenną zastawą. Marynarze klęli soczyście wpadając na siebie w ciemności. Zapaliło się awaryjne światło. Komora ciśnieniowa trzymała, ale według doniesień z rufy woda dostała się do pomieszczeń mechaników. Zapasowa torpeda — trzymana w składzie ponad silnikami elektrycznymi — urwała się z umocowania i poraniła jednego członka załogi, zanim powtórnie ją zabezpieczono. Przez kilka decydujących minut trwała batalia o przywrócenie kontroli nad łodzią, która spadała coraz głębiej obłędnym korkociągiem. Wskazówka pomiaru głębokości na chwilę oszalała, kiedy U-boot opuszczał się coraz niżej, a obsługa hydrofonów starała się kontrolować zanurzenie. Zdołali prawie opanować sytuację, jednak dziób łodzi uderzył o dno. Rozległ się przykry zgrzyt metalu, a potem w jakiś cudowny sposób łódź odzyskała sterowność. Cztery następne eksplozje rozdarły ponownie wody zatoki, ale drugi myśliwy był zbyt zapalczywy — zrzucił ładunki za wcześnie i zbyt blisko poprzedniego. „U 330" nie odniósł praktycznie żadnego uszczerbku. Pozostał jeszcze trzeci myśliwy i pewność, że dwaj pozostali powrócą. — Ster prawo na burtę — rozkazał Ricky. Był bardzo zaskoczony, ale otuchy dodawał mu brak pikającego echa azdyku. Niewiele miał czasu, by zastanawiać się, skąd w najbezpieczniejszym rzekomo miejscu kotwiczenia wzięły się trzy okręty do zwalczania łodzi podwodnych. Sprawa była oczywista — pułapka. Inne wyjaśnienie 323 po prostu nie istniało. Brytyjczycy wyprowadzili wszystkie statki z tego miejsca, a następnie wciągnęli ich w pułapkę. Bez względu na to, czy była to zasadzka czy też nie, element zaskoczenia przestał się liczyć. Jeszcze wczoraj rozważał, czy ma jakieś szansę. Teraz wiedział już, jak się przedstawia sytuacja. W tych płytkich, zamkniętych wodach wytropienie i zniszczenie U-boota było jedynie kwestią czasu. Szansę na to, że go nie wykryją pod wodą, równały się zeru. Przy obecności jednego myśliwego szansę były wyrównane. Przy dwóch — bardzo małe. Przy trzech, a może i więcej — absolutnie żadne. Jeśli wyjdzie na powierzchnię, będzie dysponował przynajmniej większą prędkością, a przede wszystkim zobaczy, komu przyszło mu stawić czoła, i załoga zacznie walczyć. Decyzję podjął natychmiast. — Gotowość obsługi działek bojowych. Przygotowanie do wynurzenia. Wystawić peryskop. Po wydaniu komendy przyszło pewne uspokojenie. — Odgłosy silników z tysiąca metrów. Kurs trzy-trzy-pięć. Zbliża się powoli. Może to niszczyciel, pomyślał Ricky. Pewnie nas na chwilę zgubili. Przeszło mu także przez myśl, że statki mogły zniszczyć sobie urządzenia nasłuchowe własnymi bombami głębinowymi. Teraz nadeszła pora na atak U-boota. W końcu jego łódź też miała czym kąsać. — Gotowość przy wyrzutniach dziobowych! — rozkazał wpatrując się w miernik głębokości. Wystawił peryskop do ataku. Na powierzchni było już całkiem widno. Kazał wziąć kurs na południowy wschód i uznał, że łódź znajduje się teraz w samym środku zatoki, w połowie drogi między Gourock a Hunter's Quay. Skierował peryskop na sterburtę. Widział wyraźnie ląd, ale przed nim zamajaczył statek. Była to korweta. Zataczała duży łuk, jej sylwetka zmniejszała się, aż w końcu zobaczył tylko wysoki dziób i pieniącą się przed nim wodę. Korweta pędziła wprost na U-boota. W dalszym ciągu przeszukiwał horyzont. Chciał dostać niszczyciela. Absolutna pustka w miejscu kotwiczenia wywołała w nim złość. Wystrychnięto ich na dudka, ale nie było nawet czasu, by się 324 nad tym zastanawiać. Wolniutko obracał peryskop. Ledwie powstrzymał się od dreszczy, kiedy znowu w łodzi rozległo się pikanie azdyku, jakby peryskop był elektrycznym przewodnikiem, a on sam doznał porażenia prądem. Pik... pik... pik... niosło się jękiem po całym U-boocie. Upłynęło ledwie piętnaście sekund od wystawienia peryskopu. W końcu dojrzał niszczyciela! Prowadził metodyczne poszukiwania. Płynął kursem, który musiał go doprowadzić do rufy U-boota. Przed dziobem okrętu pieniła się wzburzona woda. — Cała na sterburtę! — krzyknął Ricky. Teraz słyszeli już śruby niszczyciela. Hydrofony były zbyteczne. „U 330" nie miał żadnych szans. Ricky chciał wyrównać kurs tak, by dziobem znaleźć się na wprost niszczyciela. Jeśli ten nie zmieni kursu, miałby szansę na wystrzelenie dwóch torped. — Trzymać na zero-cztery-pięć — rozkazał Ricky. — Wyrównać! Równać! Odpalić pierwszą! Odpalić drugą! — Pierwsza i druga odpalona. Torpedy w drodze — nadszedł meldunek. Tyle że było już za późno. W chwili wydawania komendy Ricky już wiedział, że jest za późno. Niszczyciel zmienił kurs na sterburtę w czasie, kiedy Ricky wydawał rozkaz. Albo widzieli peryskop, albo zmienili kurs na podstawie stałego echa azdyku. Niszczyciel był ledwie o pięćset metrów od nich i pędził jak żądny krwi rekin. — Cała na lewą burtę! — rozkazał Ricky. Opuścił peryskop. Odgłosy dwóch śrub brytyjskiego okrętu wojennego rozbrzmiewały coraz głośniej. Pobladła załoga czekała na uderzenie bomb głębinowych, które musiało nadejść. Usłyszeli brzęk i serca zabiły im mocniej. Jeden ze śmiercionośnych pocisków wyrzuconych przez niszczyciela odbił się od powłoki U-boota i spadł niżej. Wybuch niemal rozerwał U-boota na kawałki. Przyszedł z dołu i wyrzucił na moment rufę łodzi na powierzchnię. Potężne uderzenie wody zalało komorę rufową, skąd wielka fala przeszła przez pomieszczenia mechaników aż do maszynowni. Elektryczny silnik został wyrwany ze swojego stanowiska i uderzył z wielką siłą w główny motor dieslowski, tworząc z nim jedną bezkształtną masę. „U 330" utracił wszelką zdolność napędową i zaczął zanurzać się rufą w dół. Dziób wzniósł się na moment ponad powierzchnię 325 jak palec wskazujący ku niebu, a następnie cała łódź pogrążyła się w wodach zatoki. Trzy kolejne ładunki eksplodowały kilka sekund po pierwszym śmiercionośnym pocisku, a każdy kolejny wybuch miażdżył coraz bardziej konającego już U-boota i przynosił konwulsyjne drgania łodzi będącej w stanie agonii. Śmierć przyszła szybko wraz z płynącą gwałtownym strumieniem z części rufowej wodą, która wciskała się wszędzie, popychając przed sobą ciała i sprzęty. Kiedy „U 330", poskręcany i bezwładny cylinder ze stali, osiadł w agonalnym piruecie na dnie, wbijając się w muł jeziora, korweta, którą ledwie chwilę temu zobaczył Ricky, rzuciła kolejny ładunek bomb głębinowych. Po jej ataku nastąpił jeszcze jeden, tym razem ze strony niszczyciela. Uderzenia te nie miały jednak żadnego znaczenia prócz bezdusznego katowania zwłok. Błysk porannego słońca oświetlił wschodnią ścianę Giant's Kno-we w górach za Dunoon, a ciężkie chmury wiszące przez całą noc nad tym miejscem zaczęły się z ociąganiem podnosić, gnane północną bryzą od Loch Long. Wody Clyde marszczyły się smagane podmuchami wiatru. Był niedzielny poranek ostrożnie obiecujący nadejście wiosny, a jednocześnie przypominający, że zima w Szkocji ustępuje bardzo niechętnie. Góry i srebrzyste jeziora zdołały przywołać Ricky'ego Oestlera w te strony. Słyszał ich nawoływanie w marzeniach o chwale. Marzenie prysło. Umarło wraz ze wschodem słońca. Umarło w ciemnych wodach zatoki, dokąd Ricky powrócił i gdzie na zawsze pozostał. Wiele setek mil morskich na zachód od tego miejsca olbrzymie turbiny „Queen Elizabeth" popychały olbrzymiego szarego kolosa w kierunku Stanów Zjednoczonych. W mesie używanej przez robotników z Clydebank Rab Guthrie pisał list do Edie McGrath. Przepraszał, że nie mógł wcześniej dać znać o nagłym wyjeździe i że storpedował ich plany małżeńskie. Kochają bardzo. I wróci, tyle że nie wie, kiedy. 326 „Nigdy nie marzyłem nawet — pisał — że popłynę dziewiczym rejsem Królowej. Nie wolno nam mówić zbyt wiele, ale opowiem ci wszystko, kiedy wrócę do domu. Mogę tylko powiedzieć, że to wspaniały statek. Jest tak znakomita, jak mówili — a nawet lepsza. Jest najpiękniejszą rzeczą, jaka wyszła z Clydebank. No wiesz, oczywiście, oprócz ciebie. Tęsknię za tobą, Edie. Tęsknię tak bardzo, że nie umiem nawet tego ująć w słowa. A tak przy okazji — czy słyszałaś najświeższe wieści? Mówią, że Hitler zaoferował Bóg wie ile milionów dolarów kapitanowi U-boota, który zatopi naszą kochaną »Elżunię«. Co za bezczelny typ! Ale nie martw się. Nigdy jej nie dostaną. Niechby tylko spróbowali...!" XXI. KONIEC GRY Greta obudziła się zlana potem. Siedziała w łóżku i dopiero po dłuższej chwili zorientowała się, że głośne szlochania są jej własnymi. Rozejrzała się nerwowo wokół, po czym kolejny szloch wyrwał się z jej piersi. Powoli przypomniała sobie, gdzie jest i z ulgą stwierdziła, że skończył się senny koszmar. Dotknęła dłonią znajomej kołdry ze znajomym wzorem w róże. Kołdra zsunęła się nieco z łóżka, więc podciągnęła ją zupełnie machinalnie z powrotem. Rozpoznała kształt toaletki z drewna tekowego, której lustro odbijało szary promyk światła przebijający się przez zasłonę w oknie. Sięgnęła po budzik na nocnym stoliku, ustawiając go tak, by wątłe światło pozwoliło jej odczytać godzinę. Brakowało kilku minut do pół do siódmej. Przeleciał ją dreszcz, na moment usztywniając całe ciało. Chciało jej się płakać, tyle że nie wiedziała dlaczego. Wtedy przypomniała sobie szczegóły nocnego koszmaru. Szloch wstrząsnął nią znowu na samo wspomnienie tych okropności. Śnił jej się Ricky. Był to sen dziwny i straszny. Ricky był w nim bardzo realny, a ona nie. To ona była duchem. Szukał jej zapamiętale i nie mógł odnaleźć, choć stała przed nim i podpowiadała, gdzie 327 jest. Raz po raz wyciągała do niego ręce. On jakby nie słyszał jej głosu, nie widział jej i nie czuł dotyku jej wyciągniętej ręki. Jakby w ogóle nie istniała. Wtedy się obudziła, wyrwana ze snu głośnym szlochaniem. Nadal krzyczała jego imię. Poczuła, że dziecko porusza się w jej łonie. Położyła rękę na brzuchu. Kiedy tak siedziała w łóżku, jej ciąża była absolutnie oczywista. Brzuch wyraźnie się zaznaczał. W pozycji stojącej nie był tak widoczny. Ale teraz nie dało się tego ukryć. Znowu napłynęły jej do oczu łzy. Chwilę później, nadal pociągając nosem, wstała, zarzuciła na siebie szlafrok i poszła do łazienki. Obmyła twarz zimną wodą i wycierając ją ręcznikiem wpatrywała się w swoje odbicie w lustrze. Mizernie wyglądała. Za krótko spała. Telefon, który otrzymała od ojca poprzedniego wieczora o dziewiątej, w niczym nie pomógł. Ojciec był przerażony. Pamiętała każde słowo tej rozmowy. — Greto, stało się coś strasznego. Po prostu strasznego. — O co chodzi, tatusiu? Co się stało? — Nie ma jej. Mama i ja widzieliśmy ją dzisiaj rano. Zaraz po śniadaniu. A teraz jej nie ma — cały dzień wcześniej. Greto, przecież oni pomyślą, że specjalnie wyprowadziliśmy ich w pole. — Tato, nic nie rozumiem. Kogo nie ma? O czym ty mówisz? — O „Queen Elizabeth"! — rzucił dramatycznym szeptem, jakby obawiał się wypowiedzieć te nazwę pełnym głosem. Mortensen wraz z żoną przyjechał w piątek do hotelu w Rothesay na cały weekend. Chciał zabrać ze sobą Gretę, ale obiecała w pracy, że zjawi się w niedzielę, więc odmówiła rodzicom. Mortensen mówił jak człowiek na granicy załamania nerwowego. Podejrzewał, że oszukano Gretę i jego co do „Queen Elizabeth", ale nie wiedział w jaki sposób. Nie chciał wierzyć, że władze brytyjskie znają fakt działalności Grety. Wolał interpretować wcześniejsze odpłynięcie statku jako sposób zabezpieczenia na wypadek, gdyby nastąpił przeciek. Mortensen martwił się, że Niemcy mogą podejrzewać dziewczynę o rozmyślną zdradę. Mogą zemścić się i po prostu ją skompromitować. Telefon zirytował Gretę, a zarazem przyniósł uczucie pewnej ulgi. Denerwowała się wyłącznie ze względu na ojca. Bolała 328 nad zmianami, jakie w nim zaszły. Nadal go kochała, ale nie był już człowiekiem, którego niegdyś znała. Wszystko to napawało ją wielkim smutkiem. Ulgę przyniosła wiadomość, że „Queen Elizabeth" wypłynęła z Clyde. Dręczyła się myślą, że dzięki informacji, którą przesłała Kramerowi, może być powodem zniszczenia tak pięknego statku. Wiele razy próbowała uspokoić się, że mimo wiadomości przekazanych do Niemiec statek zdoła wyjść na pełne morze. Dawno już chciała się wycofać z tego podłego interesu i będzie miała lżejsze sumienie wiedząc, że nikt nie doznał większego uszczerbku z powodu jej działań. Ta nadzieja nie uratowała jej jednak przed bezsenną nocą wypełnioną koszmarami. Zrobiła sobie filiżankę herbaty, ale nawet gorący napój nie przerwał dreszczy nadal wstrząsających jej ciałem. Koszmar dotyczący Ricky'ego nadal ją prześladował i nie potrafiła powstrzymać napływających łez. We wszystkim co się działo, Ricky stanowił dla niej oparcie. Lawinę wątpliwości i pytań bez odpowiedzi potrafiła przeżyć jedynie dzięki Ricky'emu. Ale dzisiaj ta opoka jakby się rozsypała. Jakby nagle pozbawiono ją jedynego oparcia. Nie pomagała siła koncentracji ani odwoływanie się do rozsądku. Wszystkiemu był winien ten koszmarny sen. Odsunął ją od Ricky'ego, przerwał niewidoczną linię łączności, z której czerpała siłę i uzasadniała swoje istnienie. Zaczął w niej narastać strach, że przydarzyło mu się coś złego. Próbowała odrzucić tę myśl. Co za absurd! Z pewnością czuła się tak podle i miała koszmary senne wyłącznie z racji prowadzonej działalności. Nagromadzenie tych wszystkich przeżyć doprowadziło ją do depresji. Zdawała sobie sprawę, że musi zwalczyć ogarniające ją poczucie totalnej porażki. Ze względu na nie narodzone dziecko, ze względu na Ricky'ego — musiała skądś zaczerpnąć sił. Była sama w domu. I co miało być źródłem? Znów zaczęła płakać. Spacerowała po pokojach. Cisza i pustka pogarszała jeszcze jej samopoczucie. Myśl o niedzielnej zmianie w centrali telefonicznej wcale jej nie pocieszała. Zastanawiała się, czy będzie w stanie pokazać się tam znowu, wśród uśmiechniętych twarzy i przyjaznych, niczego nie podejrzewających spojrzeń. Dzisiaj nie da rady. 329 Wymówi się chorobą, czymkolwiek, ale w obecnym stanie nie może pracować. W książce telefonicznej zaczęła szukać numeru Iris Raeburn, swojej przełożonej. Trzeba ją uprzedzić, żeby znalazła zastępstwo. Iris z pewnością nie będzie zachwycona telefonem o pół do siódmej w niedzielny poranek, ale byłaby jeszcze bardziej wściekła, gdyby Greta nie pojawiła się w pracy nikogo o tym nie uprzedziwszy. Wreszcie znalazła numer w książce telefonicznej. Iris była żoną księgowego. Mieszkali poza miastem w Kilmacolm. Przyszła do pracy po wybuchu wojny, chociaż musiała codziennie odbywać długą podróż, kolejno autobusem, pociągiem i tramwajem. Iris szybko podniosła słuchawkę. Greta przeprosiła za tak wczesną porę i powiedziała, że nie może przyjść do pracy. Wyjaśniła, że źle się czuje. — W porządku, Greto. Wezmę Jean McCall. Zgłosiła się na ten weekend, ale mieliśmy już pełną obsadę. Mówi, że potrzebuje pieniędzy. — Dziękuję — powiedziała Greta. — Mam nadzieję, że nie wyciągnęłam cię z łóżka. — Nie, wcale nie. Jesteśmy na nogach od szóstej. Ciekawe rzeczy się tu wyprawiają. Taki mieliśmy hałas, jakby bombardowali Gou-rock. Nigdy czegoś podobnego nie słyszałam. Mówią, że ludzie wybiegali na ulice w pidżamach sądząc, że to inwazja. — A co to było, Iris? Co się stało? — Jim, mój mąż, dzwonił przed chwilą do swojego ojca w Gou-rock. Dowiedział się od niego, że zeszłej nocy do Clyde przedostał się niemiecki U-boot. Huk wywołały bomby głębinowe z niszczycieli. Mówią, że zatopili tego U-boota. — Kiedy to się stało? — Nie tak dawno temu. Między szóstą a pół do siódmej. W życiu nie słyszałam takiego hałasu. Na wybrzeżu musiało to przypominać koniec świata. Greta wymamrotała raz jeszcze przeprosiny za sprawienie zawodu i odłożyła słuchawkę. Serce stanęło jej w piersiach, kiedy Iris tryumfalnie oświadczyła, że U-boot został zatopiony. Dla tej kobiety U-boot był mordującym potworem, który zatapiał statki przewo- 330 żące szkolne dzieci, jak to było w przypadku „Athenii". Dla Grety U-boot był czymś zupełnie innym. U-boot znaczył Ricky. Greta też obudziła się kilka minut po szóstej. Ale nie z powodu eksplodujących bomb głębinowych. Śniła straszny sen — jawiła się jej potworna wizja ukochanego człowieka za zasłoną czasu i przestrzeni, której nie mogła przekroczyć. Czy to możliwe, że U-boot Ricky'ego...? Nie chciała nawet o tym myśleć, nie chciała tej myśli dokończyć, bo nie miała żadnych logicznych czy też racjonalnych podstaw. Wiedziała tylko, że strach o Ricky'ego, który ją zbudził, nabrał teraz zbyt potwornego wymiaru, by była w stanie się nad tym zastanowić. Jak w transie mechanicznie zaczęła wkładać ubranie. Rodzice pojechali pociągiem do Wemyss Bay, a potem promem do Rothe-say, co oznaczało, że samochód ojca stał w garażu. Poszła tam i sprawdziła, czy jest benzyna. Była połowa zbiornika. Wyjechała z garażu. Wyjeżdżając z Whitecraigs zauważyła zaparkowany w alejce naprzeciw niewielki niebieski mikrobus. Nie zwróciła na niego uwagi. Często tam parkował. Niebieski mikrobus pojechał za nią. Nadal podążał za nią, gdy jechała pustymi niedzielnymi ulicami Port Glasgow i Greenock. Trzymał się z tyłu, kiedy zaparkowała przy nabrzeżu w Gourock. Zostawiła samochód i poszła popatrzeć, co dzieje się na zatoce. Kilka okrętów marynarki wojennej krążyło wokół pomarańczowej boi. Ludzie z dwóch motorówek wyławiali coś z wody. Stała całkiem samotnie, nawet nie zdając sobie sprawy, jak bardzo jest przybita. Nie interesowała się niczym wkoło oprócz tego, co działo się na zatoce. Kierowca niebieskiego mikrobusu obserwował ją z oddali. Po chwili wysiadł i wszedł do budki telefonicznej. Miał ją stale na oku, kiedy wykręcał numer. — Tak jest — powiedział — stoi i patrzy w morze. Musi być przemarznięta, ale chyba tego nie czuje. Po prostu stoi. Odłożył słuchawkę i wrócił do mikrobusu. Zapalił papierosa i nadal obserwował Gretę. Był jednym z trzech ludzi, którzy od pewnego czasu śledzili Gretę dwadzieścia cztery godziny na dobę. 331 Nic więcej — tylko obserwowali. Teraz pewnie coś się stanie, pomyślał. W godzinę później czarny samochód przystanął za niebieskim mikrobusem. Wysiedli z niego dwaj wysocy mężczyźni i zamienili kilka słów z kierowcą. Ten wskazał na dziewczynę. Greta stała jak wykuta z kamienia i wpatrywała się w morze. Podniosła wzrok, kiedy podeszli i przemówili do niej. Na jej twarzy pojawił się jakby wyraz ulgi. Uśmiechnęła się i przytaknęła. Uśmiech był smutny. Nie stawiała żadnego oporu, kiedy prowadzili ją do czarnego samochodu. 7 marca Glasgow Herold tryumfalnie obwieścił przybycie „Queen Elizabeth" do Nowego Jorku. Tego samego dnia Greta Mortensen i Gustav Mortensen stanęli przed prokuratorem. Obojgu postawiono zarzut szpiegostwa i zdrady stanu. Groziła im kara śmierci. Lotte Mortensen, żona oskarżonego i matka oskarżonej, przeszła tę samą procedurę, ale w ostatniej chwili zrezygnowano z oskarżenia o konspirację i w imieniu Jego Królewskiej Mości, na podstawie artykułu 18b Ustawy o Stanie Wyjątkowym, internowano ją w specjalnym ośrodku. Rozprawa sądowa Grety i jej ojca odbyła się przy drzwiach zamkniętych w połowie czerwca. Było to dokładnie osiem tygodni po tym, jak Greta powiła niemowlę płci męskiej o wadze sześciu funtów, w więzieniu dla kobiet w Greenock. Rozprawa trwała niecały dzień. Za radą adwokata oboje oskarżonych przyznało się do winy i poprosiło sąd o łagodny wymiar kary. Przy wydawaniu wyroku sędzia Clerk stwierdził, że zdrada króla i kraju w przypadku oskarżonego jest tym bardziej godna napiętnowania, że podczas naturalizacji przysięgał lojalność. Taka zdrada zasługiwała na najwyższy wymiar kary. Według prawa powinien za nią zapłacić życiem, ale broni go do pewnego stopnia to, iż nie zrobił tego z własnej inicjatywy i niechętnie służył wrogim agencjom. W obronie oskarżonego podniesiono fakt, iż stał się przedmiotem nacisków, aż do szantażu włącznie, a sąd przyjął 332 dowody w tej materii. Wszystkie okoliczności wzięto pod uwagę przy ferowaniu wyroku. Gustav Mortensen został skazany na piętnaście lat więzienia. Sprawa oskarżonej, jak przyznał sędzia Clerk, nie miała w jego karierze sobie podobnej, co do beztroski oskarżonej i jej tragedii. Z faktów przedstawionych sądowi wynikało, że młoda kobieta weszła na drogę szpiegostwa i zdrady zupełnie nie zastanawiając się, jak wielkie popełnia przestępstwo. Należałoby oczekiwać od osoby z jej wykształceniem i inteligencją, że chwila rozsądnej refleksji powinna była uświadomić jej powagę sytuacji, w jakiej się znalazła, i jak potworne mogą jej grozić konsekwencje. Można by stwierdzić, że działała wiedziona beztroską typową dla młodości, bez rozsądku i poczucia odpowiedzialności, które podobno przychodzą z wiekiem. Działała nierozważnie, powodowana instynktem, by zadowolić i chronić tych, których kochała. Fakt, że nie z własnego wyboru wkroczyła na drogę zdrady i kamuflażu, wcale jednak nie zmniejsza wagi przestępstwa. Nie mogło być przy tym bardziej tragikomicznego komentarza do jej wysiłków na polu szpiegostwa ponad ten, że jej działalność była przez cały czas znana i obserwowana przez kontrwywiad. Ostateczną i najwyższą wymowę ma tu fakt, na tyle na ile przedstawiono to sądowi, iż jej działania doprowadziły do śmierci osoby będącej tego działania powodem, osoby, którą pragnęła zadowolić ponad wszystko na świecie — człowieka, z którym zawarła sekretny związek małżeński i którego dziecko powiła. Żaden sąd nie byłby w stanie wymierzyć tej nierozważnej młodej kobiecie większej kary od tej, zgotowanej jej przez opatrzność — stała się nieświadomym instrumentem, który sprowadził śmierć na ukochanego człowieka. Sąd dostrzegł skruchę oskarżonej. Jedynie ludzie zupełnie pozbawieni uczucia pozostaliby niewzruszeni sposobem przyjęcia z pokorną akceptacją całkowitej odpowiedzialności za własne czyny. Rzeczą nie przystojącą sądowi byłoby krytykować wewnętrzne siły bezpieczeństwa i sugerować, że w dowolnym momencie mogły one podjąć stosowne działania, chroniące tę młodą kobietę przed konsekwencjami jej własnej nierozwagi. Nie jest zadaniem tego sądu podawać w wątpliwość metody działania tajnych służb rządowych. Ale i one ponoszą 333 odpowiedzialność za swoje czyny. Zadaniem sądu jest ocenić stopień winy oskarżonej i bez względu na sentymenty wydać wyrok zgodny z literą prawa. Greta Oestler vel Mortensen została skazana na siedem lat wiezienia. Pomieszczenie więzienne było pomalowane na dwa odcienie zieleni. Dolna część ścian została pokryta zielenią w kolorze wymiocin. Natomiast część górna i sufit — zielenią jeszcze bardziej wymiotną. Jedyne umeblowanie pozbawionego okien pokoiku stanowił stolik i dwa krzesła. O'Rourke podniósł się od stolika, kiedy strażniczka wprowadziła do pomieszczenia Gretę. Skinął głową i strażniczka wyszła, zamykając za sobą drzwi. Irlandczyk doznał szoku patrząc na Gretę. Miała twarz wypraną z jakiegokolwiek koloru i była spokojna. Przerażająco spokojna. Jakby całe życie z niej odpłynęło. Nie było w niej żadnej emocji. — Musiałem tu przyjść, Greto. — Miałam... miałam nadzieję, że przyjdziesz. — Na pewno mnie nienawidzisz, Greto. W jej oczach pojawiła się jakby iskierka. Ciepła. Czułości. — To nieprawda, Kevin. — Po tym wszystkim, co ci zrobiłem? — Nie obwiniam cię za to, co się stało — uśmiechnęła się smutno. W ponurym stroju więziennym, pomimo bladej, zmęczonej twarzy, nadal była piękna. Ale innym rodzajem piękna. Jakby bardziej dojrzałym. Cierpienie przydało jej oczom blasku, tak jakby doświadczyła wszystkich nieszczęść znanych ludzkości i wypaliła się w niej cała gorycz i złość, pozostawiając jedynie współczujące rozumienie. —- Powiedziałaś, że miałaś nadzieję na moją wizytę, Greto? —- Nie sądziłam, że się zjawisz... Ale liczyłam na to. Nie mam nikogo innego. Miałam nadzieję, że zrobisz coś dla mnie. —• Zrobię, o cokolwiek poprosisz, Greto. Tylko powiedz. Popatrzyła na niego uważnie. — Czy ty rozumiesz wszystko o mnie i Rickym? Moje... uczucia? 334 — Może lepiej niż przypuszczasz. Ja... Dla mnie stanowiło to także wielki szok, Greto. Kiedy dowiedziałem się o U-boocie. Nie miałem pojęcia... Przez chwilę zdawało się, że dziewczyna wybuchnie płaczem. Ale opanowała się i uspokoiła. — Przepraszam. — Znowu skierowała na niego oczy. — Czy jesteś rozgoryczony z powodu Ricky'ego, Kevin? Zaprzeczył ruchem głowy. — Nie, Greto. Ale jestem smutny. Zazdrościłem mu kiedyś, bo kochałaś jego, a nie mnie. Ale nie mam w sobie żadnej goryczy. Sądzę, że pewnie bym go lubił. Kiedyś powiedziałaś, że mam z nim wiele wspólnego. Może szkoda, że nigdy go nie poznałem. — Powiedziano mi, że z łodzi podwodnej nikt się nie uratował. Wiesz może, czy znaleziono ciała? — Jego ciała nie odnaleziono — bo chyba o to pytasz, Greto. Dowiedzieliśmy się, co to była za łódź dopiero, kiedy zatopiono innego U-boota u wybrzeży Irlandii. Należał do tej samej eskadry z Wilhelmshaven i rozbitkowie zeznali, że łódź Friedricha Oestlera nigdy nie powróciła z Clyde. Co mógłbym dla ciebie zrobić, Greto? — To okropnie sentymentalne. Nie wiem nawet, jak cię o to poprosić. — Spróbuj! — rozkazał O'Rourke. — Pamiętasz, gdzie mieszkałam w Whitecraigs? — Tak. — O tej porze róże są śliczne. Chcę, żebyś tam pojechał. Chcę, żebyś jedną zerwał, czerwoną, piękną. — Tak? Zawahała się i spojrzała na niego niepewnym wzrokiem. — Czy mógłbyś rzucić ją na wodę...? Na wysokości Gourock? Tam... gdzie... — nie była w stanie dokończyć. — Wiem, Greto. Wiem gdzie. Jej oczy wypełniły się łzami. — Ja... ja nie mogę sama go pożegnać... Wiem... wiem, że nie miałby mi za złe, że... — Greto, nie biczuj się w ten sposób. Nie ma sensu zaogniać ran. 335 — Czy ty rozumiesz? — Tak, Greto. Rozumiem. Siedzieli teraz naprzeciw siebie w ciszy. Wyciągnął rękę i położył ją na jej dłoni. Nie usunęła swojej i nawet lekko się uśmiechnęła, kiedy delikatnie ją uścisnął dla dodania jej otuchy. — Kevin, niewielu mężczyzn... Przerwał jej w pół słowa. — Nie ma potrzeby mówić czegokolwiek, Greto. Mówiłem, że rozumiem. — Powiedział to łagodnie, ale z lekkim wyrzutem. Nagle przyszło mu coś na myśl. — Czy ktoś mieszka w domu w Whitecraigs? — Effie. Effie McCorąuodale. Nasza gospodyni. Myślałam, że zabiorą nam dom, ale nie zrobili tego. Effie zachowała się wspaniale. Adwokat spytał ją, czy będzie mieszkać w domu i wszystkim się opiekować. Zgodziła się od razu. Jest tam całkiem sama. Sądzę, że gdyby tylko jej pozwolono, poszłaby za mnie do więzienia. I bardzo martwi się o dziecko. — Co stało się z dzieckiem? — Pozwalają mi go zobaczyć od czasu do czasu. Wezmą go do żłobka, kiedy skończy rok. Effie chce go zabrać do domu. Adwokat złożył już podanie do sądu. — Muszę już iść — powiedział O'Rourke i wstał. — Pewnie cię już nie zobaczę? — Nie wiem, Greto. Skończyłem już ze statkami do przewozu bydła i kilkoma innymi rzeczami. Idę na pełne morze, gdzie jest moje miejsce. Dostałem z powrotem wszystkie uprawnienia marynarskie. Napiszę, jeśli tylko nadarzy się okazja. Pochyliła się i pocałowała go. Potem odsunęła się, a oczy połyskiwały jej łzami. — Uważaj na siebie, Kevinie O'Rourke. Bezpiecznego żeglowania. Będę się za ciebie co wieczór modliła. Wziął ją za rękę, bezskutecznie próbując się uśmiechnąć. Nie był w stanie wykrztusić ani słowa. Podszedł do drzwi i lekko zastukał. Weszła strażniczka, by wyprowadzić Gretę. Greta poszła za nią do drzwi i zatrzymała się. — Do widzenia, Kevin. Dziękuję za wszystko. 336 — Do widzenia, Greto. Spojrzał za nią po raz ostatni. Stała w drzwiach, a słońce z okien w korytarzu oświetlało jej blond włosy. Zamknął oczy, jakby chciał zachować ten obraz w pamięci. Kiedy je otworzył, Grety nie było już w pokoju. craigs — numer telefonu, który dobrze znał. Odpowiedziała babcia chłopaka. Zwolniono ją z ośrodka dla internowanych na Isle of Mań wkrótce po Dniu Zwycięstwa. Nie była całkiem pewna, czy chłopak powinien spędzić z nim wakacje, ale za to Effie McCorąuo-dale była absolutnie przekonana, że tak. Effie lubiła Kevina. Drugie wakacje zasugerowała sama Effie. Pani Mortensen sprzedawała dom w Whitecraigs i kupowała znacznie mniejszy w Arran, gdzie nikt ich nie znał. Poza tym musiała jechać do Londynu, gdzie mieściły się odpowiednie instytucje. Poszukiwała krewnych, którzy pozostali w rosyjskiej strefie okupacyjnej Niemiec. Effie pytała, czy O'Rourke może przyjąć chłopca na czas przygotowywania domu w Arran, bowiem Whitecraigs trzeba było opuścić wcześniej. O'Rourke nie wahał się ani przez chwilę. Zaprosił chłopaka wraz z Effie. Twierdził, że ma do tego egoistyczny powód. Wiedział, jak dobrą jest kucharką, a sam miał już dość kawalerskiej kuchni. Tak więc przyjechali oboje, chłopak i starsza pani. Effie na wstępie złajała go, że nie dba o siebie. Ledwie przekroczyła próg domku w Arrochar, a już zabrała się do porządków. O'Rourke uważał dotąd, że właściwie nie trzeba było nic robić. Utrzymywał dom w pedantycznym porządku. Uszkodzenie kręgosłupa — pamiątka po konwoju do Murmańska — które spowodowało zwolnienie z marynarki handlowej w wieku lat trzydziestu, od dawna nie stanowiło żadnego problemu. Był całkowicie sprawny. Poza tym interes szedł dobrze i zmuszał go do długich godzin pracy na powietrzu: przygotowywanie łodzi dla turystów na okres boomu, którego się spodziewał w czasie pokoju. Odpowiedział na ogłoszenie w Glasgow Herald, choć nigdy wcześniej nie był w Arrochar. Poprzedni właściciel wypożyczalni łodzi i sprzętu wędkarskiego zestarzał się i pozbywał interesu ze względów zdrowotnych. O'Rourke kupił wypożyczalnię bardzo tanio, bo niewielu chciało ryzykować w oczekiwaniu na turystyczny boom, który mógł nigdy nie nadejść. O'Rourke nie zrobił majątku, ale też nie przymierał głodem. Uśmiechnął się do chłopaka siedzącego obok. Był podobny do Grety: miał w oczach tę samą mieszankę psoty i niewinności. Ale miał i coś z ojca, jakiś dziwny rodzaj dojrzałości i władczości zdecydowanie zbyt wczesnej u chłopaka w jego wieku. O'Rourke 340 był nim od samego początku oczarowany. To uczucie było całkowicie odwzajemnione. Chłopak nazywał go kapitanem O'Rourke, bo tak przedstawiła go Effie. Upierał się, że będzie mówił do niego „kapitanie". Więc O'Rourke nazywał go „stary". I tak zostało: kapitan i stary. Dobrze im było ze sobą. Najczęściej chłopak zadawał pytania, a O'Rourke na nie odpowiadał. Czasami po prostu milczeli, i też było im dobrze. Wystarczało, że byli razem. O'Rourke skierował łódź do wylotu Loch Long u wejścia do zatoki. Rzucił czerwoną różę na wodę, a chłopak przyglądał się w milczeniu. Wracali na Loch Long, kiedy chłopak zadał nieoczekiwane pytanie. — Po co to zrobiłeś? — Mama tak chciała, stary. Kwiat był dla marynarza, który utonął w morzu. Któregoś dnia mama opowie ci tę historię. — Kiedy mama wraca do domu? Czy ona nigdy nie przyjedzie? — Będzie w domu za dwa albo trzy miesiące. Słyszałeś, co powiedziała Effie po wizycie u tego człowieka w Glasgow. — U tego, co go nazywa „panem prawnikiem"? — Tak, u tego. — Powiedziała, że mama może wrócić lada dzień. O'Rourke uśmiechnął się. — Wiem, stary. Powiedziała, że lada dzień, ale też, że może to potrwać dwa lub trzy miesiące, zależnie od tego, co uda się załatwić człowiekowi z Glasgow. Jeśli będzie mogła przyjechać wcześniej, na pewno to zrobi. W drodze powrotnej przez Loch Long trochę wędkowali. Chłopak bardzo się podekscytował, kiedy złapał dwunastocalowego sztokfisza. Marcowe słońce stało nisko nad górami na zachodnim brzegu jeziora, kiedy zbliżali się do Arrochar. Widzieli już białe, czyste domki. — Ciocia Effie czeka na nas na molo — oświadczył chłopak pokazując palcem. — Jest z jakąś panią. — Przerwał i spojrzał z nadzieją na O'Rourke'a. — Może to mama? O'Rourke wpatrywał się w molo. Rozpoznał sylwetkę Effie. Obok stała znacznie młodsza kobieta. Słońce połyskiwało na jej • - 341 jasnych włosach. O'Rourke poczuł, że krew zaczyna mu szybciej płynąć w żyłach. Czekał tak długo. Tylko spokojnie, hamował się w myślach. Nie wolno ci niczego zakładać. Nie masz żadnych praw. Pamiętaj. przy cumowaniu łodzi drżały mu ręce. Wysadził chłopaka, a ten pobiegł po molo i rzucił się w ramiona matki. Greta płakała i śmiała się jednocześnie. Podniosła głowę znad blond włosów syna i spojrzała z oddali na O'Rourke'a. Wydawało się, że jego widok sprawia jej radość. Dobre i tyle na początek. O'Rourke wysiadł z łodzi i poszedł w ich kierunku. SPIS RZECZY BEN GOLDSWORTHY ..................... 5 PROLOG Dni pokoju i nadziei ........'. 7 CZĘŚĆ PIERWSZA I Greta ................. 23 II Lato w Saksonii ........... 39 III O'Rourke ............... 57 IV Sekrety ................ 70 V Powitanie Nowego Roku ...... 86 VI Irlandzki łącznik ........... 95 VII Wymiany ............... 114 VIII Gry wojenne ............. 122 IX Spotkanie w Amsterdamie ...... 135 X Gość z zagranicy ........... 153 XI Czynnik ludzki ............ 179 XII Podróże ................ 192 XIII Koniec lata .............. 209 CZĘŚĆ DRUGA XIV U-booty i plan ............ 227 XV Podejście pierwsze i drugie ..... 242 XVI Ostatnia szansa ............ 263 XVII Sztuczki ................ 275 XVIII Podejście trzecie ........... 291 XIX Infiltracja ............... 305 XX Miejsce kotwiczenia ......... 312 XXI Koniec gry .............. 327 EPILOG ..................... 339