15754

Szczegóły
Tytuł 15754
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15754 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15754 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15754 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Inne twarze pojednania Reportaże Wojciech Ręciak Wydawnictwo Znak Kraków 2000 Projekt okładki JADWIGA BUREK Adiustacja MAŁGORZATA BIERNACKA Korekta ZESPÓŁ/PLUS Łamanie PLUS/GILLERT Щ%\ 1)640<b Książka została wydana dzięki pomocy finansowej „Fundacji Renovabis - Akcji solidarności niemieckich katolików z Europą Środkową i Wschodnią" © Copyright by Wojciech Pięciak, 2000 ISBN 83-7006-996-7 Zamówienia: DZIAŁ HANDLOWY 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37 Bezpłatna infolinia: 0800-130-082 Zapraszamy też do naszej księgarni internetowej: www.znak.com.pl J Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, Kraków 2000. Wydanie I Druk i oprawa: Eurodruk, Kraków, Al. Pokoju 3 ^\9iooi Jeśli pojednanie coś w ogóle znaczy, poza retoryką religijnych czy państwowych obrzędów, to właśnie zdolność rozumienia innych, wyrozumiałość, gotowość wybaczenia w imię wspólnie przeżywanej prawdy o przeszłości, w imię podzielanych ideałów wolności, demokracji i sprawiedliwości. Aleksander Smolar Rodzicom Wstęp Dlaczego akurat inne twarze pojednania? Co znaczy: inne? Przez prawie pół wieku po II wojnie światowej, od roku 1945 do 1989, w Polsce powszechne było przekonanie - podtrzymywane dla własnych celów przez komunistyczną propagandę - że my, Polacy, byliśmy wyłącznie ofiarami tamtej wojny, i to ofiarami jednego tylko wroga: Niemców. O Sowietach, jak wiadomo, mówić nie było wolno. Inna sprawa, że zmiany tego spojrzenia nie ułatwiała polityka Niemiec Zachodnich wobec kwestii uznania granicy na Odrze. Prawne niuanse Bonn, lawirowanie na użytek własnych kampanii wyborczych - wszystko to sprawiało, że teza władz Polski Ludowej o niemieckim zagrożeniu znajdowała posłuch w społeczeństwie i sprawiała, że tym trudniejsze było mówienie o tym, co inni mieliby wybaczać nam, Polakom. To zrozumiałe, że dopiero po roku 1989, po odzyskaniu wolności, mógł nastać w Polsce okres zapisywania „białych 7 plam". Z jednej strony koncentrowano się więc na cierpieniach doznanych przez Polaków od Sowietów - z drugiej zaś na odkrywaniu niemieckich ofiar wojny - a więc ofiar przymusowego i brutalnego usunięcia ludności niemieckiej z ziem zachodnich i północnych po 1945 roku, a także ofiar powojennych tzw. obozów pracy dla Niemców (ale często również dla Ślązaków opcji polskiej...)- Oba zjawiska - mówienie o zbrodniach sowieckich oraz o innych niż polskie ofiarach - były zrozumiałe. Albo miały charakter nadrabiania przymusowego milczenia z lat PRL, albo Świadczyły o nowej sytuacji politycznej. W końcu to potwierdzenie granicy w 1990 roku i zmiana relacji Polska-Niemcy pozwoliły na otwarte mówienie o wypędzeniu Niemców czy wreszcie na współpracę społeczności lokalnych z ziomkostwa-mi. Towarzyszyło temu również mniejsze akcentowanie polskich cierpień czasu wojny - zjawisko również zrozumiałe po instrumentalizowaniu ich przez władze PRL, choć dla wielu Polaków, którzy sami byli ofiarami III Rzeszy i wojny, niewątpliwie bolesne. Dopiero niedawno - ponad dziesięć lat po roku 1989 - byliśmy świadkami czegoś, co wolno już chyba nazwać normalizacją historycznej perspektywy, bądź też równoważeniem akcentów: ofiary polskie - niemieckie; zbrodnie niemieckie - sowieckie. Stało się tak za sprawą głośnego i trwającego ponad półtora roku (1998-2000) sporu o odszkodowania dla ofiar III Rzeszy, podczas którego powróciła pamięć o polskich cierpieniach lat wojny. Niemniej bywało, że w ciągu tych minionych lat po roku 1989 z niektórych środowisk w Polsce słychać było głosy, iż za dużo mówi się o ofiarach niemieckich albo że poświęca się pamięć o polskich cierpieniach na „ołtarzu" dobrych stosunków z Niemcami. Mówiący tak nie mieli racji. Dostrzeganie cudzych cierpień, przypominanie o innych twarzach pojednania - innych, to znaczy tych wymykających się spojrzeniu, jakie dominowało w latach 1945-1989 - nie kłóci się z postu - 8 latem zachowania pamięci historycznej o polskich cierpieniach. Wręcz przeciwnie: próba zrozumienia cudzych nieszczęść świadczyć może o sile narodu i społeczeństwa, które jest na tyle spokojne o swój byt, na tyle niezagrożone w swych granicach i na tyle świadome swych zalet i wad - że może bez lęku patrzeć w przeszłość, na złe i dobre karty swej historii. Wojciech Pięciak Kraków, styczeń 2000 Franza Scholza życie pod prąd Gwizd lokomotywy dotarł na małą stację kolejową, zagubioną w lesie nad graniczną od niedawna Nysą. Stojący na peronie dwaj mężczyźni przerwali ożywioną rozmowę. Rozmawiali tak od kilku godzin, odkąd starszy z nich wysiadł z pociągu z Niemiec. Gwizd stał się teraz głośniejszy i z lasu wytoczyła się lokomotywa, ciągnąc kilka wagonów, pustych prawie. Starszy mężczyzna wykonał nad głową młodszego znak krzyża, przeszedł nie niepokojony obok uzbrojonych milicjantów i wsiadł. Pociąg ruszył, powoli nabierając prędkości. Ksiądz Franz Scholz - bo tak nazywał się starszy mężczyzna - podszedł do okna. Stacja została w tyle, a wraz z nią Polska, która przybyła tu przed rokiem. Gdzieś w tyle zostawało też 37 lat jego życia: rodzinny dom w niemieckim Breslau, w którym gnieździli się trzynastoosobowa rodziną w dwóch pokojach, wrocławska Dominsel (po polsku Ostrów Tumski, czyli wyspa na 11 Odrze z katedrą), parafia świętego Bonifacego w Gorlitz-Ost, w którym pracował, a które teraz nazywa się Zgorzelec. Koła pociągu zmieniły rytm, wjeżdżając na most. Scholz odwrócił głowę od okna. Wyjął z kieszeni dokument, który dostał od młodszego mężczyzny. Po raz kolejny czytał list z nagłówkiem: „Starostwo Powiatowe Zgorzelickie". Powtarzał w myślach: „...zawiadamiam, że jednomyślną uchwałą Komisji Weryfikacyjnej, powołanej dla rozpatrywania wniosków o uznanie obywatelstwa polskiego dla osób zamieszkałych do dnia 1.1.1945 r. na terenie Ziem Odzyskanych, uznany został Ksiądz za przynależnego do Narodu Polskiego..." * Miasteczko Dieburg, niedaleko Frankfurtu nad Menem. Pół wieku później. Mieszkanie księdza profesora Franza Scholza. Pokój roboczy, przypominający trochę archiwum, a trochę muzeum. Na ścianach obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, zdjęcie ojca Kolbego, śląskie pejzaże, zdjęcie matki w sukni z koronkami i ojca w odświętnym garniturze, z wielkim wąsem, modnym w latach dwudziestych. Stara niemiecka mapa Śląska, jego „małej ojczyzny". Sterty gazet, papiery, kserokopie. Książki, po niemiecku i po polsku: teologiczne, historyczne. Zaczytany dziennik kardynała Wyszyńskiego z uwięzienia. Na stole to, czego potrzebuje ksiądz do odprawienia w domu Mszy. I brewiarz w języku polskim, który odmawia codziennie, aby nie zapomnieć języka. A za stołem leżanka, na której czasem musi się kłaść, aby odpocząć. Ostatnio coraz częściej. Bo choć umysł sprawny, ciało jest coraz słabsze, odmawia posłuszeństwa. Wysoki, kościsty, siwe włosy, w wytartej czarnej marynarce, którą nazywa „żakietem" w swej archaicznej polszczyź-nie rodem z lat trzydziestych, dziś brzmiącej trochę patetycznie. 12 Mówi, że zawsze kochał Polskę, swą„drugąpo Niemczech ojczyznę". Gdy przyjrzeć się bliżej, okaże się, że zawsze szedł pod prąd powszechnych poglądów i postaw. Zawsze, to znaczy także dziś. Część pierwsza I Urodził się we Wrocławiu, w rodzinie nie mającej żadnych związków z polskością; rodzinie katolickiej, zachowującej dystans wobec monarchii Drugiej Rzeszy, a za czasów Republiki Weimarskiej zawsze głosującej na katolicką Partię Centrum. Nie dziwiło to na pruskim Dolnym Śląsku. Tu katolicy byli mniejszością w protestanckim otoczeniu, cesarz Rzeszy jako król Prus był głową Kościoła protestanckiego, a rodzice - Franz i Helenę Scholz - dobrze pamiętali Kulturkampf, prowadzoną przez kanclerza Ottona von Bismarcka walkę z katolicyzmem, kiedy to w małych śląskich miasteczkach bankrutowali sklepikarze-katolicy, bo protestanccy urzędnicy, wojskowi i mieszczanie, posłuszni sugestiom administracyjnym, przestawali robić u nich zakupy. Franz-junior miał pięć lat, kiedy wybuchła pierwsza wojna światowa. Opowiada: - Z tamtej wojny pamiętam głównie strach przed głodem. Bo było nas ośmioro dzieci (potem doszło jeszcze troje), a w roku 1916 tato został zmobilizowany. Przez pierwsze pół roku ojciec służył we Wrocławiu, w koszarach Carlovitz (Karłowice). Kiedy mały Franz nie musiał stać w kolejkach po chleb, biegał z rodzeństwem te pięć kilometrów, dzielące koszary i ojca od GrabschenerstraBe (dziś 13 Grabiszyńska), gdzie mieszkali pod numerem 39 w dwóch wynajętych pokojach z malutką kuchnią. Wspomina: - Byłem drugim dzieckiem w rodzinie i na mnie spadła część obowiązków. Ludzie krzyczeli „Ty mały spekulancie", bo wydawano po pół chleba, a ja prosiłem o trzy, dla naszych dziewięciu żołądków. A kiedy potem ojciec szedł na wojnę, płakali jak wszyscy. Ale byli też szczęśliwi, że nie wysłano go pod Verdun, tylko do Rumunii (pewnie dlatego, że miał już 38 lat). Trafić wówczas do Rumunii to dla niemieckiego żołnierza było naprawdę szczęście. Bukareszt przystąpił wprawdzie do wojny w roku 1916 po stronie Rosji i przeciwko Austro-Węgrom, z zamiarem odebrania Siedmiogrodu, jednak kontrofensywa wojsk austro-węgiersko-niemiecko-bułgarsko-tureckich nie tylko zatrzymała Rumunów, ale doprowadziła do zajęcia Bukaresztu i ustabilizowania frontu. Tak że szeregowy Scholz nie wystrzelił ani razu i cieszył się, bo „był pobożny i nie chciał zabijać" (jak mówi syn). Najgorszy dla małego Franza był więc strach przed głodem. Dziś nie potrafi wyobrazić sobie, jak matka dała sobie z nimi radę: ona jedna, ich ośmioro? A zaopatrzenie w żywność stawało się coraz gorsze, jedzenia było coraz mniej. Wprowadzono kartki. W końcu zabrakło tłuszczów, a w roku 1918 także ziemniaków. Scholzowie jedli buraki, którymi przed wojną karmiono bydło. Wtedy w Niemczech zamiast normalnego jedzenia w sklepach pojawiły się masowo produkty zastępcze. Jak Ersatz-honig, sztuczny miód, który nie przypominał prawdziwego, albo sztuczna kiełbasa, co do której pisarz Erich Maria Re-marąue (weteran frontu zachodniego) w Na Zachodzie bez zmian podejrzewał, że wyprodukowano ją z odpadów papierowych. A potem nastał pokój. Ojciec w domu zjawił się dopiero w Wigilię 1918 roku: stanął w drzwiach nagle, jak duch. Franz--syn siedział potem w kącie i chłonął opowieść taty, który zwie- 14 rżał się matce, jak po drodze upokarzali go zwycięscy żołnierze. Bardzo to przeżył, a Franz te uczucia ojcowskie zapamiętał. Bo ojciec był dla niego zawsze bardzo ważny. I kiedy w roku 1919 naokoło wrzało; kiedy tworzyła się Republika Weimarska, która na GrabschenerstraBe oznaczała na początku straszną biedę; gdy czarno-biało-czerwoną flagę cesarskich Niemiec (gdzie czarny i biały były kolorami Prus, a czerwony miast hanzeatyckich) zastąpiono sztandarem czarno-czerwo-no-złotym, o którym wielu mówiło Schwarz-Rot-Scheifte (czar-no-czerwono-gówniany); gdy podpisywano pokój, o którym nawet Franz i Helenę Scholz nie mówili inaczej jak „dyktat wersalski", w którym zwycięzcy niesprawiedliwie obarczyli tylko Niemców odpowiedzialnością za wojnę; i kiedy wszyscy naokoło winą za szalejącą inflację obarczali reparacje wojenne, które musiały płacić Niemcy - a więc, kiedy historia nabrała nagle przyspieszenia, dziesięcioletni Franz cieszył się, że wreszcie ma ojca dla siebie i razem z młodszym rodzeństwem może wyciągać go na dalekie wycieczki za miasto. Ale nie polityka była ważna dla dziesięciolatka. Najważniejsze było, że mimo biedy w rodzinie „żyło się harmonijnie", a „tato i mama nas kochali" - nawet mimo tych dwóch pokoi, w których panował taki ścisk, że żeby później uczyć się do matury, Franz musiał zbudować sobie w ogrodzie altanę. Przez cały tydzień mały Franz czekał więc na niedzielę. Wtedy wszyscy najpierw szli do kościoła. - Byłem bardzo pobożny i wcześnie zadecydowałem, że zostanę księdzem; z rodzeństwa jeszcze brat został jezuitą-mówi. Po kościele był lepszy, świąteczny obiad. A po nim ojciec zabierał najstarszą piątkę, tramwajem jechali do końcowego przystanku, tam gdzie miasto przechodziło w prawdziwą wieś, i maszerowali na piechotę przez podwrocławskie pola i lasy. Tam właśnie Franz Scholz po raz pierwszy spotkał Polaków. Ojciec wyjaśnił, że ci ludzie, z którymi nie można się 15 porozumieć, to pracow^^y sezonowi, zatrudnieni przy pracach polowych (Saisonctrbeiter), którzy od marca do października pracują w majątkach junkrów i bogatych chłopów, aby, żyjąc skromnie w ciągu sezonu zarobić nawet kilkaset marek (za jedną reichsmarkę jfiożna było wtedy dostać dwa polskie złote). Ci pierwsi Polacy których spotkali podczas tamtego niedzielnego popołudnia, pochodzili z Kielc i Bochni- nazwy, które małemu Franzowi nic nie mówiły. Wieczorem, w domu, ojciec wyciągnął więc stary atlas- Pochodził on sprzed wojny, Polski w nim nie było i tato Scholz musiał opowiadać synowi o narodzie, podzielonym na ponad sto lat między trzech sąsiadów. „Tak, sprawiedliwe gratce to sprawa nie tylko polityczna, ale i moralna" - mówił ojciec, trochę do syna, a trochę do siebie. A potem, którejś niedzieli, pojawili się w ich parafialnym kościele: pobożni, ze swoimi dziwnie miękko brzmiącymi pieśniami. Stali zbici w gromadę w kącie, a ich ksiądz proboszcz, choć pełen dobrej woli, ińe zna^ P° polsku ani słowa. Małemu Franzowi wydali się barazo samotni i opuszczeni. Ziarno raz rzucone nie obumiera, pisze Ewangelista. I kiedy Franz Scholz zdecydował się zostać księdzem, postanowił nauczyć się polskiego. - Żeby pomagać tym ludziom - mówi. II Zamiary (już kleryka) Franza Scholza zbiegły się w czasie z zarządzeniem biskuPa wrocławskiej diecezji (a od roku 1929/30 archidiecezji), kardynała Adolfa Bertrama. Z myślą o polskojęzycznych wiernych z Górnego Śląska oraz pracownikach sezonowych nakazał on, aby wszyscy klerycy uczyli się podstaw polskiego. A że Scholz był pilnyJuz P° siedmiu semestrach pomagał w uczeniu innych - dwujęzycznych kleryków z Górnego Ślą- 16 ska. Ale stwierdził przy tym, że śląska gwara (którą Niemcy nazywali Wasserpolnisch) odbiega od poprawnej polszczyzny. Zaczął więc szukać możliwości nauki w Polsce. Nauczyciel z gimnazjum pomógł mu nawiązać kontakt z seminarium jezuickim w Krakowie, konsulat Rzeczypospolitej we Wrocławiu wystawił darmową wizę i załatwił zniżkę na pociąg. Koledzy-klerycy ostrzegali, że Polacy każdego Niemca traktują jak szpiega. Ale pojechał. Był rok 1930. Mówi: -Przejechałem kolejąprzez granicę w Hindenburg (Zabrzu). Przyszedł polski żołnierz, skontrolował paszport i pyta: „Pan student? A cóż pan tu u nas robi?". „Jadę na studia", mówię. A on na to: „Ach, pan będzie księdzem! Serdecznie witamy". Niestety. Jezuici okazali się nieporozumieniem: przełożeni krakowskiego klasztoru już w pierwszych dniach wezwali go na „rozmowę". Pytali, czy „wierzy w papieża" albo co sądzi o obecności Chrystusa w Eucharystii. Przybysza z „protestancko-liberalnych Niemiec" potraktowano więc jako zagrożenie dla polskich kleryków. I jemu, który przyjechał uczyć się języka, zakazano „samodzielnych kontaktów" z rówieśnikami. Dostał też „opiekuna" - starszego wiekiem ojca, który pochodził ze Śląska, po polsku mówił gwarą, a za punkt honoru poczytywał sobie konwersacje po... niemiecku. Te kilka tygodni w Krakowie spędził „jak na kwarantannie". Do Wrocławia wrócił „na tarczy". Kolejną próbę podjął wiosną 1931 roku. Tym razem jechał do Lublina, na Katolicki Uniwersytet. Ale początki znów nie były zachęcające. Ponieważ trwały ferie wielkanocne, trafił najpierw do majątku pod Lublinem. Wypoczywała tam grupa świeżo upieczonych podchorążych Wojska Polskiego, jego rówieśników. Kiedy 22-letni Franz wszedł inewiadział, że jest Niemcem, podchorążowie zamilkli i w^5%u na^tonych kilku dni żaden z nich nie odezwał się cj^iiego^łpweHM V łj 17 I pewnie wróciłby ostatecznie do domu, gdyby pewnego ranka nie poszedł służyć do Mszy, którą odprawiał ksiądz Piotr Kałwa, docent prawa kościelnego i dyrektor lubelskiego konwiktu (domu dla studentów-kleryków). Po Mszy porozmawiali - i Scholz zamieszkał w konwikcie Kałwy. Kiedy po czterech tygodniach wracał do Wrocławia, wiedział już, że znalazł to, czego szukał. Potem jeździł tak co rok, najpierw jako kleryk i student teologii, a potem ksiądz. Scholz i Kałwa (po wojnie biskup; zmarł w 1974 roku) zostali przyjaciółmi. Potem Franz Scholz znalazł ich jeszcze kilku. Żaden z nich już nie żyje. Pobyt Franza Scholza w Lublinie pamięta za to Jan Wi-śliński, wówczas świecki student KUL, dziś prawie 90-letni mieszkaniec Warszawy. Jan Wiśliński wspomina: - Scholz wziął udział w uroczystych obchodach ku czci Goethego, w ramach których Koło Polonistów KUL urządziło akademię w auli Uniwersytetu. Smukły i ascetyczny, wystąpił wśród recytatorów i wygłosił z przejęciem, w oryginale, balladę Goethego Erlkónig (Król Elfów). Owocem korespondencji, którą z nim prowadziłem, był list Liebe Freunde, wysłany do nas, wydających miesięcznik akademicki „Nurty" (w latach 1932-1935). Umieściliśmy go w numerze z 5 lutego 1933 roku. Scholz pisał w nim, że młodzież katolicka w Niemczech solidaryzuje się z naszą radykalną postawą chrześcijańsko-społeczną. Wyrażał oburzenie, że w Europie wydaje się dziennie 70 milionów marek na zbrojenia, gdy od głodu cierpią masy. Z głębi szuflady Franz Scholz wydobywa stary paszport. W środku kilkanaście polskich wiz: pierwsza „terminowa, uprawnia do jednokrotnego przekroczenia granicy". Ostatnia, już z roku 1937, uprawnia do „wielokrotnego przekraczania granicy". Scholz, znany w polskim konsulacie, zawsze dostawał je za darmo - plus zniżki na kolej. 18 Zwykle jechał na cztery tygodnie w czasie letnich wakacji. Poza Krakowem i Lublinem był w Pińsku, Warszawie, Poznaniu. Nie zdążył zobaczyć Lwowa. Największe wrażenie zrobiła na nim religijność: procesje, kadzidło, liturgia oraz specyficzna, w jego części Niemiec niespotykana dewocja, noszenie różańca, całowanie krzyża (potem, w latach trzydziestych, będzie specjalnie jeździć na polski Śląsk, żeby tak przeżywać święta kościelne). Ale mówi też, że z czasem nabrał dystansu, widząc, że „granica między taką religijnością a folklorem jest płynna". Że z pociągającą oprawą często rozmija się moralność w codziennym życiu. Ale zostało wrażenie wewnętrznego ognia -choć widział, że często nie palił się on długo. Wspomina: - Z powodu częstych podróży do Polski podpadłem moim wrocławskim przełożonym. Mówiono: „Ten Scholz to taki porządny człowiek, po co on się tam pcha?". Koledzy dziwili się, że mam odwagę przekroczyć granicę Polski, tej nieznanej krainy, przez wielu pogardzanej. Z podobnymi reakcjami spotykałem się w Polsce, jakby chciano mnie spytać: „Czego ten Niemiec tu szuka?". Po święceniach w roku 1934 spotkał go zaszczyt: został we Wrocławiu, na Dominsel (Ostrowie Tumskim), jako wikary w kościele św. Krzyża, a potem, po doktoracie, jako prefekt w seminarium, gdzie kleryków-Slązaków uczył literackiej polszczyzny. Ponieważ mieszkał przy DomstraBe 6 (dziś Katedralna), poznał dobrze i kardynała Adolfa Bertrama (który o jego polskich podróżach mawiał z uśmiechem: „Scholz, ksiądz jest szalony"), i kanoników katedralnych. 60 lat później ta znajomość okaże się nagle bardzo ważna. Ale na razie jest rok 1934. Kardynał Bertram ustanowił właśnie polską parafię przy Martinskirche (kościele św. Marcina, podobnie jak kościół św. Krzyża i katedra położonym na Ostrowie), duszpasterzem mniejszości polskiej we Wrocławiu mianując, jakże by inaczej, „szalonego Scholza". 19 Na 625 tys. mieszkańców Wrocławia przypadało wtedy (według szacunków niemieckich) około tysiąca Polaków. I choć odprawianie Mszy po polsku możliwe było przedtem tak w kościele św. Marcina, jak i we wszystkich 24 wrocławskich parafiach (o ile była potrzeba i mówiący po polsku ksiądz), ustanowienie parafii akurat w rok po objęciu władzy przez Hitlera miało znaczenie psychologiczne. W mieście uważano, że kardynał Bertram celowo wybrał kościół św. Marcina, najstarszy kościół Wrocławia, pochodzący z XI wieku, leżący w najstarszej części miasta, i że już samo to było symboliczne. W gęstniejącej atmosferze pierwszych lat nazizmu na Scholzowe Msze w Świętym Marcinie przychodziło około 200 osób. (Dopiero z początkiem wojny zakazano wszystkiego, co było polskie: organizacji, Mszy; a wielu z tych, którzy chcieli pozostać Polakami, trafiło do obozów). Scholz wspomina: - Przyjmowałem też każde zaproszenie od polskich organizacji, a na 11 Listopada, kiedy intonowano „Boże coś Polskę", śpiewałem z całego serca: „Ojczyznę wolną pobłogosław Panie". Młody ksiądz objął też funkcję duszpasterza pracowników sezonowych w ówczesnych środkowych Niemczech (później NRD), gdzie w wielkich gospodarstwach rolnych Polaków tradycyjnie pracowało najwięcej - do 100 tys. rocznie. Oderwani od rodzin, żyli w izolacji społecznej i religijnej: w tej części Niemiec katolików było zaledwie 10 procent. I tak w ciągu tygodnia-dwóch Franz Scholz objeżdżał po kilkanaście miejscowości. Wspomina: - Bywało, że jechałem 400 km w jedną stronę, aż pod góry Harzu. Jesienią 1938 roku kardynał Bertram, który był także przewodniczącym niemieckiego Episkopatu, poprosił Schol-za, aby opisał swoje doświadczenia. W sprawozdaniu tym Scholz pisał: Nasi polscy pracownicy wędrowni (Wanderarbeiter) prawie wszyscy są katolikami i nie znają niemieckiego. (...) Tamtejsi duchowni 20 zaś nie znająjęzyka polskiego i mogą im co najwyżej uścisnąć ręce po Mszy. Trudno, aby w takich warunkach nabożeństwo stało się dla tych ludzi choćby psychologiczną namiastką ojczyzny. W tej sytuacji zorganizowanie dla nich odpowiedniej opieki duszpasterskiej wydaje się sprawą niezwykle pilną i konieczną. I dalej: Jako siła robocza Polacy są bardzo cenieni i szanowani. Słynne są: ich pracowitość, brak specjalnych wymagań, moralny sposób prowadzenia się i ich troska o bliskich [w Polsce], którym posyłajądo 90 proc. zarobków. Do prac tych zatrudnia się prawie wyłącznie kobiety i dziewczęta, mężczyzn zaś spotyka się rzadko, gdyż wynagrodzenie żeńskiej siły roboczej jest niższe (mężczyzna zarabia 0,25 reichsmar-ki za godzinę, kobieta 0,20). Kobiety te najczęściej mająpo 18-27 lat. Spotyka się zarówno wdowy, jak i osoby samotne, choć większość stanowią mężatki, które mężów albo zostawiają w domu z dziećmi, albo których mężowie także pracują w Niemczech, a dzieci zostają ze starszym rodzeństwem lub krewnymi. Krytykował też, że właściciele majątków często nie wy-wiązująsię ze swoich zobowiązań: zmuszają Polaków do pracy w niedzielę, a gdy do kościoła jest daleko, „rzadko tylko dostarczają im furmanek, choć wedle umów o pracę powinni to robić, gdy do świątyni jest dalej niż trzy kilometry", „Polacy [zaś] nie są w stanie wyegzekwować swoich praw". Przekonywał, że „pragnienie uczestnictwa w Najświętszej Ofierze jest wielkie", a zapewnić to można „naszym Polakom" zaledwie raz-dwa razy podczas ich 9-miesięcznego pobytu w Niemczech. Tymczasem „duszpasterskim minimum" byłyby trzy-cztery Msze święte. Także dlatego, powtarzał, że Msza w języku ojczystym jest dla nich namiastką ojczyzny. Za każdym razem, zanim Scholz ruszył w drogę, musiał starać się o urlop. - Te wyjazdy sprawiały mi trochę problemów - przyznaje. - Moi przełożeni nie byli zainteresowani tym duszpasterstwem. Wspomina: - W majątkach często łączono moją wizytę z Polentage, Polskimi Dniami. Te tradycyjne święta Polacy or- 21 ganizowali pod koniec żniw, kiedy było mniej pracy. Zaczynały się w sobotę po południu i trwały do niedzieli wieczorem. Ja spowiadałem, czasem przez całą noc, potem odprawiałem Mszę z procesją. A później było dobre jedzenie, picie i zabawa. Wtedy nauczyłem się polskich pieśni maryjnych. Za kilka lat znajomość jednej z nich, „Serdeczna Matko", okaże się dla Scholza bardzo przydatna... Tam, gdzie nie dojechał, rozsyłał swoje prywatne „listy pasterskie", nad którymi pracował nocami, aby tekst był jak najbardziej poprawny. Jesienią 1938 roku pisał w jednym z nich: Duszpasterz, który dwa miesiące temu Was odwiedzał, przesyła wszystkim tamtejszym Polakom bardzo serdeczne pozdrowienia. Najchętniej bym sam do Was przyjechał, żeby raz jeszcze uścisnąć spracowane Wasze dłonie, żeby ponownie odprawić wśród Was Mszę św. i wspólnie z Wami śpiewać przepiękne pieśni polskie. Jednak nie zawsze się tak da, jak by się chciało. (...) Upłynęły dwa miesiące od chwili, kiedy bawiłem między Wami. W międzyczasie pracowaliście w pocie czoła, odesłaliście do domów Waszych ciężko zapracowany grosz (...). I już niedługo, a sami powrócicie do Waszej kochanej Polski. Wierzę Wam, że nie zapomnieliście Jej na chwilę przez cały rok (...). Odprawiajcie regularnie Wasze modlitwy rano i wieczorem. I śpiewajcie często wspólnie przecudne pieśni polskie do Matki Boskiej. A jeżeli szczęśliwie powrócicie do Kraju, natenczas z całego serca podziękujcie Matce Chrystusowej za opiekę. Opowiedzcie Waszym w domu, żeście tutaj nie zupełnie byli opuszczeni (...), że i tutaj są księża, którzy poświęcali Wam czas i serce swoje. A jeżeli Wam czas na to zezwoli, napiszcie kiedyś do mnie. I pomódlcie się czasem za swego duszpasterza, który Was odwiedzał i bardzo kocha. Nadszedł ostatni tydzień sierpnia roku 1939. Scholza odwiedzili pracownicy polskiego konsulatu, którzy dostali nakaz opuszczenia Niemiec. Wspomina: - Pożegnaliśmy się. Mieliśmy łzy w oczach... Następnego dnia Polacy pojechali na wschód, a on na zachód. Jak zawsze pod koniec żniw jechał do swoich Saisonarbe-iter, objeżdżał wsie, odprawiał Msze na Polentagach. Zbliżał się 22 koniec sierpnia. Nie pamięta już, w której to było miejscowości. Odprawił nabożeństwo, poprowadził procesję. Właśnie usiadł do kolacji, kiedy nagle radio przerwało program. Podawano komunikaty: najpierw o mobilizacji, a potem, że na wschód od linii Łaby pociągi cywilne będą kursować tylko do południa 1 września, a później już tylko transporty wojskowe. Kolacji nie dokończył. Udało mu się złapać ostatni pociąg do Wrocławia. Rankiem 1 września pociąg zatrzymał się na dworcu w Halle (a może było to Drezno?), kiedy z głośników rozległ się głos Adolfa Hitlera: Von 5 Uhr 45 wird zuriickgeschossen. „Od godziny 5.45 odpowiadamy ogniem". W Polsce, gdzie nie obowiązywała wówczas zmiana czasu, była to godzina 4.45. Wspomina: - O mały włos, a zostałbym na peronie zlinczowany... Wyszedłem na peron, wywiązała się rozmowa. Powiedziałem kilka krytycznych słów o Hitlerze. Otoczyła mnie zgraja. Wrzeszczeli, że klecha gada przeciw Ftihrerowi. Miałem szczęście, że nie było w pobliżu policjanta, bo bym nie uniknął obozu. Chwilę milczy. Mówi: - A kiedy Polska została pokonana, odczułem to tak, jakbym utracił cząstkę samego siebie. Do Wehrmachtu powołano wszystkich siedmiu braci Scholzów, poza nim. Wszyscy przeżyli wojnę. Franz mówi: - To chyba cud. Tym bardziej, że wszyscy walczyli przeciw Rosjanom. Dwóch tylko było rannych i zostali zwolnieni. Na szczęście. Wszyscy bracia Scholzowie, choć służyli w wojsku, byli przeciwnikami nazizmu. Wszyscy - z wyjątkiem najmłodszego, wychowanego przez nazistowską szkołę, który trafił na ostatni kurs oficerski. W 1945 roku przypadkiem stacjonował w Górlitz. Franz pamięta, że gdy w kwietniu Rosjanie zdobywali już Berlin, najmłodszy braciszek powtarzał z uporem, że zaraz wszystko się odmieni, bo Fuhrer ma cudowną broń, Wunderwaffe... 23 III Ale na razie jest rok 1940. Scholz wspomina: - Wiosną 1940 kardynał Bertram polecił mi zorganizować duszpasterstwo w Górlitz-Ost (dziś polski Zgorzelec). Franz Scholz by się z takim stwierdzeniem nie zgodził, ale taką nominację - z Dominsel do Gorlitz-Ost - jego kole-dzy-księża odebraliby zapewne nie jako wyróżnienie. Bo podzielone Nysą Gorlitz składało się z leżącego po stronie zachodniej właściwego miasta (gdzie był ratusz, większość mieszkańców, fabryki oraz wielka synagoga, która przetrwała „Noc Kryształową" w 1938 roku, choć już nie miał się w niej kto modlić) - oraz z Gorlitz-Ost, wschodniego przedmieścia. Tutejsza społeczność katolicka była niewielka (6 procent ludności, na wsi 2 procent), a do tego nie było to miejsce specjalnie atrakcyjne: obok niewielu cywilnych mieszkańców znajdowały się tu wielkie koszary i garnizon Wehrmachtu. Pewnie dlatego po „błyskawicznym zwycięstwie" nad Polską właśnie tu, cztery kilometry od centrum Górlitz-Ost, powstał Stalag VIII A - obóz dla 20 tys. polskich jeńców wojennych. A po pokonaniu Francji dobudowano obóz dla jeńców francuskich i belgijskich. Franz Scholz mówi: - To z powodu Stalagu kardynał Bertram tam mnie skierował i ustanowił osobną parafię we wschodnim Gorlitz, której zostałem proboszczem i jedynym księdzem. Wspomina: - Najgorsza była ta jesień 1940 roku. Obóz nie był ukończony, jeńcy głodowali. Pamiętam, jak odprawiałem dla nich Mszę z Ewangelią o cudownym rozmnożeniu chleba. Prawie się popłakałem, kiedy czytałem: „I wszyscy zostali nasyceni, a zostało jeszcze 12 koszy ułomków"... Każde kazanie głosiłem w wielkim wewnętrznym napięciu, bo nie mogłem powiedzieć nic politycznego, a chciałem dodać jeńcom trochę otuchy. Widziałem, że są w depresji, że było wiele samobójstw. 24 Mówiłem o Bogu, który jest nadzieją... W tych pierwszych latach wojny położenie psychiczne jeńców było straszne. Wierzę, że dobry Bóg wejrzy łaskawie na tych samobójców... Pastor ewangelicki, który prowadził w obozie duszpasterstwo jeńców-ewangelików, powiedział mu kiedyś, że chyba Pan Bóg odwrócił się od narodów katolickich. Bo on, Scholz, miał w pojedynkę pod opieką kilkadziesiąt tysięcy ludzi, a pastor tylko trzydziestu. Tak więc co dwa tygodnie Franz Scholz wsiadał na wysłużony rower i jechał, aby odprawić w Stalagu Mszę polową z kazaniami po francusku i po polsku. W lecie Msze dla Polaków wyglądały tak: plac, na placu 20 tysięcy ludzi - i Franz Scholz, wytężający głos („Choć pewnie wielu nawet mnie nie słyszało..."). W zimie nabożeństwa przenosiły się do baraku-kaplicy, który nie mógł pomieścić chętnych. Wspomina: - Ale za to kiedy przychodziła wiosna, szliśmy w procesji Bożego Ciała, bardzo uroczyście, jeńcy-artyści malowali ołtarze... Pewnego dnia Franz Scholz na swój wysłużony rower zaczął ładować też jedzenie. Bo w Gorlitz co miesiąc odbywało się spotkanie kilkunastu księży z jego dekanatu: modlitwa, dyskusje, kawa i posiłek. Mówi: - Któregoś dnia powiedziałem do tych kolegów--księży: dzieci, nie jedzcie za wiele, zostawcie trochę, ja zaraz pojadę do obozu. I zawsze trochę się zbierało. Trudno to było rozdzielić, starczało może dla 40 ludzi... Wartownicy mnie znali i puszczali bez kontroli. Tylko śmiali się, że wożę broń. Wspomina: - Czasem interweniowałem. W sytuacjach, gdy... jak by to powiedzieć? Są tacy ludzie, którzy chcą zachowywać się po bohatersku - jakiś bojkot, nieposłuszeństwo -co tam oznaczało śmierć. Robili to zwłaszcza Francuzi, wśród których było wielu komunistów. Z nimi nie mogłem znaleźć wspólnego języka. Ale po wojnie dostałem podziękowania od przywódców Francuskiej Partii Komunistycznej. Okazało się, że siedzieli w tym obozie. 25 Wraz z powoływaniem coraz to nowych roczników do Wehrmachtu, do Rzeszy naptywa*° coraz więcej Polaków -robotników przymusowych, do pracy w fabrykach i rolnictwie. W Górlitz-Ost i okolicy zebrało s^ icn najmniej półtora tysiąca. Ludność niemiecka nazywała icn Verschleppte („uprowadzeni"). Wyróżniali się białą literą »P" na ubraniu. Mogli poruszać się po mieście, ale kontakty między nimi a miejscową ludnością były zakazane. Zakazane było również używanie w miejscach publicznych języka polskiego. A za utrzymywanie związków intymnych - czyli „zhańbienie rasy niemieckiej" (Rassenschandung) - Polakowi/Polce groziła śmierć lub w najlepszym razie obóz; Niemca/Niemkę zwykle zsyłano zaś na pewien czas do kacetu. Także dla tych ludzi Scholz zorganizował duszpasterstwo. Co miesiąc odprawiał dla nich Mszę. To prawda, po niemiecku, bo zakaz używania polskiego dotyczył też nabożeństw, a nawet kościelnych śpiewów. -Ale - wspomina - załatwiłem w Gestapo zezwolenie na odczytywanie p0 polsku kazania. Ocenzurowanego, najwyżej na stronę długości. Był to tekst religijny, więc dodawałem do niego kilka zdań od siebie, takich aluzyjnych. Niemieccy wierni nie znali polskiego. A poza tym Scholz miał, jak mówi „pewne zabezpieczenie". Wyjaśnia: - Kilku zaufanych parafian pomagało mi. Nie bałem się, że щпіе wydadzą. Gestapo. Był wśród nich przewodniczący rady parafialnej nazwiskiem Mudler, który za naszą namową wstąpił do NSDAP Uważaliśmy, że to będzie dodatkowe alibi. Mudler powiesił sobie w domu wielki portret Hitlera, taki metr na metr, największy jaki był w sklepie, i pod tym portretem się naradzaliśmy- On dowiadywał się, czy władze posyłają na moją Mszę konfidenta. Wtedy wygłaszałem tylko ocenzurowany tekst. Scholz wspomina, że te Msze i ich klimat były jednym z jego najpiękniejszych przeżyć w kapłaństwie: kościół pękał w szwach, bo na każde takie nabożeństwo przychodziło 26 do 700 Polaków, gdy na innych Mszach obecnych było może ze 150-200 niemieckich parafian. Oprócz tego Scholz zorganizował dla Verschleppte wsparcie materialne. Wciągnął do tego parafialne duszpasterstwo kobiet. - Bo polscy robotnicy, mężczyźni i kobiety, nie dostawali kartek na ubrania i kiedy rodziło się dziecko, nie mieli go nawet w co obwinąć - mówi. - A dzieci się rodziły... Nie chcąc narażać parafian, Franz Scholz punktem rozdziału pomocy uczynił kościelny konfesjonał. Wyglądało to tak: parafianie przynosili mu do kościoła jedzenie i ubrania, on chował wszystko w konfesjonale - tak że zawsze miał pod ławką zapas. A potem brał coś z tego „magazynu" i zanosił do kwater robotników („Mogłem to robić pod przykrywką posługi duszpasterskiej"). Mówi: - Nad głowąw konfesjonale miałem takąpoprzecz-ną deskę, a na niej schowane dwieście książeczek po polsku z modlitwami i pieśniami, wydrukowanych przed wojną. Brałem po kilka i roznosiłem. Nawiązałem tak trochę znajomości, ale wszystko pozrywało się po roku 1945. Nie trafił na donosiciela - ani Polaka, ani Niemca. Najbardziej bał się mieszkającego tuż koło kościoła szefa wydziału w miejskim Gestapo. Gestapowiec był niewierzący, ale jego żona i dzieci chodziły do kościoła. Scholz bał się, że opowiedzą ojcu, co dzieje się w kościele. Już po wojnie dowiedział się, że gestapowiec, choć wiedział sporo, nie zrobił z tej wiedzy użytku. Nie pamięta, kiedy dowiedział się o niemieckich zbrodniach w okupowanej Polsce. Ale pamięta, od kogo: od urlopowanych żołnierzy, którzy opowiadali mu to, prosząc o dyskrecję. Wspomina: - Kiedy pierwszy raz o tym usłyszałem, myślałem, że zemdleję. Uznałem, że jeżeli nie możemy nic zrobić, to powinniśmy przynajmniej modlić się i pokutować. Scholz wstaje z wysiłkiem z leżanki. Podchodzi do fotografii na ścianie, między Czarną Madonną a ojcem Kolbe. Na 27 zdjęciu drewniany krzyż, jakich wiele stoi przy kościołach w Polsce. Mówi: - Postawiłem go koło kościoła razem z grupą zaufanych parafian. Jako krzyż pokutny za zbrodnie Hitlera w Polsce. Ustawili go potajemnie, w noc przed świętem Podwyższenia Krzyża, z 13 na 14 września 1943 roku. Na nim umieścili napis: Stat crux dum volvitur orbis!. „Krzyż ten stoi twardo na ziemi, nawet jeżeli cały świat popadnie w zamęt!". „Zamęt" był aluzją do Hitlera. Droga, przy której stał kościół i krzyż, prowadziła do Stalagu i codziennie ciągnęły nią kolumny jeńców. Resztę tamtej wrześniowej nocy Scholz spędził na modlitwie. Prosił Boga, żeby żaden członek partii ani esesman nie zauważył, a jeśli zauważy, to żeby nie doniósł. Ale udało się i każdego ranka Franz Scholz budził się z radością że ich krzyż jeszcze stoi. Krzyż pokutny stoi w Zgorzelcu do dziś. Franz Scholz sięga po chustkę do nosa. Mówi: - Kiedy władze zakazały śpiewania w kościele polskich pieśni, powiedziałem sobie: o nie, śpiewać to my będziemy! I kiedy wiedziałem, że w kościele nie ma szpicla, śpiewaliśmy razem z polskimi robotnikami. Nie mogłem zaintonować „Boże coś Polskę". Ale melodia jest taka sama jak do „Serdeczna Matko, opiekunko ludzi". Więc kazałem organiście grać „Serdeczna Matko". Kiedy zagrał po raz pierwszy, wśród Polaków zapanowało poruszenie, wzruszenie wielkie. I organista grał, Polacy śpiewali „Serdeczna Matko". A ja po cichu, tak do siebie, powtarzałem słowa: „Przed Twe ołtarze zanosim błaganie, ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie"... Franz Scholz zaczyna płakać. 28 Część druga i Nadeszła zima 1944/45. Front wschodni sięgnął granic „Tysiącletniej Rzeszy", wdzierając się w Prusy Wschodnie, a w styczniu 1945 roku wkraczając na Górny Śląsk. Dla cywilnej ludności tych części Niemiec prawdziwa wojna zaczęła się dopiero teraz. Jesienią 1944 roku Armia Czerwona po raz pierwszy przekroczyła granicę tzw. Starej Rzeszy (Altreich -jak nazywano Niemcy w granicach z 1937 roku). Pierwszą miejscowością zajętą przez żołnierzy radzieckich była wschodniopruska wieś Nemmersdorf. Gdy kontrofensywa Wehrmachtu odrzuciła Armię Czerwoną poza dawną granicę, odbijając na krótko Nemmersdorf, żołnierze niemieccy znaleźli w zniszczonej wsi ciała pomordowanych przez Rosjan starców i dzieci oraz kobiet, przed śmiercią wielokrotnie zgwałconych. Tragedia, która dotknęła Nemmersdorf, powtarzała się jeszcze wielokrotnie -Armia Czerwona brała pomstę na niemieckich cywilach za ponad 5 000 000 własnych zabitych cywilów, za 3 300 000 jeńców radzieckich, zamorzonych głodem w pierwszych latach kampanii wschodniej, za miliony poległych żołnierzy, za zniszczony kraj. Ale że pierwsza była wieś Nemmersdorf, ona stała się symbolem. Także dlatego, że jej los został nagłośniony przez nazistowską propagandę. Goebbels chciał pobudzić wolę oporu przed „barbarzyńcami ze wschodu". Ale skutkiem tej propagandy stał się też paniczny lęk przed Rosjanami. Gdy więc 12 stycznia 1945 roku Armia Czerwona rozpoczęła wielką ofensywę na kierunku berlińskim, która do historii weszła pod nazwą „styczniowej", i przełamała linie niemieckie, aby już po dwóch tygodniach dotrzeć do granic Śląska - wśród ludności cywilnej wybuchła panika. 29 Zima 1944/45 była bardzo ostra, mróz dochodził do minus 20 stopni. Mimo to miliony ludzi ruszyły na zachód, uciekając przed frontem. Zapanował chaos, potęgowany przez niekonsekwentne działania nazistowskich władz, które zwykle nakazywały totalną ewakuację, gdy front był tuż, a przedtem zakazywały jakichkolwiek do niej przygotowań. Członkom NSDAP, wojskowym, jak i zwykłym Niemcom nie mieściło się w głowie, że wróg może wkroczyć w granice Reichu. I tak wschodnie prowincje III Rzeszy zaczęły się rozpadać. Zamierała administracja, zapanowało bezprawie, brakowało transportu i żywności. Wśród zrozpaczonych, głodnych, zmarzniętych i przerażonych ludzi przestawały obowiązywać normy moralne. Świat rozlatywał się w kawałki, a w środku tego był on, Franz Scholz. Wtedy zaczął pisać pamiętnik. Na luźnych kartkach spisywał, najczęściej nocą to, co widział. Najpierw pisał po niemiecku, potem pismem stenograficznym, a później, po objęciu władzy w Zgorzelcu przez Polaków, po polsku - od kiedy zobaczył, jak polscy żołnierze odbierają uchodźcom wszystkie papiery zapisane po niemiecku, bał się, że taki los może spotkać i jego notatki. Los sprawił, że Gorlitz aż do maja 1945 roku pozostawało w rękach niemieckich - głównym celem Armii Czerwonej był Berlin i ofensywa ominęła Gorlitz. W ten sposób Scholz stał się obserwatorem wydarzeń. Z notatek Franza Scholza (fragmenty): 10 lutego 1945 Coraz bardziej staje się jasna gorzka prawda: armie rosyjskie zbliżają się do Gorlitz od północy i wschodu, tj. od Kohl-furt i Lauban [dziś Węgliniec i Lubań]. Wydaje mi się, jakby prawie wszyscy mieszkańcy Śląska, którzy jeszcze pozostali w domach, czyli głównie kobiety, dzieci, starzy, chorzy, kaleki, jeńcy wojenni i więźniowie kacetów ruszyli nagle równocześnie w drogę. Teraz wszyscy oni pchają się na zachód właśnie 30 przez Gorlitz, w śniegu i na potwornym mrozie. Także nas ogarnia gorączka. Nigdy dotąd nie widziałem, i to w tak tragiczny sposób, czym jest Śląsk, który przesuwa się na moich oczach. Uciekinierzy mówią że mimo nacisków ze strony SS wielu mieszkańców zdecydowało się potajemnie zostać w domach. Od kiedy 20 stycznia zarządzono ewakuację Wrocławia, wędrówka ludów przekracza wszystko, co widziałem do tej pory. Wrocławianie opowiadają o zaporach na drogach, o mostach gotowych do wysadzenia. Są to pojęcia, które dotąd nie znajdowały zastosowania w naszej ojczyźnie [Heimat, co oznacza „małą ojczyznę", ziemię rodzinną w odróżnieniu od Vaterland - „dużej ojczyzny", państwa - WP]. Każdy wierzył, że rozejm zostanie zawarty najpóźniej po dojściu Rosjan do granic Starej Rzeszy, czyli do granic ustalonych traktatem wersalskim z 1919 roku. Ale nie, to szaleństwo trwa nadal. Wygląda na to, że kamień nie zostanie na kamieniu. Postanowiłem więc przygotować moją parafię na najgorsze. Z doświadczenia innych wiem, że rozkaz ewakuacji przychodzi tak późno, że nie ma już czasu na refleksję religijną. Podobno wygląda to tak: „Za trzy godziny zameldować się tu a tu, tylko z bagażem, który można unieść". Aby doprowadzić możliwie najwięcej dzieci do stołu Pańskiego, w ostatnią niedzielę, 4 lutego, zorganizowaliśmy jeszcze raz Pierwszą Komunię Świętą. Wszyscy będą teraz potrzebować tego Pożywienia. 4 lutego po raz ostatni normalnie odprawiałem nabożeństwo (o czym wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy), kilkaset osób przystąpiło do Komunii. Ułożyłem dla parafian w formie ulotki spis rzeczy potrzebnych podczas ucieczki, a zwłaszcza tych niezbędnych w ostatniej godzinie dla zbawienia: krzyż, który wkłada się w ręce zmarłego, różaniec, modlitewnik, wezwania modlitewne dla wywołania pełnej skruchy. Najwyższy czas nauczyć ludzi samotnego umierania, bez księdza, w śniegu, na poboczu drogi. Z godziny na godzinę oczekujemy z bijącym sercem rozkazU o ewakuacji. Tymczasem wojsko czyni przy- 31 gotowania do obrony. Najmniejsze uchybienia karane są śmiercią przez rozstrzelanie, „dla uratowania dyscypliny". 30 stycznia zgotowywałem na śmierć dwóch mężczyzn i towarzyszyłem im, aż wydali ostatnie tchnienie. Jeden wyraził się, że „i tak wszystko jest stracone", drugi oddalił się tylko na pół dnia od swojej jednostki i poprzedniego dnia wieczorem został zatrzymany koło dworca przez jeden z niezliczonych patroli. Obaj zostali skazani o 18 wieczorem i rozstrzelani rano o pół do ósmej na strzelnicy koło Koszar im. Kleista. Przez całą noc byłem ich jedynym towarzyszem. Dziś mija 11. rocznica moich prymicji. Niedziela, 11 lutego 1945 Dzień pożegnania z parafią. Widzę, że moi wierni są naznaczeni lękiem przed śmiercią. Ta wojna zmiażdży ich, zanim sama umrze. Biada chorym, starym i przyszłym matkom (Mt 24,19). Otwierają się eschatologiczne perspektywy. „Biada"! Poniedziałek, 12 lutego 1945 Jako mieszkańcy wschodniej części Gorlitz w każdej chwili obawiamy się wysadzenia mostów na Nysie, łączących nas z centrum miasta. Gdyby do tego doszło, nasza droga na zachód byłaby odcięta. Kostnica na miejskim Centralnym Cmentarzu pęka w szwach. Od dawna nie ma już w niej miejsca dla nowych zmarłych, dlatego zwozi się tam już tylko niezliczone trupki dzieci. Dla zwłok dorosłych przeznaczono wielką nawę kościoła św. Mikołaja. Dziś na pochówek czekało tam około setki ciał, ułożonych z braku trumien w drewnianych skrzynkach. Są to zamarznięci, często bezimienni uchodźcy. W przedsionku widziałem przewyższający dorosłego człowieka stos martwych ludzi, przykryty workiem, długi na jakieś dwa metry i na dwa metry szeroki. Z jednej strony plątanina bosych nóg, z drugiej strony włosy i głowy. 32 Wtorek, 13 lutego 1945 Ukrywamy święte sprzęty [liturgiczne] i kosztowne paramenty w kotłowni i piwnicy kościoła. Mam wrażenie, jakbym uczestniczył w pogrzebie. Dziś strumienie uchodźców z kierunku wschodniego zmniejszyły się, a potem prawie zupełnie zanikły. Kto się dotąd nie „przebił", tego zagarnęli Rosjanie. Od czasu do czasu pojawiają się jeszcze pojedyncze wozy chłopskie. Coraz bliżej słychać huk armat. Zbliża się front. Wielokrotnie w ciągu dnia ogłaszano alarm przeciwlotniczy. Po domach chodzą patrole Wehrmachtu (ludzie nazywająje „pieskami gończymi"). Kontrolują, szukają dezerterów. Także tej nocy będę musiał gotować ich [dezerterów] na śmierć, podobnie jak czyniłem to w noc poprzednią. Podczas nocnego powrotu z koszar widzę na zachodzie wielkąłunę. To był, jak się później dowiedziałem, wielki nalot na Drezno. Środa Popielcowa, 14 lutego 1945 Po krótkim przygotowaniu i przy asyście tylko jednej płonącej świecy udzielam Pierwszej Komunii Świętej jeszcze jednemu przemarzniętemu dziecku uchodźców z NeiBe [Nysa]. Z rozjaśnioną twarzyczką wychodzi na spotkanie Pana. To jak skrawek raju w środku piekielnego chaosu. Czwartek, 15 lutego 1945 Przepełnione miasto Gorlitz z godziny na godzinę spodziewa się rozkazu ewakuacji. Każdy o tym wie, ale nikt nie wie, dokąd uciekać. Ulice są zakorkowane, pociągi mogą pomieścić zaledwie niewielką część oczekujących, a i to prawie bez bagażu. Potworny jest los przyszłych matek i kobiet z noworodkami. Najprawdopodobniej ucieczka skończy się dla tych dzieci śmiercią (mróz, brak mleka), ale nadciągające armie rosyjskie nie pozostawiają wyboru. Blade i wykończone ze strachu, stają więc te kobiety w progu i proszą: „Księże proboszczu, niech ksiądz nam pomoże, niech ksiądz nas ratuje!". Star- 33 szych mężczyzn „powołano" już do Volkssturmu [pospolite ruszenie, składające się z chłopców i starszych mężczyzn - WP]. Urzędy państwowe utraciły jakiekolwiek zaufanie. Ostatnim oparciem staje się kościół. Ale jakże mam pomóc tym wszystkim biednym ludziom? Boże, gdybym potrafił czynić cuda! Piątek, 16 lutego 1945 Będąc dziś rano w zakrystii, dostałem wiadomość, że wszystkie kobiety z dziećmi z mojego Gorlitz-Ost zostaną ewakuowane i mają się stawić o godzinie 9 na Friedrichsplatz. I rzeczywiście, o dziewiątej rano zbiera się kilkaset osób, ale nie ma żadnych pojazdów. Muszą więc maszerować na piechotę przez most, na zachód... Poznaję kobietę, która uciekła z Wrocławia i teraz, pod koniec stycznia, urodziła czwarte dziecko. Ma 39,5 stopni gorączki. Widzę, że troje starszych dzieci ma bardzo chore oczy, a oprócz tego gorączkę i dreszcze. Kobieta już dalej nie może, wszystko jest jej obojętne. Na twarzach, zwłaszcza chorych i niepełnosprawnych, widzę śmiertelny strach. Dla wszystkich jest jasne, że ratunek „na zachód" oznacza jedno: marsz na piechotę. Na ulicach i przy drogach stoją kobiety z dziećmi i małymi ręcznymi wózkami i proszą przejeżdżających kierowców, aby je zabrali. Dokąd? Ach, gdziekolwiek, byle na zachód! Oczywiście grube ryby z partii [NSDAP] już wcześniej wysłały swoje rodziny samochodami, tak że teraz mogą pozwolić sobie nawet na zabranie mebli. Wieczorem zostaje wydany rozkaz o ewakuacji całego Gorlitz-Ost. Ulice pełne są zalęknionych ludzi. Patrzą na mnie, żebrząc o wsparcie. 17 lutego 1945 Rosjanie zbliżają się od strony Lauban. Jeżeli uderzą, musimy liczyć się ze zniszczeniem naszych domów i kościoła, który stoi obok koszar, bo na pewno walki o kwartał, w którym stoi cały kompleks koszarowy, będą szczególnie ciężkie. Nasze wschodnie przedmieście wyludnia się. Sklepy spożyw- 34 cze wyprzedają zapasy. Jeszcze raz każdy może otrzymać poczwórną rację mięsa. Niedziela, 18 lutego 1945 Nie odważyłem się dziś bi�